rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jestem pod ogromnym wrażeniem. „Pestki” to zbiór bardzo krótkich historyjek, scen, które składają się na życie narratorki - to kolekcja słów, które usłyszała ona od innych, a które zostały w niej i próbowały ją ukształtować. Wiele podobnych słów słyszałam ja sama, i z całą pewnością masa innych dziewcząt, kobiet. Warto zastanowić się jednak nad siłą tych niekiedy „wyświechtanych” powiedzonek. Anna Ciarkowska pisze o nich krótko, poetycko, ale i prawdziwie, trafnie. Ja to kupuję.

Jestem pod ogromnym wrażeniem. „Pestki” to zbiór bardzo krótkich historyjek, scen, które składają się na życie narratorki - to kolekcja słów, które usłyszała ona od innych, a które zostały w niej i próbowały ją ukształtować. Wiele podobnych słów słyszałam ja sama, i z całą pewnością masa innych dziewcząt, kobiet. Warto zastanowić się jednak nad siłą tych niekiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Postawmy sprawę jasno - to nie jest książka wysokich lotów, nie oczekiwałam po niej nie wiadomo czego. Miała czytać się szybko, łatwo i przyjemnie - ja często potrzebuję takiego przerywnika, kiedy cierpię na kaca czytelniczego. Z łatwością mogę stwierdzić, że "Rywalka", debiutancka książka autorstwa Sandy Jones, swoje zadanie spełniła.

W Polsce ta powieść została wydana przez Wydawnictwo Otwarte, które dla wielu kojarzyć się pewnie będzie z ich wcześniejszym bestsellerem, "Lokatorką". Tu mamy podobny klimat - niewyjaśniona przeszłość, ktoś z pozoru przychylny, kto jednak okazuje się być czarnym charakterem. Tak naprawdę nawet okładka wygląda podobnie. Kolejne strony przewraca się równie szybko, a sama fabuła wciąga, skutecznie pozbawiając człowieka przynajmniej dwóch wieczorów. (No dobrze, chyba że ktoś z was rzeczywiście czyta w tempie 300 stron na godzinę).

Kim jest tytułowa "Rywalka"? Emily, główna bohaterka, poznaje przystojnego i charyzmatycznego faceta w klubie - szybko zaczyna między nimi iskrzyć i kwestią czasu jest, kiedy zostają parą. Wszystko wygląda idealnie do momentu, kiedy przychodzi czas poznać matkę Adama. Pammie, przyszła teściowa, szybko zaczyna pokazywać Emily, że nie życzy sobie widzieć jej w swojej rodzinie. Robi to jednak na tyle umiejętnie, że tej nieprzychylności względem Emily nie zauważa nigdy Adam, który kocha swoją matkę ponad życie i nie przyjmuje do wiadomości żadnej krytyki pod jej adresem.

Czy zatem rywalką jest Pammie? Być może, choć mamy jeszcze jedną potencjalną kandydatkę - Emily odkrywa, że Adam wcześniej miał narzeczoną o imieniu Rebecca. To ją kochał najbardziej w swoim życiu, ją właśnie chciał poślubić i z nią spędzić resztę życia. Nic dziwnego, że Emily czuje ukłucie zazdrości, gdy dowiaduje się o swojej poprzedniczce. Problem jednak w tym, że Rebecca nie żyje, a okoliczności jej śmierci pozostawiają wiele niewiadomych.

Moim głównym zastrzeżeniem co do książki jest sposób, w jaki skonstruowana została główna bohaterka, Emily. Dla mnie była przede wszystkim nijaka. Poza tym brakiem wyrazu, kolejnym moim zastrzeżeniem jest, że nie przestawała mnie także irytować. Choć wiemy, że Emily pracuje dla korporacji i ma dość stresującą pracę, znamy jej rodziców i przyjaciół, to tak naprawdę nie mówi nam to wiele o niej jako człowieku. Emily wydaje się nie mieć zainteresowań - jedynym, jakie odnotowałam, jest seks z Adamem. Moje zirytowanie wobec niej brało się natomiast stąd, że choć Emily doskonale widziała wady swojego wybranka, to walczyła o ten związek w sposób pozbawiony dla mnie racjonalności. Wiem i rozumiem, że miłość potrafi zaślepić człowieka, jednak to, jak autorka odmalowała związek tych dwojga, stawia dla mnie pod znakiem zapytania istnienie między nimi jakiegokolwiek głębszego uczucia. Jest seks, owszem. Brakuje jednak innych punktów zaczepienia - Adam nie szanuje Emily, woli wyjścia z kolegami lub wlepianie oczu w ekran telewizora niż rozmowę ze swoją przyszłą żoną. Co w takim razie, pytam, sprawiło, że Emily tak rozpaczliwie zabiegała o uratowanie tego pożal-się-Boże związku?

Irytujący są też inni bohaterowie. Na prowadzeniu oczywiście Pammie, teściowa. Od samego początku kobieta robi, co w jej mocy, żeby uprzykrzyć życie Emily. Gdy tylko Adam nie patrzy lub nie słyszy, Pammie nawet nie udaje, że akceptuje swoją przyszłą synową, tylko mówi wprost: Będziesz go miała po moim trupie. W swojej batalii posuwa się do okropnych rzeczy, nie tylko komentuje boleśnie wygląd Emily, ale i próbuje zepsuć każdą ważną dla niej chwilę: zaręczyny, rodzinne kolacje, ślub. A Adam niczego nie zauważa, co też sprawia, że jest irytujący do granic możliwości.

Jak nietrudno zatem zauważyć, głównym uczuciem towarzyszącym mi w trakcie lektury była irytacja. Cóż, przynajmniej nie można "Rywalce" zarzucić, że pozostawia czytelnika obojętnym. Warstwa fabularna jest na szczęście na tyle sprawnie skonstruowana, że książkę czyta się migiem. Co może być zaskakujące, do tej pory nie miałam do czynienia z książką traktującą o relacji teściowa-synowa, może dlatego więc czytało mi się tę książkę dobrze. Koniec końców, naprawdę chciałam też wiedzieć, dlaczego Pammie jest tak podła dla Emily i kiedy Adam wreszcie przejrzy na oczy. A im bliżej było rozwiązania zagadki, tym bardziej jasne się stało, że sytuacja nie była wcale taka czarno-biała.

Postawmy sprawę jasno - to nie jest książka wysokich lotów, nie oczekiwałam po niej nie wiadomo czego. Miała czytać się szybko, łatwo i przyjemnie - ja często potrzebuję takiego przerywnika, kiedy cierpię na kaca czytelniczego. Z łatwością mogę stwierdzić, że "Rywalka", debiutancka książka autorstwa Sandy Jones, swoje zadanie spełniła.

W Polsce ta powieść została wydana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O Vivian Maier dowiedziałam się kilka lat temu, gdy świat zainteresował się odkrytą przypadkowo ogromnych rozmiarów kolekcją zdjęć wykonanych przez tę właśnie artystkę. Urodzona w latach dwudziestych w rodzinie o francusko-austriackich korzeniach, Vivian znalazła zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych jako niania - fotografia wcale nie była jej jedynym zajęciem. Wręcz odwrotnie, Maier nigdy nie utrzymywała się z robienia zdjęć, nie była znaną artystką - wszystkie swoje prace ukrywała, sporadycznie pokazywała innym pojedyncze wykonane przez siebie zdjęcia.

Vivian była fotografem ulicznym, a poza tym - kolekcjonerką wszystkiego. W swoich ciasnych kątach gromadziła najróżniejsze osobliwe przedmioty, przede wszystkim jednak miała obsesję na punkcie zbierania gazet. Tak jak stosy gazet, kolekcjonowała także ciekawe chwile lub twarze, które spostrzegła gdzieś na ulicy. Kiedy miała aparat w ręce, nigdy nie czuła się samotna - miała cel, scenę do uchwycenia, zapamiętania. Wielu z tych zdjęć nigdy nie wywołała, klisze zalegały gdzieś obok piętrzących się gazet, których Vivian koniec końców nie miała czasu czytać. To, że tych fotografii nie widział świat, jest ogromną szkodą, ponieważ artystka miała niezwykły dar do uchwycania znakomitych kadrów - a każdy z nich fotografowała tylko raz.

Książka Christiny Hesselholdt to próba opowiedzenia historii tej niezwykłej kobiety. Zadanie nie było łatwe - jak napisać biografię, gdy o jej bohaterce wiadomo tak niewiele? Vivian z pewnością nie mówiła o sobie zbyt dużo. Nigdy z nikim się nie związała, nie miała dzieci - chciała pozostać dziewicą. Nie żyła blisko z rodziną. Jej historię można odczytywać praktycznie wyłącznie z jej zdjęć - analizując, co tak naprawdę zwracało ją uwagę, co ją inspirowało. Samotna, zdziwaczała, ale bez wątpienia niesamowicie utalentowana - tak maluje się Vivian.

Pomijając samą warstwę fabularną, która jest oczywiście dość magnetyzująca dzięki nieoczywistej bohaterce, "Vivian" to tekst ciekawy ze względu na sposób prowadzenia narracji. Wydarzenia opowiadane są z perspektywy różnych osób, w tym samej Vivian, ale i osoby narratora, który wprost mówi o swoich trudnościach przy pisaniu tej książki, o metodach, jakie stosuje, by czytało się ją lepiej - ogląda Google Street View miejsc, w których kiedyś przebywała Vivian, dopatruje się znaczących detali w zdjęciach jej autorstwa, a czasem otwarcie oświadcza, że coś sobie dopowie, wymyśli, podkoloryzuje, żeby historia lepiej się składała.

Moim zdaniem "Vivian" to całkiem ciekawa próba uchwycenia osobowości i fenomenu Vivian Maier - wielość perspektyw, narrator wchodzący w dialog z bohaterami, nostalgiczny klimat ubiegłego stulecia, sylwetka niezależnej, zdolnej kobiety w czasach, gdy miejsce płci pięknej było przede wszystkim w domu, u boku męża - to wszystko tu znajdziecie.

O Vivian Maier dowiedziałam się kilka lat temu, gdy świat zainteresował się odkrytą przypadkowo ogromnych rozmiarów kolekcją zdjęć wykonanych przez tę właśnie artystkę. Urodzona w latach dwudziestych w rodzinie o francusko-austriackich korzeniach, Vivian znalazła zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych jako niania - fotografia wcale nie była jej jedynym zajęciem. Wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okładka tej pokaźnej powieści mówi: "MORFINA. Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada". Hasło chwytliwe i obiecujące, a co ważniejsze - faktycznie znajdujące swoje odbicie w samej fabule. Ale oprócz Warszawy, kobiet, narkotyków i zdrady Twardoch oferuje tu o wiele, wiele więcej dobrego.



Bohaterem powieści jest Konstanty Willeman, w połowie Polak, a w połowie Niemiec, który wraz z żoną i małym synkiem mieszkają w centrum Warszawy, do której to właśnie wtargnęła wojna. Konstanty jest modny, mógłby z łatwością dziś być autorem popularnego konta na Instagramie! Wie, do jakich kawiarni chodzić, z kim rozmawiać, gdzie pić i wstrzykiwać sobie morfinę. Ma ulubioną prostytutkę, ma samochód, ma wdzięk i polot. Ma też niestety kryzys osobowości - jak nietrudno sobie wyobrazić, być żołnierzem o polsko-niemieckiej krwi w czasie II wojny światowej to nie lada wyzwanie. Najważniejszym pytaniem zatem, które Kostek będzie sobie przez bieg całej powieści zadawać, jest: "Kim jestem?"



Choć już sam niejednoznaczny bohater i ciekawe tło historyczne mnie kupują, dorzucić do tego należy genialną narrację. Twardoch pisze tak, że widzę i słyszę oczyma wyobraźni, jak ten gorączkowo stukał w klawisze klawiatury, znak za znakiem, słowo za słowem - bez najmniejszego wysiłku, bo słowa i zdania po prostu tutaj płyną. A czytelnik razem z nimi. Twardoch ma zwyczajnie kapitalny "flow".



Inny aspekt narracji, za który biję brawo, to tajemnicza narratorka, która często przejmuje relacjonowanie wydarzeń, lub dorzuca do opowieści swoje trzy grosze. Kim ona jest, nikt nie wie - z pewnością jednak sprawia, że powieść ma wyjątkowy smaczek. Jej uwagi są wnikliwe, czasem zabawne, ironiczne, a innym razem powiewają nawet grozą - bo jej wiedza zdaje się dotykać wielu więcej wymiarów, niż wiedza zwykłego śmiertelnika. Zna przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Bez tego dodatkowego głosu "Morfina" nie byłaby tak dobra.



"Morfina" dotyka tak wielu aspektów, że nie sposób omówić ich w jednym blogowym poście. To powieść z krwi i kości, gruba, ale wciągająca. I intensywna. O, tak. Choć bardzo mi się podobała, po kilkudziesięciu stronach za każdym razem ją odkładałam - żeby ochłonąć, bo już za dużo mi było tego rollercoastera. Jestem przekonana, że któregoś dnia do tej książki wrócę. Nie tylko dla dobrego, żywego języka, świetnie skonstruowanych bohaterów, egzystencjalnych pytań, bujnych opisów wojennej Warszawy czy wgniatającego w fotel zakończenia - wrócę do niej również dlatego, że czytając ją, ma się wrażenie, że ogląda się nieziemsko wciągający serial i paradoksalnie chciałoby się zasmakować kiedyś takiego rock'n'rolla, jakiego doświadcza Kostek. To chyba mówi samo za siebie?

Okładka tej pokaźnej powieści mówi: "MORFINA. Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada". Hasło chwytliwe i obiecujące, a co ważniejsze - faktycznie znajdujące swoje odbicie w samej fabule. Ale oprócz Warszawy, kobiet, narkotyków i zdrady Twardoch oferuje tu o wiele, wiele więcej dobrego.



Bohaterem powieści jest Konstanty Willeman, w połowie Polak, a w połowie Niemiec,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł - grafik zdecydowanie się tutaj nie popisał. Dość spontanicznie jednak pewnej soboty zabrałam ze sobą tę właśnie książkę do pociągu i szybko okazało się, że dałam się zwieść i po raz kolejny powinnam sobie powtórzyć "Nie oceniaj książki po okładce". Patrząc na oprawę i opis z tyłu książki, nigdy nie pomyślałabym, że będzie to tak dobra powieść.

"Psikus" to kolejna powieść autora dość znanych, jak mi się wydaje, w Polsce "Sznurówek", który podobno jest mężem popularnej Elena Ferrante ("Genialna przyjaciółka"). W tej książce pisarz bierze na warsztat sylwetkę artysty w podeszłym wieku, który niechętnie godzi się pomóc swojej córce w opiece nad 4-letnim Mariem, kiedy ta wraz z mężem wybierze się na konferencję naukową w innym mieście. Wyrwany ze znajomej sobie rzeczywistości, schorowany i niepocieszony perspektywą niańćzenia wnuka, mężczyzna przybywa do Neapolu, by na kilka dni ponownie zamieszkać w domu swojego dzieciństwa i młodości.

Daniele prędko zauważa, że jego córka nie jest szczęśliwa w małżeństwie, jego zięć go drażni, a mały Mario wydaje się być ciągle wychwalany pod słońce, wskutek czego jest dogłębnie przekonany o swoim geniuszu. Artysta czuje jednak obowiązek bycia wszystkim tym, czym ma być "dziadek" - musi zatem również zachwycać się tym, że Mario potrafi obsługiwać telewizor, wie jak użyć kuchenki gazowej, czy gdzie znaleźć w domu apteczkę. Gdzieś w głębi duszy przeszkadza mu jednak pyszałkowatość małego chłopca. Irytacja narasta w miarę tego, jak malec zakłóca spokój Daniele przy pracy - a chodzi o ilustracje do jednego z opowiadań Henry'ego Jamesa. Wydawca nie jest zadowolony z postępów, a co gorsza - nawet Mario wypala, że rysunki dziadka są ciemne i brzydkie.

Zamknięci w mieszkaniu, dorosły mężczyzna i malec próbują odnaleźć nić porozumienia. Wszystko dookoła przypomina jednak Daniele o jego przeszłości - "duchy" zamieszkujące dom i jego okolice podsuwają mu obrazy biednego dzieciństwa, ojca pijaka, ambicji, pierwszej miłości, rozczarowań. Czas spędzony w Neapolu to dla artysty moment zmierzenia się z osiągnięciami swojego życia, a może właściwie ich brakiem czy niedostatkiem. To również moment refleksji na temat więzów krwi, rodziny, a także wszystkich skomplikowanych relacji i mechanizmów nimi rządzących.

Starnone ciekawie zestawił dwie kontrastujące postacie - młodziutki i niezwykle pewien siebie Mario oraz mężczyzna w podeszłym wieku targany wątpliwościami, niską samooceną, dręczony ciągłym poszukiwaniem zapewnienia, że czegoś jest wart, że jakoś przysłużył się temu światu. To również intrygujące zderzenie dziecięcej szczerości, która nieraz rani, i taktu nabytego w drodze życiowego doświadczenia.

Nie sądziłam, że historia opowiedziana z perspektywy starszej osoby aż tak mnie zaciekawi - a jednak. Była to lektura świeża i intrygująca. Na pochwałę zasługuje też bardzo dobry język powieści (a zatem również praca tłumacza), który dodaje historii lekkości, ale i refleksyjnej nuty tam, gdzie potrzeba. Kawał dobrej prozy.

Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Łowcy głów" to moje pierwsze zetknięcie z norweskim pisarzem Jo Nesbo, jednak udane na tyle, żebym była przekonana, że kupię jeszcze niejedną książkę tego autora. Zachęcona niewielkimi rozmiarami tomu (odrobinę ponad dwieście stron) i lekką tematyką, wybrałam "Łowców głów" jako czytadło do autobusu. I o ile często irytuję się na szwankującą i wiecznie spóźnioną komunikację w moim mieście, tym razem kilkanaście minut opóźnienia prawie umknęło mojej uwadze. Bo prawda jest taka, że kiedy już zaczęłam czytać, trudno było się oderwać.

Jeśli spodziewacie się typowego Nesbowskiego kryminału w stylu sławnego cyklu z Harrym Holem, to się rozczarujecie. W "Łowcach głów" nie mamy do czynienia z policjantem, a raczej z jego kompletnym przeciwieństwem, ponieważ Roger Brown, główny bohater, poza tym, że pracuje jako headhunter, to dorabia sobie z zacięciem jako złodziej cennych obrazów. Udało mu się dobrze w życiu ustawić, ma niezwykle atrakcyjną żonę, a także dobrze płatną pracę, w której jest bezkonkurencyjny. Wydaje się druzgocząco pewny siebie, właściwie arogancki. Ciężko powiedzieć na początku lektury, czy da się go lubić czy nie. Niemniej jednak, jest na tyle charyzmatyczny, by odcisnąć się choć trochę w pamięci czytelnika. Jego życie jest idealne tylko na pierwszy rzut oka. Bardzo szybko na jaw wychodzi coraz więcej drzazg - kradzież obrazów nie jest dla Rogera hobby; jest koniecznością. Kilkukrotnie za duży luksusowy dom sam się nie utrzyma, galeria sztuki, którą prowadzi żona Rogera, nie przynosi zysków, a trzeba przecież zachować (przynajmniej) złudzenie idylli, pić drogiego szampana i nosić ubrania od projektantów. Wszystko po to, żeby zamaskować jeszcze głębszy problem - wór pełen kompleksów sięgających aż czasów dzieciństwa.

Ciekawie jest od samego początku. Dla mnie bardzo interesujące okazały się sceny, w których obserwujemy Rogera w pracy - widać, że ten człowiek naprawdę jest profesjonalistą w swoim fachu i wie, jak sterować ludźmi. Akcja książki rusza z kopyta jednak dopiero w momencie, kiedy Roger postanawia podjąć się największego dotychczas ryzyka w swojej "dorywczej pracy" złodzieja obrazów. Dramat, który rozegra się zaraz w życiu głównego bohatera, sięga kilku płaszczyzn. I choć fabuła w większości opiera się na schematach powieści sensacyjnej, to w "Łowcach głów" znajdziemy też drobne motywy psychologiczne, które napędzają szaleńcze wydarzenia. Tempo jest ogromnie szybkie, Nesbo nie zostawia czytelnikowi właściwie ani chwili na oddech. Ledwie pomyślisz, że coś się wyjaśniło, okazuje się, że jest zupełnie inaczej.

Mnogość zwrotów akcji można właściwie uznać zarówno za plus, jak i minus. Biorąc pod uwagę zwięzłość książki, powiedziałabym, że jest ich trochę za dużo. Choć rzeczywiście nie pozwalają czytelnikowi odebrać się od lektury, to momentami wprowadzają też uczucie taniości. Chwilami pomysły Browna poziomem realizmu przypominają komiks o superbohaterze, a co któryś rozdział można by spokojnie zatytułować "Zabili go i uciekł". Nie zmienia to faktu, że Nesbo dobrze wie, jak skonstruować ciekawą historię, budować napięcie i przyspieszać tempo do granic możliwości.

"Łowcy głów" to książka, która dosłownie pożarła kilka godzin mojego życia. Polecam ją jako czasoumilacz do pociągu albo tramwaju - czyta się ją lekko, szybko, a przy okazji nie jest boleśnie płytka.

"Łowcy głów" to moje pierwsze zetknięcie z norweskim pisarzem Jo Nesbo, jednak udane na tyle, żebym była przekonana, że kupię jeszcze niejedną książkę tego autora. Zachęcona niewielkimi rozmiarami tomu (odrobinę ponad dwieście stron) i lekką tematyką, wybrałam "Łowców głów" jako czytadło do autobusu. I o ile często irytuję się na szwankującą i wiecznie spóźnioną komunikację...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z naszym rodzimym rynkiem wydawniczym jestem nieco na bakier. Postanowiłam sobie, że w tym roku sięgnę po książki choć kilku polskich autorów i na pierwszy ogień wybrałam Remigiusza Mroza, którego wszyscy dookoła tak chwalą. Pamiętając o moim rozczarowaniu innym polskim pisarskim "objawieniem", czyli Katarzyną Bondą, starałam się nie nastawiać na zbyt wiele. Ale kiedy autor ma na swoim koncie tyle zachwytów, co Mróz, ciężko jest nie spodziewać się po nim czegoś naprawdę dobrego. Tak czy inaczej, zaczęłam czytać "Kasację", oczekując jedynie naprawdę dobrej rozrywki.

"Kasacja" to pierwsza część obszerniejszego cyklu o Chyłce i Zordonie, dwójce prawników pracujących w cenionej warszawskiej kancelarii. Powieść oscyluje w granicach thrillera czy kryminału prawniczego, choć tak naprawdę samemu zabójstwu Mróz nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Na prowadzenie wysuwa się świat wielkomiejskiej "kancy" i relacji między jej pracownikami, a także główna intryga obracająca się wokoło przestępczego światka, nakręcanego przez człowieka, którego wszyscy się boją, ale którego nikt poza jego świtą nie zna, ani nie potrafi namierzyć -Siwowłosego. Pracujący nad sprawą oskarżonego o podwójne zabójstwo Piotra Langera, Chyłka i jej podopieczny Kordian aka Zordon zostają wciągnięci w machinę sterowaną przez prawą rękę Siwowłosego, Gorzyma. Szybko okazuje się, że są tylko trybikami tej wielkiej maszyny i muszą grać tak, jak im zagrają.

Fabuła jest wartka, co kilkadziesiąt stron pojawia się jakiś zwrot akcji, który sprawia, że ciężko jest odłożyć książkę, nie zastanawiając się, co będzie dalej albo nie bojąc się o los głównych bohaterów. Śledztwo jest ciekawe o tyle, że jest prowadzone przez dwójkę prawników, a nie policjantów, co z pewnością jest powiewem świeżości w dziedzinie kryminałów. Poza tym nie zaskakuje specjalnie oryginalnością.

Bardzo dużą rolę w "Kasacji" odgrywają główni bohaterzy. Joanna Chyłka to doświadczona prawniczka, świetna w swojej profesji i twardo stąpająca po ziemi. Kordian Oryński dopiero zaczyna swoją karierę w Kancelarii Żelazny & McVay, jest pełen zapału, ale tak naprawdę niewielkie ma pojęcie o tym, co oznacza praca w warszawskim korpo. Ciekawy jest kontrast pomiędzy Chyłką a Zordonem - tutaj to kobieta jest tą mocniejszą stroną, to ona dyktuje warunki i co rusz wytyka swojemu aplikantowi brak męskości. Pali Marlboro i śmieje się z cienkich Davidoffów Oryńskiego; pochłania soczyste żeberka, kiedy Kordian zamawia łososia. Duet ten z pewnością jednak nie został nakreślony idealnie, bo o ile chwilami te znaczące różnice pomiędzy głównymi bohaterami są dużą zaletą powieści, to często zostaję niepotrzebnie wyolbrzmione. W efekcie Chyłka bywa irytująca i przerysowana, a Kordian wydaje się zupełnie bez wyrazu. Być może kolejne części cyklu powiedzą coś więcej o młodym prawniku - ale jeśli nie, to duża szkoda, bo ginie on zupełnie w cieniu swojej mentorki.

Mróz jest bardzo młodym pisarzem i odbija się to na sposobie, w jaki pisze. Spodziewałam się po "Kasacji" dużo bardziej mrocznej i poważnej atmosfery, a okazało się, że styl autora jest wyjątkowo lekki, żeby nie powiedzieć - licealny. Narracja sprawia wrażenie, że mogła zostać poprowadzona przez kogokolwiek, nie czuje się tu wprawnego pióra. Z drugiej strony natomiast Mróz posługuje się językiem odpowiednim dla ludzi, o których pisze - młodych, wyzwolnych, często wulgarnych. Dialogi są dzięki temu naturalne, czasem zabawne. Pewnie nie każdemu przypadnie do gustu spora liczba zapożyczeń z angielskiego, ale moim zdaniem dobrze oddaje to naturę dzisiejszego mówionego polskiego. Koniec końców, na pewno Mrozowi poszło lepiej niż opiewanej przez wielu Katarzynie Bondzie, której sztucznych dialogów czasem nie da się czytać.

Pomimo paru mankamentów, "Kasacja" spełnia swoje zadanie. Miała to być lekka historia z kryminalnym smaczkiem i tak było. Miała to być książka, którą połyka się w dwa wieczory, dla czystej rozrywki - i tak było. Dlatego też wystawiam solidne cztery i dam Mrozowi jeszcze niejedną szansę.

Z naszym rodzimym rynkiem wydawniczym jestem nieco na bakier. Postanowiłam sobie, że w tym roku sięgnę po książki choć kilku polskich autorów i na pierwszy ogień wybrałam Remigiusza Mroza, którego wszyscy dookoła tak chwalą. Pamiętając o moim rozczarowaniu innym polskim pisarskim "objawieniem", czyli Katarzyną Bondą, starałam się nie nastawiać na zbyt wiele. Ale kiedy autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tess Gerritsen odkryłam jakieś pięć czy sześć lat temu. Pamiętam, że te początki były dla mnie prawdziwą bombą, czytadłowym objawieniem. Kiedy już przeczytałam tyle kryminałów, że wszystkie zaczęły być dla mnie oklepane i mało ekscytujące, pojawiła się Tess Gerritsen z jej thrillerami medycznymi, które sprawiły, że nie poszłam spać, dopóki nie dokończyłam książki. Po tych pięciu latach wróciłam do korzeni i sięgnęłam po drugą część cyklu o Jane Rizzoli, której wcześniej jakimś cudem nie przeczytałam. (Zmiana była taka, że tym razem zdecydowałam się przeczytać Gerritsen w oryginale.)

"Skalpel" wiąże się bezpośrednio z poprzednim tomem serii, dlatego ciężko napisać coś o nim tak, żeby nie zaserwować samych spojlerów. Znów spotykamy Jane Rizzoli, policjantkę niezwykle energiczną i pełną wiary w to, że pomimo swojej kobiecości może iść ramię w ramię z mężczyznami, którzy bez dwóch zdań dominują w środowisku jej pracy. Tym razem jednak zadanie jest podwójnie trudne, bo chcąc zachować kamienną twarz, Rizzoli musi rozprawić się z wciąż żywymi wspomnieniami zeszłorocznego śledztwa, w trakcie którego prawie straciła życie. Koszmary tamtych chwil wracają do niej każdej nocy. Gwoździem do trumny okazuje się odkrycie, że elementy serii zabójstw, którą teraz Rizzoli bada, bardzo przypomina modus operandi Chrirurga, jej oprawcy.

Wszyscy dookoła obchodzą się z Rizzoli jak z jajkiem. Wydaje się im oczywiste, że skoro kobieta w zeszłym roku prawie zginęła z rąk Chirurga, teraz powinna odsunąć się od śledztwa, bo będzie to dla niej zbyt trudne, zbyt osobiste. Nic nie rozwściecza Rizzoli tak bardzo, jak właśnie traktowanie jej jak słabej i strachliwej dziewczynki. Stanowczo zaprzecza insynuuacjom, jakoby miała problemy psychiczne. Na przekór kolegom po fachu, policjantka zagryza zęby i brnie w śledztwo, chcąc pokazać im, że nie jest ani trochę mniej samodzielna od nich i potrafi sama o siebie zadbać, choć tak naprawdę w duszy drży z przerażenia i nieustającego poczucia zagrożenia.

Bardzo lubię tę niezależność i kobiecą siłę Jane Rizzoli. Autorce należy się słowo uznania za to, że promuje feministyczne wartości i pokazuje, że dziewczyna może być tak samo dobrym policjantem jak i facet. W kryminałach nieczęsto można spotkać kobiety w roli głównych bohaterek. U Gerristen, oprócz tego, że to kobiety najczęściej są ofiarami, to także kobiety "kopią tyłek" oprawcom. Nie myślcie jednak, że autorka jest feministką, która w dodatku jeszcze nienawidzi mężczyzn. Skąd! Tu po prostu chodzi o partnerstwo. Rizzoli w tej części cyklu przeżywa także moment słabości spowodowany pojawieniem się na horyzoncie pewnego atrakcyjnego osobnika płci męskiej. I choć ten wątek wydawał mi się ciut oczywisty, to i tak miło było zobaczyć, że Rizzoli przejawia też jakieś uczucia poza dumą i wściekłością.

Niestety jednak, podczas lektury "Skalpela" nie doznałam takich uniesień, jak kiedyś, kiedy czytałam Tess Gerritsen. Nie wiem, czy to za sprawą trochę wolniejszego tempa książki, czy po prostu coś się we mnie zmieniło jako czytelniczce. Fakt, tutaj wydarzenia aż tak bardzo nie pędzą jak w innych książkach autorki, które pamiętam. Sporo uwagi zostaje poświęcone Rizzoli i jej przemyśleniom na temat Chirurga oraz jego nieoczekiwanego powrotu zza kratek, ale też pojawiają się fragmenty, które pozwalają wniknąć wgłąb myśli samego Chirurga. I to właśnie te drugie najbardziej nęcą, ale i przerażają. Autorka wodzi czytelnika za nos, dając mu złudzenie, że motywacje działań takiej bestii można zidentyfikować, a nawet zrozumieć.

To, że tym razem było bez fajerwerków, nie znaczy w żadnym wypadku oczywiście, że nie sięgnę po pozostałe książki tej pisarki, które jeszcze zostały mi do przeczytania. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że niedługo kolejny tytuł Gerritsen wpadnie mi w ręce.

Tess Gerritsen odkryłam jakieś pięć czy sześć lat temu. Pamiętam, że te początki były dla mnie prawdziwą bombą, czytadłowym objawieniem. Kiedy już przeczytałam tyle kryminałów, że wszystkie zaczęły być dla mnie oklepane i mało ekscytujące, pojawiła się Tess Gerritsen z jej thrillerami medycznymi, które sprawiły, że nie poszłam spać, dopóki nie dokończyłam książki. Po tych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,8
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach: ,

"Trupia farma" Billa Bassa jest znana wielbicielom kryminalistyki i kryminałów nie tylko jako dość upiorny ośrodek badawczy w Knoxville, ale także jako książka, która opowiada o powstaniu oraz rozwoju jedynego takiego miejsca, gdzie prowadzone są badania nad rozkładem ludzkiego ciała. Wśród moich znajomych ta pozycja jest obowiązkową lekturą, dlatego ucieszyłam się, kiedy i mnie nadarzyła się okazja, żeby tę książkę przeczytać. No bo czy ta urokliwa czaszka z kwiatkiem w zębach na okładce nie zapowiada fascynującej lektury?

Historia opowiedziana przez Billa Bassa, założyciela Trupiej Farmy, została spisana przez Jona Jeffersona w kilku niedługich rozdziałach. Właściwie prawie każdy rozdział można przeczytać samodzielnie, jako że książka składa się z niejako odrębnych historii. Na samym początku czytelnik dowiaduje się co nieco na temat początków kariery doktora Bassa, kiedy to naukowiec zajmował się odkopywaniem grobów Indian Północnoamerykańskich i w ten sposób próbował zaobserwować prawidła rządzące ciałem ludzkim po śmierci. Choć wstęp bardziej przypomina archeologię, niż kryminalistykę, akcja "właściwa" szybko zajmuje miejsce w blasku reflektorów i zaczyna się prawdziwa zabawa.

Bass opisuje swoje doświadczenia na przykładach ciał i szkieletów, z jakimi przyszło mu pracować podczas swojej wieloletniej kariery. Oprócz technicznej wiedzy, dzieli się z czytelnikiem szerszą historią dotyczącą ofiary i sprawcy, przedstawia zarówno tło, jak i późniejsze wydarzenia. Po części więc książka przypomina zbiór opowiadań z wątkiem kryminalnym. Historie te są dość ciekawie i lekko skonstruowane, czyta się je bardzo szybko, ale co mnie zaskoczyło, nie są wcale przerażające. Choć wydarzenia, które Bass przywołuje, mogłyby z pewnością zmrozić krew w żyłach (gwałty, podpalenia, gotowanie, krojenie czy mielenie kości), to sposób, w jaki założyciel Trupiej Farmy je opowiada, często bywa dowcipny i raczej nie sprawi, że nie będziemy mogli zasnąć w nocy.

Inną sprawą jest natomiast to, jak wrażliwy ma się żołądek. Jeśli brzydzi was wszystko, co związane jest z ranami, robakami czy kośćmi, mogę tę książkę odradzić od razu. Dla mnie jednak opowiadania doktora Bassa były wciągające - do tej pory nie wiedziałam na przykład, że ludzie ciało może przekształcić się w prawie nagi szkielet w ciągu zaledwie dwóch miesięcy, albo że u zabitego człowieka najpierw zniknie twarz, bo to ją robaki lubią zjadać najbardziej.

Nie odbierając "Trupiej farmie" uznania za ciekawe historie i przystępnie przedstawione techniczne fakty, muszę jednak przyznać, że chwilami sam Bill Bass trochę mnie irytował. Jasne, należy mu się chwała za wprowadzenie tak innowacyjnych badań nad ludzkim rozkładem, które pomogły w rozwiązaniu wielu śledztw w sprawie morderstw, a zatem w sprawieniu, by sprawiedliwości stało się zadość. Nie podobał mi się jednak styl, w jakim doktor opowiadał o swoich sukcesach. Nieustannie podkreślał swoje zasługi, tak jakby książka ta miała być utworem pochwalnym na jego cześć, żeby nie powiedzieć: zbiorem przechwałek. Mnie interesowały zbrodnie i ofiary, a nie sukcesy doktora i jego dzieci.

Momentami również drażniło mnie to, jak wiele powtórzeń pojawia się w tej książce. Jeśli w jednym rozdziale dowiem się, jak dokładnie można odczytać wiek kobiety mając do dyspozycji jedynie jej kość łonową, nie potrzebuję czytać o tym jeszcze dwa czy trzy razy w kolejnych rozdziałach. Za każdym razem, kiedy natykam się na taki mankament w książce, mam wrażenie że a) ani autor, ani redaktor nie przeczytał dokładnie książki, by mieć pewność, że jest spójna, b) autor uważa czytelnika za idiotę z pamięcią złotej rybki.

Tak czy inaczej, "Trupią farmę" czyta się błyskawicznie i można się z niej sporo ciekawych rzeczy dowiedzieć. Myślę, że spodoba się każdemu wielbicielowi kryminałów, choć z pewnością nie obsypałabym tego tytułu ochami i achami.

"Trupia farma" Billa Bassa jest znana wielbicielom kryminalistyki i kryminałów nie tylko jako dość upiorny ośrodek badawczy w Knoxville, ale także jako książka, która opowiada o powstaniu oraz rozwoju jedynego takiego miejsca, gdzie prowadzone są badania nad rozkładem ludzkiego ciała. Wśród moich znajomych ta pozycja jest obowiązkową lekturą, dlatego ucieszyłam się, kiedy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Taką książkę albo odkłada się po kilkudziesięciu stronach, aby nigdy więcej do niej nie wrócić, albo delektuje się nią i rozmyśla później o niej godzinami. "Opętanie" autorstwa A.S. Byatt może i mnie nie opętało, ale z pewnością zaintrygowało i wzbudziło we mnie cały wachlarz skrajnych emocji: od zirytowania i znużenia, aż po ekscytację i chęć dowiedzenia się, co się w końcu stanie, jak wreszcie rozwiąże się ta historia.

Ta powieść jest przedstawicielką literatury neowiktoriańskiej, więc łączy w sobie akcję obsadzoną w XIX wieku wiktoriańskiej Anglii z czasami współczesnymi, a konkretniej ze schyłkiem XX wieku. Historia rozpoczyna się od niecodziennego znaleziska: młody badacz literatury, Roland, natyka się na zagadkowy list nakreślony piórem Randolpha Asha, którego twórczość mężczyzna zgłębia i podziwia. Sprawa jest ciekawsza o tyle, że list jest najwyraźniej dowodem romansu poety z kobietą, która zdecydowanie nie była jego żoną. Aby dowiedzieć się, kim była tajemnicza adresatka i jak wyglądał związek tych dwojga, Roland łączy siły z Maud Bailey, koleżanką po fachu, i rozpoczyna karkołomne poszukiwania.

Przygoda Rolanda i Maud szybko zyskuje status odkrycia, które może zmienić całe podejście badaczy literackich do Randolpha Asha. Do źródeł i dowodów romansu nie jest łatwo dotrzeć, tym bardziej, że ostrzą na nie zęby także inni naukowcy, którzy wydają się już deptać im po piętach. Każdy chce mieć zasługi jako ten, który dokonał takiego odkrycia. Para literaturoznawców trafia jednak na coraz to nowsze poszlaki i krok po kroku rekonstruuje historię burzliwej miłości Asha oraz jego kochanki, poetki Christabel LaMotte.

Byatt stworzyła książkę nietypową, bardzo złożoną. Świetnie udało jej się wpleść w powieść elementy listów (chapeau bas za idealnie odwzorowanie klimatu wiktoriańskiej korespondencji) i pamiętników. Co więcej, autorka zawarła w powieści również pełnowymiarowe wiersze i baśnie kreślone piórem fikcyjnych poetów. Przez większość z nich bardzo trudno było przebrnąć, nie tracąc przy okazji żadnej z aluzji i licznych metafor, przez co moim zdaniem tę powieść najlepiej jest polecić osobom, które coś o literaturze i poezji minionych wieków wiedzą. U mnie ta wiedza chwilami szwankowała, dlatego myślę, że wiele straciłam i do końca nie mogłam docenić geniuszu autorki.

Niemniej, "Opętanie" to dość wybuchowa mieszanka: poza różnymi formami literackimi, z których się składa, stanowi także połączenie powieści sensacyjnej czy też detektywistycznej, klasycznego romansu oraz satyry na środowisko akademickie. Co dla mnie okazało się szczególnie ciekawe, Byatt w swojej powieści zawarła także frapujący wątek związku pomiędzy poetką Christabel LaMotte, a jej wieloletnią towarzyszką, Blanche Glover, z którą wspólnie założyły dom i przysięgły sobie mieszkać w nim same, bez ingerencji żadnego mężczyzny. Wątek ten pozostaje przez całą książkę niejasny; pisarka rzuca kilka niepotwierdzonych tropów. Można jednak z pewnością dopatrywać się tu pokaźnych aluzji do homoseksualnej więzi pomiędzy dwiema kobietami. To ciekawy motyw, odważny na kryteria wiktoriańskie, choć zupełnie niezaskakujący dla współczesnego czytelnika. Warto wiedzieć, że związki takie jak ten Christabel i Blanche nie były niczym niespotykanym w XIX wieku - zwyczajnie ukrywały się pod mianem "przyjaźni".

Dla miłośników pięknego języka i niespiesznej lektury, "Opętanie" to tytuł warty rozważenia.

Taką książkę albo odkłada się po kilkudziesięciu stronach, aby nigdy więcej do niej nie wrócić, albo delektuje się nią i rozmyśla później o niej godzinami. "Opętanie" autorstwa A.S. Byatt może i mnie nie opętało, ale z pewnością zaintrygowało i wzbudziło we mnie cały wachlarz skrajnych emocji: od zirytowania i znużenia, aż po ekscytację i chęć dowiedzenia się, co się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ilekroć wydaje mi się, że to, co w książce lubię najbardziej, to szybkie tempo, trafiam wtedy na powieść, która wywraca mi ten pogląd do góry nogami. Pewnie to też kwestia tego, że z wiekiem upodobania trochę się zmieniają, ale tak czy inaczej, po przeczytaniu "Mariny" Zafona myślę sobie: szkoda, że było tak krótko i szybko. Gdyby nie to, mogłabym cieszyć się lekturą dłużej.

Carlos Ruiz Zafón rekomendacji nie potrzebuje, bo zapewne każdy miłośnik książek, nawet jeśli nie czytał którejś z jego powieści, to przynajmniej o nich słyszał. Najbardziej znana seria pisarza, czyli Cmentarz Zapomnianych Książek, którą rozpoczyna fenomenalny "Cień wiatru", to już chyba klasyka. Ja właśnie od opasłego "Cienia" zaczynałam, dając się Zafonowi porwać i zauroczyć. Nie wiem dlaczego tak długo jednak zabrało mi sięgnięcie po wcześniejszą jego książkę, "Marinę". W każdym razie, wymarzyłam sobie, że kiedy już znajdę na nią czas, będzie to lato, najlepiej w pociągu. Coś mówiło mi, że to będzie idealna atmosfera, żeby dać się znów porwać pięknej historii opowiedzianej przez hiszpańskiego mistrza. No i stało się. Nareszcie.

We wstępie do powieści autor zaznacza, że "Marina" jest jedną z jego pierwszych książek, ale i też taką, którą darzy największym sentymentem. Jego celem było stworzyć historię, którą będzie można przeczytać kilka razy, na różnych etapach swojego życia i za każdym razem odkrywać w niej coś nowego. Czy mu się to udało, nie wiem - będę musiała kiedyś sama sprawdzić, może za pięć czy dziesięć lat. Niemniej, ta niedługa opowieść wciągnęła mnie całkowicie i spędziłam podróż relacji Poznań-Kraków i Kraków-Poznań z nosem utkwionym w książce.

To, że "Marina" pochodzi z początków kariery pisarskiej Zafona, faktycznie czuć. Przede wszystkim w wadze tomu. Niespełna trzysta stron to wyjatkowo niedużo, kiedy pomyśli się o gabarytach "Cienia wiatru" czy późniejszej "Gry anioła". Podobnie też trochę niewprawnego pióra widać w samym stylu pisania, jednak z całą pewnością nie mogę powiedzieć, że jest źle, albo że mi się nie podobało. Jedyne, co mogę stwierdzić, to że czasem bywało skrótowo, a zdania wydawały się za proste, krótkie, jakby urwane. Zostaje to jednak wynagrodzone przez piękne i klimatyczne opisy tajemniczej i groźnej chwilami Barcelony, którą za każdym razem, kiedy czytam Zafona, mam ogromną ochotę odwiedzić.

Sama historia to Zafón, jakiego znamy i kochamy. Sporo grozy, nutki tajemnicy, zapomnianych posiadłości, które kryją w sobie jakiś sekret i wspomnienia ludzi, którzy niegdyś w nich mieszkali. To także Zafonowskie upodobanie do wplatania motywów lalek, kukieł, drewnianych protez. To również kilka pięknych i smutnych historii o miłości. Niektórym w "Marinie" nie podobają się motywy grozy. Choć chwilami może i wydają się trochę naciągane, dla mnie nie stanowiły problemu. Dzieje się dużo, dzieje się strasznie i intensywnie. Choć włos się jeży na głowie i momentami jest nie do wiary, to w książce przeważają jednak nostalgia i czar magicznej Barcelony, jakby nęcąca zapowiedź tego, co autor stworzy w swoich kolejnych powieściach.

Cieszę się, że wreszcie znazłam moment, żeby przeczytać "Marinę" i rozbudzić w sobie na nowo entuzjazm do czytania. Takie książki napędzają mój czytelniczy apetyt i uświadamiają, że gdybym kiedyś sama miała napisać powieść, to właśnie taką historię chciałabym stworzyć.

Ilekroć wydaje mi się, że to, co w książce lubię najbardziej, to szybkie tempo, trafiam wtedy na powieść, która wywraca mi ten pogląd do góry nogami. Pewnie to też kwestia tego, że z wiekiem upodobania trochę się zmieniają, ale tak czy inaczej, po przeczytaniu "Mariny" Zafona myślę sobie: szkoda, że było tak krótko i szybko. Gdyby nie to, mogłabym cieszyć się lekturą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O życiu zakonnic faktycznie niewiele się mówi. Kojarzone raczej z cieniami przemykającymi nawami kościoła, zapalającymi świece i wymieniającymi kwiaty w wazonach, zakonnice nieszczególnie obchodzą wiernych. Skoro nie poświęca im się uwagi w trakcie służby Bogu, tym bardziej nie wiadomo, co dzieje się z nimi, jeśli zdecydują się odejść z zakonu. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek w swoim życiu spotkałam się z historią kobiety, która postanowiła wycofać się z życia zakonnego. Częściej pojawiają się plotki czy doniesienia o księżach, którzy zrzucają sutannę, choć te też są raczej sporadyczne i ogólnikowe, jeśli już. Jednak kiedy tylko usłyszałam o premierze reportażu Marty Abramowicz, pomyślałam, że podjęcie tego tematu było strzałem w dziesiątkę. Okazało się, że zakonnice faktycznie odchodzą, tylko nikt o tym nie mówi, nawet one same. Autorka postanowiła zbadać to zagadnienie, czego rezultatem jest niedługi, ale ciekawy i odkrywczy reportaż.

Abramowicz przeszła długą i żmudną drogę, aby zebrać informacje o zakonnicach dezerterkach. Zdecydowana większość odmówiła podzielenia się swoją historią, inne puściły parę z ust, ale tylko za obietnicą anonimowości. Niemniej, tych kilka historii, do których autorka dotarła, pokazuje jak wiele przyczyn skłoniło kobiety do opuszczenia zakonu oraz w jak różny sposób potoczyły się ich dalsze losy. Każda opowieść jest wyjątkowa. Wiele z nich przeraża i daje do myślenia.

Relacje na temat życia w zakonie sprawiają, że włos się jeży. Młode, pełne wiary dziewczyny wybierają się na oazy, żeby zasmakować chwil spędzonych blisko z Bogiem i innymi, którzy są blisko Boga. Wydaje im się, że to jedyna dobra dla nich droga - służyć Najwyższemu. Cały ten piękny obrazek znika, kiedy tylko zamykają się drzwi klasztoru. Obietnice, wyobrażenia i marzenia o pięknym życiu spędzonym na pomocy potrzebującym rozpryskują się w drobny pył, kiedy okazuje się, że zamiast pięknej podróży ramię w ramię z Bogiem i siostrami, każdy dzień to harówka pełna żelaznych zasad pamiętających czasy średniowiecza, wymogów niezachwianego posłuszeństwa wobec Matki Przełożonej (która ZAWSZE jest nieomylna, nawet kiedy mówi bzdury). W zakonie kobieta przestaje być myślącym człowiekiem. Pozbywa się wszystkich swoich praw, nie może posiadać pieniędzy nawet na najbardziej potrzebne rzeczy, każdy jej wydatek jest kontrolowany, musi nieustanie się umartwiać, a przede wszystkim traci jakiekolwiek prawo do indywidualności.

Poza historiami opowiedzianymi przez byłe siostry, Abramowicz opisuje sytuację zakonnic na świecie. Zachodnie państwa przewyższają Polskę pod wieloma względami, w tym także w sytuacji zakonów, które idą z duchem czasu, zamiast tkwić w przestarzałym rytmie i rygorze, który sprawdzał się może tysiąc lat temu, ale dziś jest już nie do pomyślenia. Ciekawie wypada również porówanie warunków życia i pracy zakonnic z zakonnikami, nie wspominając już o maksymalnie uprzywielejowanych księżach. Jedyne, co mogłabym tej publikacji zarzucić, to zwięzłość. Abramowicz opowiada rzeczowo i tyle, ile może. Źródła na ten temat są znikome, stąd też niewielkie gabaryty książki. Mam wrażenie (i nadzieję), że "Zakonnice odchodzą po cichu" to dopiero początek zmiany, pierwszy krok w zabieraniu głosu o poprawę skandalicznych warunków życia zakonnic.

O życiu zakonnic faktycznie niewiele się mówi. Kojarzone raczej z cieniami przemykającymi nawami kościoła, zapalającymi świece i wymieniającymi kwiaty w wazonach, zakonnice nieszczególnie obchodzą wiernych. Skoro nie poświęca im się uwagi w trakcie służby Bogu, tym bardziej nie wiadomo, co dzieje się z nimi, jeśli zdecydują się odejść z zakonu. Nie jestem pewna, czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści obyczajowych (oraz na mojej liście "Do przeczytania"). A potem długo nic. Trochę później krytycy, jak i czytelnicy podnosili brew ze zdziwienia po lekturze "Wołania kukułki", rzekomego debiutu pisarza o nazwisku Galbraith. Nie zajęło im długo rozszyfrowanie, kto naprawdę stał za sukcesem tego znakomitego kryminału. Nikt inny, jak pani Rowling we własnej osobie, gotowa spróbować swoich sił w zupełnie nowym gatunku.

O dobrych książkach zawsze trudno mi coś powiedzieć - bo ile można lać lukru. W przypadku "Wołania kukułki" trudno jest powiedzieć coś oryginalnego, ale z pewnością można stwierdzić, że jest to kryminał z krwi i kości. Sam początek książki to małe trzęsienie ziemi - Lula Landry, top modelka, piękna, bogata i mająca przed sobą świetlaną karierę, wyskakuje z balkonu. Ginie na miejscu. Policja zakłada, że było to samobójstwo, jednak zbyt wiele rzeczy wskazuje na to, że Lula nie chciała wcale żegnać się z życiem. Ta sprawa spada (sic!) z nieba Cormoranowi Strike'owi, który potrzebuje dobrego śledztwa, żeby utrzymać swoje podupadające biuro detektywistyczne.

Sama postać Cormorana to dla mnie wzór dobrego konstruowania postaci. Strike ma niecodzienną przeszłość. Zanim otworzył własne biuro detektywistyczne, przebywał w Afganistanie, gdzie w wyniku wypadku stracił jedną nogę. Pomimo tego, układało mu się jak dotąd chociaż życie prywatne: mieszkał ze swoją piękną i odnoszącą sukcesy dziewczyną. Wszystko jednak zaczęło się psuć i jego z związek z Charlotte zakończył się z fajerwerkami, tym samym zmuszając Cormorana do zamieszkania we własnym biurze. Cóż, kiedy nie ma się gdzie pójść, nawet podłoga okazuje się dostatecznie wygodnym miejscem do spania. Jakby tego było mało, na głowę zwaliło mu się jakieś młode dziewczę z agencji pracy tymczasowej. Robin dopiero co się zaręczyła i choć ślub zaprząta jej głowę, dziewczyna z energią przystępuje do stawiania biura na nogi.

Cormorana nie stać na utrzymanie asystentki, więc jasnym jest, że Robin niedługo odejdzie. Szybko jednak okazuje się, że śledztwo jest skomplikowane na tyle, że każda pomoc się przyda. Inicjatywa Robin często wykracza poza porządkowanie papierów i wkrótce razem ze Strikiem zaczynają tworzyć zgrany zespół. Rowling genialnie zestawiła ze sobą dwie tak różne osobowości - mrukliwego i zdecydowanego Cormorana z uroczą, ale entuzjastyczną i obdarzoną niemałą inteligencją interpersonalną Robin.

To, co zasługuje na duży plus, to z pewnością język, jakim posługuje się tu Rowling. Książkę czytałam w oryginale, więc nie mogę odnieść się do jakości polskiego tłumaczenia, ale angielska wersja nie pozostawiała nic do życzenia. Zdania były pięknie zbudowane, słownictwo zróżnicowane. Podobało mi się to, że każda z postaci miała "swój" język. Mieszkańcy ubogich dzielnic mówili typowym dla nich dialektem, inaczej wypowiadał się surowy Strike, czy bywalczynie najmodniejszych knajp i klubów w Londynie. Język postaci wpłynął na mój odbiór całości powieści jako ukazującej wiarygodny i nieoczywisty często świat.

Rowling zdecydowała się skierwać śledztwo w realia najbogatszych mieszkańców stolicy. Prowadząc śledztwo, Cormoran zagląda na plan sesji zdjęciowej i wychodzi do modnych klubów. Patrzy jak leje się alkohol, zauważa kolejne romanse i zdrady, podsłuchuje ploteczki. Świat celebrytów jest tu odmalowany (jak mniemam) wiernie i barwnie. Tym samym, dla mnie to coś nowego w kryminale - dotąd nie natknęłam się na wiele takich, które traktowałyby o zabójstwie sławnej osoby.

Próbowałam się zastanowić, co nie podobało mi się w "Wołaniu kukułki" i nie wpadłam na nic poza tym, że nie była to książka, którą czytałam z zapartym tchem. Niemniej, historia porządnie mnie wciągnęła i zdążyłam się związać z Cormoranem oraz Robin na tyle mocno, że tupię już nóżką ze zniecierpliwienia w oczekiwaniu na moment, kiedy druga część wpadnie w moje ręce.

Kiedy J.K. Rowling wydała ostatni tom Harry'ego Pottera, wszyscy zastanawiali się, co dalej. Pieniędzy autorka miała tyle, że nie musiała raczej martwić się o spokojną starość, a za tym żerować na sukcesie serii o młodym czarodzieju i próbować dopisywać kolejnych części. Ku zaskoczeniu wielu, jej kolejną publikacją był "Trafny wybór", pozostający w nurcie powieści...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Doskonale pamiętam jedną z lekcji w moim liceum (kiedy to było, haha!), w trakcie której polonistka pokazała nam drugi tom Millennium i powiedziała, żebyśmy nigdy w życiu nie sięgali po tę książkę. Zapewniła nas, że jest to chłam pokazujący najgorsze upodlenie kobiety i lektura na jeden wieczór. Do teraz zastanwiam się, czy ta kobieta robiła sobie z nas żarty.

"Zamek z piasku, który runął" to ostatnia książka autorstwa Stiega Larssona i w pewnym sensie także zakończenie trylogii Millennium (Co prawda cykl doczekał się kontynuacji, ale jest dziełem innego pisarza), co dla wielu fanów serii jest ciosem prosto w serce. Tutaj rozwikłają się ostatnie zagadki, które Larsson przez prawie 800 stron rozpisuje, tworząc niesamowicie wciągającą i barwną opowieść sensacyjną. Dla mnie, w odróżnieniu od mojej polonistki, nie była to lektura na jeden wieczór z racji gabarytów, ale uznam to jedynie za plus - autor serwuje nam historię pełną detali, które pozwalają naprawdę zagłębić się w wydarzenia i zżyć się z bohaterami.

Myślę, że tych, którzy zaczęli czytać Millennium, nie trzeba specjalnie zachęcać do sięgnięcia po kolejne części. Niemniej jednak, gdyby ktoś takiej zachęty potrzebował, ja chętnie nią służę. "Zamek z piasku (...)" klimatem różni się znacznie od pierwszej części cyklu. Nie mamy tu do czynienia z mroczną, wywołującą ciarki na skórze tajemnicą, a ze skandalem politycznym na skalę, jakiej Szwecja do tej pory nie doświadczyła. Sprawa przestaje dotyczyć jednostki, a staje się interesem całego państwa, ponieważ na jaw zaczynają wychodzić zgrzyty w służbie bezpieczeństwa. Afera angażuje policję i dziennikarzy, którzy próbują za wszelką cenę zdemaskować tych, którzy postępują wbrew konstytucji.

Larsson udowadnia po raz kolejny, że jest mistrzem intryg. Poza tym, świetnie kreuje swoich bohaterów. Postaci są złożone, zbudowane z krwi i kości. Mikael Blomkvist, jeden z głównych bohaterów, to wredny dziennikarz, który nie powstrzyma się przed niczym, żeby dążyć do ujawnienia prawdy. Jest genialny w swoim fachu, ale gorzej idzie mu w życiu prywatnym, jako że nie potrafi zaangażować się w związek, traktując kobiety jako przygody, a nie materiał na dłuższą relację (przy tym jednak nie można mu odmówić szacunku do płci pięknej). Po męskiej stronie barykady znajduje się też cała masa czarnych charakterów, brutalnych typów, ale i zakompleksionych nieudaczników czy niezbyt lotnych policjantów. Poza plejadą ciekawych męskich postaci, u Larssona niezwykle ważne są kobiety. Czapki z głów dla autora za skonstruowanie tak wielu silnych i niezależnych postaci kobiecych. Jedną z nich jest Erika Berger, która w tej części bardziej niż dotychczas udowadnia, jak twardą ma rękę w pracy i jak wiele potrafi przejść. Dodatkowo w grze pojawia się Monika Figuerola, niezwykle wysportowana, silna i mądra, przewyższająca niejednego mężczyznę zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. Oczywiście największą rolę odgrywa tu i tak Lisbeth Salander, kultowa postać serii Millennium. Lisbeth konsekwentnie przeczy wszystkim kobiecym sterotypom, i choć ma metr pięćdziesiąt i figurę małej dziewczynki, jest silniejsza niż niejeden umięśniony łotr i bez zmian figuruje na samym szczycie moich ulubionych postaci literackich.

Moja polonistka stwierdziła, że cykl Larssona to gorsza kategoria literatury i ucieleśnienie poniżenia kobiety. Moje wrażenie po przeczytaniu trzech części jest wręcz przeciwnieństwem tego osądu. Nigdy wcześniej nie trafiłam na książkę, w której autor tak bardzo potępiłby mężczyzn za ich nienawiść wobec kobiet, poniżanie i wykorzystywanie seksualne, jednocześnie tak wyraźnie podkreślając ile niezależnych i silnych kobiet jest na świecie. Jedyny wniosek, który mogę wyciągnąć z tej wątpliwej rekomendacji mojej nauczycielki jest taki, że chciała wykorzystać metodę na zakazany owoc. Na mnie "Nie czytajcie tego pod żadnym pozorem!" zadziałało błyskawicznie. Przeczytałam, połknęłam wręcz i nie żałuję.

Doskonale pamiętam jedną z lekcji w moim liceum (kiedy to było, haha!), w trakcie której polonistka pokazała nam drugi tom Millennium i powiedziała, żebyśmy nigdy w życiu nie sięgali po tę książkę. Zapewniła nas, że jest to chłam pokazujący najgorsze upodlenie kobiety i lektura na jeden wieczór. Do teraz zastanwiam się, czy ta kobieta robiła sobie z nas żarty.

"Zamek z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z racji tego, że studiuję anglistykę, brytyjska rodzina królewska mnie interesuje i nawet odczuwam coś na miarę rorzewnienia, kiedy pomyślę sobie o Elżbiecie II wystrojonej w garsonki o niecodziennych kolorach i śmieszne kapelusiki. Urocza z niej w koncu babcia (choć pewnie bliscy nie użyliby pod jej adresem epitetu "urocza"). Nigdy jednak nie przeczytałam żadnej książki na temat monarchii panującej w Zjednoczonym Królewstwie, co z całą pewnością jest godne potępienia - dlatego też sięgnęłam po "Tajemnice Windsorów", bo jako pierwsze wpadły mi w ręce.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać, jako że wcześniej nie słyszałam ani o autorze, Marku Rybarczyku, ani o samej książce, dlatego podeszłam do lektury bez żadnych oczekiwań czy uprzedzeń. Właściwie już na wstępie dowiadujemy się, że nie będzie to lektura "na poważnie", a raczej zbiór ciekawostek o rodzinie królewskiej z przymrużeniem oka. Nie znajdziemy tu odnośników do bibliografii (co dla jednego może być plusem, a dla drugiego minusem), a styl pisania odbiega znacznie od akademickiego. Nadal w porządku, nie każda książka o historii czy kulturze musi od razu być cegłą przepełnioną zdaniami długimi na pół strony i cytatami. Niemniej jednak, momentami ma się wrażenie, że pan Rybarczyk, choć wyposażony w doświadczenie w dziennikarstwie, miewa problemy ze spójnością narracji, a język, którym się posługuje, nie zasługuje na piątkę.

Jeśli chodzi o samą treść, w sumie nie jest źle. Dla żółtodziobów w dziedzinie "Tajemnice Windsorów" pewnie okażą się ciekawym wstępem. Rybarczyk nie skupia się tu na monotonnej historii. Jego obiektem zainteresowania są ploteczki i przewinienia członków rodziny królewskiej. Brzmi kusząco? Pewnie, że tak, tym bardziej, że pikantnych faktów o monarchii się nie opowiada. Kiedy więc pomyśli się, że darzona miłością i szacunkiem narodu królowa Wiktoria miała ogromne libido, a wielu diuków i książąt angażowało się w związki z przedstawicielami obu płci, uczestniczyło w imprezach, gdzie główną atrakcją były "panie do towarzystwa" i morze alkoholu, a niektórzy z monarchów sympatyzowali z Hitlerem, można się przeżegnać. Ale taka też ludzka natura, że lubimy słuchać o grzeszkach innych. Szczególnie, kiedy chodzi o tych z wyżyn drabiny społecznej.

Rybarczyk opowiada o Windsorach lekko i przez większość książki dość wciągająco. Nie sposób jednak nie skrzywić się na parę porządnych mankamentów opowieści. To, co najbardziej mnie drażniło, to niedociągnięcia w samej narracji. Autorowi zdarza się powtarzać kilka razy jedną ciekawostkę (np. Elżbieta II i jej nietoperze) w dość niedużym odstępie. Nasuwa się pytanie: czy pisarz sądzi, że czytelnicy mają problemy z pamięcią, czy może sam nie bardzo wie, co napisał w poprzednim rozdziale? Nawet jeśli zdarzyło mu się zapomnieć, że właściwie to samo napisał 15 stron wcześniej, sądzę, że zadaniem wydawnictwa było takich drzazg się pozbyć. Nikt nie chce czuć się jak kretyn. Albo mieć wrażenie, że czyta szkolny podręcznik, gdzie ważna informacja powtarzana jest co kilka stron. Kolejnym zgrzytem były nieścisłości w faktach, które przedstawił autor. We fragmentach poświęconych Wallis Simpson raz czytamy jedno, a zaraz potem coś, co właściwie zaprzecza wcześniejszemu stwierdzeniu (Nie będę zdradzać szczegółów ;)). Nie jestem pewna, czy to kwestia chęci przedstawienia różnych wersji plotek na temat pani Simpson, czy znów jakieś niedopatrzenie, ale życzyłabym sobie, żeby zostało to jakoś wyjasnione. Bo czytam, a nie wiem co czytam.

Nie zaprzeczę jednak, że czytałam "Tajemnice Windsorów" z zainteresowaniem i spędziłam z tą książką parę przyjemnych i zabawnych chwil. Było to trochę jak czytanie Pudelka, przyznaję, ale właściwie nie ma nic złego w tym, żeby raz na jakiś czas poczytać sobie ploteczki. Plus całej sytuacji jest taki, że mam teraz ochotę sięgnąć po bardziej wiarygodną i rzetelniej skonstruowaną lekturę na temat dynastii Windsorów (Pewnie na pierwszy rzut obstawiłabym Dianę), skoro jaki taki obraz całości już mam. Można przeczytać.

Z racji tego, że studiuję anglistykę, brytyjska rodzina królewska mnie interesuje i nawet odczuwam coś na miarę rorzewnienia, kiedy pomyślę sobie o Elżbiecie II wystrojonej w garsonki o niecodziennych kolorach i śmieszne kapelusiki. Urocza z niej w koncu babcia (choć pewnie bliscy nie użyliby pod jej adresem epitetu "urocza"). Nigdy jednak nie przeczytałam żadnej książki na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów ekranizacji już nie pamiętam, a powieść, na której bazuje film dopiero niedawno zasiliła szeregi mojej biblioteczki, z chęcią wróciłam do świata nastoletniego Charlie'go i jego przyjaciół.

"Charlie" (wciąż boli mnie to polskie tłumaczenie tytułu) to zbiór listów, które tytułowy bohater wysyła do anonimowego przyjaciela. Piętnastoletni chłopak jest specyficzny. Cichy, nad wyraz wrażliwy, nie ma przyjaciół, odkąd jego najlepszy kolega, Michael, popełnił samobójstwo. Ta trauma pogłębiła problemy psychiczne Charlie'go, który teraz musi stawić czoła nieznanej, zupełnie nowej rzeczywistości - lada moment nadejdzie pierwszy dzień nowej szkoły. Choć nastolatkowi nie jest łatwo się odnaleźć w tym otoczeniu, jego ratunkiem okazuje się para przyszywanego rodzeństwa, starsi od niego o kilka lat Sam i Patrick. To z nimi i dzięki nim Charlie odkryje uroki i pułapki dorastania. Wypali pierwszego papierosa, posmakuje alkoholu, pójdzie na randkę i zakocha się, choć nie z wzajemnością. To, co jednak jest dla Charlie'go najważniejsze w całym tym procesie dojrzewania, to fakt, że po raz pierwszy chłopak zaczyna być aktywnym uczestnikiem swojego życia. Nie tylko obserwuje, ale i sam przeżywa kolejne doświadczenia.

Dla ludzi, którzy go nie znają, Charlie jest dziwakiem. Dla mnie był jednak mądrym i wrażliwym młodym człowiekiem, którego ciepło nie przestawało mnie zaskakiwać. Chbosky wykreował bohatera wielopłaszczyznowego i pozwolił czytelnikowi śledzić jego rozwój krok po kroku. To, jak Charlie się zmienia, widać ciekawie poprzez styl, jakim nastolatek posługuje się przy pisaniu listów. Pierwsze strony wypełniają proste, niezłożone zdania, jednak im dalej, tym bardziej widać, jak Charlie płynnie opowiada o tym, co się u niego dzieje, jak trafnie zwraca uwagę na szczegóły, które mają spore znaczenie i błyskotliwie ilustrują uczucia czy społeczne mechanizmy. Dlatego choć początek książki może wydawać się niespecjalnie fascynujący, narracja Charlie'go szybko staje się coraz bardziej wciągająca.

Stephen Chbosky w swojej książce obarcza głównego bohatera niemałym bagażem emocjonalnym, którego początki sięgają wczesnego dzieciństwa Charlie'go. Opisuje to jednak w nieoczywisty sposób, ponieważ osoba, która jest winna prawdopodobnie najgorszych i najbardziej traumatycznych doświadczeń w życiu chłopca, uosabia też wszystko, co Charlie najbardziej ceni sobie w drugim człowieku. Podobało mi się to, że poprzez taki obrót sytuacji Chbosky pokazuje traumę jako zjawisko złożone, a nie czarno-białe. Podobnie na pochwałę zasługuje to, jak Charlie radził sobie z prześladującym go od dzieciństwa problemem - nie wybrał nienawiści, a wybaczenie i optymizm, które razem pozwoliły mu funkcjonować normalnie w świecie, który co rusz stawiał przed nim kolejne wyzwania.

Pomimo trudnych tematów pojawiających się w książce, "Charlie" to dla mnie ciepła lektura, która zabrała mnie na kilka dni z powrotem w szczenięce lata. Choć dorastanie jest niełatwe, to jest także okresem nieraz najpiękniejszych przeżyć, których wspomnienie zawsze będzie nas zalewało falą sentymentu. Chbosky'emu udało się stworzyć książkę, która te chwile przypomina w najlepszy i najbardziej urokliwy sposób, pachnący papierosami w letni dzień i brzmiący jak najlepsza muzyka lat dziewięćdziesiątych. Przykro było mi odkładać tę powieść i czuję jeszcze książkowego kaca, a jedyne na co mam teraz ochotę, to po raz czwarty obejrzeć ekranizację. Polecam.

Zazwyczaj twardo trzymam się zasady: najpierw książka, potem film. W przypadku "Charlie'go" wyszło jednak na to, że obejrzałam ekranizację, zanim zdołałam zdobyć egzemplarz książki. Właściwie ten genialny obraz z Loganem Lermanem, Ezrą Millerem i Emmą Watson widziałam aż trzy razy, przez co śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z moich ulubionych filmów. Jako że szczegółów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i achy, to przecież musi w tej książce coś być. Przygodę czas zacząć.

Właściwie powinnam pewnie od razu zaznaczyć, że ta przygoda trwała mniej więcej od grudnia zeszłego roku do teraz. Cóż, mogłabym bez więkzego namysłu zrzucić to na brak czasu, ale myślę, że nie w tym rzecz. Nie chodzi tu nawet o jakiś przyciężkawy styl autorki. Właściwie problem leżał zupełnie z drugiej strony. Czytając, miałam wrażenie, że Katarzyna Bonda to co najwyżej uczennica pierwszej klasy liceum, która miała dobry pomysł na fabułę, ale z wykonaniem szło jej zdecydowanie trudniej. To, co zniechęcało mnie do czytania, tkwiło w "szkolnych" opisach i nienaturalnych dialogach. Przykładem najbardziej to ilustrującym jest kwestia jednego z pobocznych bohaterów (właściwie poświęcono mu zaledwie pół rozdziału), który na spotkaniu AA wstaje i opowiada swoją historię, w którymś momencie rzucając: "Przepełniała mnie wściekłość." Nie znam chyba człowieka, który używałby tak górnolotnych określeń, o ile nie stara się napisać jakiegoś tekstu w formalnym stylu. Dla jednego to może być detal, jednak dla mnie takie małe rzeczy znacznie wpływają na odbiór lektury. W tym przypadku oczekiwałam stylu odpowiedniego dla kryminału, nie dla wypracowania licealisty.

Ten mankament wykonania zaważył na tym, że pierwsze 300 stron męczyłam przez prawie pół roku. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę i przebrnę do końca, bo pomimo słabego stylu, sama akcja "Pochłaniacza" była ciekawa. Książka jest opasła; autorka miała duże pole do popisu, bo prawie 700 stron. Wykorzystała tę przestrzeń całkiem rozsądnie, tworząc kryminalną zagadkę sięgającą do lat dziewięćdziesiątych, a toczącą się aktualnie. Wątków jest sporo, może się nawet wydawać, że chwilami za dużo. Pozbyłabym się na miejscu autorki kilku nic nie wnoszących do akcji krótkich rozdziałów, jak na przykład tego, który opisuje początki kariery jednego z psów policyjnych. W zasadzie to urocze, ale czy naprawdę warte całych 10 czy 15 stron? Niemniej, intryga, wokół której zbudowana jest powieść, wypada na plus. Bondzie nie udaje się ominąć paru schematów, ale ostatecznie całą historię czyta się z zaciekawieniem, a koniec nie jest szczególnie przewidywalny.

Akcja prezentuje się następująco: trójmiejska policja ma za zadanie znaleźć winnego prawie podwójnego zabójstwa. Prawie, ponieważ jednej z ofiar udaje się przeżyć. W klubie ginie Igła, znany muzyk, a ocałała to Iza Kozak, pracownica klubu. Okazuje się, że wytropienie mordercy wymaga cofnięcia się o kilkadziesiąt lat, by wrócić do historii nadmorskiego gangu i dramatu, który wtedy się rozegrał. W śledztwie pomaga Sasza Załuska, kobieta z przeszłością w policji, ale obecnie pracująca jako profilerka. Dopiero co wróciła do Polski po studiach w Wielkiej Brytanii. Oprócz specjalistycznej wiedzy, przywiozła ze sobą 6-letnią córkę i złe wspomnienia, które uderzają w nią w najmniej odpowiednich chwilach.

To, co przemawia na plus "Pochłaniacza", to z pewnością bohaterowie. Bonda nakreśliła postacie nie jako czarno-białe, ale kolorowe i z konkretną przeszłością. Sasza, jako że na niej skupia się cała książka, jest nakreślona najpełniej. Podobało mi się, że autorka uczyniła swoją główną bohaterką silną kobietą, która jednak nie jest wolna od słabości. Za Saszą ciągnie się widmo alkoholizmu. Mimo że wyszła z nałogu, miłość do kieliszka nie przeminęła. Siłę Saszy widać też w sposobie, w jaki kobieta radzi sobie w pracy, której środowisko jest mało przyjazne kobietom. Często lekceważona czy poniżana, Załuska robi swoje z podniesioną głową.

Pomimo ciężkich początków, drugą połowę powieści przeczytałam z większym zainteresowaniem i większą przyjemnością. Styl, który tak mi przeszkadzał, trochę się wygładził, więc im dalej w las, tym "Pochłaniacz" bardziej przekonująco wypadał. Kilka razy zdarzyło mi się zaśmiać pod nosem, kiedy policjanci "rzucali mięsem" (szczególnie podobało mi się określenie szczecinian jako poniemieckich czajników, haha!). Od razu lepiej to wszystko brzmiało. Surowość dobrze Bondzie robi. Nadal jednak nie rozumiem wszystkich tych zachwytów nad autorką, choć przyznam, że zakończenie rozbudziło we mnie trochę ciekawość co do kolejnych części cyklu. Nie postawiłabym "Pochłaniacza" na półce z ulubionymi książkami, ale nie wykluczam, że dam jeszcze kiedyś Bondzie szansę.

Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatnio czytelniczy światek kipiał wręcz od zachwytów nad debiutancką powieścią brytyjskiej pisarki, Pauli Hawkins. "Dziewczynę z pociągu" czytają wszyscy, a rekomendacje na okładce to entuzjastyczne komentarze Stephena Kinga, Tess Gerritsen czy Lisy Gardner. Pytanie brzmi: czy to tylko rozbuchana promocja, czy rzeczywiście książka jest tak fenomenalna?

Wszystko zaczyna się dość ponuro i tajemniczo. Rachel dzień w dzień podróżuje pociągiem na jednej linii. Właściwie nie wiemy, jaki ma w tym cel. Jeździ do pracy? Wiemy niewiele poza tym, że najbardziej interesuje ją para zamieszkująca jeden z domów, który Rachel zawsze widzi, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji. Poza tym, dość łatwo się domyślić, że bardzo lubi gin.

Rachel tworzy w swojej głowie wyobrażenie o tym, kim jest para, którą codziennie obserwuje. Nazywa kobietę Jess, a mężczyznę - Jason. Wydają się idealni. Mają wszystko to, czego brakuje jej. Mają to, co ona miała kiedyś. Niedługo potem jednak Rachel widzi Jess w sytuacji, która burzy jej dotychczasową wizję perfekcyjnego życia pary.

Rachel to nieciekawa kobieta z przykrą przeszłością i beznadziejną teraźniejszością. Jej największą pasją jest alkohol oraz jej były mąż. Nie ma celu, nie czuje się atrakcyjna, nic jej w życiu nie wychodzi - czytelnik może jej jedynie współczuć. Wkrótce jednak pojawiają się wiadomości, że zaginęła kobieta i nagle Rachel ma przed sobą jasne zadanie. Zaginioną kobietą jest "Jess", a Rachel wie o niej coś, czego nie wie nikt inny. Dochodzenie czas zacząć.

Historia opowiedziana jest z perspektywy trzech kobiet. Relacje każdej z nich wprowadzają coś istotnego do fabuły książki, splatając się wreszcie w zaskakującą całość. Akcja jest dość wartka, choć nie brnie do przodu w szaleńczym tempie - nowe poszlaki pojawiają się stopniowo, ale we właściwych momentach, tak, że nie sposób skończyć czytania na końcu rozdziału. "Dziewczyna w pociągu" trzyma w napięciu do końca - niektórzy mówią, że zakończenia można się domyślić bardzo wcześnie, dla mnie jednak nie było to oczywiste.

Debiut Pauli Hawkins to bardzo udany debiut. Autorka dobrze wiedziała, co robi i stworzyła naprawdę wciągającą, elektryzującą historię. Próżno doszukiwać się tu głębszej ideologii czy drugiego dna, ale w swoim gatunku - pogranicze thrilleru/kryminału - zdecydowanie się wyróżnia. Warto znać, o ile szuka się po prostu dobrej rozrywki.

Ostatnio czytelniczy światek kipiał wręcz od zachwytów nad debiutancką powieścią brytyjskiej pisarki, Pauli Hawkins. "Dziewczynę z pociągu" czytają wszyscy, a rekomendacje na okładce to entuzjastyczne komentarze Stephena Kinga, Tess Gerritsen czy Lisy Gardner. Pytanie brzmi: czy to tylko rozbuchana promocja, czy rzeczywiście książka jest tak fenomenalna?

Wszystko zaczyna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zanim jeszcze przestałam być nastolatką, zauważyłam, że mój związek z literaturą młodzieżową poważnie szwankuje. Przeważnie książki z tego gatunku okazywały się w moim odczuciu zbyt naiwne i przewidywalne. Prędko więc pożegnałam się z propozycjami w tym klimacie na korzyść kryminałów czy szeroko pojętej literatury obczajowej. Jednak słysząc (i czytając w recenzjach) wszędobylskie ochy i achy pod adresem osławionej powieści Johna Greena, "Gwiazd naszych wina", pomyślałam: to nic, że to powieść dla nastolatek. Ta wydaje się być lepsza niż wszystkie inne, skoro tyle osób ją pokochało i zgodnie mówi, że to tytuł zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników. No i zaczęłam czytać.

To, co uderzyło mnie od samego początku, to prosty styl, jakim książka została napisana. Tyczy się to właściwie zarówno języka, jak i fabuły, a w dużej mierze także (niestety, bardzo niestety) bohaterów. Wiem, że powieść adresowana do nastoletniego odbiorcy nie będzie obfitować w środki stylistyczne czy rozbudowane opisy. Nie ma dla mnie jednak dobrej książki bez porządnego portretu psychologicznego bohatera. Tutaj jest próba stworzenia ciekawej postaci, owszem, widać to szczególnie w przypadku Augustusa. Autor stara się pokazać go na kilku płaszczyznach, nie kreuje go na papierowy ideał. Augustus zatem ma kilka wad - jest trochę za bardzo skupiony na sobie i chwilami arogancki, ma też tendencję do nadinterpretacji wszystkiego, co go otacza. Z drugiej strony jest charyzmatyczny i błyskotliwy. Teoretycznie brzmi nieźle, prawda? A jednak, w ogólnym rozrachunku nie przekonał mnie do siebie za bardzo. Zabrakło mu autentyczności, do końca był dla mnie w dużej mierze papierowy.

Styl, którym operuje Green, utyka podobnie jak Augustus z jego protezą zamiast nogi. Zdania raz są tak skrótowe i proste, że wyglądają jak rodem z zeszytu gimnazjalisty. Zaraz później przeistaczają się, ni z gruchy ni z pietruchy, w pseudo-filozoficzną dysputę, a biedny czytelnik jest już zupełnie skonsternowany. To z czym w końcu mamy do czynienia? Na domiar złego, autor zdecydował się jeszcze w podręcznikowy sposób wytłumaczyć czym jest piramida potrzeb Maslowa. Naprawdę dzieci z liceum nie znają piramidy potrzeb Maslowa? To strasznie przykre i banalne dla ciut starszego czytelnika. Ostatecznie, skrótowość opisów, jak i fabuły, jest odpowiedzialna za to, że nie do końca mogłam zżyć się z bohaterami i naprawdę wciągnąć w ich świat.

Przewidywalność to kolejny problem. Od samego początku nie ma wątpliwości, co będzie głównym aspektem fabuły. Już na nastej stronie główna bohaterka, Hazel, poznaje przystojnego chłopaka - Augustusa, oczywiście. Ich pierwsze spotkanie to wymiana zainteresowanych spojrzeń i w jakimś stopniu seksualne napięcie. Autor nie zostawił pola na bardziej subtelny rozwój chemii pomiędzy bohaterami - właściwie to, że będą razem, było od razu wiadome. A szkoda, można było nadać tej relacji więcej magii. 

"Gwiazd naszych wina" nie jest jednak książką złą. Sama historia jest właściwie dobra, mocna. Dwójka młodych ludzi chorych na raka, którzy wiedzą, że nigdy nie będą mogli się ze sobą zestarzeć, bo wcześniej wykończy ich nieuleczalna choroba. Takie historie uczą w jakimś stopniu doceniać to, co się ma i to, ile jeszcze będzie się mogło mieć. Hazel i Augustus nie mają takich perspektyw, więc uczą się, jak celebrować każdy jeden moment, kiedy jeszcze mogą cieszyć się sobą.

W ostatecznym rozrachunku mam co do tej książki mieszane uczucia - z jednej strony mnie wzruszyła, z drugiej jednak ciągle odnosiłam wrażenie, że jest napisana "na szybko", "na odwal". Ale cóż, może skrótowość to nieodłączna cecha powieści z gatunku literatury młodzieżowej. Jako lekki nie-całkiem-odmóżdzacz "Gwiazd naszych winę" mogę polecić.

Zanim jeszcze przestałam być nastolatką, zauważyłam, że mój związek z literaturą młodzieżową poważnie szwankuje. Przeważnie książki z tego gatunku okazywały się w moim odczuciu zbyt naiwne i przewidywalne. Prędko więc pożegnałam się z propozycjami w tym klimacie na korzyść kryminałów czy szeroko pojętej literatury obczajowej. Jednak słysząc (i czytając w recenzjach)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od swojej poprzedniczki, choć równie mroczna i wstrząsająca.

Bydgoszcz, lata 90. Zwykłe polskie miasto. Nie wyróżnia się bogactwem, uroczą zabudową czy światłymi i odnoszącymi sukcesy mieszkańcami. Jest raczej odwrotnie - zewsząd dociera ponura atmosfera szarej codzienności, biedy, uzależnień i nikłych perspektyw na dobrą przyszłość. W takim świecie ponurych blokowisk żyje trójka młodych chłopaków - Krzysiek, Darek i Jędrek. Wydaje się, że ich życie będzie równie zwyczajne i nieciekawe jak tysiąca innych mieszkańców Bydgoszczy. Właściwie wiele na to wskazuje - chłopcy spędzają dni na normalnych zajęciach. Grają na flipperach, próbują dostać się na tanią siłownię, próbują piwa, zaczynają interesować się dziewczynami. Wszystko zmienia się drastycznie, kiedy jeden z nich zostaje zamordowany. Martwego Darka znajduje jego siostra. Sprawca zbrodni nie zostaje znaleziony. Wkrótce jednak okazuje się, że Krzysiek wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć jego przyjaciela.

Jędrek wydaje się być dobrym chłopakiem. Chodzi na praktyki do cukierni, żeby mieć w przyszłości sensowny zawód, szanuje rodziców i chętnie pomaga innym. Oprócz powłoki normalności, skrywa się w nim jeszcze coś więcej. Nie wiadomo, dlaczego lubi zabijać. Przemoc zawsze gdzieś się w nim chowała, czekając tylko na moment, by uderzyć. Najpierw był trening. Wybór odpowiedniego noża, ćwiczenia fizyczne. Poderżnięcie gardeł małym kociętom. Z czasem koty zmieniły się na ludzi. Dwie zbrodnie. Każda bez motywu.

Skąd wzięło się w Jędrku to zło? Życie nie doświadczyło go w żaden sposób, miał pełną i normalną rodzinę, nie był głupi. Kto był odpowiedzialny za popełnione zbrodnie? On czy inna dusza, która przejmowała nad nim kontrolę, kiedy mordował? Pytania pozostają bez odpowiedzi.

Tak naprawdę to nie wątek kryminalny jest w "Innej duszy" najważniejszy. Historia Jędrka intryguje i składnia do główkowania, jednak na pierwszy plan w powieści Orbitowskiego wysuwa się miasto i codzienne życie, które się w nim toczy. Autor wiernie oddaje koloryt Bydgoszczy u schyłku dwudziestego wieku, przekonująco opisuje detale, które składały się na tamtą epokę.

Przyziemne elementy w ciekawy sposób zderzają się z wydarzeniami, które nami wstrząsają, Orbitowski wrzuca do swojej książki kilka nieoczywistości; widać to na kilku płaszczyznach. Jędrek, na co dzień zwykły, miły i uczynny chłopak, to morderca, który z dumą pokaże policjantom, jak dobijał swoje ofiary. Pozornie nieuchwytny, "piękne zwierzę, które musi zabijać", w końcu zostaje dosięgnięte przez sprawiedliwość. Ojciec Krzyśka, miłośnik książek, to ostatni pijaczyna, który przepija każdy grosz i urządza awantury, by zaraz potem rozpocząć (w swoim mniemaniu) zawiłą i głęboką dywagację o religii, społeczeństwie, celach mężczyzny czy strukturze rodziny. Krzysiek, wywodzący się z biednego domu, który nie ma mu wiele do zaoferowania postanawia, że osiągnie w życiu coś porządnego.

Pomyśleć, że kiedyś nie przepadałam za polskimi autorami. Co dopiero za książkami, które traktują o latach 90. Orbitowski wciąga już od pierwszej strony. Ciekawa narracja, solidnie skonstruowani bohaterzy, pytania, na które nie dostajemy jednoznacznych odpowiedzi, dobrze zbudowany portret miasta. Wydaje się, że "Inna dusza" to faktycznie non-fiction. Pogratulować talentu. Czekam na więcej.

Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od...

więcej Pokaż mimo to