-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński13
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać347
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2019-09-08
Postawmy sprawę jasno - to nie jest książka wysokich lotów, nie oczekiwałam po niej nie wiadomo czego. Miała czytać się szybko, łatwo i przyjemnie - ja często potrzebuję takiego przerywnika, kiedy cierpię na kaca czytelniczego. Z łatwością mogę stwierdzić, że "Rywalka", debiutancka książka autorstwa Sandy Jones, swoje zadanie spełniła.
W Polsce ta powieść została wydana przez Wydawnictwo Otwarte, które dla wielu kojarzyć się pewnie będzie z ich wcześniejszym bestsellerem, "Lokatorką". Tu mamy podobny klimat - niewyjaśniona przeszłość, ktoś z pozoru przychylny, kto jednak okazuje się być czarnym charakterem. Tak naprawdę nawet okładka wygląda podobnie. Kolejne strony przewraca się równie szybko, a sama fabuła wciąga, skutecznie pozbawiając człowieka przynajmniej dwóch wieczorów. (No dobrze, chyba że ktoś z was rzeczywiście czyta w tempie 300 stron na godzinę).
Kim jest tytułowa "Rywalka"? Emily, główna bohaterka, poznaje przystojnego i charyzmatycznego faceta w klubie - szybko zaczyna między nimi iskrzyć i kwestią czasu jest, kiedy zostają parą. Wszystko wygląda idealnie do momentu, kiedy przychodzi czas poznać matkę Adama. Pammie, przyszła teściowa, szybko zaczyna pokazywać Emily, że nie życzy sobie widzieć jej w swojej rodzinie. Robi to jednak na tyle umiejętnie, że tej nieprzychylności względem Emily nie zauważa nigdy Adam, który kocha swoją matkę ponad życie i nie przyjmuje do wiadomości żadnej krytyki pod jej adresem.
Czy zatem rywalką jest Pammie? Być może, choć mamy jeszcze jedną potencjalną kandydatkę - Emily odkrywa, że Adam wcześniej miał narzeczoną o imieniu Rebecca. To ją kochał najbardziej w swoim życiu, ją właśnie chciał poślubić i z nią spędzić resztę życia. Nic dziwnego, że Emily czuje ukłucie zazdrości, gdy dowiaduje się o swojej poprzedniczce. Problem jednak w tym, że Rebecca nie żyje, a okoliczności jej śmierci pozostawiają wiele niewiadomych.
Moim głównym zastrzeżeniem co do książki jest sposób, w jaki skonstruowana została główna bohaterka, Emily. Dla mnie była przede wszystkim nijaka. Poza tym brakiem wyrazu, kolejnym moim zastrzeżeniem jest, że nie przestawała mnie także irytować. Choć wiemy, że Emily pracuje dla korporacji i ma dość stresującą pracę, znamy jej rodziców i przyjaciół, to tak naprawdę nie mówi nam to wiele o niej jako człowieku. Emily wydaje się nie mieć zainteresowań - jedynym, jakie odnotowałam, jest seks z Adamem. Moje zirytowanie wobec niej brało się natomiast stąd, że choć Emily doskonale widziała wady swojego wybranka, to walczyła o ten związek w sposób pozbawiony dla mnie racjonalności. Wiem i rozumiem, że miłość potrafi zaślepić człowieka, jednak to, jak autorka odmalowała związek tych dwojga, stawia dla mnie pod znakiem zapytania istnienie między nimi jakiegokolwiek głębszego uczucia. Jest seks, owszem. Brakuje jednak innych punktów zaczepienia - Adam nie szanuje Emily, woli wyjścia z kolegami lub wlepianie oczu w ekran telewizora niż rozmowę ze swoją przyszłą żoną. Co w takim razie, pytam, sprawiło, że Emily tak rozpaczliwie zabiegała o uratowanie tego pożal-się-Boże związku?
Irytujący są też inni bohaterowie. Na prowadzeniu oczywiście Pammie, teściowa. Od samego początku kobieta robi, co w jej mocy, żeby uprzykrzyć życie Emily. Gdy tylko Adam nie patrzy lub nie słyszy, Pammie nawet nie udaje, że akceptuje swoją przyszłą synową, tylko mówi wprost: Będziesz go miała po moim trupie. W swojej batalii posuwa się do okropnych rzeczy, nie tylko komentuje boleśnie wygląd Emily, ale i próbuje zepsuć każdą ważną dla niej chwilę: zaręczyny, rodzinne kolacje, ślub. A Adam niczego nie zauważa, co też sprawia, że jest irytujący do granic możliwości.
Jak nietrudno zatem zauważyć, głównym uczuciem towarzyszącym mi w trakcie lektury była irytacja. Cóż, przynajmniej nie można "Rywalce" zarzucić, że pozostawia czytelnika obojętnym. Warstwa fabularna jest na szczęście na tyle sprawnie skonstruowana, że książkę czyta się migiem. Co może być zaskakujące, do tej pory nie miałam do czynienia z książką traktującą o relacji teściowa-synowa, może dlatego więc czytało mi się tę książkę dobrze. Koniec końców, naprawdę chciałam też wiedzieć, dlaczego Pammie jest tak podła dla Emily i kiedy Adam wreszcie przejrzy na oczy. A im bliżej było rozwiązania zagadki, tym bardziej jasne się stało, że sytuacja nie była wcale taka czarno-biała.
Postawmy sprawę jasno - to nie jest książka wysokich lotów, nie oczekiwałam po niej nie wiadomo czego. Miała czytać się szybko, łatwo i przyjemnie - ja często potrzebuję takiego przerywnika, kiedy cierpię na kaca czytelniczego. Z łatwością mogę stwierdzić, że "Rywalka", debiutancka książka autorstwa Sandy Jones, swoje zadanie spełniła.
W Polsce ta powieść została wydana...
2018-07-18
O Vivian Maier dowiedziałam się kilka lat temu, gdy świat zainteresował się odkrytą przypadkowo ogromnych rozmiarów kolekcją zdjęć wykonanych przez tę właśnie artystkę. Urodzona w latach dwudziestych w rodzinie o francusko-austriackich korzeniach, Vivian znalazła zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych jako niania - fotografia wcale nie była jej jedynym zajęciem. Wręcz odwrotnie, Maier nigdy nie utrzymywała się z robienia zdjęć, nie była znaną artystką - wszystkie swoje prace ukrywała, sporadycznie pokazywała innym pojedyncze wykonane przez siebie zdjęcia.
Vivian była fotografem ulicznym, a poza tym - kolekcjonerką wszystkiego. W swoich ciasnych kątach gromadziła najróżniejsze osobliwe przedmioty, przede wszystkim jednak miała obsesję na punkcie zbierania gazet. Tak jak stosy gazet, kolekcjonowała także ciekawe chwile lub twarze, które spostrzegła gdzieś na ulicy. Kiedy miała aparat w ręce, nigdy nie czuła się samotna - miała cel, scenę do uchwycenia, zapamiętania. Wielu z tych zdjęć nigdy nie wywołała, klisze zalegały gdzieś obok piętrzących się gazet, których Vivian koniec końców nie miała czasu czytać. To, że tych fotografii nie widział świat, jest ogromną szkodą, ponieważ artystka miała niezwykły dar do uchwycania znakomitych kadrów - a każdy z nich fotografowała tylko raz.
Książka Christiny Hesselholdt to próba opowiedzenia historii tej niezwykłej kobiety. Zadanie nie było łatwe - jak napisać biografię, gdy o jej bohaterce wiadomo tak niewiele? Vivian z pewnością nie mówiła o sobie zbyt dużo. Nigdy z nikim się nie związała, nie miała dzieci - chciała pozostać dziewicą. Nie żyła blisko z rodziną. Jej historię można odczytywać praktycznie wyłącznie z jej zdjęć - analizując, co tak naprawdę zwracało ją uwagę, co ją inspirowało. Samotna, zdziwaczała, ale bez wątpienia niesamowicie utalentowana - tak maluje się Vivian.
Pomijając samą warstwę fabularną, która jest oczywiście dość magnetyzująca dzięki nieoczywistej bohaterce, "Vivian" to tekst ciekawy ze względu na sposób prowadzenia narracji. Wydarzenia opowiadane są z perspektywy różnych osób, w tym samej Vivian, ale i osoby narratora, który wprost mówi o swoich trudnościach przy pisaniu tej książki, o metodach, jakie stosuje, by czytało się ją lepiej - ogląda Google Street View miejsc, w których kiedyś przebywała Vivian, dopatruje się znaczących detali w zdjęciach jej autorstwa, a czasem otwarcie oświadcza, że coś sobie dopowie, wymyśli, podkoloryzuje, żeby historia lepiej się składała.
Moim zdaniem "Vivian" to całkiem ciekawa próba uchwycenia osobowości i fenomenu Vivian Maier - wielość perspektyw, narrator wchodzący w dialog z bohaterami, nostalgiczny klimat ubiegłego stulecia, sylwetka niezależnej, zdolnej kobiety w czasach, gdy miejsce płci pięknej było przede wszystkim w domu, u boku męża - to wszystko tu znajdziecie.
O Vivian Maier dowiedziałam się kilka lat temu, gdy świat zainteresował się odkrytą przypadkowo ogromnych rozmiarów kolekcją zdjęć wykonanych przez tę właśnie artystkę. Urodzona w latach dwudziestych w rodzinie o francusko-austriackich korzeniach, Vivian znalazła zatrudnienie w Stanach Zjednoczonych jako niania - fotografia wcale nie była jej jedynym zajęciem. Wręcz...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05
Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł - grafik zdecydowanie się tutaj nie popisał. Dość spontanicznie jednak pewnej soboty zabrałam ze sobą tę właśnie książkę do pociągu i szybko okazało się, że dałam się zwieść i po raz kolejny powinnam sobie powtórzyć "Nie oceniaj książki po okładce". Patrząc na oprawę i opis z tyłu książki, nigdy nie pomyślałabym, że będzie to tak dobra powieść.
"Psikus" to kolejna powieść autora dość znanych, jak mi się wydaje, w Polsce "Sznurówek", który podobno jest mężem popularnej Elena Ferrante ("Genialna przyjaciółka"). W tej książce pisarz bierze na warsztat sylwetkę artysty w podeszłym wieku, który niechętnie godzi się pomóc swojej córce w opiece nad 4-letnim Mariem, kiedy ta wraz z mężem wybierze się na konferencję naukową w innym mieście. Wyrwany ze znajomej sobie rzeczywistości, schorowany i niepocieszony perspektywą niańćzenia wnuka, mężczyzna przybywa do Neapolu, by na kilka dni ponownie zamieszkać w domu swojego dzieciństwa i młodości.
Daniele prędko zauważa, że jego córka nie jest szczęśliwa w małżeństwie, jego zięć go drażni, a mały Mario wydaje się być ciągle wychwalany pod słońce, wskutek czego jest dogłębnie przekonany o swoim geniuszu. Artysta czuje jednak obowiązek bycia wszystkim tym, czym ma być "dziadek" - musi zatem również zachwycać się tym, że Mario potrafi obsługiwać telewizor, wie jak użyć kuchenki gazowej, czy gdzie znaleźć w domu apteczkę. Gdzieś w głębi duszy przeszkadza mu jednak pyszałkowatość małego chłopca. Irytacja narasta w miarę tego, jak malec zakłóca spokój Daniele przy pracy - a chodzi o ilustracje do jednego z opowiadań Henry'ego Jamesa. Wydawca nie jest zadowolony z postępów, a co gorsza - nawet Mario wypala, że rysunki dziadka są ciemne i brzydkie.
Zamknięci w mieszkaniu, dorosły mężczyzna i malec próbują odnaleźć nić porozumienia. Wszystko dookoła przypomina jednak Daniele o jego przeszłości - "duchy" zamieszkujące dom i jego okolice podsuwają mu obrazy biednego dzieciństwa, ojca pijaka, ambicji, pierwszej miłości, rozczarowań. Czas spędzony w Neapolu to dla artysty moment zmierzenia się z osiągnięciami swojego życia, a może właściwie ich brakiem czy niedostatkiem. To również moment refleksji na temat więzów krwi, rodziny, a także wszystkich skomplikowanych relacji i mechanizmów nimi rządzących.
Starnone ciekawie zestawił dwie kontrastujące postacie - młodziutki i niezwykle pewien siebie Mario oraz mężczyzna w podeszłym wieku targany wątpliwościami, niską samooceną, dręczony ciągłym poszukiwaniem zapewnienia, że czegoś jest wart, że jakoś przysłużył się temu światu. To również intrygujące zderzenie dziecięcej szczerości, która nieraz rani, i taktu nabytego w drodze życiowego doświadczenia.
Nie sądziłam, że historia opowiedziana z perspektywy starszej osoby aż tak mnie zaciekawi - a jednak. Była to lektura świeża i intrygująca. Na pochwałę zasługuje też bardzo dobry język powieści (a zatem również praca tłumacza), który dodaje historii lekkości, ale i refleksyjnej nuty tam, gdzie potrzeba. Kawał dobrej prozy.
Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis niedawno wydanej w Polsce powieści Domenica Starnone "Psikus", pomyślałam, że może to być całkiem w porządku czytadło, choć nie do końca w moim klimacie - głównym bohaterem bowiem jest Daniele Mallarico, 75-latek, który wraca do miasta swojej młodości, by zająć się wnuczkiem. Potem spojrzałam na okładkę i mój entuzjazm doszczętnie opadł...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-03
2016-07-17
Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i achy, to przecież musi w tej książce coś być. Przygodę czas zacząć.
Właściwie powinnam pewnie od razu zaznaczyć, że ta przygoda trwała mniej więcej od grudnia zeszłego roku do teraz. Cóż, mogłabym bez więkzego namysłu zrzucić to na brak czasu, ale myślę, że nie w tym rzecz. Nie chodzi tu nawet o jakiś przyciężkawy styl autorki. Właściwie problem leżał zupełnie z drugiej strony. Czytając, miałam wrażenie, że Katarzyna Bonda to co najwyżej uczennica pierwszej klasy liceum, która miała dobry pomysł na fabułę, ale z wykonaniem szło jej zdecydowanie trudniej. To, co zniechęcało mnie do czytania, tkwiło w "szkolnych" opisach i nienaturalnych dialogach. Przykładem najbardziej to ilustrującym jest kwestia jednego z pobocznych bohaterów (właściwie poświęcono mu zaledwie pół rozdziału), który na spotkaniu AA wstaje i opowiada swoją historię, w którymś momencie rzucając: "Przepełniała mnie wściekłość." Nie znam chyba człowieka, który używałby tak górnolotnych określeń, o ile nie stara się napisać jakiegoś tekstu w formalnym stylu. Dla jednego to może być detal, jednak dla mnie takie małe rzeczy znacznie wpływają na odbiór lektury. W tym przypadku oczekiwałam stylu odpowiedniego dla kryminału, nie dla wypracowania licealisty.
Ten mankament wykonania zaważył na tym, że pierwsze 300 stron męczyłam przez prawie pół roku. Zdecydowałam jednak, że nie odpuszczę i przebrnę do końca, bo pomimo słabego stylu, sama akcja "Pochłaniacza" była ciekawa. Książka jest opasła; autorka miała duże pole do popisu, bo prawie 700 stron. Wykorzystała tę przestrzeń całkiem rozsądnie, tworząc kryminalną zagadkę sięgającą do lat dziewięćdziesiątych, a toczącą się aktualnie. Wątków jest sporo, może się nawet wydawać, że chwilami za dużo. Pozbyłabym się na miejscu autorki kilku nic nie wnoszących do akcji krótkich rozdziałów, jak na przykład tego, który opisuje początki kariery jednego z psów policyjnych. W zasadzie to urocze, ale czy naprawdę warte całych 10 czy 15 stron? Niemniej, intryga, wokół której zbudowana jest powieść, wypada na plus. Bondzie nie udaje się ominąć paru schematów, ale ostatecznie całą historię czyta się z zaciekawieniem, a koniec nie jest szczególnie przewidywalny.
Akcja prezentuje się następująco: trójmiejska policja ma za zadanie znaleźć winnego prawie podwójnego zabójstwa. Prawie, ponieważ jednej z ofiar udaje się przeżyć. W klubie ginie Igła, znany muzyk, a ocałała to Iza Kozak, pracownica klubu. Okazuje się, że wytropienie mordercy wymaga cofnięcia się o kilkadziesiąt lat, by wrócić do historii nadmorskiego gangu i dramatu, który wtedy się rozegrał. W śledztwie pomaga Sasza Załuska, kobieta z przeszłością w policji, ale obecnie pracująca jako profilerka. Dopiero co wróciła do Polski po studiach w Wielkiej Brytanii. Oprócz specjalistycznej wiedzy, przywiozła ze sobą 6-letnią córkę i złe wspomnienia, które uderzają w nią w najmniej odpowiednich chwilach.
To, co przemawia na plus "Pochłaniacza", to z pewnością bohaterowie. Bonda nakreśliła postacie nie jako czarno-białe, ale kolorowe i z konkretną przeszłością. Sasza, jako że na niej skupia się cała książka, jest nakreślona najpełniej. Podobało mi się, że autorka uczyniła swoją główną bohaterką silną kobietą, która jednak nie jest wolna od słabości. Za Saszą ciągnie się widmo alkoholizmu. Mimo że wyszła z nałogu, miłość do kieliszka nie przeminęła. Siłę Saszy widać też w sposobie, w jaki kobieta radzi sobie w pracy, której środowisko jest mało przyjazne kobietom. Często lekceważona czy poniżana, Załuska robi swoje z podniesioną głową.
Pomimo ciężkich początków, drugą połowę powieści przeczytałam z większym zainteresowaniem i większą przyjemnością. Styl, który tak mi przeszkadzał, trochę się wygładził, więc im dalej w las, tym "Pochłaniacz" bardziej przekonująco wypadał. Kilka razy zdarzyło mi się zaśmiać pod nosem, kiedy policjanci "rzucali mięsem" (szczególnie podobało mi się określenie szczecinian jako poniemieckich czajników, haha!). Od razu lepiej to wszystko brzmiało. Surowość dobrze Bondzie robi. Nadal jednak nie rozumiem wszystkich tych zachwytów nad autorką, choć przyznam, że zakończenie rozbudziło we mnie trochę ciekawość co do kolejnych części cyklu. Nie postawiłabym "Pochłaniacza" na półce z ulubionymi książkami, ale nie wykluczam, że dam jeszcze kiedyś Bondzie szansę.
Bonda jest teraz wszędzie. Empiki, Matrasy, blogi, lubimyczytac, facebook, czytający znajomi. Okładki jej książek krzyczą, że Katarzyna Bonda to nowa polska królowa kryminału; ludzie się zachwycają. Ja sięgam więc po "Pochłaniacza", pierwszą część 4-tomowego cyklu o profilcerce Saszy Załuskiej, z entuzjazmem i sporymi oczekiwaniami, bo skoro wszyscy wydają z siebie ochy i...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-31
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od swojej poprzedniczki, choć równie mroczna i wstrząsająca.
Bydgoszcz, lata 90. Zwykłe polskie miasto. Nie wyróżnia się bogactwem, uroczą zabudową czy światłymi i odnoszącymi sukcesy mieszkańcami. Jest raczej odwrotnie - zewsząd dociera ponura atmosfera szarej codzienności, biedy, uzależnień i nikłych perspektyw na dobrą przyszłość. W takim świecie ponurych blokowisk żyje trójka młodych chłopaków - Krzysiek, Darek i Jędrek. Wydaje się, że ich życie będzie równie zwyczajne i nieciekawe jak tysiąca innych mieszkańców Bydgoszczy. Właściwie wiele na to wskazuje - chłopcy spędzają dni na normalnych zajęciach. Grają na flipperach, próbują dostać się na tanią siłownię, próbują piwa, zaczynają interesować się dziewczynami. Wszystko zmienia się drastycznie, kiedy jeden z nich zostaje zamordowany. Martwego Darka znajduje jego siostra. Sprawca zbrodni nie zostaje znaleziony. Wkrótce jednak okazuje się, że Krzysiek wie, kto jest odpowiedzialny za śmierć jego przyjaciela.
Jędrek wydaje się być dobrym chłopakiem. Chodzi na praktyki do cukierni, żeby mieć w przyszłości sensowny zawód, szanuje rodziców i chętnie pomaga innym. Oprócz powłoki normalności, skrywa się w nim jeszcze coś więcej. Nie wiadomo, dlaczego lubi zabijać. Przemoc zawsze gdzieś się w nim chowała, czekając tylko na moment, by uderzyć. Najpierw był trening. Wybór odpowiedniego noża, ćwiczenia fizyczne. Poderżnięcie gardeł małym kociętom. Z czasem koty zmieniły się na ludzi. Dwie zbrodnie. Każda bez motywu.
Skąd wzięło się w Jędrku to zło? Życie nie doświadczyło go w żaden sposób, miał pełną i normalną rodzinę, nie był głupi. Kto był odpowiedzialny za popełnione zbrodnie? On czy inna dusza, która przejmowała nad nim kontrolę, kiedy mordował? Pytania pozostają bez odpowiedzi.
Tak naprawdę to nie wątek kryminalny jest w "Innej duszy" najważniejszy. Historia Jędrka intryguje i składnia do główkowania, jednak na pierwszy plan w powieści Orbitowskiego wysuwa się miasto i codzienne życie, które się w nim toczy. Autor wiernie oddaje koloryt Bydgoszczy u schyłku dwudziestego wieku, przekonująco opisuje detale, które składały się na tamtą epokę.
Przyziemne elementy w ciekawy sposób zderzają się z wydarzeniami, które nami wstrząsają, Orbitowski wrzuca do swojej książki kilka nieoczywistości; widać to na kilku płaszczyznach. Jędrek, na co dzień zwykły, miły i uczynny chłopak, to morderca, który z dumą pokaże policjantom, jak dobijał swoje ofiary. Pozornie nieuchwytny, "piękne zwierzę, które musi zabijać", w końcu zostaje dosięgnięte przez sprawiedliwość. Ojciec Krzyśka, miłośnik książek, to ostatni pijaczyna, który przepija każdy grosz i urządza awantury, by zaraz potem rozpocząć (w swoim mniemaniu) zawiłą i głęboką dywagację o religii, społeczeństwie, celach mężczyzny czy strukturze rodziny. Krzysiek, wywodzący się z biednego domu, który nie ma mu wiele do zaoferowania postanawia, że osiągnie w życiu coś porządnego.
Pomyśleć, że kiedyś nie przepadałam za polskimi autorami. Co dopiero za książkami, które traktują o latach 90. Orbitowski wciąga już od pierwszej strony. Ciekawa narracja, solidnie skonstruowani bohaterzy, pytania, na które nie dostajemy jednoznacznych odpowiedzi, dobrze zbudowany portret miasta. Wydaje się, że "Inna dusza" to faktycznie non-fiction. Pogratulować talentu. Czekam na więcej.
Po wyjątkowo udanym debiucie wydawnictwa Tomasza Siekielskiego ("Preparator") z nieukrywaną niecierpliwością i sporymi oczekiwaniami sięgałam po "Inną duszę", drugą książkę stanowiącą część cyklu na F/Aktach, wykorzystującego elementy prawdziwych zdarzeń do wysnucia historii z pogranicza non-fiction i powieści kryminalnej. Książka Orbitowskiego miała być jednak inna od...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-31
Chociaż niby nie powinno się oceniać książki po okładce, w tym przypadku otoczka "Łodzi" zrobiła swoje. Klimatyczne zdjęcie na okładce, intrygujący opis i zdawkowa informacja, że autorka oparła powieść na autentycznych wydarzeniach ze swojego życia wystarczyły za motywację do jak najszybszego zabrania się za czytanie.
Jak wypadła historia zestawiona z dobrym pierwszym wrażeniem? Po kilku początkowych stronach pomyslałam sobie: "Cholera, znów wielki szum, a treść bardzo przeciętna." Lektura wydawała się wlec jak flaki z olejem, ja nie miałam pojęcia o żeglowaniu, statkach, morzu, a historia miłosna, która stanowiła główny wątek, była dla mnie zupełnie przesłodzona, wyidealizowana i naiwna. Mniej więcej w połowie książki zrobiłam sobie przerwę. Później wróciłam do lektury z nikłym zapałem, myśląc, że w końcu muszę to zmęczyć. A tu niespodzianka. Połknęłam resztę zanim się spostrzegłam.
Fakt, akcja rozwija się dość wolno - dwójka głównych bohaterów, Clem i Johhny to młode małżenstwo. W swoją podróż poślubną wyruszają spontanicznie, pędzą przed siebie, chcąc spełnić swoje marzenie o życiu na morzu, wolnym od wszelkich ograniczeń, niczym nieskrępowanym. Łapią się przypadkowej pracy, nie mają planu. Wszystko komplikuje się, gdy dowiadują się, że z niewyjaśnionych przyczyn są ścigani przez policję i muszą uciekać. Przerażeni, trafiają wreszcie na jacht nazwany "Małą Utopią", wiedzeni śpiewem kobiety, który w chwili zagrożenia jest dla nich jak śpiew syreny, która zwiastuje bliskość bezpiecznej przystani.
"Małą Utopię" zamieszkuje para wychowująca córeczkę, Kleks. Wydają się tworzyć wyjątkową rodzinę: Frank pasjonuje się książkami, ma rozległą wiedzę na różne tematy, interesuje się filozofią, gra na gitarze, a Annie śpiewa, jest przyjacielska i czarująca. Kleks dorasta w nietypowych warunkach - niespełna 5-letnia dziewczynka prowadzi życie pełne swobody i zabawy, poznaje świat w naturalny sposób. Rodzina zdaje się żyć w według własnych zasad w odrębnym świecie, którego centrum jest łódź, i którego limity wyznacza bezkresny ocean. Są nieuchwytni.
Idylla w którymś momencie musi jednak zostać przerwana, jeśli autor chce napisać interesującą książkę. Przeszłość Franka i Annie to jedna wielka zagadka. Relacje pomiędzy dwiema parami zaczynają robić się napięte, kiedy pojawia się między nimi pożądanie. Johnny czuje pociąg do Annie, a Clem ulega czarowi Franka. Wkrótce ma się z tego narodzić niebezpieczna gra. Właśnie w tym momencie akcja przyspiesza, pojawiają się kolejne znaki zapytania, na jaw zaczynają wychodzić pewne zdarzenia z przeszłości Franka i Annie, a trupy w szafie mnożą się w zastraszającym tempie. Stajemy twarzą w twarz z psychologiczną łamigłówką, nie wiemy, kto mówi prawdę, kto omamia, kto udaje, a kto naprawdę cierpi.
Oprócz historii miłości Johnny'ego i Clem, młodzieńczej i naiwnej, śledzimy także losy miłości dojrzalszych ludzi, miłości uzależniającej i ogłupiającej. Pojawiają się ciekawie wplecione wątki z dzieciństwa głównych bohaterów, opisujące ich relacje z rodzicami, pierwsze rozczarowania i straty. Wątek psychologiczny jest ciekawy, trzyma w napięciu - obłęd zdaje się dotykać bohaterów jednego po drugim.
Warto przebrnąć przez pierwszą połowę - nie zniechęcajcie się wolnym tempem. "Łódź" ma do zaoferowania więcej niż sam opis dziecinnej miłości, pokazuje najciemniejszą stronę człowieka, rozpad miłości, porusza kontrowersyjne wątki, szokuje, przeraża chwilami, nakłania do refleksji. Czytałam w życiu lepsze książki, ale tę mogę z czystym sumieniem polecić.
Chociaż niby nie powinno się oceniać książki po okładce, w tym przypadku otoczka "Łodzi" zrobiła swoje. Klimatyczne zdjęcie na okładce, intrygujący opis i zdawkowa informacja, że autorka oparła powieść na autentycznych wydarzeniach ze swojego życia wystarczyły za motywację do jak najszybszego zabrania się za czytanie.
Jak wypadła historia zestawiona z dobrym pierwszym...
2015-05-22
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak zapowiedź książki, której szukałam. Preparator - ktoś, kto każdego dnia ma do czynienia ze śmiercią. Człowiek boi się śmierci i wszystkiego, co z nią związane. O zakładzie pogrzebowym nikt nie pomyśli jak o przyjemnym miejscu. Nikt nie chciałby chyba spędzać całych godzin sam na sam ze zwłokami, nie wspominając o dotykaniu ich i przygotowywaniu do "ostatniej podróży". Główny bohater jednak - jak zapowiadał opis wydawnictwa - nie ma z tym najmniejszego problemu, to po prostu jego praca. Brzmi ciekawie? Dla mnie tak. Zapowiedź zainteresowała mnie na tyle. że chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o "Preparatorze", zanim jeszcze otrzymałam przesyłkę z książką. Pierwsze wyniki znalezione w internecie dały mi nadzieję na jeszcze więcej - zamazane granice moralności, podwójne morderstwo, kazirodztwo, nekrofilia. Czy można chcieć czegoś więcej, jeśli w jednej książce zawarta jest TAKA mieszanka?
Opis opisem, reklama reklamą. Ile w tym prawdy? Okazało się, że sporo. Kiedy zaczęłam czytać "Preparatora", po raz pierwszy od długiego czasu wróciło do mnie to uczucie, które uwielbia każdy mol książkowy - słowo za słowem, zdanie za zdaniem, strona za stroną, szybko, teraz, już, chciałam wiedzieć więcej i więcej i wcale nie miałam ochoty przestać. Takie książki są uzależniające. Otwierasz, kończysz pierwszą stronę i zaledwie chwilę później (zdawałoby się), masz za sobą jedną trzecią historii i z jednej strony czym prędzej chcesz dotrzeć do końca, dowiedzieć się, co będzie potem, jakie jest zwieńczenie całej historii, ale z drugiej - za nic w świecie nie chcesz, żeby ta książka się skończyła.
Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się po tej powieści czegoś trochę innego. Przed rozpoczęciem lektury wydawało mi się, że mam przed sobą kryminał. Niezwykle interesujący, bo częściowo oparty na faktach (A co jest ciekawszego niż świetnie skonstruowana zbrodnia? Tylko ta świetnie skonstruowana zbrodnia, która wydarzyła się naprawdę.), poruszający kilka tematów, które do dziś są uważane za tabu. Myślałam więc, że dostanę krwawą historię, dokładny opis bestialstwa, pewnie nieźle przedstawione śledztwo, coś w tym rodzaju. Nie spodziewałam się zupełnie, że książka ta to swojego rodzaju wywiad. Całą historię opowiada główny bohater. Nie poznajemy jego imienia, możemy jednak dowiedzieć się niemal wszystkiego o tym, co działo się w jego sercu i głowie. Tytułowy preparator opowiada całą swoją przeszłość - dzieciństwo, osadzone w czasach PRL-owskiej Polski, wspomnienia zimnej i wiecznie niezadowolonej z niego matki, odległego ojca, który paradoksalnie jako jedyny był mu w tej rodzinie bliski, siostry, która była oczkiem w głowie mamy, dumą, przykładną córką. Dorastanie, początki dorosłości, wreszcie samą dorosłość. Każdy etap życia głównego bohatera odcisnął na nim piętno.
Klimko-Dobrzaniecki pokazuje nam preparatora dokładnie i bez ogródek. Dowiadujemy się o jego pierwszej miłości, która zraniła go tak, że wspomnienie o niej nigdy go nie opuściło, o problemach w szkole, rozczarowaniach na polu zawodowym, o śmierci, która zawsze go otaczała, której na początku się bał, a do której z czasem się przyzwyczaił. Znamy każdą traumę bohatera. Do nas jednak należy wydanie oceny - autor nie podpowiada nam rozwiązań, ani dobrych odpowiedzi. Kiedy preparator opowiada o rzeczach, które zrobił, i które z moralnego punktu widzenia zasługują na nic innego jak potępienie, musimy zadać sobie pytanie: czy można go w jakikolwiek sposób usprawiedliwić? Czy człowiek ten jest przesiąknięty złem, wyzbył się hamulców, nie ma żadnych granic? Jak bardzo został jednak ukształtowany przez ludzi, którzy byli dookoła niego?
Chciałam i szukałam takiej książki. Mądrej. Bezpośredniej, surowej, brutalnej chwilami, ale i momentami pięknej. Chciałam portretu człowieka, w którym walczą ze sobą sprzeczności. Miłość pierwsza i najsilniejsza, kolejna miłość - oparta na fizyczności, przyziemna. Miłość kontrowersyjna, taka, jaka nigdy nie powinna mieć miejsca, taka, którą ludzie się brzydzą. Miłość do ojca, przeplatana niezrozumieniem, milczeniem, czasem rozczarowaniem. Ale prawdziwa. Taka, której nic nie może zmienić. Bo w tej książce, w której tyle mówi się o śmierci, tak dużo mówi się też o miłości.
Bez względu na to, czego oczekiwałam od "Preparatora", dostałam coś innego, dostałam o wiele więcej. Wbiło mnie w ścianę. Odczekam jeszcze trochę, zanim otworzę kolejną książkę i będę w stanie skupić się tylko na niej. Musiałam odczekać nawet kilka dni, zanim byłam w stanie zebrać myśli i napisać coś sensownego o książce, na którą naprawdę długo czekałam. Dla mnie "Preparator" ma już zaklepane miejsce na półce z pozycjami wyjątkowymi, które chciałabym wcisnąć do przeczytania każdemu, i które, mam nadzieję, przeczytam jeszcze nie raz, na innym etapie swojego życia, żeby zobaczyć, jak mało wcześniej byłam zdolna zrozumieć.
Mogę wiele powiedzieć o książkach z wątkiem kryminalnym, przeczytałam ich sporo. Zawsze powtarzam, że od tego gatunku oczekuję czegoś, co naprawdę jeszcze zdoła mnie zszokować. Wbić w ścianę. Dać mi to poczucie, które nie pozwala otworzyć kolejnej książki, zanim dokładnie nie przetrawi się tej poprzedniej. Sam opis nowej powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego brzmiał jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem pod ogromnym wrażeniem. „Pestki” to zbiór bardzo krótkich historyjek, scen, które składają się na życie narratorki - to kolekcja słów, które usłyszała ona od innych, a które zostały w niej i próbowały ją ukształtować. Wiele podobnych słów słyszałam ja sama, i z całą pewnością masa innych dziewcząt, kobiet. Warto zastanowić się jednak nad siłą tych niekiedy „wyświechtanych” powiedzonek. Anna Ciarkowska pisze o nich krótko, poetycko, ale i prawdziwie, trafnie. Ja to kupuję.
Jestem pod ogromnym wrażeniem. „Pestki” to zbiór bardzo krótkich historyjek, scen, które składają się na życie narratorki - to kolekcja słów, które usłyszała ona od innych, a które zostały w niej i próbowały ją ukształtować. Wiele podobnych słów słyszałam ja sama, i z całą pewnością masa innych dziewcząt, kobiet. Warto zastanowić się jednak nad siłą tych niekiedy...
więcej Pokaż mimo to