-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać312
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2013-03-05
2013-09-19
Z twórczością Murakamiego miałam zamiar się zapoznać od niepamiętnych czasów. Zawsze jednak coś stawało mi na drodze i wybierałam inną lekturę, tym samym odkładając spotkanie z tym japońskim pisarzem na bliżej nieokreślone "później". Cieszę się, że wreszcie wzięłam się w garść i mogę odhaczyć kolejne wyzwanie literackie na mojej liście. Haruki Murakami już za mną.
Moje dotychczasowe doświadczenia z literaturą japońską zostawiły po sobie same dobre wspomnienia. Harmonia, ciekawie przedstawiona kultura, zwykle też tło wojenne. O Murakamim słyszałam jedynie pozytywne opinie, które jednak zastrzegały, że pisarz ten jest bardzo charakterystyczny i jego styl trzeba po prostu polubić. I racja. Nie znalazłam tutaj żadnej z cech, które tak przypadły mi do gustu w przypadku poprzednich książek traktujących o życiu w Japonii.
Akcja powieści obsadzona jest w Tokio lat dziewięćdziesiątych. Mamy trójkę najważniejszych bohaterów. Sumire, dwudziestodwuletnia początkująca pisarka, która mieszka w maleńkiej kawalerce zapełnionej książkami, Miu - niemalże czterdziestolatka, elegancka i odnosząca sukcesy właścicielka firmy importującej wino, a także eks-pianistka. I na końcu narrator, zdawkowo nazywany K., najlepszy przyjaciel Sumire, nauczyciel, wielbiciel historii i literatury. Relacje pomiędzy bohaterami są dość skomplikowane. Sumire zakochuje się w Miu. Miu nie potrafi odwzajemnić tego uczucia. K. zakochuje się w Sumire. Sumire nie potrafi odwzajemnić tego uczucia.
Jak widać, nikt nie jest do końca szczęśliwy. Każdy z bohaterów często czuje się samotny. Choć Sumire, Miu i K. mieszkają w gęsto zaludnionym Tokio, tak naprawdę w większości przypadków są skazani tylko na siebie. Dopiero kiedy Sumire zapada się pod ziemię na małej greckiej wyspie, Miu i K. zaczynają ze sobą współpracować. Pojawia się też największa zagadka powieści. Gdzie podziała się Sumire?
Mając za sobą lekturę "Sputnika", nie jestem pewna, czy mogę nazwać się fanką twórczości Murakamiego. Z pewnością była to ciekawa odskocznia od książek, jakie zwykle czytam. Pełna niejasności, dwuznaczności, zagłębiająca się w ludzkie tęsknoty i słabości. Mimo to nie poczułam do końca klimatu, który autor starał się stworzyć. Nie wykluczam, że sięgnę w przyszłości po inne powieści Murakamiego, bo czuję, że jest w tworzonych przez niego historiach spory potencjał.
Bez większych uniesień, ale całkiem poprawna i nieoczywista. Tak można podsumować powieść "Sputnik Sweetheart".
Z twórczością Murakamiego miałam zamiar się zapoznać od niepamiętnych czasów. Zawsze jednak coś stawało mi na drodze i wybierałam inną lekturę, tym samym odkładając spotkanie z tym japońskim pisarzem na bliżej nieokreślone "później". Cieszę się, że wreszcie wzięłam się w garść i mogę odhaczyć kolejne wyzwanie literackie na mojej liście. Haruki Murakami już za mną.
Moje...
2013-10-13
Lubicie historię Doktora Faustusa? Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy chcielibyście zachować wieczną młodość i urodę? Tak? A zdarzyło się wam pomyśleć, jak wysoka musiałaby być tego cena?
Ja od bardzo dawna zauważam, jak dużym problemem jest dla mnie upływ czasu - ulotność chwili, która nigdy się już nie powtórzy, nieubłagane tykanie wskazówek zegara - wszystko to tylko przypomina mi, jak szybko pędzi czas i utwierdza mnie w przekonaniu, że wobec przemijania jestem bezradna. Nie tylko ja, my wszyscy. Podobny problem, choć wywołany innymi pobudkami, dotknął Doriana Graya, bohatera słynnej powieści Oscara Wilde'a.
Wiktoriańska Anglia. Malarz Basil Hallward na jednym z przyjęć poznaje pięknego młodzieńca, Doriana Graya, którego urok sprawia, że artysta pragnie uwiecznić swojego nowego przyjaciela i proponuje mu pozowanie do portretu. Kiedy prace nad obrazem dobiegają końca, Basila odwiedza Lord Henry Wotton, przedstawiciel radykalnego dekadentyzmu, którego uwadze również nie uchodzi osoba Doriana. Basil obawia się negatywnego wpływu, jaki Wotton może mieć na młodzieńca, jednak nie jest w stanie zapobiec spotkaniu tej dwójki. Henry z przyjemnością oddaje się przekazywaniu Dorianowi swojej życiowej filozofii. Carpe diem. Be beautiful. Party hard.
Kiedy wreszcie Basil pokazuje dwójce przyjaciół swoje ukończone dzieło, Henry okrzykuje je ówczesnym arcydziełem, a Dorian... jest osłupiały. I wściekły. Ten piękny obraz odebrał mu cząstkę jego urody. Odebrał i zachowa na zawsze - ponieważ obraz nigdy się nie zestarzeje, na wieki już pozostanie piękny. Wtedy właśnie młody Gray wypowiada słowa, które okażą się jego przekleństwem: oddałby wszystko za to, by nigdy się nie zestarzeć. Oddałby nawet swoją duszę.
Jednak na tym całe szaleństwo się nie kończy. "Portret Doriana Graya" to wielowątkowa powieść, wspaniale ukazująca ludzką psychikę oraz mentalność zarówno ludzi ogółem, jak i konkretniej - brytyjskiego społeczeństwa ogarniętego gorączką fin de siecle, poszukującego przyjemności i wciąż pragnącego kolejnych doświadczeń. Wilde ze smakiem opisuje i komentuje świat, w którym wieczory spędza się na przyjęciach urządzanych przez śmietankę towarzyską lub - alternatywnie - w palarniach opium. To także świat, w którym miłość (w przewadze fizyczna) nie ogranicza się do kontaktów między kobietą a mężczyzną.
Skoro już dobrnęliśmy do tego punktu, muszę zauważyć, że wątek homoseksualny, tak sprytnie ukryty w powieści, jest jednym z najlepszych, które spotkałam w literaturze, choć nienachalny i raczej niedopowiedziany (w dużej mierze za sprawą cenzury, która nie pozwoliła na opublikowanie w powieści ciekawszych i bardziej bezpośrednich wątków - od czego są jednak przypisy?). Uczucie, jakim Hallward darzył Doriana, było czyste, platoniczne. W cudowny sposób oddaje delikatną i wrażliwą naturę malarza.
"Prawdą jest, że czciłem cię, a uczucia, jakie do ciebie żywiłem, miały w sobie o wiele więcej z romansu, niż zwykle to bywa w przypadku mężczyzny i jego przyjaciela. W jakiś sposób nigdy nie pokochałem kobiety. Dorianie, odkąd cię poznałem, twoja osobowość miała na mnie ogromny wpływ. Byłem przez ciebie zdominowany ja, moja dusza, mój umysł i moje moce. Stałeś się dla mnie widzialną inkarnacją niewidzialnego ideału, którego wspomnienie nawiedza nas artystów niczym przepiękny sen. Przyznaję, że uwielbiałem cię szalenie, nadmiernie, absurdalnie."
(Tak mniej więcej prezentuje się pełne wyznanie Basila, które pozwoliłam sobie poskładać z fragmentów opublikowanych oraz usuniętych i przetłumaczyć.)
Mogłabym pewnie napisać na temat "Portretu Doriana Graya" jeszcze tysiąc słów, pytanie tylko, czy komukolwiek chciałoby się to czytać. Niech za rekomendację posłuży fakt, że uważam tę powieść za jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą), jakąś miałam okazję do tej pory przeczytać w trakcie studiów. Czytanie w oryginale było przyjemnością, Wilde miał z pewnością nietuzinkowe pióro. Ciekawa jestem polskiego tłumaczenia. Może wy skusicie się na historię Doriana, a później opowiecie mi swoje wrażenia? ;)
Lubicie historię Doktora Faustusa? Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy chcielibyście zachować wieczną młodość i urodę? Tak? A zdarzyło się wam pomyśleć, jak wysoka musiałaby być tego cena?
Ja od bardzo dawna zauważam, jak dużym problemem jest dla mnie upływ czasu - ulotność chwili, która nigdy się już nie powtórzy, nieubłagane tykanie wskazówek zegara - wszystko...
2013-07-21
Jak to jest, kiedy facet zabiera się za pisanie o kobietach? Czy mężczyzna rzeczywiście jest w stanie zrozumieć damską naturę? Piotr Kołodziejczak w swojej powieści "W kajdankach namiętności" próbuje wniknąć do umysłu kobiety i poddać analizie niewieście zachowania, a przy tym ulega trochę modzie na literaturę z dużą dawką erotyki i kryminalnymi wstawkami.
Nie martwcie się jednak. To nie kolejne "50 twarzy Greya". Nie uświadczycie tu opisów wyuzdanego seksu. Ba! Jakichkolwiek ostrzejszych scen jest u Piotra Kołodziejczaka jak na lekarstwo. Akcja powieści rozgrywa się w mieście X, którego nazwy nie poznajemy. Główną bohaterką zdaje się być Justyna, żona i matka, która zaczyna podejrzewać swojego męża o romans z koleżanką z pracy. Nie pozostaje mu jednak dłużna i wkrótce, za namową przyjaciółki, postanawia zasmakować zdrady. Kandydat pojawia się na horyzoncie błyskawicznie: młody i atrakcyjny pisarz, Bartek. Choć wydawać by się mogło, że to właśnie romans Justyny i Bartka stanowi główny wątek książki, bardzo dużo miejsca zajmują drugoplanowi bohaterzy i studia ich przyzwyczajeń, a także drugi wątek - kryminalny. W mieście grasuje bowiem morderca, który uśmierca obywateli uderzając ich młotkiem w głowę.
W książce bardzo rzuca się w oczy to, jak autor próbował połączyć kilka średnio pasujących do siebie wątków. Początek powieści to głównie opowieść o Justynie i jej przyjaciółce Irenie, a także mężu Karolu, codziennym życiu i pracy, później natomiast pierwsze skrzypce zaczyna grać sprawa zabójstw, a pisarz wprowadza nagle zupełnie nowych bohaterów i to na nich się skupia. Może być to odebrane jako zabieg mający na celu urozmaicić akcję, jednak dla mnie chwilami brakowało w tej powieści ogniw logicznie łączących wszystkie postacie i wydarzenia. Chwilami miałam wrażenie, że autor miał pomysłów na tę powieść wręcz za dużo i przez to żaden nie został rozwinięty dostatecznie. A szkoda, bo spokojnie można by ciekawie poprowadzić tę historię, pokusić się o trochę więcej opisów głównych wątków, zamiast kompulsywnego wplatania w i tak już krótkie rozdziały życiowych historii mało znaczących postaci, niewnoszących nic szczególnego do fabuły.
Sami bohaterowie też nie są bez zastrzeżeń. Szczególnie podpadła mi główna bohaterka, Justyna. Autor rzekomo chce podkreślić, jak wspaniałe są kobiety, a z drugiej strony przedstawia Justynę jako istotę wybuchową, niemalże wariatkę, która wciąż reaguje nieadekwatnie do sytuacji, niewierną, płytkę i mało bystrą. Apogeum jej naiwności objawiło się w scenie, gdy Justyna rozmawia z Bartkiem przed pierwszą wizytą w jego domu. Przyszły kochanek opowiada jej o kobiecie pracującej w cukierni. "- Nie zrażaj się tą wstrętną babą. (...) Sprzedawczynią. Ma tyle wdzięku, że raczej powinna handlować łajnem krowim, a nie ciastkami. - Łajna krowiego chyba się nie sprzedaje? - Przyjrzała mu się z uwagą." Inteligencja tej kobiety bije po oczach.
Innym dziwnym zabiegiem, z którym nigdy wcześniej nie spotkałam się w takim natężeniu, jest wplatanie przez autora do książki fragmentów swoich poprzednich powieści. Wypada to nieco narcystycznie, gdyż niemal na każdym kroku natrafiamy na wzmiankę w stylu: "Justyna przypomniała sobie wtedy fragment powieści Piotra Kołodziejczaka takiej i takiej..." lub "Justyna pomyślała, że gdyby ta kobieta przeczytała książkę Piotra Kołodziejczaka taką i taką, to wiedziałaby, że...", a potem cytat z wspomnianej powieści prawie na dwie strony. Myślę, że o wiele lepiej byłoby podarować sobie w przyszłości te trochę niezręczne odwołania do wcześniejszych książek, akcją przecież i tak nie związanych z daną powieścią, i w to miejsce zaaplikować kilka zdań lepiej opisujących motywacje głównych bohaterów. Tego głównie mi zabrakło.
Styl autora momentami wydawać się może zachowawczy i ostrożny, daleki od obietnic, że "W kajdankach namiętności" jakkolwiek traktuje o namiętności, czy jest książką przeznaczoną dla osób o mocnych nerwach. Seks jest raczej cukierkowy, delikatny. Morderstwa nie są zbyt makabryczne. Niemniej, całość czyta się lekko i w ekspresowym tempie. Niektóre dialogi wypadają całkiem nieźle, nie są sztuczne, czasem natrafimy nawet na wulgaryzmy, co w jakiś sposób dodaje powieści pieprzu.
"W kajdankach namiętności" to moje pierwsze spotkanie z pisarstwem Piotra Kołodziejczaka. Jeśli miałabym krótko podsumować tę książkę, powiedziałabym, że jest to po prostu przyjemna książka na lato, w sam raz do pociągu czy na ogrodową huśtawkę. Ot, całkiem sympatyczny przerywnik pomiędzy cięższymi lekturami.
Jak to jest, kiedy facet zabiera się za pisanie o kobietach? Czy mężczyzna rzeczywiście jest w stanie zrozumieć damską naturę? Piotr Kołodziejczak w swojej powieści "W kajdankach namiętności" próbuje wniknąć do umysłu kobiety i poddać analizie niewieście zachowania, a przy tym ulega trochę modzie na literaturę z dużą dawką erotyki i kryminalnymi wstawkami.
Nie...
2013-08-22
Pan Kołodziejczak, ujęcie drugie. Po przeczytaniu "W kajdankach namiętności" tego samego autora, w moje ręce wpadła "Kobieta niespodzianka". Mając w pamięci wrażenia po pierwszym spotkaniu z twórczością tego polskiego pisarza, nastawiłam się na książkę lekką, napisaną w przystępny sposób. Niewielka objętość tomiku i duża czcionka podpowiedziały mi też, że lektura zajmie mi nie więcej niż kilka godzin.
I tak właściwie było. Historia przedstawiona w "Kobiecie niespodziance" to krótka opowieść o typowej polskiej rodzinie. Magda i Andrzej wychowują dwójkę dzieci. Młodszego Romka i starszą Basię. Ich życie jest przewidywalne do bólu. Każde z rodziców ma niezłą pracę, syn spędza całe dnie przed komputerem, córka po studiach zmaga się z bezrobociem. Wszystko jednak układa się dość pomyślnie, dopóki kobieta o imieniu Marta nie składa Andrzejowi dziwnej wizyty. Odwiedza go w pracy, dyskretnie. Niedługo potem rodzina zaczyna zauważać, że coś w zachowaniu Andrzeja się zmienia. Zaczynają się natrętne telefony, niezręczności, wreszcie Basia zauważa ojca w towarzystwie młodej i atrakcyjnej dziewczyny. Wszystko wskazuje na to, że rodzinna idylla zmierza ku końcowi.
Ciężko jest powiedzieć mi cokolwiek konkretnego na temat tej powieści. W zasadzie można by "Kobietę niespodziankę" potraktować bardziej jak opowiadanie, bo zanim akcja zdąży się rozwinąć na dobre, to już się kończy. W sposobie, w jaki Piotr Kołodziejczak nakreślił fabułę i napędzał akcję swojej książki, widzę wiele nieścisłości. Z jednej strony mamy rozbudowany opis wspólnych wakacji Magdy i Andrzeja, gdzie smażalnia ryb zostaje zilustrowana tak dokładnie, jak tylko można to zrobić, a z drugiej - brak tu konkretnych ogniw łączących poszczególne wydarzenia. Sprawia to, że do książki wkradają się nieścisłości, powstają dziwne luki, które czytelnik musi wypełnić własnymi domysłami. Mam wrażenie, że najważniejsze wątki zostały potraktowane zupełnie po macoszemu, a te poboczne, paradoksalnie, w oczach autora zasłużyły na szczególne wyeksponowanie. Nie rozumiem tego zabiegu, bo choć nawet te niewiele znaczące wstawki czyta się przyjemnie, to nie wnoszą one nic do powieści, a jedynie zostawiają czytelnika w stanie wysoko posuniętej dezorientacji, kiedy dociera on do momentu, w którym nie jest już pewien, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Szczególnie zabrakło mi tutaj kilku słów na temat tytułowej bohaterki. Dziewczyna pojawia się na początku książki, bo zniknąć na kolejnych 150 stron. Nie wiemy o niej nic, nie wiemy, kim jest dla Andrzeja, ani jaka będzie jej ostateczna rola na tle wydarzeń powieści. Co prawda, taki manewr pozwolił pisarzowi na zbudowanie całkiem zgrabnego, zaskakującego zakończenia. Szkoda jednak, że nawet to zakończenie napisane jest tak na "raz, dwa, dziękuję za uwagę", bo zanim zdążyłam sobie je przetrawić, książka brutalnie się urwała, a ja pomyślałam sobie, że chyba należy mi się jeszcze jakieś słowo wyjaśnienia. Może dobrym pomysłem byłoby dopisać drugą część? Tyle wątków można by jeszcze wytłumaczyć i rozwinąć.
Potencjał był, choć nie został do końca wykorzystany. Wydaje mi się, że gdyby odpowiednio dopieścić tę książkę, byłoby to naprawdę bardzo przyzwoite czytadło. A tymczasem "Kobieta niespodzianka" pozostaje miłą propozycją, jeśli dysponujemy trzema wolnymi godzinami, lubimy historie o ludziach takich jak my, ale przy okazji lubimy, kiedy zakończenie książki po prostu "strzeli nam w twarz". I taką oto wyszukaną personifikacją chciałabym zakończyć mój wywód. Raz, dwa, dziękuję za uwagę.
Pan Kołodziejczak, ujęcie drugie. Po przeczytaniu "W kajdankach namiętności" tego samego autora, w moje ręce wpadła "Kobieta niespodzianka". Mając w pamięci wrażenia po pierwszym spotkaniu z twórczością tego polskiego pisarza, nastawiłam się na książkę lekką, napisaną w przystępny sposób. Niewielka objętość tomiku i duża czcionka podpowiedziały mi też, że lektura zajmie mi...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-28
2013-11-05
2013-10-15
2013-10-06
Sherlock Holmes to jedna z moich ulubionych postaci literackich, a także i filmowych. Zaraz za Sherly'm na liście znajduje się nieodłączny doktor John Watson, który dzielnie i skrupulatnie opisuje przygody swojego przyjaciela i współlokatora zarazem. Dlatego sama zachodzę w głowę, dlaczego, u licha, tak późno zabrałam się za czytanie powieści o jednym z najsłynniejszych detektywów świata? Może to po trosze wina nie do końca udanego spotkania ze zbiorem opowiadań ("Przygody Sherlocka Holmesa") i topornego, starego tłumaczenia? Bez względu na przyczynę - "Studium w szkarłacie" połknęłam w mig i już nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po następne tomy.
Dla wszystkich tych, którzy chcieliby przeczytać o tym, jak Watson i Holmes się poznali, zamieszkali wspólnie, docierali, a wreszcie zaczęli rozwiązywać zagadki kryminalne - ta powieść to "must read". "Studium w szkarłacie" dzieli się zasadniczo na dwie części - pierwsza ukazuje prowadzenie śledztwa i jego skutek, druga - przyczyny zbrodni i wyjaśnienie morderstw od kuchni. W większości narratorem jest Watson, który w swoim dzienniku skrzętnie sporządza notatki, opisuje Sherlocka i jego niecodzienne metody rozwiązywania zagadek, metodę dedukcji, dziwne zwyczaje. Dla urozmaicenia w drugiej części pojawia się epizod opisany przez narratora trzecioosobowego. Ciekawy zabieg, muszę przyznać.
Skąd tak właściwie wziął się fenomen Sherlocka Holmesa? Ja przede wszystkim uwielbiam tę postać za ekscentryczność, nonkonformizm, nowatorskość w działaniu (jak na tamte czasy!), skrupulatność, pasję, zaangażowanie... No po prostu: Would you marry me, Holmes? Wiem, że tego słodzenia jest dużo, za dużo wręcz, ale... Spójrzcie jeszcze na okładkę tego wydania. Moim skromnym zdaniem jest genialna.
Jeśli jeszcze dotąd nie mieliście okazji zapoznać się z cyklem powieści Sir A.C. Doyle'a, nie czekajcie ani chwili dłużej. A kiedy już będzie mieć lekturę za sobą, zróbcie sobie coś dobrego do picia i obejrzyjcie serial zatytułowany "Sherlock". Miły wieczór gwarantowany.
Sherlock Holmes to jedna z moich ulubionych postaci literackich, a także i filmowych. Zaraz za Sherly'm na liście znajduje się nieodłączny doktor John Watson, który dzielnie i skrupulatnie opisuje przygody swojego przyjaciela i współlokatora zarazem. Dlatego sama zachodzę w głowę, dlaczego, u licha, tak późno zabrałam się za czytanie powieści o jednym z najsłynniejszych...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-09
2013-10-01
2013-09-28
Od kilku lat z chęcią czytam biografie. Modą interesowałam się chyba zawsze. Dlatego gdy zobaczyłam na bibliotecznej półce powieść biograficzną legendarnej projektantki mody, Coco Chanel, z szerokim uśmiechem na twarzy zapakowałam tę książkę do torby i szczęśliwa na myśl o zbliżającej się lekturze wróciłam do domu. Czego oczekiwałam po powieści Cristiny Sanchez-Andrade? Właściwie nie miałam żadnych oczekiwań. I tak chyba jest najlepiej - pozbyć się wszelkiego nastawienia i po prostu czerpać przyjemność z czytania. W tym przypadku było naprawdę bardzo dobrze.
Jeśli chcecie przeczytać porządną, wiarygodną i szczegółową biografię Coco Chanel, na wstępie odsyłam was do innych źródeł. "Coco" to powieść inspirowana życiorysem francuskiej projektantki, w której nie znajdziemy zbyt wielu dokładnych dat. Pisarka próbuje przedstawić losy Coco w sposób mniej formalny: buduje akcję z ciekawą fabułą, nie skąpi dialogów i często opisuje przemyślenia głównej bohaterki. Ile w tym prawdy? Pewnie niewiele, jednak czyta się to naprawdę znakomicie.
Spotkałam się z zarzutami dotyczącymi języka powieści - że jest niespójny, zgrzyta. Może mój gust czytelniczy jest do niczego, ale powiem wam szczerze, że mnie te rzekome niedociągnięcia jakoś nie przeszkadzały. Kiedy trzeba, język był może i dość surowy, chwilami nawet odrobinę wulgarny, ale dodało to powieści tylko wiarygodności i sprawiło, że całą książkę czytało się tak, jakby słuchało się historii opowiadanej przez jakąś charyzmatyczną osobę.
Jak wiele innych osób, nie spodziewałam się, że Coco Chanel była aż tak osobliwą postacią. Kapryśna, złośliwa. Gdybym była jedną z jej znajomych, pewnie nie jeden raz solidnie bym jej przyłożyła. A mimo to, z dużym zaciekawieniem śledziłam losy madame de Chanel. Jej życie nie należało do najłatwiejszych, choć często też wydawało mi się, że Coco nie potrafiła docenić tego, co miała. Daleka jestem jednak od wydawania jakiegokolwiek konkretnego osądu na temat jej osoby - "Coco" nie powinna być opiniotwórczym źródłem. Dlatego też w najbliższym czasie chciałabym sięgnąć po inną jej biografię - z krwi i kości -, żeby skonfrontować wiadomości przedstawione przez Sanchez-Andrade z faktami.
Niemniej, każdemu, kto szuka dobrze i ciekawie napisanej powieści, w której można się zaczytać, szczerze polecam "Coco".
Od kilku lat z chęcią czytam biografie. Modą interesowałam się chyba zawsze. Dlatego gdy zobaczyłam na bibliotecznej półce powieść biograficzną legendarnej projektantki mody, Coco Chanel, z szerokim uśmiechem na twarzy zapakowałam tę książkę do torby i szczęśliwa na myśl o zbliżającej się lekturze wróciłam do domu. Czego oczekiwałam po powieści Cristiny Sanchez-Andrade?...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-15
Wielcy pisarze zwykle radzą, żeby pisać o tym, co dobrze się zna. Ja niejednokrotnie podejmowałam próby nabazgrania czegoś od siebie, czegoś, co miałoby dobrą fabułę i ciekawych bohaterów. Jednak nigdy nie mogłam się przekonać do tego, by obsadzić akcję w realiach, w których sama się obracam. Dlatego pewnie tak bardzo się zdziwiłam, kiedy przyjaciółka powiedziała mi, że wybiera się do księgarni, żeby poszukać powieści jakiejś młodej autorki, która zdecydowała się, by umieścić swoich bohaterów w Toruniu. W moim rodzinnym Toruniu, który tak dobrze znam. Moja pierwsza reakcja? Co takiego? Niedorzeczne, zbrodnia i magiczne istoty w Mieście Piernika? Przecież to zupełnie się nie nadaje. A jednak. Po raz kolejny złapałam się na własnej głupocie i zawężeniu horyzontów. Bo okazało się, że pisanie o Toruniu wyszło Anecie Jadowskiej na pięć z plusem.
Właściwie rzadko mam do czynienia z typową fantastyką, tym bardziej rodzimą. Jedynym impulsem do przeczytania "Złodzieja dusz" było właśnie to toruńskie tło. Kto by pomyślał, że spotka mnie taka niespodzianka? Dawno już chyba nie czytałam tak wciągającej, dowcipnej i dobrze napisanej książki. Pomimo niewielkiego doświadczenia pisarki na rynku wydawniczym, pierwsza część serii opowiadającej o perypetiach Dory Wilk - wiedźmy na etacie policjantki, która zamieszkuje Osiedle Bydgoskie w Toruniu - jest na tyle interesująca, że nie sposób odłożyć ją na dłużej. Plusów jest naprawdę sporo. Podobał mi się język, lekki i płynny, ale nie stroniący od bardziej złożonych zabiegów literackich. Dialogi wypadły naturalnie, zabawnie. Cała książka jest trochę jak amerykański serial. Przyjemna, łatwa. Każdy rozdział jest ciekawy, a bohaterowie wyraziści. Kiedy już się wciągniesz, trudno jest przestać.
Świat, który proponuje czytelnikowi Aneta Jadowska, jest dosyć surowy. Bez niepotrzebnych zdrobnień i słodzenia. Kiedy trzeba, główna bohaterka potrafi porządnie przyłożyć przeciwnikowi. Jest niezależna i silna. Idzie pod prąd i mówi, co myśli, nie wiele robiąc sobie z tego, że zyskała kolejnego wroga. A ponadto ma dobry gust muzyczny. Prowadzi podwójne życie. Jedno w Toruniu, gdzie pracuje jako policjantka. Drugie - w Thornie, alternatywnym mieście będącym nadnaturalnym odzwierciedleniem Torunia. Każde z tych miejsc jest na swój sposób nęcące, w każdym z nich znajdziemy charakterystycznych bohaterów, którzy na długo zapadają w pamięć.
Być może moje zachwyty spowodowane są tym, że nie znam zbyt dobrze tego gatunku i brak mi odpowiedniego porównania. Niemniej, "Złodziej dusz" to przyjemne urban fantasy, świetny początek cyklu, który może nas pochłonąć na dłużej. Dawno już nie bawiłam się tak dobrze przy jakiejś książce, ani nie zżyłam się tak z bohaterami. Jestem szczerze ciekawa, jak dalej potoczą się losy Dory Wilk i jej niecodziennych przyjaciół.
Wielcy pisarze zwykle radzą, żeby pisać o tym, co dobrze się zna. Ja niejednokrotnie podejmowałam próby nabazgrania czegoś od siebie, czegoś, co miałoby dobrą fabułę i ciekawych bohaterów. Jednak nigdy nie mogłam się przekonać do tego, by obsadzić akcję w realiach, w których sama się obracam. Dlatego pewnie tak bardzo się zdziwiłam, kiedy przyjaciółka powiedziała mi, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-30
Jeśli chodzi o lekkie książki, które połyka się w kilka godzin i czyta głównie dla rozrywki samej w sobie, nie ma dla mnie w tej kategorii nikogo lepszego niż Tess Gerritsen. Sama nie wiem, dlaczego na tak długi czas odstawiłam w kąt powieści tej autorki - zdążyłam się już porządnie stęsknić. W każdym razie, któregoś dnia w ręce wpadła mi jedna z wcześniejszych książek Tess, utrzymana bardziej w klimatach romansu z dreszczykiem niż thrillera medycznego, niemniej postanowiłam dać jej szansę.
Rok 1994. Słynne Jane Rizzoli i Maura Isles jeszcze nie zostały powołane do życia. "Ciało" opowiada historię Kat Novak, lekarza sądowego, rozwódki, kobiety doświadczonej przez los, silnej i samowystarczalnej. Choć Kat sprawdza się w swoim fachu, a martwi pacjenci są dla niej jak chleb powszedni, to nie jest jednak pozbawiona typowo ludzkich odruchów. Nie wydaje się być taka zimna i opanowana jak Królowa Lodu, Maura Isles (bohaterka późniejszych powieści Tess Gerritsen), co pozwala szybciej polubić tę postać. Każde martwe ciało skrywa w sobie jakąś historię, wspomnienia. Dlatego też kiedy pod jej skalpel trafiają zwłoki anonimowej młodej kobiety, która w dłoni ściska pudełko zapałek z zapisanym na nim numerem telefonu, Kat postanawia wziąć sprawę w swoje ręce. Numer prowadzi ją do właściciela firmy farmaceutycznej, który zdaje się w jakiś sposób powiązany ze zmarłą. Wkrótce potem wychodzi na jaw, że dziewczyna zmarła na wskutek przedawkowania dziwnej, nieznanej substancji. Narkotyku, który zabija w mgnieniu oka. Na tym jednak się nie kończy. Giną kolejne osoby. Łączy je przyczyna śmierci i miejsce zamieszkania. Wszystkie ofiary są powiązane z najuboższą i najbardziej niebezpieczną dzielnicą w mieście. Kto za tym stoi? Kat nie spocznie, dopóki nie rozwiąże tej zagadki.
Niestety trochę rzuca się w oczy, że "Ciało" to jedna z wcześniejszych książek Tess Gerritsen. Styl, jakim autorka się posługuje bywa trochę niezgrabny, nie tak płynny i wyćwiczony jak w serii o Rizzoli&Isles. Nie przeszkadza to jednak na tyle, by nie docenić całkiem ciekawej intrygi oraz wartkiej akcji. Jak zwykle też możemy liczyć na świetne opisy sekcji zwłok. Może i coś ze mną nie tak, ale uwielbiam śledzić przebieg autopsji. Tess Gerritsen zawsze opisuje to po mistrzowsku, szczegółowo tłumacząc każdy etap sekcji. Skalpele, wnętrzności, tego mi brakowało.
I chociaż w przedmowie autorka zaznacza, że "Ciało" jest typowym romansem z wątkiem kryminalnym, nie zakwalifikowałabym tej powieści do takiej kategorii. Samo śledztwo zajmuje zdecydowanie więcej miejsca niż historia miłosna, i spisuję to na duży plus. Dlatego wszystkim, którzy mają ochotę na odrobinę rozrywki, mogę z czystym sercem polecić "Ciało". Ja przeczytałam tę powieść z przyjemnością i wydaje mi się, że to dobra propozycja na kryzys czytelniczy. Od razu chce się czytać więcej.
Jeśli chodzi o lekkie książki, które połyka się w kilka godzin i czyta głównie dla rozrywki samej w sobie, nie ma dla mnie w tej kategorii nikogo lepszego niż Tess Gerritsen. Sama nie wiem, dlaczego na tak długi czas odstawiłam w kąt powieści tej autorki - zdążyłam się już porządnie stęsknić. W każdym razie, któregoś dnia w ręce wpadła mi jedna z wcześniejszych książek...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-15
Wszystko zaczęło się od tego, że kiedyś obejrzałam głośny film z Julią Roberts pod tytułem "Jedz, módl się, kochaj". Nie miałam bladego pojęcia, że powstał on na podstawie książki, dopóki jakiś czas później nie zobaczyłam mnóstwa egzemplarzy z przyciągającą wzrok okładką w toruńskim salonie Empiku. "Ooo, to może być ciekawa książka", pomyślałam sobie i poszłam dalej. I tak się złożyło, że na długo zapomniałam o tym tytule, do czasu, gdy natknęłam się na niego w bibliotece.
Nie miałam też najmniejszego pojęcia, że historia opisana w "Jedz, módl się, kochaj" jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, a narratorką powieści jest sama autorka. Dlatego też zamiast konkretnej, wciągającej fabuły otrzymałam coś w rodzaju osobistych przemyśleń i dziennika z podróży Elizabeth Gilbert.
Na samym początku trzeba uzbroić się w cierpliwość, by przebrnąć przez kilkadziesiąt stron rozprawiania się z własną przeszłością, nieudanym małżeństwem, poszukiwaniem swojego miejsca na ziemi i tak dalej. Po zakończonym rozwodzie i kolejnym problematycznym związku Elizabeth, zwana zwykle Liz, postanawia wyruszyć w podróż swojego życia w poszukiwaniu przyjemności, pobożności i równowagi.
Na pierwszy rzut idą Włochy. Liz zgłębia tajniki dolce vita i objada się miejscowymi przysmakami. Tyje, i to całkiem sporo. Uczy się ukochanego włoskiego od native speakerów, jednym słowem - przeżywa the time of her life. Kiedy stwierdza, że wystarczy już tych przyjemności, wybiera się do Indii, gdzie w lokalnej aśramie poszukuje jedności z bogiem i sposobu na poukładanie własnej osobowości. Kiedy to już osiągnie, chce pojechać na Bali, by u boku tamtejszego szamana spróbować połączyć przyjemność ciała z przyjemnością ducha.
Zaskakująco bardziej niż epizod opisujący Italię, do gustu przypadła mi część o pobycie Elizabeth w Indiach. Pewnie to za sprawą tego, że klimaty jogi nie są mi obce. Z jednej strony czytałam to z zaciekawieniem, z drugiej jednak w którymś momencie zderzyłam się z własnymi ograniczeniami. Choć uważałam się dotąd za osobę o otwartym umyśle, to niektóre fragmenty traktujące o wyższych stanach medytacji i jedności z bogiem trochę mnie przerosły. Moje sceptyczne nastawienie po raz kolejny ze mną wygrało. Takiego naładowania mistycyzmu nigdy nie doświadczyłam i nie potrafię pojąć.
Bali? Świetna część. Wcześniej tak naprawdę, poza znajomą nazwą, nie miałam bladego pojęcia o tym miejscu. Elizabeth Gilbert jednak ciekawie przedstawiła kulturę, społeczeństwo, religię, obrzędy i ceremonie. Wreszcie też pojawiła się jakaś przyzwoita akcja. Sama autorka nie bała się też poruszyć trudniejszych tematów, jak na przykład sposób traktowania imigrantów przez rząd amerykański i dorzuciła nawet kilka słów o... masturbacji.
Pomimo tych wszystkich pozytywów, bywały momenty, kiedy miałam ochotę cisnąć tą książką z całej siły. 500 stron filozoficznych chwilami wynurzeń może okazać się męczące. Zero ciągłej akcji, depresyjna gadka, wybujały egocentryzm. Przyznaję, nie było łatwo. Ale dobrnęłam do końca i nie żałuję.
Wszystko zaczęło się od tego, że kiedyś obejrzałam głośny film z Julią Roberts pod tytułem "Jedz, módl się, kochaj". Nie miałam bladego pojęcia, że powstał on na podstawie książki, dopóki jakiś czas później nie zobaczyłam mnóstwa egzemplarzy z przyciągającą wzrok okładką w toruńskim salonie Empiku. "Ooo, to może być ciekawa książka", pomyślałam sobie i poszłam dalej. I tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-17
W czasie, kiedy skandynawskie kryminały były najbardziej modne, ja zapoznałam się tylko z jednym przedstawicielem "gatunku": Stiegiem Larssonem i jego trylogią "Millennium" (chociaż tak właściwie to ostatnia część serii nadal jest przede mną). Szał na Camillę Lackberg ominęłam szerokim łukiem. Aż tu pewnego dnia w bibliotece natknęłam się na kompletny zbiór książek tej szwedzkiej pisarki i pomyślałam sobie, że w gruncie rzeczy to może być coś dla mnie.
Choć seria autorstwa Camilli Lackberg określana jest jako najlepsza zaraz po "Millennium", wydaje mi się, że i tak opowieść o zbrodniach w Fjallbace zostaje lata świetlne za ciekawie skonstruowanymi powieściami kryminalnymi Larssona, gdzie bohaterowie zapadają w pamięć, a kolejne rozdziały po prostu się połyka. Coś, co łączy jednak tych dwóch autorów, to niewątpliwie tendencja do obsadzania akcji w zimnych, małych miasteczkach, zamieszkiwanych zarówno przez zamożne rodziny, które mają kilka trupów w szafie, jak i przez niższą warstwę społeczną, ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Gdzieś na drugim planie pojawiają się też istotne problemy, z przemocą domową na czele. Zdaje się, że to chyba typowe tło społeczne dzisiejszej Szwecji.
"Księżniczka z lodu" to połączenie powieści kryminalnej i obyczajowej. Autorka poświęca dużo uwagi zarysowaniu historii rodzinnych bohaterów, podziałom społecznym, codziennym zwyczajom, a nawet charakterystycznej dla Fjallbacki architekturze. Te opisy z dużym powodzeniem opóźniają rozwój - nazwijmy to - akcji właściwej, czyli dochodzenia w sprawie morderstwa córki państwa Calgrenów, Alexandry Wijkner, pięknej i młodej jeszcze kobiety, która stanowiła swoistą legendę małego miasteczka, a poza tym była najbliższą przyjaciółką z dzieciństwa Eriki, która razem z Patrikiem Hedstromem, miejscowym policjantem, tworzą parę głównych bohaterów.
Sama fabuła jest całkiem niezła, skonstruowana przyzwoicie. Początkowe wydarzenia i poszlaki wreszcie zgrabnie łączą się z nowymi odkryciami w śledztwie, prowadząc ostatecznie do rozwiązania zagadki. Niestety jednak, jako że zbyt kolorowo być nie może, niejednokrotnie odniosłam wrażenie, że Camilla Lackberg od czasu do czasu daje się ponieść fantazji i wplata do swojej książki wydarzenia wyjątkowo mało realistyczne, a jeśli nie mało realistyczne, to z całą pewnością głupkowate. Sztandarowym przykładem tego zgrzytu jest scena, w której Erika nad wyraz entuzjastycznie i jak gdyby nigdy nic opowiada przyjacielowi, Danowi, o swojej wizycie w domu Alexandry i myszkowaniu w szufladach zmarłej, w momencie, kiedy absolutnie nikt nieuprawniony do przeszukania nie powinien znajdować się w posiadłości Calgrenów. Rozumiem, że można mieć do swoich przyjaciół bezgraniczne zaufanie, ale nie oznacza to od razu, że o wściubianiu nosa w poważne śledztwo zwykły cywil powinien rozpowiadać z uśmiechem na ustach. Śmierdząca sprawa.
A sami bohaterowie? Widać, że Lackberg postarała się, żeby na tych czterystu stronach porządnie zapoznać czytelnika z sylwetkami zarówno głównych, jak i bardziej pobocznych bohaterów. Właściwie o każdym z nich można coś powiedzieć. Mamy Andersa, upadłego artystę alkoholika, panią Nelly Lorentz, coś w guście lokalnej celebrytki na emeryturze, a także przerysowanego komisarza Mellberga, który jest tak niekompetentny, że aż wierzyć się nie chce, że ktokolwiek o zdrowych zmysłach mógłby powierzyć mu zwierzchnictwo nad pracą policji (zakładam, że miała to być postać zabawna, ewentualnie trochę groteskowa, wyszło jednak piekielnie irytująco). Patrik Hedstrom to mężczyzna cud, miód i orzeszki, marzenie każdej kobiety, która myśli o mężu i dzieciach, a Erika Falck to odrobinę zbyt ciekawska i trochę rozczarowana życiem trzydziestokilkuletnia autorka biografii słynnych pisarek, która od czasu do czasu działała mi na nerwy, ale nie do tego stopnia, bym zapałała do niej jakąkolwiek niechęcią.
Choć "Księżniczka z lodu" nie jest powieścią wolną od wad, to byłabym niesprawiedliwa twierdząc, że była to książka mierna. Naprawdę da się ją czytać, choć nie do końca uważam ją za udany kryminał. Zabrakło mi trochę napięcia i zrównoważenia w kreowaniu bohaterów - część postaci została przedstawiona jak trzeba, niczym ludzie z krwi i kości, inne natomiast są jak wyjęte żywcem z kiepskiego serialu komediowego. Staram się jednak nie zapominać, że jest to pierwsza powieść Camilli Lackberg i bądź co bądź, jak na debiut jest całkiem udana, dlatego też w najbliższym czasie dam tej serii kolejną szansę. Dla miłośników skandynawskich kryminałów będzie to zapewne bardzo dobra lektura, innym nie polecam szczególnie gorąco, ale też nie odradzam.
W czasie, kiedy skandynawskie kryminały były najbardziej modne, ja zapoznałam się tylko z jednym przedstawicielem "gatunku": Stiegiem Larssonem i jego trylogią "Millennium" (chociaż tak właściwie to ostatnia część serii nadal jest przede mną). Szał na Camillę Lackberg ominęłam szerokim łukiem. Aż tu pewnego dnia w bibliotece natknęłam się na kompletny zbiór książek tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-04
Tak się składa, że o Oskarze słyszałam już bardzo, bardzo dawno. Właściwie od razu pomyślałam sobie, że to książka warta przeczytania, tym bardziej, że spotkałam się z całym mnóstwem pozytywnych opinii na jej temat. Sporo jednak czasu zabrało mi zorganizowanie własnego egzemplarza "Oskara i pani Róży". Ale w końcu doczekałam się tomiku i przekonałam się osobiście, o co chodzi z tym fenomenem Erica-Emmanuela Schmitta i jego książek.
Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że nie spodziewałam się, że będzie to książka aż tak religijna. No cóż, w porządku. Zwykle nie sięgam po tego typu literaturę, ale skoro już zaczęłam czytać, postanowiłam nie ulegać głupim uprzedzeniom i dać książce szansę - musiałam skończyć.
Książka składa się z listów, które mały Oskar pisze do Boga. Chłopiec jest nieuleczalnie chory, a przy tym zaskakująco jak na swój wiek zgorzkniały. Nie znosi swoich rodziców, uważa ich za głupców, którzy boją się jego choroby. Nastrój poprawia mu towarzystwo pani Róży, starszej kobiety, która odwiedza szpital, by podnosić dzieci na duchu. To właśnie ona podsuwa Oskarowi pomysł skontaktowania się z Bogiem. Na początku chłopiec jest sceptyczny, kwestionuje samo istnienie Boga, jednak z czasem budzi się w nim wiara. Właśnie ta wiara ma pomóc mu pogodzić się z myślą o śmierci.
Pani Róża wpada na jeszcze jeden pomysł, żeby uczynić życie Oskara przyjemniejszym. Odtąd chłopiec ma przyjąć, że każdy kolejny dzień to 10 lat jego życia. Dzięki temu zdoła "dożyć" sędziwego wieku i doświadczyć wszystkich etapów dojrzewania wraz z jego urokami i trudnościami.
"Oskar i pani Róża" to książka bardzo krótka, a jednak treściwa. Język, w jakim jest napisana, dobrze odzwierciedla styl wypowiedzi dziecka. Dzięki temu lektura zajmuje nam nie więcej niż godzinę, w ekstremalnych wypadkach może dwie.
Może nie uległam całkowicie czarowi prozy Schmitta, ani nie zakochałam się w dzielnym Oskarze, ale w pewien sposób było to dla mnie ciekawe spotkanie. Nadal jednak sądzę, że więcej emocji "Oskar i pani Róża" wzbudzi w osobie, dla której wiara jest bardzo ważna, i która zgadza się z powiedzeniem "Kogo Pan Bóg kocha, temu krzyże daje". Ja takiego podejścia nie lubię, może dlatego nie do końca trafiło do mnie przesłanie tej książki.
Tak się składa, że o Oskarze słyszałam już bardzo, bardzo dawno. Właściwie od razu pomyślałam sobie, że to książka warta przeczytania, tym bardziej, że spotkałam się z całym mnóstwem pozytywnych opinii na jej temat. Sporo jednak czasu zabrało mi zorganizowanie własnego egzemplarza "Oskara i pani Róży". Ale w końcu doczekałam się tomiku i przekonałam się osobiście, o co...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-30
Z kontynuacjami bestsellerów bywa różnie. Czasem biją poprzednika na głowę, innym razem wydają się pisane na siły, bardziej dla zysku niż z rzeczywistej potrzeby powiedzenia kilku słów więcej. "Dom na krawędzi" jest kontynuacją powieści autorstwa Marii Nurowskiej, "Drzwi do piekła", którą oceniłam dość wysoko. I choć nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że druga część opowieści o Darii, pisarce, która trafia do więzienia po zabiciu swojego męża, została napisana po nic, wielkich fajerwerków nie odnotowałam. Z drugiej strony, zawodu też nie było. Całość wypadła poprawnie, raczej przyjemnie, ale zabrakło mi "tego czegoś".
W tej części Maria Nurowska pokazuje nam czterdziestoletnią kobietę, która musi nauczyć się żyć od nowa. Kiedy Daria odzyskuje wolność, jest zupełnie zdezorientowana, nie wie, co ze sobą począć, nie ma pojęcia, jak chciałaby, żeby wyglądało jej życie. Jest pewna tylko jednej rzeczy: nie wróci do starego domu, gdzie czekają na nią demony przeszłości. Schronieniem okazują się góry i Bukowina Tatrzańska, gdzie Daria decyduje się zamieszkać i wybudować pensjonat.
Pomimo wielu nowych wątków, w "Domu na krawędzi" pojawia się większość postaci, które poznaliśmy w pierwszym tomie. Tą najważniejszą jest Iza. Cała książka napisana jest w formie listu, który Daria kieruje do Izy, dzięki której życie w więzieniu stało się dla głównej bohaterki odrobinę łatwiejsze. Więź, jaka wytworzyła się między tymi dwiema kobietami, jest niezwykle silna, uzależniająca i obciążająca dla Darii, którą Iza często traktuje z góry, przedmiotowo, i którą bezustannie się wysługuje. To dziwna przyjaźń; z jednej strony - głęboko zakorzeniona w obu kobietach i wyjątkowa, a z drugiej - toksyczna i niewygodna.
Struktura powieści jest tym razem o wiele bardziej uporządkowana niż w "Drzwiach do piekła". Co prawda, nadal nie uświadczymy tu podziału na rozdziały, jednak akcja jest przedstawiona chronologicznie, jedno wydarzenie logicznie następuje po drugim, bez wtrąceń w postaci retrospekcji. Trzeba też zauważyć, że fabuła nie obfituje w jakieś niesamowite zwroty akcji, jednak całość czyta się przyjemnie, strony uciekają nawet nie wiadomo kiedy.
Nie podobało mi się natomiast zakończenie. Zupełnie nie. Bum! Urwane jakby w połowie sceny. Zostawia czytelnika z myślą: "Kurczę, będzie trzecia część, czy jak?".
Biorąc pod uwagę, że dotąd tak mało spotkałam wciągających książek polskich autorów, Maria Nurowska jest dla mnie ciekawym objawieniem. Pisze lekko, autentycznie, po prostu o życiu, które nie zawsze jest takie, jakie chcielibyśmy mieć. Sam "Dom na krawędzi" wypada słabiej od "Drzwi do piekła", ale nadal jest niezły. Czytajcie śmiało.
Z kontynuacjami bestsellerów bywa różnie. Czasem biją poprzednika na głowę, innym razem wydają się pisane na siły, bardziej dla zysku niż z rzeczywistej potrzeby powiedzenia kilku słów więcej. "Dom na krawędzi" jest kontynuacją powieści autorstwa Marii Nurowskiej, "Drzwi do piekła", którą oceniłam dość wysoko. I choć nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że druga część...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-04
2013-06-05
Od dawna już szukałam takiej książki, którą po prostu chciałoby się czytać. Znużona ciężkim językiem brytyjskiej literatury wiktoriańskiej i innych równie "lekkich i przyjemnych" powieści z szerokim uśmiechem na ustach przywitałam "Drzwi do piekła", które, choć traktują o nieszczególnie radosnych wydarzeniach, czyta się szybko, sprawnie i z niemałym zaciekawieniem.
Daria, główna bohaterka powieści, to młoda pisarka, absolwentka filologii polskiej. Ma korzenie białoruskie i polskie, wychowała ją babcia. Matka zniknęła, kiedy Daria była niemowlęciem, ojciec został zastrzelony w obławie. Jej mąż, Edward, jest starszym od niej inteligentem, znawcą literatury i recenzentem, który swoją rekomendacją może zapewnić debiutantowi wielką karierę; swoją żonę uważa jednak za autorkę drugorzędnych powieści. Darię i Edwarda łączy dziwna relacja. Trochę na zasadzie mistrz - uczennica, z elementami namiętności i nienawiści. Choć często ścierają się ze sobą, wygląda na to, że nie potrafią bez siebie żyć. W ich związek wkrada się jeszcze więcej trudności, gdy Daria wyzywa Edwarda do podjęcia pewnej gry. Mężczyzna ma uwodzić inne kobiety, ale tylko takie, które wskaże mu Daria. Stopniowo sprawa wymyka się jednak spod kontroli, gra przestaje być grą, fizyczność i flirt zostają zdominowane przez uczucia, a Edward i Daria zaczynają oddalać się od siebie.
Dlaczego Daria zabiła swojego męża? Z miłości? Nie wydaje mi się. Tu nie chodziło o zwykłą zazdrość, ale o chęć zemsty i o uczucie ulgi. Jakiekolwiek były przyczyny, ważniejsze są konsekwencje. Chwila, w której Daria trafia do więzienia, jest dla kobiety początkiem innego życia, a także próbą pogodzenia się z samą sobą.
Jak wygląda polskie więzienie dla kobiet lat 80.? Na pierwszy rzut oka może wydawać się zezwierzęcone, wyprane z moralności, współczucia, sympatii. Ale jeśli pobędzie się tam dłużej, jakkolwiek absurdalnie to brzmi, można z współwięźniarkami nawiązać wspaniałe przyjaźnie, odnaleźć ludzi, którzy myślą podobnie, którzy rozumieją. Nauczyć się akceptować innych poprzez zaakceptowanie siebie. Sprawdzić, gdzie są granice wytrzymałości, powiększać je każdego dnia, do momentu, kiedy samemu zaczyna się dyktować warunki. I nie trzeba tego robić brutalnie. Więzienie nie zwalnia człowieka z bycia człowiekiem.
Maria Nurowska oparła tę powieść na swoich własnych doświadczeniach. Może dlatego książka wydaje się tak autentyczna. Z całą pewnością jest to lektura nietendencyjna i zostawiająca po sobie jakiś ślad. Można przy niej pomyśleć, a przy tym czyta się ją z przyjemnością. Niektórzy narzekają na przeplatające się chaotycznie wątki, dla mnie to jednak nie był najmniejszy problem, wręcz przeciwnie - taki zabieg trzyma czytelnika w napięciu i przytomności.
Tym, którzy jeszcze nie czytali - polecam. Na czytelniczy kryzys jak znalazł!
Od dawna już szukałam takiej książki, którą po prostu chciałoby się czytać. Znużona ciężkim językiem brytyjskiej literatury wiktoriańskiej i innych równie "lekkich i przyjemnych" powieści z szerokim uśmiechem na ustach przywitałam "Drzwi do piekła", które, choć traktują o nieszczególnie radosnych wydarzeniach, czyta się szybko, sprawnie i z niemałym zaciekawieniem.
...
Choć na co dzień rzadko sięgam po literaturę opisującą minione wieki, tym razem stwierdziłam, że nie zaszkodzi mi zapoznać się odrobinę z epoką wiktoriańską, która w rzeczy samej jest naprawdę interesującym okresem w historii. "Muskając aksamit", choć nie może poszczyć się szczególnie wartką akcją, wciąga od samego początku, najprawdopodobniej za sprawą wprawnego pióra autorki, która opisuje rzeczywistość głównej bohaterki, Nancy Astley, bardzo dogłębnie i wielowymiarowo.
Dla wielu osób Sarah Waters to przede wszystkim jedna z nielicznych w literaturze popularnej przedstawicielka nurtu LGBT. Z tego, co udało mi się na jej temat przeczytać, większość (jeśli nie wszystkie) jej książek w pewien sposób dotyczy miłości pomiędzy dwiema kobietami. I choć faktycznie ten wątek jest w "Muskając aksamit" niezwykle wyraźny - a wręcz wiodący - to nie można zapominać o tym, jak wiele innych ciekawych tematów pisarka porusza w swojej powieści.
Przede wszystkim na uwagę zasługuje sprawa podziału społeczeństwa brytyjskiego, a w szczególności problem klasy robotniczej. Z takiego właśnie środowiska wywodzi się główna bohaterka. Począwszy od pracy w rodzinnej gospodzie, Nancy przechodzi w swoim życiu różne etapy. Trafia na scenę, gdzie przez pewien czas spełnia się jako artystka rewiowa, później rozkoszuje się przyjemnościami życia w jednej z najbogatszych dzielnic Londynu, by ostatecznie powrócić do korzeni i w rezultacie czynnie walczyć o prawa ubogich robotników angażujących się w ruch socjalistyczny.
Z całą pewnością jednak twórczość Sary Waters nie jest przeznaczona dla każdego, głównie z powodu wyżej wspomnianego przeze mnie wątku miłości lesbijskiej - autorka nie zostawia wiele wyobraźni czytelnika i w większości opisów jest raczej dosłowna. Odkładając jednak na bok wszelkie uprzedzenia i oceniając powieść pod względem jej literackiej wartości, trzeba przyznać, że jest to historia skonstruowana z dużym wyczuciem, obfitująca w interesujących bohaterów i ukazująca ciekawy wycinek rzeczywistości.
Choć na co dzień rzadko sięgam po literaturę opisującą minione wieki, tym razem stwierdziłam, że nie zaszkodzi mi zapoznać się odrobinę z epoką wiktoriańską, która w rzeczy samej jest naprawdę interesującym okresem w historii. "Muskając aksamit", choć nie może poszczyć się szczególnie wartką akcją, wciąga od samego początku, najprawdopodobniej za sprawą wprawnego pióra...
więcej Pokaż mimo to