-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2012-01-18
2012-01-25
Gdyby nie głośny amerykański serial, który powstał na podstawie cyklu powieści Sary Shepard, zapewne nigdy nie sięgnęłabym po tę książkę. Tak się jednak złożyło, że ubiegłego lata, pewnego nudnego popołudnia, obejrzałam pierwszy odcinek serialu "Pretty Little Liars". I choć kilka elementów fabuły, a także osobowości głównych bohaterek wydało mi się trochę naciąganych i naiwnych, nie mogłam już przestać oglądać. Polubiłam całą tę historię, zżyłam się z Emily, Arią, Hanną i Spencer, a ponad wszystko - chciałam dowiedzieć się, kim jest tajemniczy/-a A., który/-a zatruwa dziewczynom życie. Kiedy więc okazało się, że seria książek, na podstawie których powstał serial, została przetłumaczona na język polski i wydana w naszym rodzimym kraju, po prostu musiałam ją mieć. I tak też zażyczyłam sobie poszczególne tomy jako prezenty urodzinowe. Teraz przeczytałam pierwszą część i właściwie sama nie wiem, co o tym myśleć.
Zacznijmy od tego, że w książce wiele rzeczy jest zupełnie innych niż w serialu. Bohaterki mają odmienny typ urody niż ich filmowe odpowiedniki, wydarzenia przebiegają w trochę inny sposób... Ale skoro nie jest to recenzja serialu, a książki, spróbuję uniknąć kolejnych porównań i skupię się na powieści. Historia na pierwszy rzut oka może wydawać się banalna - ot, kolejna opowieść o grupce nastoletnich dziewczyn z amerykańskiej szkoły. Jednak tym, co wyróżnia Pretty Little Liars, jest tajemnicza A. - postać, o której tak naprawdę nie wiemy nic. To chyba właśnie z jej powodu tysiące czytelniczek na całym świecie nie mogą skończyć swojej przygody z PLL, zanim nie dowiedzą się, kto stoi za wszystkimi intrygami.
Powróćmy jednak do fabuły - Alison DiLaurentis była szkolną gwiazdką, dziewczyną piękną i popularną, z którą każdy chciałby się przyjaźnić. Przywilej przebywania w jej towarzystwie przypadł czterem "szczęściarom" - Arii, artystycznej, lecz nieco ekscentrycznej i nieporządnickiej duszy, Emily, cichej dziewczynie, starającej się spełnić oczekiwania jej zachowawczych rodziców, Hannie, zakompleksionej nastolatce, próbującej podwyższyć swoją samoocenę dzięki znajomości z najfajniejszą laską w okolicy oraz Spencer, wzorowej uczennicy, która niestety żyje w cieniu starszej siostry. Alison znała każdy sekret swoich "podwładnych" i potrafiła to doskonale wykorzystać. Wszystko jednak zmieniło się, kiedy pewnego dnia w wyniku drobnej sprzeczki Ali oddzieliła się od pozostałej czwórki i nigdy więcej nie wróciła. Ślad po niej przepadł na trzy lata (a nie, jak podaje wydawnictwo, na rok). W tym czasie Aria, Emily, Spencer i Hanna oddaliły się od siebie - w ich przyjaźni zabrakło spoiwa, którym do tej pory była Alison. Kiedy szkolna gwiazda zaginęła, wydarzeniu temu towarzyszył blask reflektorów. Tak samo było, kiedy znaleziono jej ciało.
Co tu dużo mówić, "Kłamczuchy" stanowią zaledwie prolog do całej historii. W pierwszym tomie dopiero poznajemy każdą z dziewczyn, ich zainteresowania, obawy, miłości, problemy. Choć nastolatki nie utrzymują już ze sobą bliskich kontaktów, niebawem połączy ich wspólna tajemnica. W Rosewood, gdzie mieszkają, zaczyna panoszyć się A., która zdaje się być wszędzie i, co najgorsze, widzieć wszystko. Całe to zawirowanie sprawia, że wprost musimy dowiedzieć się, co będzie dalej.
Zainteresowanie serią książek Pretty Little Liars może zadziwiać, ponieważ patrząc na nią pod kontem literackim, musimy przyznać, iż stoi na naprawdę niskim poziomie. Narracja prowadzona z punktu widzenia czterech przyjaciółek z osobna jest lekka, zachowana w potocznym stylu. Nie znajdziemy tu barwnych opisów, ani głębokich przemyśleń. Nawet dialogi bywają nienaturalne i... głupawe. Generalnie jednak, książkę czyta się bardzo szybko, strona biegnie za stroną. Przyznam, że o ile początek bardzo mnie rozczarował, pod koniec powieści było już lepiej - akcja została poprowadzona sprawniej, można nawet było natrafić na ślad dłuższego opisu.
Wydaje mi się, że Pretty Little Liars to cykl odpowiedni głównie dla młodszych dziewcząt. Bardziej doświadczony czytelnik w trakcie lektury nie uniknie irytacji i zniecierpliwienia. Osobiście przeczytam kolejne części, bo nie znoszę przerywać cyklu w trakcie, bez odkrycia dalszych wydarzeń i poznania rozwiązania akcji. Mam tylko nadzieję, że kolejne tomy będą lepsze. A tymczasem, biegnę obejrzeć kolejny odcinek serialu - bo on faktycznie jest godny uwagi! :)
Gdyby nie głośny amerykański serial, który powstał na podstawie cyklu powieści Sary Shepard, zapewne nigdy nie sięgnęłabym po tę książkę. Tak się jednak złożyło, że ubiegłego lata, pewnego nudnego popołudnia, obejrzałam pierwszy odcinek serialu "Pretty Little Liars". I choć kilka elementów fabuły, a także osobowości głównych bohaterek wydało mi się trochę naciąganych i...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-20
Z Jodi Picoult bywa różnie - raz stwierdzam, że jej książki nudzą mnie już powtarzalnością i sądowym schematem, a przy innej okazji okazuje się, że powieść autorstwa tej pisarki jest naprawdę świetna i z czystym sercem mogę dopisać ją do półeczki z ulubionymi lekturami. Bardzo lubię takie niespodzianki, gdy po długim okresie rozczarowania i nieudanych podejść doznaję czytelniczego olśnienia.
Powieścią "Tam gdzie ty" zainteresowałam się, gdy tylko przeczytałam jej krótki opis sugerujący, że tym razem Picoult wzięła na warsztat temat niezwykle kontrowersyjny, trudny, jakim jest (o dziwo, nadal) homoseksualizm. Przeciwstawiwszy go chrześcijańskiemu fanatyzmowi, przestarzałym poglądom i ciasnocie umysłowej, otrzymujemy nic innego, jak prawdziwą mieszankę wybuchową. Można by pomyśleć, że w tej tematyce łatwo o przesadę, pisarce udało się jednak doskonale wyważyć proporcje i przedstawić racje obu stron w sposób maksymalnie smaczny, ciekawie uargumentowany i dający do myślenia.
Tym razem Picoult przedstawia historię Zoe i Maxa, małżeństwa na pierwszy rzut oka dobrze dobranego, kochającego się i wspierającego. Ich jedynym problemem jest bezpłodność dotykająca oboje małżonków. Pragnąc dziecka, decydują się na kosztowne in vitro. Kiedy jednak kolejne próby zawodzą, Max poddaje się i wysyła swojej żonie pozew o rozwód. Mężczyzna decyduje się zamieszkać w domu swojego religijnego brata, Reida, który wraz z małżonką Liddy należy do wspólnoty Kościoła Wiecznej Chwały, cechującej się konserwatywnym podejściem do życia oraz nieprzeciętną wiernością Biblii, często interpretowanej nazbyt dosłownie. Świat Maxa zmienia się zupełnie - z alkoholika niezainteresowanego Bogiem mężczyzna staje się człowiekiem wielkiej wiary, który nie opuszcza niedzielnej mszy i spotyka się z pastorem na herbatę i ciasteczka, by pomówić o życiu w Jezusie i pokonywaniu własnych słabości.
Nic dziwnego więc, że Max jest w ogromnym szoku, gdy pewnego dnia w czasie przypadkowego spotkania w supermarkecie dowiaduje się, że jego była żona jest w związku z kobietą. W jego oczach pary homoseksualne żyją w grzechu i powinno się zrobić wszystko, by nawrócić je na właściwą drogę, przemówić im do rozsądku, duszy, sumienia - czegokolwiek - by wkrótce z otwartymi ramionami powitać nawróconych w Domu Pana. Brzmi jak fanatyczny bełkot? Tak samo odebrała to Zoe, dla której miłość do Vanessy nie jest niczym złym. Co więcej, ten związek znaczy dla niej bardzo dużo: oprócz miłości i fizyczności z drugą kobietą łączy ją przede wszystkim silna przyjaźń oparta na solidnych fundamentach.
Jednym z etapów większości związków jest chęć posiadania dziecka. Nie inaczej odbyło się to w przypadku Zoe i Vanessy. W klinice, gdzie wcześniej żona Maxa poddawała się in vitro, wciąż znajdują się zarodki, gotowe do użycia. Wystarczy tylko zgoda byłego małżonka i Vanessa może urodzić dziecko Zoe i Maxa, który to zdeklarował się wcześniej, że nie chce już mieć dzieci. Z problemem bezpłodności zmagają się jednak także Reid i Liddy. I tutaj zaczyna się problem. Max chce oddać zarodki swojemu bratu, przekreślając ostatnią szansę Zoe na posiadanie potomstwa.
"Tam gdzie ty" to powieść opowiadająca nie tylko o walce homoseksualistów z konserwatystami, próbującymi odmówić parom jednopłciowym prawa do zakładania rodzin i wychowywania dzieci. To także książka o niezwykłym wpływie muzyki na ludzi - o rozwiązywaniu problemów natury psychicznej i zawieraniu przyjaźni, o przełamywaniu barier i stereotypów. "Tam gdzie ty" mówi też o zmianach, jakie w nas zachodzą, o wyborach, jakich dokonujemy, oraz ocenach, które często mogą zranić innych.
Jodi Picoult udało się napisać powieść wielowymiarową, przeplatającą wiele wątków, które zaskakująco zaczynają do siebie pasować. "Tam gdzie ty" nie jest arcydziełem literackim, ale naprawdę dobrym czytadłem, które poza tym, że wciąga na solidnych parę godzin, daje jeszcze trochę do myślenia. I, przynajmniej według mnie, uczy też sztuki kompromisu, a ta moim zdaniem jest w życiu szczególnie potrzebna.
Z Jodi Picoult bywa różnie - raz stwierdzam, że jej książki nudzą mnie już powtarzalnością i sądowym schematem, a przy innej okazji okazuje się, że powieść autorstwa tej pisarki jest naprawdę świetna i z czystym sercem mogę dopisać ją do półeczki z ulubionymi lekturami. Bardzo lubię takie niespodzianki, gdy po długim okresie rozczarowania i nieudanych podejść doznaję...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-04-19
Jak dotąd nie miałam jeszcze do czynienia z audiobookami. Nie pociągała mnie idea powieści na płycie CD, tak jak nie spostrzegałam e-booków jako prawdziwych książek. Nadszedł jednak ten dzień, kiedy stwierdziłam, że czas najwyższy wyzbyć się uprzedzeń i spróbować czegoś nowego. Padło na "Ja, anielica" - drugą część cyklu fantastycznego autorstwa Katarzyny Miszczuk. I co się okazało? Poczułam się, jakbym znów miała kilka lat, a mama czytała mi książkę przed snem. Morał z tego jeden - nie warto być zbyt konserwatywnym w swoich niejednokrotnie słabo umotywowanych poglądach. :)
Historia przedstawiona przez młodą pisarkę w powieści "Ja, anielica" to przygoda z piekła rodem. Wiktoria, główna bohaterka, tylko na pierwszy rzut oka jest zwyczajną dziewczyną. Sama nie ma pojęcia o swoich zdolnościach z prostego powodu - wspomnienia z wcześniejszych poczynań w piekle zostały wymazane z jej pamięci. Wobec tego Wiki żyje zupełnie normalnie: studiuje, spotyka się ze swoim chłopakiem i wybiera się z przyjaciółmi na imprezy. Wszystko jednak zmienia się, kiedy pewnego dnia wpada na przystojnego nieznajomego, który oferuje dziewczynie jabłko. I za sprawą tego symbolicznego owocu Wiktoria ponownie wkroczy do zaświatów, gdzie szykuje się prawdziwa rewolucja.
"Ja, anielica" to kontynuacja powieści "Ja, diablica", jednak spokojnie - nawet jeśli nie czytaliście pierwszej części, bez trudu odnajdziecie się w fabule drugiego tomu. Cała akcja jest dość dynamiczna, a bardziej istotne wydarzenia przeplatają się z tymi lekkimi i dowcipnymi. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, z punktu widzenia Wiktorii. Sama bohaterka wydaje się lubić swoje niebiańsko-piekielne życie: w zaświatach dzieją się najciekawsze rzeczy! To właśnie tam, w niższej Arkadii, mieszkają zmanierowana Kleopatra, przystojny diabeł Beleth, który nieustannie i raczej nieudolnie próbuje uwieść główną bohaterkę, rozkoszny kot Behemot, czy dwulicowy, podstępny Azazel.
"Ja, anielica" zabiera nas także w podróż do nieba. Tu z kolei możemy poznać od innej strony świętego Piotra, który uwielbia grać w golfa, czy też archanioła Gabriela. Osoby te ukazane są jakby w krzywym zwierciadle - z dystansem i przymrużeniem oka, przez co chwilami mogą wydawać się infantylne, naiwne. Niemniej, czytanie o tak ludzkiej odsłonie tych niebiańskich postaci może okazać się naprawdę interesujące.
Jeśli chodzi o stronę techniczną powieści, mogę powiedzieć, że język jest lekki i przystępny. Bohaterowie nie szczędzą kolokwializmów i czasem nawet wulgaryzmów, a przemyślenia samej Wiktorii często są dość dowcipne. Zresztą, komizm przewija się przez większość książki. Nie nazwę tego jednak wyrafinowanym poczuciem humoru - ot, kilka zabawnych ripost czy karykaturalnych postaci (jak na przykład putta - groteskowe "amorki", niebiańscy przewodnicy).
Przyznam, że słuchanie tego audiobooka było ciekawym i przyjemnym doświadczeniem, a zarazem miłą odskocznią od nadwyrężania narządu wzroku. ;) Sympatyczny głos lektorki, lekka fabuła i doza humoru sprawiły, że tych dwanaście godzin upłynęło mi całkiem szybko. "Ja, anielica" to powieść dobra dla tych, którzy mają ochotę na przerwę od hiper-ambitnych tytułów i cenią sobie zabawne i wciągające historie. No i oczywiście - dla zwolenniczek przystojnych czarnych charakterów!
Jak dotąd nie miałam jeszcze do czynienia z audiobookami. Nie pociągała mnie idea powieści na płycie CD, tak jak nie spostrzegałam e-booków jako prawdziwych książek. Nadszedł jednak ten dzień, kiedy stwierdziłam, że czas najwyższy wyzbyć się uprzedzeń i spróbować czegoś nowego. Padło na "Ja, anielica" - drugą część cyklu fantastycznego autorstwa Katarzyny Miszczuk. I co się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-12
Moje dotychczasowe spotkania z rosyjskimi autorami okazywały się skrajnie różne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo powieści tych pisarzy przypadały mi do gustu. Albo uznawałam je za genialne, na przykład w przypadku "Mistrza i Małgorzaty", albo za zupełnie nieudane (nieszczęsna "Zbrodnia i kara"). Kryminał Aleksandry Marininej, "Za wszystko trzeba płacić", plasuje się gdzieś pomiędzy czytelniczymi uniesieniami a rozczarowaniami - i zaznaczam od razu, że nie próbuję teraz nieroztropnie porównywać współczesnej literatury popularnej z tymi klasykami; chodzi tu o najzwyklejsze odczucia w trakcie czytania.
Moja awersja (?) do Rosji wynika chyba przede wszystkim z tego, że nie potrafię zapamiętywać rosyjskich nazwisk. Zdrobnienia imion też są dla mnie czarną magią. Z tego powodu niemalże nigdy do końca nie wiem, o jakiego bohatera chodzi, tym bardziej, gdy postaci w powieści jest tak dużo, jak w utworze Marininej. Mnogość charakterów może być zarówno plusem, jak i minusem, bo właściwie zapewnia ciągłą akcję, wartki bieg wydarzeń, ale z drugiej strony wprowadza niemałe zamieszanie, które momentami odbiera mi przyjemność obcowania z książką.
Bądź co bądź, trzeba przyznać, że fabuła powieści "Za wszystko trzeba płacić" jest dość oryginalna. Medyczne przekręty, masowe zgony w klinice, która ma pomagać ludziom w powrocie do formy i regenerować ich siły, by w spokoju mogli wrócić do pracy, zatargi mafijne, skonsternowana policjantka... Ludzie wciąż giną, a nic nie zdaje się wyjaśniać. Akcja nie toczy się tylko w Rosji, rozprzestrzenia się także na tereny Szwajcarii. Wygląda na to, że przed Nastią Kamieńską stoi ogromna sprawa i skomplikowane śledztwo.
To, co głównie uderzyło mnie w kryminale Marininej, to pewna zależność (nie wiem, na ile trafnie to oceniłam), którą obserwuję przy większości moich spotkań z literaturą rosyjską. Społeczeństwo tego kraju wydaje się wyjątkowo pozbawione skrupułów i ludzkich odruchów, a cały jego świat jawi się jako mało racjonalny i nielogiczny. Rozbudowana struktura mafijna sprawia, że morderstwa nikogo nie wzruszają. Chodzi tu po prostu o wyeliminowanie przeciwnika - bez względu na to, czy ucierpią przy tym niewinni, kobiety, czy dzieci. Cała ta rzeczywistość jest bezlitosna, niebezpieczna i nieprzewidywalna. A przy tym opisy zabójstw i ogólna narracja są obojętne, obiektywne, jakby pozbawione emocji. Choć po części mnie to przeraża, jest w tym coś nęcącego i intrygującego.
Jeśli macie ochotę na misternie skonstruowaną zagadkę i jesteście gotowi, by zmierzyć się z szeregiem rosyjskich nazwisk, "Za wszystko trzeba płacić", to propozycja dla Was. Ja moje pierwsze zetknięcie z twórczością Aleksandry Marininej uważam za przyzwoite i nie wykluczam, że w przyszłości sięgnę po inny kryminał tej autorki.
Moje dotychczasowe spotkania z rosyjskimi autorami okazywały się skrajnie różne, jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo powieści tych pisarzy przypadały mi do gustu. Albo uznawałam je za genialne, na przykład w przypadku "Mistrza i Małgorzaty", albo za zupełnie nieudane (nieszczęsna "Zbrodnia i kara"). Kryminał Aleksandry Marininej, "Za wszystko trzeba płacić", plasuje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-09-09
Ostatnio na mojej drodze czytelniczej zawitało kilka tytułów z jakże popularnego obecnie nurtu kryminałów skandynawskich. "Nim nadejdzie mróz" to historia stworzona przez jednego z najbardziej znanych pisarzy szwedzkich, Henninga Mankella, który wraz z tym tytułem rozpoczął nowy cykl w swojej karierze. Na drugi plan zszedł główny dotychczas bohater - komisarz Kurt Wallander, a w świetle reflektorów stanęła jego córka, Linda, która postanowiła pójść w ślady ojca i również spróbować swoich sił w policji. Niestety nie miałam przyjemności zapoznać się z wcześniejszymi powieściami Mankella, dlatego świat i bohaterowie przedstawieniu w "Nim nadejdzie mróz" byli dla mnie zupełną nowością.
Tym razem policja ma do czynienia z szeregiem okrutnych morderstw. Ofiarą padają nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Z niebywałym bestialstwem ktoś oblewa łabędzie benzyną, by chwilę później urządzić pokaz płonących ptaków. Niedługo później policja trafia na ciało kobiety - a właściwie na to, co z tego ciała pozostało: głowę i dłonie złożone jak do modlitwy. Kurt Wallander bierze udział w śledztwie i jednocześnie próbuje pogodzić się z decyzją jego córki, Lindy, o wstąpieniu w szeregi policji. Sprawa wygląda na jeszcze bardziej skomplikowaną, gdy okazuje się, że najbliższa przyjaciółka Lindy ginie w nieokreślonych okolicznościach. Sprawa dotyka coraz bardziej prywatnych aspektów życia policjantów i wkrótce okazuje się, że jedynym słusznym tropem w tym śledztwie jest religia. Grupa fanatyków religijnych postanowiła zaprowadzić na świecie nowy porządek i w imię własnych przekonań wymierzyć sprawiedliwość.
Akcja w "Nim nadejdzie mróz" rusza właściwie już na samym początku książki. Choć w powieści Mankella znajdziemy wiele wątków, i sporą liczbę bohaterów, cała fabuła jest precyzyjnie i logicznie skonstruowana, tak by z minuty na minutę podsuwać czytelnikowi kolejne wskazówki prowadzące aż do wielkiego finału. Nie ma tu właściwie mowy o chwilach nudy: intensywne śledztwo przeplata się z prywatnymi perypetiami głównych bohaterów, a także z tajemniczymi i momentami filozoficznymi opisami działań czarnych charakterów.
Mankell poza misterną zagadką dużą uwagę w swojej powieści zwraca na relacje, jakie łączą Lindę z jej ojcem, Kurtem. Doświadczony policjant ma silną osobowość, jest bezkompromisowy i wybuchowy, a Linda niejednokrotnie przejawia ta same cechy. Dlatego też ciekawie było śledzić historię, która rozwijała się pomiędzy tym dwojgiem barwnych ludzi.
Nie bez znaczenia jest także główny wątek kryminału. Mankell przedstawia sytuację, która wymusza zadanie sobie pytania: Do którego momentu możemy mówić o oddaniu się religii, a kiedy powinniśmy nazywać to już fanatyzmem? Do czego prowadzi takie ślepe podążanie za przykazaniami wiary? I wreszcie, dlaczego ludzie, którzy uważają Boga za najwyższą istotę, której powinni być posłuszni, sami często chcą stać się bogami? Czy to do nich właśnie należy ocenianie i wymierzanie kar?
Henning Mankell napisał naprawdę przyzwoity kryminał, który poza chwytliwymi zbrodniami pokazuje też ludzką psychikę i relacje rodzinne, niejednokrotnie bardzo skomplikowane i trudne. Połączywszy tę ciekawą historię z interesującą interpretacją lektora, Leszka Filipowicza, otrzymamy niezłą propozycję na chwilę rozrywki - na przykład kiedy kierowca autobusu wieczorem nie chce zapalić świateł. Zdecydowanie polecam. :)
Ostatnio na mojej drodze czytelniczej zawitało kilka tytułów z jakże popularnego obecnie nurtu kryminałów skandynawskich. "Nim nadejdzie mróz" to historia stworzona przez jednego z najbardziej znanych pisarzy szwedzkich, Henninga Mankella, który wraz z tym tytułem rozpoczął nowy cykl w swojej karierze. Na drugi plan zszedł główny dotychczas bohater - komisarz Kurt...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-30
Klimatyczna okładka, zachęcający opis - gdy natknęłam się na "Tysiąc dni w Wenecji" w bibliotece, pomyślałam, że będzie to świetna lektura na ponure zimowe dni. Miałam też nadzieję na wypełnione zapachami i rozbudzające wyobraźnię opisy, które sprawią, że ta książka zapadnie mi w pamięć jako lekka, ale naprawdę godna uwagi. I jak zwykle byłam zbyt naiwna, wierząc w hiper-optymistyczne hasła wypisane na okładce powieści.
Historia opowiedziana w "Tysiącu dni w Wenecji" to wspomnienia amerykańskiej dziennikarki zajmującej się krytyką kulinarną, Marleny de Blasi. Kiedy jej dzieci usamodzielniły się, a ona została sama, wyjechała do Wenecji. Tam właśnie poznała Fernanda, wenecjanina równie samotnego jak ona. Zakochali się w sobie niemalże od pierwszego wrażenia i wkrótce postanowili ułożyć sobie życie we dwoje, w Wenecji.
"Zaskakujący romans", krzyczy okładka książki. Zaskakujący? Moim zdaniem, ani trochę. Historia słodka jak biała czekolada. "Jagodowe oczy Nieznajomego" zemdliły mnie już za pierwszym razem, gdy to określenie pojawiło się w książce, wyobraźcie sobie więc mój niesmak, kiedy ten tandetny i przesłodzony epitet prześladował mnie średnio co dwadzieścia stron. Uwielbienie Marleny do Fernanda nie zna granic, ja natomiast w tym mężczyźnie nie dostrzegam niczego ujmującego. Często arogancki i apodyktyczny, ekscentryczny introwertyk - tak mogłabym go określić najtrafniej. Nie zauważyłam w nim krzty włoskiego temperamentu, podobno tak pełnego ciepła i spontaniczności.
"Tysiąc dni w Wenecji" to w pewnym stopniu połączenie programów "Kuchenne rewolucje Magdy Gessler" i "Perfekcyjnej pani domu" - bo nie dość, że Marlena zaprowadza zmianę w zapuszczonym mieszkanku Fernanda, pucując je i szorując, to jeszcze odmienia kuchnię w lokalnej restauracji. Coś, co jednak jest w tej książce udane, to opisy włoskiego jedzenia, które w większości są naprawdę interesujące, choć może nie na tyle, by pociekła mi ślinka. Za plus można też uznać kilka przepisów na włoskie danie umieszczonych na końcu powieści.
A jeśli chodzi o przedstawienie samej Wenecji, to przykro mi, ale mnie ono w żaden sposób nie oczarowało. Zamiast kontemplować wyjątkową atmosferę tego miasta, naczytałam się o zupełnie pokręconych ludziach, którzy za swoje usługi życzą sobie horrendalnych zapłat, choć początkowo rozmowę o przyszłej zapłacie uważają za niegrzeczną i nie na miejscu, którzy robią problemy na każdym kroku, a jakąkolwiek sprawę w urzędzie załatwia się z nimi przez co najmniej pół roku (No w porządku, to akurat brzmi dość znajomo).
Szkoda, naprawdę szkoda, bo wydawało mi się, że "Tysiąc dni w Wenecji" okaże się naprawdę sympatyczną książką, która poprawi mi humor i zainspiruje do kulinarnych eksperymentów. A tutaj pierwszorzędne rozczarowanie. Panie Marlenie di Blasi już podziękuję.
Klimatyczna okładka, zachęcający opis - gdy natknęłam się na "Tysiąc dni w Wenecji" w bibliotece, pomyślałam, że będzie to świetna lektura na ponure zimowe dni. Miałam też nadzieję na wypełnione zapachami i rozbudzające wyobraźnię opisy, które sprawią, że ta książka zapadnie mi w pamięć jako lekka, ale naprawdę godna uwagi. I jak zwykle byłam zbyt naiwna, wierząc w...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-17
O cyklu autorstwa Suzanne Collins, zatytułowanym "Igrzyska śmierci", swojego czasu było naprawdę głośno. Właściwie echa jego popularności odbijają się do dziś, co ilustruje chociażby fakt, że niedawno w kinach można było obejrzeć ekranizację pierwszej części cyklu, a druga niebawem wejdzie na ekrany. Katniss Everdeen, główna bohaterka serii, stała się już niezłą ikoną literatury młodzieżowej i muszę przyznać, że wcale mnie to nie dziwi. Gdyby w książkach dla nastolatek było więcej takich charakterów, z przyjemnością sięgałabym po tego typu tytuły znacznie częściej bez śladu zażenowania. Wreszcie mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości. Bo choć Katniss z jednej strony może wydawać się wyidealizowaną przywódczynią rebelii, tak naprawdę jest zwyczajną dziewczyną, która poza uporem i niecodzienną odwagą zmaga się z zupełnie ludzkimi słabościami. Może w tym tkwi sukces tej postaci? Z jednej strony imponuje, a z drugiej - można się z nią po części identyfikować.
"Kosogłos" wydaje mi się najbardziej dojrzałą częścią "Igrzysk śmierci". Mając na uwadze fakt, że jest to cykl przeznaczony docelowo dla młodzieży, nie mogę przestać się dziwić, jak sprawnie ta powieść jest skonstruowana - zarówno pod względem językowym, jak i fabularnym. A przy tym - co ważne - nie jest to historia opowiedziana dla samej historii. Czytając "Kosogłosa" nie miałam wrażenia, że mam przed sobą zwyczajną opowiastkę, która po prostu ma mnie zabawić przez kilka godzin. Choć zdaję sobie doskonale sprawę z tego, jak daleko Suzanne Collins jest do stworzenia prawdziwego dzieła literackiego, nie mogę jej odmówić potencjału i nie zauważyć, ile wartościowych elementów kryje się w jej powieści.
Co w takim razie było nie tak w "Kosogłosie"? Przede wszystkim wydaje mi się, że czytelnik został potraktowany jak istota nie do końca zdolna do samodzielnego myślenia. Suzanne Collins wyraźnie podejmuje próbę przemycenia do swojej książki jakiegoś mądrego przesłania. To przesłanie faktycznie tam jest, jednak problem tkwi w tym, że zamiast pozwolić czytelnikowi odkryć je na własną rękę, autorka łopatologicznie tłumaczy każdą, najdrobniejszą zawiłość, pozbawiając swoich odbiorców możliwości jakiejkolwiek interpretacji (Szczególnie widoczne jest to przy okazji opisywania piosenki o wisielcu).
Gdyby jednak wyjąć to niedociągnięcie, mogłabym przyznać, że ostatnia część "Igrzysk śmierci" naprawdę mnie oczarowała. W kategorii przyzwoitych, lecz nieszczególnie wymagających książek, "Kosogłos" jest jednym z moich faworytów. Język nie pozostawia wiele do życzenia, narracja nie pozwala się nudzić, akcja brnie to przodu w idealnym tempie, nie dając czytelnikowi chwili wytchnienia, a z drugiej strony - nie brakuje też opisów, zarówno tych przyziemnych, jak i tych bardziej refleksyjnych. Jest tu też trochę o ludzkich obawach, o marzeniach i strachu, o miłości, współczuciu, ale i o znieczulicy, która nas czasem dopada.
Obiło mi się też o uszy, że ludziom nie podobało się zakończenie. Zaraz, zaraz... jak to? Czy mogłoby być lepsze?
O cyklu autorstwa Suzanne Collins, zatytułowanym "Igrzyska śmierci", swojego czasu było naprawdę głośno. Właściwie echa jego popularności odbijają się do dziś, co ilustruje chociażby fakt, że niedawno w kinach można było obejrzeć ekranizację pierwszej części cyklu, a druga niebawem wejdzie na ekrany. Katniss Everdeen, główna bohaterka serii, stała się już niezłą ikoną...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-12
2012-11-27
2012-10-27
Zauważyłam, że niemal za każdym razem, gdy ulegam pokusie na widok klimatycznej, tajemniczej okładki i wypożyczam kolejną książkę z chwytliwym opisem od wydawcy, spotykam się z bolesnym rozczarowaniem. "Biblioteka cieni" ma klimatyczną okładkę i chwytliwy opis. A czy coś poza tym? Hmmm, dobre pytanie.
Historia wydawałaby się całkiem ciekawa - Jon, zdolny adwokat, prowadzi życie szczęśliwego kawalera, robi karierę w prawniczym świecie. Słowem, wszystko układa się idealnie, z wyjątkiem relacji rodzinnych. Matka zginęła w wypadku, kiedy Jon był nastolatkiem, a niedługo potem ojciec pozbył się kłopotu pod postacią syna, który całą swoją osobą przypominał Campellemu seniorowi o swojej zmarłej żonie. Jednak któregoś dnia Jon niespodziewanie dowiaduje się o śmierci ojca. W spadku młody mężczyzna odziedzicza antykwariat Libri di Luca, a wraz z nim niemały kłopot.
Libri di Luca kryje w sobie nie tylko stare tomy - Jon bowiem dowiaduje się, że jego ojciec nie umarł śmiercią naturalną, a w samym antykwariacie mają miejsce spotkania Lektorów, czyli osób obdarzonych niecodzienną zdolnością do przekazywania lub odbierania uczuć kryjących się na kartach książek. Sam Jon także jest nosicielem tego daru. Nie jest jednak przeciętnym Lektorem. Jego zdolności są większe, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać.
Niedługo później w antykwariacie zaczynają dziać się dziwne rzeczy - ktoś podpala lokal, a jeden z klientów Jona nalega na kupno Libri di Luca. Aż wreszcie Jon i jego nowi przyjaciele trafiają na trop Organizacji Cieni, czyli stowarzyszenia Lektorów, których celem jest zwiększenie swoich zdolności do wpływania na innych poprzez czytanie, a w rezultacie objęcie władzy nad światem. Sam Jon staje się najważniejszym pionkiem w walce dobrych i złych.
Pomysł na książkę, jak widać, nie był najgorszy. Niestety, cała reszta zawiodła. I to sromotnie. Nie wiem już, czyja to wina - autora czy tłumaczki, ale "Bibliotekę cieni" czyta się opornie. Język szwankuje na każdej stronie. Roi się od niezgrabnych zdań, dialogi są często sztuczne, nie brakuje też literówek. A im dalej w las, tym gorsza jest także fabuła - przewidywalna i mdła, na siłę stylizowana na wciągający thriller a la Dan Brown. Bardzo przeciętnie.
Mam już trochę dość takich czytadełek. "Biblioteka cieni" nie wniosła niczego szczególnie ciekawego do świata literatury (nawet tej typowo popularnej, z założenia przecież lekkiej i raczej niewymagającej). Nie polecam, jest mnóstwo innych książek, które bardziej zasługują na poświęcenie im swojego czasu.
Zauważyłam, że niemal za każdym razem, gdy ulegam pokusie na widok klimatycznej, tajemniczej okładki i wypożyczam kolejną książkę z chwytliwym opisem od wydawcy, spotykam się z bolesnym rozczarowaniem. "Biblioteka cieni" ma klimatyczną okładkę i chwytliwy opis. A czy coś poza tym? Hmmm, dobre pytanie.
Historia wydawałaby się całkiem ciekawa - Jon, zdolny adwokat,...
2012-10-10
2012-09-14
Pamiętam jeszcze pierwsze dni liceum - trzy lata temu - kiedy nowo poznana koleżanka siedziała na korytarzu i ściskała jakąś książkę w rękach, z zapałem przewracając kolejne strony. Tak się złożyło, że owa koleżanka została jedną z moich bliższych znajomych i powieść, którą wtedy czytała, poleciła mi z całego serca. Chodziło właśnie o "Wyznania gejszy".
I choć na jakiś czas zapomniałam o tej książce, pewnego dnia w bibliotece spotkał mnie prawdziwy zawód - nie znalazłam żadnych interesujących nowości wydawniczych, dlatego zdecydowałam, że wypożyczę coś bardziej klasycznego. Moje spojrzenie zatrzymało się na grubym tomiku. I tak oto "Wyznania gejszy" trafiły na moją półkę.
Opowieści o kulturze Dalekiego Wschodu zawsze w pewien sposób mnie fascynowały - w końcu są one dla nas, Europejczyków, tak egzotyczne, że aż strach. Zupełnie inne zwyczaje, historia, tradycje. Japonia ma w sobie wiele ujmujących cech - kojarzy mi się z uporządkowaniem, spokojem i pięknem, wyjątkową harmonią, ogródkami zen i całym mnóstwem innych pozytywnych rzeczy. Co jednak mogłam dotychczas powiedzieć o gejszach? W sumie niewiele poza tym, że były one luksusowymi towarzyszkami dla bogatych mężczyzn. Na dobrą sprawę brzmi to całkiem ładnie i przyjemnie. "Wyznania gejszy" pokazują nam jednak pracę japońskich pań do towarzystwa od kuchni - młoda dziewczyna o imieniu Chiyo opowiada o tym, jak została gejszą.
Droga w tym kierunku nie jest łatwa, szczególnie dla dziewczynki pochodzącej z ubogiej rodziny, zamieszkującej rybacką wioskę, która nie zapewnia zbyt wielu perspektyw na dobre i dostatnie życie. Chiyo ma w sobie jednak pewien potencjał. Jej uroda jest niecodzienna, a piękne, szare oczy budzą wśród ludzi szczery podziw. Dziewczynka zmuszona jest pożegnać się z umierającą matką i ojcem, a wkrótce także z jedyną siostrą, by trafić do okiya - domu dla gejsz. Od teraz wszystko się zmieni. Przyjdzie czas na naukę tańca, gry na shamisenie, posługiwania się wachlarzem, noszenia kimona, a także pozyskiwania bogatych klientów. Aż w końcu młoda dziewczyna przestaje być Chiyo. Wraz z pozyskaniem "starszej siostry", czyli bardziej doświadczonej gejszy, która będzie jej opiekunką i mentorką, przyjmuje imię Sayuri i rozpoczyna karierę w lokalnych herbaciarniach.
Narracja powieści prowadzona jest przez główną bohaterkę - język jest dość prosty, choć w książce nie brakuje typowo japońskich, malowniczych opisów. Ta mieszanka sprawia, że kolejne rozdziały czyta się szybko i z niemałą przyjemnością, tym bardziej, że i sama fabuła naprawdę wciąga. Poza poznawaniem zasad rządzących życiem gejsz, Arthur Golden w swojej powieści zawarł też ciekawą intrygę, rozwijającą się za sprawą złośliwej Hatsumomo. Niebagatelną rolę w całej historii odgrywają również wątek miłosny oraz tło historyczne - wydarzenia z czasów II wojny światowej. Na uwagę zasługują także bardzo dobrze wykreowani bohaterowie - niemalże każda postać jest "jakaś", ma swoje charakterystyczne cechy i zachowania, da się lubić, albo wręcz przeciwnie - irytuje do granic możliwości. Dzięki tej złożoności "Wyznania gejszy" czyta się z nieustającym zaciekawieniem.
Tak się składa, że każda książka traktująca o Japonii i tamtejszych zwyczajach, zalicza się do grona moich ulubionych lektur. Niech to będzie dla Was wystarczającą rekomendacją - Arthur Golden stworzył powieść barwną i wartościową, którą można potraktować jako dobrą rozrywkę, ale i wiele się z niej nauczyć.
Pamiętam jeszcze pierwsze dni liceum - trzy lata temu - kiedy nowo poznana koleżanka siedziała na korytarzu i ściskała jakąś książkę w rękach, z zapałem przewracając kolejne strony. Tak się złożyło, że owa koleżanka została jedną z moich bliższych znajomych i powieść, którą wtedy czytała, poleciła mi z całego serca. Chodziło właśnie o "Wyznania gejszy".
I choć na jakiś...
2012-09-07
Raz na jakiś czas nachodzi mnie ochota, by sięgnąć po klasykę. Są tacy autorzy, których dzieł nie wypada nie znać i wydaje mi się, że do takich właśnie ponadczasowych pisarzy zalicza się Edgar Allan Poe. Dlatego w ramach projektu "zaprzyjaźniamy się z klasyką", zasiadłam do lektury "Opowieści niesamowitych". Ponad rok temu.
Planując bliższe spotkanie z pisarstwem Poego, dobrze jest przygotować się odpowiednio wcześniej na zderzenie z językiem, którego dziś już raczej nie uświadczymy w najnowszych publikacjach. Każde opowiadanie w tym zbiorze charakteryzuje się niezwykle precyzyjnym doborem słów, zdania często są bardzo długie i skomplikowane, a mimo to - idealnie skonstruowane. Można taki styl podziwiać, można go też nienawidzić. Jakkolwiek by nie było - ja zazdroszczę Poemu umiejętności czarowania słowem i tworzenia z pisarstwa prawdziwej sztuki, a z drugiej strony pomstuję czasem, że tak opornie czyta się teksty utrzymane w takim właśnie stylu.
"Opowieści niesamowite" to zbiór piętnastu opowiadań - dłuższych i krótszych, ciekawych, ale i czasem nużących. Jedno jest pewne. Edgar Allan Poe uwielbiał tworzyć historie naprawdę niesamowite. Dziwne zbrodnie, przewrażliwieni ludzie o wyostrzonych zmysłach, szaleństwo, obłęd, diabelska ingerencja w codzienne życie, symbole, nadprzyrodzone istoty... Dla każdego coś miłego.
Opowiadanie, które przypadło mi do gustu najbardziej z całego tomu, to "Czarny kot" - specyficzna opowieść o kocie, który faktycznie ma więcej niż jedno życie. Podejrzewam, że gdybym miała w domu kociego pupila, nie chciałabym zostać z nim sama po lekturze tego tekstu. To właściwie ogromna zaleta dzieł Poego - wiele z nich naprawdę wpędza czytelnika w dziwny nastrój, który przywodzi niespokojne myśli. Nie każde z tych opowiadań robi duże wrażenie, niektóre są po prostu mało wiarygodne, czy też zbyt groteskowe, by wywoływały strach, jednak spora część może przyprawić nas o gęsią skórkę.
Poego nie czytało mi się szczególnie łatwo i szybko. To raczej propozycja dla osób, które lubią czasem podumać nad książką i pobawić się w odczytywanie pewnych symboli, i które są gotowe na zmaganie z językiem wykraczającym poza standardy stylu naszej epoki. Mimo wszystko cieszę się, że zmierzyłam się z tą lekturą i nie żałuję poświęconego jej czasu. Zadanie wykonane!
Raz na jakiś czas nachodzi mnie ochota, by sięgnąć po klasykę. Są tacy autorzy, których dzieł nie wypada nie znać i wydaje mi się, że do takich właśnie ponadczasowych pisarzy zalicza się Edgar Allan Poe. Dlatego w ramach projektu "zaprzyjaźniamy się z klasyką", zasiadłam do lektury "Opowieści niesamowitych". Ponad rok temu.
Planując bliższe spotkanie z pisarstwem Poego,...
2012-08-31
Choć odkąd przeczytałam ostatnią stronę "Igrzysk Śmierci" minęło trochę czasu, wciąż dobrze pamiętam przyjemne podekscytowanie, które towarzyszyło mi w trakcie lektury. Wiedziona przekonaniem, że i druga część będzie emocjonująca, nie mogłam się doczekać momentu, w którym sięgnę po "W pierścieniu ognia". Czasem chyba jednak nie ma sensu wymagać od życia zbyt wiele.
Po zwycięstwie w Głodowych Igrzyskach, Katniss i Peeta wracają do Dwunastego Dystryktu. Przeprowadzają się do Wioski Zwycięzców, gdzie czeka na nich dogodne życie - już nigdy nie będą musieli martwić się o jedzenie, pieniądze, jakąkolwiek pracę. Dostatek jest nagrodą za przetrwanie. Odkąd jednak Katniss odważyła się zagrać na nosie władzom Kapitolu, przechytrzając ich w decydującym momencie Igrzysk, dziewczyna nie może czuć się bezpieczna. Ona i Peeta muszą nadal odgrywać teatralne scenki - trzymać się za ręce, całować, jednym słowem: udowodnić wszystkim, że są w sobie zakochani po uszy. Sprawę komplikuje Gale, przyjaciel Katniss, który teraz wydaje się jej być... może kimś więcej niż zwykłym przyjacielem. Jakby tego było mało, niebawem rozpocznie się Tournee Zwycięzców, w czasie którego Katniss i Peeta odwiedzą wszystkie dystrykty i dowiedzą się, że ludność ma już dość bycia marionetkami bezlitosnego Kapitolu. Szykuje się powstanie, a symbolem buntu zostanie sama Katniss.
W drugiej części serii Suzanne Collins nie daje chwili wytchnienia swoim bohaterom. Co sekundę czeka na nich kolejne zagrożenie - rządy się zaostrzają, muszą uważać na każde swoje słowo, a dom przestaje być domem. Wielu bohaterów zdążyłam szczerze polubić, dlatego tym trudniej było mi czytać o ich cierpieniu. Fabuła była interesująca i wciągająca do momentu, kiedy okazało się, że raz jeszcze przyjdzie mi prześledzić przebieg rywalizacji trybutów z dwunastu dystryktów - tym razem bowiem zorganizowane zostają Igrzyska Ćwierćwiecza, w którym udział wezmą... dotychczasowi zwycięzcy. Powinnam teraz paść, przerażona i przytłoczona okrucieństwem Kapitolu? Cóż, jak dotąd westchnęłam tylko, zniechęcona wizją odgrzewanego kotleta. Przyznaję, że byłam trochę zawiedziona taką wtórnością pomysłów.
Z innej beczki - warto też przyjrzeć się stylowi, jakim posługuje się Suzanne Collins, bo wydaje mi się, że nieco się poprawił od czasów pierwszej części trylogii. W odróżnieniu od wielu innych książek z nurtu literatury młodzieżowej, "W pierścieniu ognia" może się poszczycić solidnymi opisami i całkiem dobrymi dialogami. Całość czyta się jak książkę z prawdziwego zdarzenia, porządnie, poprawnie i rzetelnie skonstruowaną i napisaną.
I choć na arenie będzie działo się wiele, a także poznamy kilku nowych, całkiem ciekawych bohaterów, odniosłam wrażenie, że przyzwyczaiłam się już do tej przemocy, ziejącej z każdej strony powieści i kolejne przeszkody coraz mniej mnie obchodziły. Katniss, jak zwykle niezwyciężona, Peeta, jak zwykle dobry i opiekuńczy... Dopiero sam koniec naprawdę mnie wciągnął. Zapowiada on rebelię z prawdziwego zdarzenia - takie rzeczy lubię. :)
Choć odkąd przeczytałam ostatnią stronę "Igrzysk Śmierci" minęło trochę czasu, wciąż dobrze pamiętam przyjemne podekscytowanie, które towarzyszyło mi w trakcie lektury. Wiedziona przekonaniem, że i druga część będzie emocjonująca, nie mogłam się doczekać momentu, w którym sięgnę po "W pierścieniu ognia". Czasem chyba jednak nie ma sensu wymagać od życia zbyt wiele.
Po...
2012-08-27
Moda na skandynawskie powieści kryminalne trwa już od dłuższego czasu. Zaczęło się od fenomenalnej trylogi Millennium autorstwa Stiega Larssona. Później zostaliśmy zasypani książkami o podobnym klimacie i tematyce, wydawanymi pod szyldem Czarnej Serii przed Wydawnictwo Czarna Owca. "Zamachowiec" to pierwsza część serii autorstwa Lizy Marklund, opowiadająca o Annice Bengtzon, nieustraszonej dziennikarce kryminalnej, próbującej pogodzić życie zawodowe z wychowywaniem dwójki dzieci.
Historia jak każda inna. Ginie sławna osoba, wszczęte zostaje dochodzenie. W "Kvallspressen", gazecie, w której pracuje Annika, wybucha wrzawa związana z opisaniem wszystkich możliwych szczegółów związanych z zabójstwem Christiny Furhage, organizatorki Igrzysk Olimpijskich w Szwecji. Młoda dziennikarka angażuje się w proces śledztwa, na własną rękę próbuje dociec prawdy, zaniedbując przy okazji męża i dzieci. Stresu dodaje tylko fakt, że Annika jest świeżo upieczoną szefową działu kryminalnego w redakcji popołudniówki, a podwładni nie uznają jej autorytetu, rzucając kobiecie coraz to nowsze kłody pod nogi. Łatwo nie będzie, to pewne. Annika jednak uparcie wierzy, że zdoła rzetelnie i solidnie wykonać swoją pracę. Dlatego wciąż szuka odpowiedzi na nurtujące ją pytania, kopie głęboko, by przeprowadzić wywiad z każdą osobą, która może wiedzieć coś istotnego. Nadmierna ciekawość nie zaprowadzi jej jednak daleko. Zamachowiec bardzo nie chce, by Annika wściubiała nos w nie swoje sprawy.
Fabuła funkcjonuje bez większych zarzutów. Powieść czyta się dość szybko (może jedynie spowalniające są niewiarygodnie długie rozdziały). Plusem jest wielowątkowość "Zamachowca" - oprócz opisów śledztwa znajdziemy tu także szereg wiadomości na temat funkcjonowania gazety codziennej, pracy w redakcji, pojawią się też epizody z życia prywatnego Anniki, jej męża i dzieci, a także klasyczny już chyba dla literatury skandynawskiej ostatnich czasów wątek homoseksualizmu. W warstwie technicznej książki do gustu przypadły mi też żywe i naturalne dialogi; autorka nie stroni od kolokwializmów czy nawet dość konkretnych wulgaryzmów, dodaje to jednak powieści autentyczności. Na uwagę zasługują zapewne bohaterowie - kilku z nich zostało ciekawie wykreowanych, szczególnie główna postać, Annika - silna i władcza kobieta, oddana pracy, ambitna, lecz i odrobinę despotyczna i rozemocjonowana. Nie sądzę, aby Annika Bengtzon przeszła do historii najciekawszych postaci literackich, ma jednak w sobie coś intrygującego, co sprawia, że chce się czytać o jej życiu, przemyśleniach i wyborach.
Przeczytałam już w swoim życiu sporo książek, dlatego nie mogę powiedzieć, że "Zamachowiec" jest pozycją wybitną lub wyjątkowo porywającą, myślę jednak, że to przyzwoite czytadło dla fanów powieści kryminalnych czy sensacyjnych. Książka Lizy Marklund jest sympatyczną propozycją na nudne popołudnie, kiedy mamy ochotę na porcję mocnych wrażeń. Nie wykluczam też, że w przyszłości sięgnę po kolejne części cyklu - wydaje mi się, że warto.
Moda na skandynawskie powieści kryminalne trwa już od dłuższego czasu. Zaczęło się od fenomenalnej trylogi Millennium autorstwa Stiega Larssona. Później zostaliśmy zasypani książkami o podobnym klimacie i tematyce, wydawanymi pod szyldem Czarnej Serii przed Wydawnictwo Czarna Owca. "Zamachowiec" to pierwsza część serii autorstwa Lizy Marklund, opowiadająca o Annice...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-07
Tak się składa, że lubię czytać o niezrównoważonych psychicznie ludziach i o zwierzęcym okrucieństwie. W świecie literatury oklepanej, wtórnej i schematycznej nic dziwnego, że człowiek łaknie nowych wrażeń - czegoś, co jeszcze nim wstrząśnie. Po kilkunastu przygodach z thrillerami i soczystymi kryminałami opisy zbrodni powszednieją, i coraz trudniej jest czytelnika zaskoczyć. Dlatego też, gdy przeczytałam recenzję "Tarantuli", opisującą tę powieść jako historię o ludziach pozbawionych wszelkich skrupułów, zimnych i skupionych wyłącznie na czynieniu czystego zła, nie było mowy, abym nie przygarnęła tej książki na moją półkę.
Na tych stu stronach francuski pisarz Thierry Jonquet opowiedział historie, które początkowo nie mają ze sobą wiele wspólnego, lecz z biegiem czasu zaczynają się splatać i coraz bardziej od siebie uzależniać. Doświadczony chirurg plastyczny, Lafargue, mieszka w eleganckiej posiadłości wraz z Ewą. Wszyscy mają tę kobietę za kochankę Lafargue'a, jednak daleko im od poznania prawdy.
Alex Barny ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości po tym, jak obrabował bank i zamordował policjanta. Aby móc wieść na nowo normalne życie, potrzebuje operacji plastycznej - nikt nie może rozpoznać jego twarzy. Gdy pewnego dnia w telewizji widzi wywiad z Lafargue'm, Alex już wie, jaki będzie jego kolejny krok. Żaden z mężczyzn jednak nie spodziewa się, że łączy ich pewne ogniwo - Ewa.
Napis na okładce mówi, że "Tarantula" to "historia kata i jego ofiary". Zasadniczym pytaniem, jakie stawia ta powieść, jest jednak: "Kto jest katem, a kto ofiarą?" Jak zachowuje się człowiek, który musi patrzeć na cierpienie najbliższej osoby? Jak trudno jest później znieść świadomość, że nie można w żaden sposób pomóc człowiekowi, którego się kocha? Czy w ogóle można wybaczyć komuś, kto skrzywdził nasze dziecko? Na ile usprawiedliwiona jest wtedy zemsta? I wreszcie - czy prawdą jest istnienie karmy, która prędzej czy później nad dopada? Czy kat może stać się ofiarą? A może staje się ofiarą, ale nigdy nie przestaje być katem?
Nie mnie oceniać zachowanie głównego bohatera, nazywanego Tarantulą. Bo pomimo jego częściowego okrucieństwa nie potrafię odrzucić myśli, że działał on w imię czegoś wyższego. Jego brutalność była uzasadniona i nie tak rażąca, gdy poznało się już dokładnie historię jego życia.
Powieść Thierry'ego Jonqueta uważam za wartościową o tyle, że gdy początkowo ukazany w niej podział świata jest klarowny, dobro i zło jest jak biel i czerń, to później kolory zaczynają mieszać się ze sobą, pokazując coś więcej - rzeczywistość. Taką rzeczywistość, w której człowiek często nie ma pojęcia, po której stanąć stronie, bo każda ma w sobie coś słusznego, ale i odrzucającego. "Tarantula" to skromny kawałek prozy, która pokazuje niewiele więcej i niewiele mniej niż prawdę. Mnie ona trochę przeraża i przytłacza, ale nadal chcę o niej czytać. Polecam.
Tak się składa, że lubię czytać o niezrównoważonych psychicznie ludziach i o zwierzęcym okrucieństwie. W świecie literatury oklepanej, wtórnej i schematycznej nic dziwnego, że człowiek łaknie nowych wrażeń - czegoś, co jeszcze nim wstrząśnie. Po kilkunastu przygodach z thrillerami i soczystymi kryminałami opisy zbrodni powszednieją, i coraz trudniej jest czytelnika...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-05
Najgorsze książki to takie, o których nie mamy nic do powiedzenia. To przykre, ale gdy po przeczytaniu ostatniego zdania "Zieleni szmaragdu" zasiadam do napisania recenzji, właściwie w głowie mam pustkę. Trylogia dobiegła końca, a ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że w ogóle się na dobrą sprawę nie zaczęła. Zanim akcja zdążyła się porządnie rozkręcić, było już po wszystkim.
W trzecim tomie cyklu wszystko zaczyna się wyjaśniać. W ekspresowym tempie historia Gwendolyn Shepherd, szesnastoletniej nosicielki genu podróży w czasie, zmierza ku końcowi. Tak właściwie cała opowieść rozłożona na trzy części rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, w których Gwen najpierw dowiaduje się, że to ona, a nie jej idealna kuzynka Charlotta, potrafi przenosić się w przeszłość, potem zakochuje się w aroganckim Gideonie, który zaledwie chwilę później okazuje się zupełnie niearogancki, a czuły i romantyczny, by ostatecznie poznać swoje prawdziwe korzenie i rozwikłać zagadkę hrabiego de Saint Germain oraz dającego nieśmiertelność kamienia filozoficznego zamkniętego w chronografie, maszynie, która pozwala podróżować w czasie nosicielom genu. Choć historia ta mogłaby służyć za materiał do pokaźnych rozmiarów powieści, zamyka się ona na kilkuset stronach i ostatecznie wydaje się być trochę zmarnowana i nie rozwinięta na tyle, na ile powinna zostać rozwinięta.
Być może skrótowość to typowa cecha literatury młodzieżowej, nastawionej na szybką i nieskomplikowaną akcję. Mi jednak zabrakło w tym cyklu PRAWDZIWEJ, dobrze skonstruowanej intrygi, strachu o los głównych bohaterów, jakiegokolwiek czynnika, który sprawiłby, że nie mogłabym odłożyć książki, dopóki nie poznałabym zakończenia. A tymczasem powieść przedstawia postaci, którym niemal zawsze wszystko się udaje, a nawet kiedy dotykają je drobne niepowodzenia, wszystko kończy się szczęśliwie - w mniej lub bardziej prawdopodobny sposób. Ciekawym wątkiem, jednakże, była historia Lucy i Paula, podróżników - buntowników, sprawców całego zamieszania opisanego na kartach Trylogii czasu, i poniekąd także wydarzenia dotyczące czarnego charakteru powieści, czyli hrabiego de Saint Germain, którego prawdziwa tożsamość ujawniona dopiero na końcu naprawdę mnie zaskoczyła.
"Zieleń szmaragdu" to nie najgorsze zakończenie trylogii, choć daleko jej do naprawdę dobrego czytadła. Pomimo lekkiego stylu, jakim posługuje się Kerstin Gier, chwilami odczuwałam znużenie lekturą i wbrew niewielkiej objętości, czytałam tę powieść kilka dni. Naprawdę nie rozumiem fenomenu tego cyklu - tak wiele osób zachwyca się historią, bohaterami... Moim zdaniem bohaterowie nie wnoszą niczego nowego, są jedynie powieleniem schematów, podobnie jak sama opowieść nie grzeszy oryginalnością. Niewiele mówiąc, Trylogia czasu nie jest gniotem, szmirą, kompletnym dnem, ale nie jest też literackim objawieniem. Z przykrością muszę stwierdzić, że pomimo pięknej oprawy graficznej i wielkiego szumu, cykl ten jest po prostu przeciętny. Z drobną tendencją w stronę dobrego.
Najgorsze książki to takie, o których nie mamy nic do powiedzenia. To przykre, ale gdy po przeczytaniu ostatniego zdania "Zieleni szmaragdu" zasiadam do napisania recenzji, właściwie w głowie mam pustkę. Trylogia dobiegła końca, a ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że w ogóle się na dobrą sprawę nie zaczęła. Zanim akcja zdążyła się porządnie rozkręcić, było już po wszystkim.
...
2012-07-30
Zdania co do kontynuacji popularnych powieści są zwykle podzielone. Czasami sequel okazuje się lepszy od poprzednika, czasem wręcz odwrotnie, wydaje się być pisany na siłę, pod presją czasu albo pod publikę. Całe szczęście, że "Błękit szafiru", tom drugi bestsellerowej Trylogii czasu, mogę z czystym sumieniem zakwalifikować do pierwszej kategorii.
Akcja powieści zaczyna się dokładnie w tym momencie, na którym stanął opis wydarzeń w "Czerwieni rubinu" - dlatego też myślę, że najlepiej jest czytać te książki po kolei, w niewielkim odstępie czasu; inaczej łatwo będzie się pogubić. Już od pierwszych stron śledzimy rozwój romansu Gwen i Gideona. Powróciwszy z misji z przeszłości, dwójka młodych ludzi musi uporać się z tym, co między nimi rozkwitło. Romantyczny nastrój burzy jednak rzeczywistość, w której Gwendolyn próbuje znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Jaką rolę tak naprawdę odgrywa w całym tym przedsięwzięciu? Dlaczego nikt nie chce jej zaufać? Jaka jest jej moc, zwana "magią kruka"? Fabuła "Błękitu szafiru" mknie do przodu dość szybko i sprawnie, w powieści pojawia się także więcej zabawnych momentów. Nutka humoru jest zasługą przede wszystkim mojej ulubionej postaci, Xemeriusa - duchowi gargulca, który rozpaczliwie poszukuje towarzystwa.
Miło, że Kerstin Gier w swojej drugiej powieści rozwinęła większość wątków w taki sposób, że całą lekturę czytało się przyjemnie. Odniosłam też wrażenie, że styl stał się pełniejszy i ciekawszy. Nadal jednak nie uważam Trylogii czasu za wyjątkowo dobrą książkę. Szczególnie przez główną bohaterkę, której głównym zajęciem jest myślenie o Gideonie i całowaniu. Nie przepadam za takimi naiwnymi, schematycznymi postaciami. Ot, zakompleksiona nastolatka z parciem na faceta, wspierana przez jedną wierną przyjaciółkę, walcząca z idealną kuzynką. To model bohaterki często powielany w literaturze młodzieżowej i przyznam, że mi zdążył się już przejeść. Najlepiej wykreowanymi postaciami w tym cyklu są bezapelacyjnie duchy - barwne i zabawne, z ciekawą przeszłością, pomocne i rezolutne. To chyba właśnie ta garstka bohaterów nadaje Trylogii czasu uroku i sprawia, że z chęcią przewraca się kolejne strony.
Choć "Błękit szafiru" nie wywarł na mnie niezapomnianego wrażenia, sięgnę po ostatnią część trylogii, by dowiedzieć się, jak zakończy się cała historia. Czy mogę tę powieść polecić? Hm, raczej nie otrzyma ona mojej szczerej rekomendacji. Wydaje mi się, że na rynku wydawniczym można znaleźć o wiele więcej wartościowych powieści z tego gatunku - szczególnie dla odrobinkę starszych czytelniczek. Niemniej, dla czternastolatek Trylogia czasu zapewne będzie dobrym wyborem.
Zdania co do kontynuacji popularnych powieści są zwykle podzielone. Czasami sequel okazuje się lepszy od poprzednika, czasem wręcz odwrotnie, wydaje się być pisany na siłę, pod presją czasu albo pod publikę. Całe szczęście, że "Błękit szafiru", tom drugi bestsellerowej Trylogii czasu, mogę z czystym sumieniem zakwalifikować do pierwszej kategorii.
Akcja powieści...
2012-07-26
Do niedawna uparcie twierdziłam, że wyrosłam już na dobre z typowej literatury młodzieżowej i chcąc, nie chcąc, powinnam się z nią raz na zawsze pożegnać (robiąc drobne wyjątki dla pozycji obowiązkowych). Właściwie udawało mi się trwać w tym postanowieniu przez całkiem długi czas, jednak mój czytelniczy światopogląd został zachwiany w momencie, gdy na bibliotecznej półce dostrzegłam trzy pięknie wydane tomy "Trylogii czasu", o której naczytałam się na wszelakich blogach mnóstwo pochlebnych opinii. Niewiele się zastanawiając, mruknęłam w myślach "A co mi tam!" i z trzema książkami pod pachą wróciłam do domu, pełna wiary w to, iż okażą się one warte mojego czasu i, co ważne, złamanego postanowienia. Ale wychodzi na to, że albo jestem jakaś inna, albo naprawdę wyrosłam z takich książek.
Kerstin Gier, niemiecka pisarka, postanowiła akcję swoich powieści obsadzić wbrew pozorom nie w Niemczech, a we współczesnym Londynie. Główna bohaterka, Gwendolyn, to przeciętna nastolatka (schemat?), jedyne, co ją wyróżnia, to fakt, że należy ona do dość specyficznej rodziny z tradycjami. Mieszka w dużej posiadłości wraz z mamą i rodzeństwem oraz z babką, ciotką i kuzynką Charlottą, która rzekomo jest kolejną kobietą w linii podróżniczek w czasie. Od najmłodszych lat Charlotta jest szkolona, by w przyszłości łatwiej mogła odnajdywać się we wszystkich realiach, jakie cechowały minione lata. Wreszcie nadchodzi ten dzień, kiedy dziewczyna zaczyna odczuwać charakterystyczne objawy zwiastujące pierwszą podróż w czasie. Dookoła wybucha podniecenie i nerwowe wyczekiwanie, jednak... czas mija, a nie dzieje się nic. I wtedy właśnie niepozorna Gwendolyn wychodzi do sklepu, by kupić cukierki dla swojej ciotki, a po chwili spostrzega, że przeniosła się w czasie.
Początek powieści czyta się całkiem przyjemnie. Narratorką jest szesnastoletnia Gwen - to z jej perspektywy poznajemy wszystkie wydarzenia. Łatwo więc stwierdzić, że książka nie grzeszy kwiecistym stylem - język jest prosty, odpowiedni dla młodego odbiorcy, nie ma w nim nic charakterystycznego. Jednak im dalej w las, tym bardziej wychodzi na jaw przewidywalność tej historii. Rzekomo arogancki Gideon, podróżnik w czasie o trzy lata starszy od głównej bohaterki, kreowany jest początkowo na nieprzyjemnego typa, którego Gwen nigdy nie polubi, prędko jednak staje się jasne jak słońce, że ci dwoje lada chwila staną się parą. W ich szczeniackich przekomarzaniach nie ma niczego oryginalnego ani zaskakującego. Zresztą można by tak określić całą fabułę: na 300 stronach nie wydarzyło się prawie nic naprawdę wciągającego.
"Czerwień rubinu" to właściwie dopiero wprowadzenie do całej trylogii, w której, jak sądzę, każdy tom odpowiada kolejno prologowi, rozwinięciu i zakończeniu. Przez ten zabieg pierwsza część jest trochę monotonna - mniej więcej od połowy książki musiałam zmuszać się do przewracania następnych kartek. Jestem wobec tego rozczarowana - nie zauważyłam w tej powieści ani szczególnie zabawnych momentów (z wyjątkiem kilku scen, które mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki), nie porwała mnie także historia miłosna. Same podróże w czasie zostały opisane znośnie, choć nadal nie z odpowiednim rozmachem. Co do głównej bohaterki - irytowała mnie chwilami swoją ograniczoną wiedzą; poza tym, była znośna, nie wybiła się jednak ponad przeciętną.
Mam jeszcze nadzieję, że kolejny tom - "Błękit szafiru" - okaże się ciekawszą lekturą od swojej poprzedniczki. Bo, jak widać, piękna okładka i ogromny napis "BESTSELLER", to jeszcze nie wszystko.
Do niedawna uparcie twierdziłam, że wyrosłam już na dobre z typowej literatury młodzieżowej i chcąc, nie chcąc, powinnam się z nią raz na zawsze pożegnać (robiąc drobne wyjątki dla pozycji obowiązkowych). Właściwie udawało mi się trwać w tym postanowieniu przez całkiem długi czas, jednak mój czytelniczy światopogląd został zachwiany w momencie, gdy na bibliotecznej półce...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake, wielobarwnych kimon czy też uwodzicielskich gejszy. Coś w tej książce urzekło mnie na samym początku. I choć przygoda z powieścią Gail Tsukiyamy płynęła raczej niespiesznie i leniwie, przyniosła mi wiele różnorodnych odczuć, poszerzyła szczątkową dotąd wiedzę o Japonii, a także sprawiła, iż z żalem czytałam ostatnią stronę. Po prawie pięciuset stronach wcale nie miałam ochoty pożegnać się z bohaterami, którzy w pewien sposób stali mi się bliscy.
"Ulica Tysiąca Kwiatów" to pięknie i z dużym wyczuciem napisana historia rodzinna, przedstawiająca trzydzieści lat z życia głównych bohaterów - braci Hiroshiego i Kenjiego, osieroconych we wczesnym dzieciństwie i wychowywanych przez dziadków, sióstr Aki i Haru, których ojciec zajmuje się szkoleniem mistrzów sumo, a gdzieś na drugim planie ukazująca także losy wybitnego wytwórcy masek teatralnych, Akiry Yoshiwary. Każda z postaci jest inna, ma odmienne plany, marzenia, a jednak ich życie nieodwołalnie splątuje się ze sobą. Mamy okazję poznać ich poczynania od najmłodszych lat: okres dzieciństwa przerwany brutalną II wojną światową, zrzucenie bomb na Hiroshimę i Nagasaki, czas głodu, biedy, stacjonowania amerykańskich żołnierzy na ulicach Tokio, uparte poszukiwanie normalności, spokoju i stabilizacji... Później pierwsze miłości, a także realizowanie swoich zawodowych celów. Pomimo licznych chwil radości, w życiu bohaterów wciąż pojawia się znaczący odsetek niepowodzeń i bolesnych strat. Przeżywszy wojnę, nigdy nie jest się człowiekiem zupełnie beztroskim. Uraz pozostaje na zawsze. Tym trudniej przychodzi postaciom wykreowanym przez Gail Tsukiyamę pogodzić się ze śmiercią najbliższych, którzy odchodzą z tego świata w najmniej spodziewanych momentach, pozostawiając po sobie pustkę, której nikt ani nic nie może wypełnić.
Ta historia jest w dużej mierze także niezwykle pasjonującym przewodnikiem po Japonii. W nienachalny, aczkolwiek szczegółowy sposób przemyca na karty powieści całe mnóstwo elementów składających się na kulturę Kraju Kwitnącej Wiśni. Obrazowe opisy przenoszą nas w świat aromatycznych krakersów sembei, barów, do których mężczyźni udają się, by posłuchać relacji z walk sumo, ukochanego sportu narodowego, małych sklepików położonych przy malowniczych uliczkach, a także szeregu tradycji kultywowanych przez kolejne pokolenia.
Wielowątkowość powieści nie pozwala mi na opisanie każdego aspektu godnego uwagi z osobna, mogę jednak z czystym sercem stwierdzić, że "Ulica Tysiąca Kwiatów" jest wspaniałą lekturą, w którą najlepiej zagłębiać się spokojnie, ale i z dużym oddaniem. A kiedy już poczuje się ducha egzotycznej Japonii, można z zapałem śledzić losy bohaterów, którzy z każdą przewróconą stroną stają się nam coraz bliżsi. Dla mnie czas spędzony na czytaniu tej książki był na swój sposób wyjątkowy. Czasem zdarzało mi się uśmiechnąć pod nosem, a czasem wstrzymać na chwilę oddech, by łza nie zakręciła się w oku. Można wiele mówić, ale sądzę, że najlepszą oceną będzie stwierdzenie, iż chciałabym napotkać więcej takich książek w swoim życiu. Dlatego i wy oderwijcie się od tak rozpowszechnionego dziś zachodniego świata i pozwólcie sobie na długi spacer po japońskim ogrodzie. Jestem przekonana, że nie będziecie żałować.
Nigdy dotąd nie czułam większego zainteresowania kulturą japońską, która ostatnimi czasy stała się szczególnie modna wśród młodzieży, jednak gdy moje spojrzenie padło na uroczą okładkę "Ulicy Tysiąca Kwiatów", poczułam momentalnie atmosferę odległej cywilizacji, słynącej z subtelnych ogrodów, przypominających płatki śniegu kwiatów kwitnącej wiśni, odurzającej sake,...
więcej Pokaż mimo to