-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2020-04-22
2020-03-21
2020-02-10
2019-08-14
2017-05-05
2018-09-25
2018-09-16
2018-07-12
Tematyka chorób, choć trudna i delikatna, dość często pojawia się w literaturze, zwłaszcza tej młodzieżowej. Zupełnie tak, jakby poruszenie takich wątków miało sprawić, że książka od razu stanie się lepsza, bardziej wartościowa, a co za tym idzie, częściej kupowana. Niestety, pisanie o chorobach wymaga ogromnych pokładów empatii i zrozumienia. Wydawać by się jednak mogło, że jeśli autor sam cierpi na dolegliwość, o której pisze, to książka będzie dobra. W ten sposób zachęcona sięgnęłam po drugą powieść blogerki książkowej, Dominiki Smoleń – „Bieg do gwiazd”.
Dziewiętnastoletnia, chorująca na cukrzycę Ada właśnie wyszła ze szpitala psychiatrycznego, gdzie trafiła po kolejnej próbie samobójczej. Nastolatka nie ma jednak zamiaru walczyć o swoje życie. Pogrążona w depresji planuje podjąć kolejną próbę – tym razem ma pewność, że nikt jej nie przeszkodzi. Jej plany krzyżuje jednak list od zmarłej babci, która prosi ukochaną wnuczkę o to, by dała sobie szansę i spróbowała przeżyć szczęśliwe trzydzieści dni. Ada postanawia więc podjąć próbę i żyć tak, jak normalna nastolatka.
Przyznam szczerze, że pomimo świetnego zamysłu i poruszenia tematu choroby rzadko spotykanej w literaturze, „Bieg do gwiazd” okazał się być książką, która niesamowicie mnie rozczarowała i wymęczyła. Od pierwszych stron czułam się poirytowana sposobem ukazania cukrzycy oraz kreacją bohaterów czy językiem Dominiki Smoleń. Dlatego lekturę przeciągałam i cały czas odkładałam powieść na rzecz innych tytułów.
Tematyka chorób po części mnie dotyczy. Nie jestem cukrzykiem, ale urodziłam się z poważną wadą serca i, pomimo operacji, moje schorzenie wciąż oddziałuje na moje życie. Wiem, że w każdej chorobie zdarzają się chwile, kiedy zadajemy sobie pytanie: ale właściwie dlaczego ja? Czemu mnie to spotkało? Niemniej sposób, w jaki ukazała to Dominika Smoleń, był dla mnie kompletnie nierzeczywisty. Cukrzyca ukazana w powieści stała się dla bohaterki końcem świata. Przekreśliła marzenia, plany na przyszłość. Sprawiła, że rodzina się od niej odwróciła. Wpędziła ją w depresję. Przyznam, że kompletnie nie mogłam w to uwierzyć. Ada diagnozę poznała, będąc małym dzieckiem, więc szybko przyzwyczaiła się do myśli, że nie jest w pełni zdrowa. Nauczyła się funkcjonować z chorobą, o czym świadczy fakt, że potrafiła dobrać odpowiednie dawki insuliny, wiedziała, jak zareagować w krytycznych sytuacjach, potrafiła odpowiednio zaplanować swój jadłospis. A mimo to obwiniała chorobę za wszystkie niepowodzenia swojego życia, nawet nie próbując zaakceptować jej obecności w swoim organizmie. Cukrzyca traktowana jest w „Biegu do gwiazd” jak schorzenie śmiertelne, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć, nikt nie jest w stanie pomóc bohaterce. To wszystko jest tak… przerysowane, nierzeczywiste. W dzisiejszym społeczeństwie choroba ta jest niezwykle rozpowszechniona, więc nie wydaje mi się, że powinna budzić takie reakcje, jak u rodziców Ady.
Oprócz tematyki choroby, „Bieg do gwiazd” porusza szereg innych problemów związanych z życiem nastolatków. Niestety, również one są wyolbrzymione. Jasne, zgadzam się z tym, że każdy ma jakieś problemy, ale nie podoba mi się sposób ukazania tego przez Dominikę Smoleń. Tak niewielkiej liczbie bohaterów przydarza się tak ogromna ilość tragedii – pamięć absolutna, śmierć siostry, poronienie, śmierć rodziców, praca w klubie erotycznym, choroba weneryczna… Za dużo tego wszystkiego! Z umieszczeniem tak dużej liczby nieszczęść w powieści wiąże się fakt, że wszystkie zostały jedynie wzmiankowane, bez poruszenia ich w sposób głębszy. Momentami miałam wrażenie, że pisarka nie pamiętała o tragediach, którymi obdarzyła swoje postaci. Kolejne wątki pojawiają się nagle i zupełnie znikąd. Bohaterowie, którzy zupełnie się nie znają, nagle wyznają sobie największe traumy swojego życia – jakieś to nierzeczywiste! Szkoda, bo gdyby skupić się na tych problemach, zamiast wiecznym użalaniu się Ady, książka byłaby zdecydowanie lepsza!
Największą bolączką powieści jest główna bohaterka. Ada to postać, której nie da się polubić. Cały czas się nad sobą użala. Obarcza rodzinę i chorobę odpowiedzialnością za wszystkie swoje problemy, choć sama nie robi nic, by zmienić to, w jaki sposób wygląda jej życie. Nie próbuje naprawiać swoich rodzinnych relacji, kategoryzuje ludzi. Jest skrajną egoistką, co szczególnie widać w jej relacjach z ludźmi. Podejmując decyzję o samobójstwie, przywiązuje do siebie ludzi, wchodzi w głębokie przyjaźnie, związki, chociaż wie, że skazuje swoich nowych znajomych na ogromne cierpienie. Nie mogłam jej znieść! Zresztą, wszyscy bohaterowie wzbudzali moją irytację, byli niesamowicie jednostronni i nierealni.
Kuleje też styl Dominiki Smoleń. „Bieg do gwiazd” napisany jest w sposób niezwykle sztywny i patetyczny. Pisarka używa słów, które choć brzmią pięknie, są zupełnie nienaturalne. Na siłę stara się pisać ambitnie i w sposób podniosły, co budzi irytację. Szczególnie źle napisane są dialogi. Nie ma w nich naturalności, przypominają przemowy wygłaszane przez bohaterów jakichś eposów…To nie jest język powieści młodzieżowej! Żeby czarować słowem nie wystarcza używać wielu wydumanych synonimów, trzeba po prostu mieć talent!
Doceniam to, że Dominika Smoleń chciała poruszyć w swojej powieści trudną tematykę, jaką jest cukrzyca. Wydaje mi się jednak, że temat całkowicie ją przerósł. Choroba ukazana przez nią nie budzi współczucia, wydaje się być wręcz przerysowana. Nienaturalny język powieści też nie ułatwia lektury. Niestety, to było ogromne rozczarowanie!
Tematyka chorób, choć trudna i delikatna, dość często pojawia się w literaturze, zwłaszcza tej młodzieżowej. Zupełnie tak, jakby poruszenie takich wątków miało sprawić, że książka od razu stanie się lepsza, bardziej wartościowa, a co za tym idzie, częściej kupowana. Niestety, pisanie o chorobach wymaga ogromnych pokładów empatii i zrozumienia. Wydawać by się jednak mogło,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-13
2018-05-29
Literatura drugowojenna należy do jednej z moich ulubionych. Z przyjemnością odkrywam coraz to nowe tytuły, a wątkiem, który szczególnie mnie porusza jest uczucie pomiędzy przedstawicielami wrogich sobie narodów. Dlatego kiedy usłyszałam po raz pierwszy o „Akuszerce” niesamowicie chciałam ją przeczytać. Teraz wreszcie mi się udało. I znalazłam zdecydowanie najgorszą książkę mojego życia. Książkę, którą milion razy rzucałam, nad którą klnęłam, przez którą płakałam… Naprawdę, napisanie tej recenzji tak, żeby nie używać wulgaryzmów będzie niesamowicie trudne, bowiem jestem w stanie tak wysokiej irytacji poziomem obrzydliwości i absurdalności tej „prawdopodobnie najlepszej wydanej ostatnio fińskiej powieści”, że ciężko mi się powstrzymać.
„Akuszerka” to romans wojenny opowiadający o uczuciu między fińską kobietą a niemieckim oficerem SS. Ich związek oparty na pożądaniu i wzajemnym przyciąganiu powoduje, że Krzywe Oko, odrzucona przez społeczność akuszerka, decyduje się podjąć pracę w niemieckim obozie koncentracyjnym i jenieckim, gdzie podejmuje się nieludzkiej pracy. Czy miłość faktycznie usprawiedliwia dokonane przez nią wybory?
„Akuszerka” to zdecydowanie najgorsza książka, jaką przeczytałam. Kiedy zaczynałam ją czytać, liczyłam na porywającą lekturę z niebanalną fabułą. Dostałam obrzydliwe porno połączone z pseudofilozoficznym bełkotem, w którym fabuła była właściwie nie do odnalezienia. Zmarnowałam na tę książkę dwa dni, płonąc z zażenowania i płacząc z bezsilności. A wszystko po to, byście unikali jej szerokim łukiem!
Ta „prawdopobobnie najlepsza wydana ostatnio powieść fińska”, jak informuje nas napis na okładce, to zbiór chujów i cipek. Już od pierwszej strony atakują nas mało eleganckie określenia narządów rozrodczych i w równie intensywnym natężeniu nie opuszczają nas do ostatnich zdań. O ile początkowo rozumiałam zamysł autorki na ukazanie brutalizmu, ukazanie okrucieństwa, tak potem byłam zmęczona. Na każdej stronie musiały pojawić się plastyczne opisy genitaliów i wydzielin wielu bohaterów, wszystko sprowadzało się do stosnku i wszystko musiało być doń porównane. Moim hitem jest zdanie: „Miał oczy jak kocia cipa”… Taaak…. Niestety tego typu sformułowania sprawiały, że było mi niedobrze, że naprawdę byłam zmęczona. W głowie krążyły mi chuje i cipki, a każda strona bolała coraz bardziej. Właściwie od połowy książki na każdej stronie dochodziłam do wniosku, że autorka osiągnęła już dno den, absolutną obrzydliwość, już nic gorszego nie znajdę… A potem przewracałam stronę i proszę ! Niespodzianka! Początkowo miałam o tym tylko w;spomnieć, jednak obawiam się, że nie uwierzycie mi na słowo, a więc przygotowałam kilka cytatów – UWAGA! TYLKO DLA CZYTELNIKÓW PEŁNOLETNICH I O MOCNYCH NERWACH!
„Pamiętam zapach wydobywający się z małej pochwy Maszy, gdy się nad nią nachyliam. Jeszcze zanim włożyłam palec do środka, wiedziałam, że obchodzono się z nią zbyt okrutnie (…). Podczas badania stwierdziłam, że popękały tkanki dzielące odbyt i pochwę i kał przedostał się do dróg rodnych.”
„Podstawia mi tyłek jak pies, a jednocześnie inaczej, robi to instynktownie i bez wstydu. Kościsty kręgosłup wygina się w łuk, uda zaczynają drżeć, gdy wdzieram się coraz mocniej i mocniej w tę ścisłość, w oczach pojawiają się iskry, serce wali jak młot, wiem, że wkrótce nie wytrzymam, czy mogę spuścić się w środku,czy mogę zrobić ci dziecko, a Dzikie Oko odpowiada, możesz, dalej, dalej. Tryskam i wydaje mimowolny okrzyk.”
„Rozpinam powoli spodnie, chwytam w tym dobrym miejscu, tuż pod jądrami, ściągam w dół napletek. Słońce przylega do wierzchu żołędzi, nawet nie patrząc wiem, że się byłyszy. Zaczynam przesuwać w dół i do góry.”
„Jak wszystkie zaciskały pizdy wokół twojego chuja. I tylko Ojciec w Niebiesach wie, że te kobiety z wieloma miały do czynienia. Z dużymi i małymi kutasami, w kształcie tulei i żylastymi, zaginającymi się trochę na lewo, gładkimi. Przetestowały to wszystko (…). One próbowały wszystkiego, te kobiety. Smakowały jędrny ogon niemieckiego oficera SS, spijały krople potu z brudnego fińskiego kutasa, z zaślinionego, śmierdzącego machorką wyrostka ruskiego więźnia. Bezwstydnice. Suki. Wiele z nich marzyło o tym, którzy w nie weszli, pożądało ich. Pożądało obdartego ze skóry, żylastego zająca obrzezanych Żydów, spalonych na pustyni, dygoczących z żądzy po radamanie arabskich chłopców, dwumetrowych Murzynów i ich sinych pochodni, Mualata jak jasne kakao z mlekiem (…). O Azjatach smakujących jak bagno, kanciastych i śmierdzących atramentem Rosjanach, których zamarynowane w wódce członki nie mieszą się nawet w grobach.”
„-Jadłaś owoce?
Zapytałabym:
- A czemu?
- Bo pachniesz płodnością”
„Gdy wszedłeś we mnie, całe poprzednie życie wypłynęło z mojego ciała jak woda z dziurawego cebrzyka. Aniele wysłany przez Boga, Johannie Angelhurście, jak to się stało, że swoim kutasem zrobiłeś wyrwę w mojej czarnej duszy i dotarłeś do jasności.”
Tego typu kwiatki można by było mnożyć… Ale ja uznałam, że więcej pamięći telefonu sobie nie zaśmiecię. Jak więc widzicie, autorka postawiła na skrajny, obrzydliwy naturalizm. Całkowicie zredukowała człowieka do roli zwierzęcia. Nie jestem jednak przekonana co do słuszności tego zabiegu. Dla mnie było to szukanie na siłę sensjacji i kontrowersji, aby zostać zauważoną i uznaną bezkompromisową artystką. Niestety, książka jest do bólu niesmaczna, a zestawianie opisów niemieckich zbrodni, opisów aborcji z opisami pewnych miejsc…. A najgorsza była scena, gdy bohaterka robiła sobie dobrze przy zdjęciach z Babiego Jaru… Wtedy naprawdę miałam wrażenie, że pewne granice zostały przekroczone, co nie jest dobre.
Książka Katji Kettu w ogóle nie ma fabuły. A jeśli ją ma, to niknie ona pod ogromną ilością wulgaryzmów… Autorka przedstawia nam opartą na faktach historię swojej rodziny. Niestety, w myśl tego, że ma być wybitnie, postanawia zrezygnować z chronologicznego czy jakkolwiek logicznego uszeregowania zdarzeń. Zamiast tego otrzymujemy narrację prowadzoną z wielu perspektyw, w różnych płaszczyznach czasowych. Brak jakiegokolwiek wyjaśnienia, powiązania, czegokolwiek. Naprawdę, do końca książki nie rozumiałam jej fabuły, nie umiałam odtworzyć ciągu przyczyno-skutkowego… Wydarzenia przeskakiwały, a ja miałam coraz większy mętlik w głowie.
Niewiele jestem w stanie powiedzieć o bohaterach. Byli. Irytowali. Doprowadzali do szewskiej pasji. Pierwszym problemem było to, że poprzez chaos fabularny i fińskie imiona do końca książki nie widziałam, kto jest kim i jakie są relacje pomiędzy bohaterami. Ale największy ból sprawiła mi kreacja głównych bohaterów, którzy zostali sprowadzeni do swoich genitaliów. Tytułowa akuszerka, Krzywe Oko, jest amatorką opisywania narządów rozrodczych kobiet i ich woni <nie uwierzycie, ile akapitów można na ten temat napisać!>. Szaleńczo „zakochana”, a raczej osoba z wieczną chcicą na chłopa, zrobi wszystko, by nie stracić obiektu swych westchnień… A On… Zbrodniarz nazwany „duszą grzybiarza”, do bólu wybielany (heloł, nie jest zbrodniarzem, on tylko rowy kopał, na basen przecież), jest w rzeczywistości prawdziwym zostawaczem spermy w każdej kobiecie i osobą, której przemyślenia odnośnie płci przeciwnej koncentrowały się jedynie na jednej tematyce… Okropna postać!
Jak wiecie, naprawdę rzadko daję książce tylko jedną gwiazdkę. Zawsze staram się znaleźć w nich cokolwiek dobrego, co pozwoli mi podciągnąć nieco fabułę. Niestety, w przypadku „Akuszerki” jest to zupełnie niemożliwe. Katja Kettu wzięła na tapet poważną tematykę i jej nie podobała. W książce męczą nadmierne opisy narządów rozrodczych, porównywanie wszystkiego do narządów rozrodczych i wszechobecny seks i brzydota. Jeśli to jest najlepsza fińska powieść, to ja zdecydowanie nie chcę poznawać innych pozycji z tego kraju!
Literatura drugowojenna należy do jednej z moich ulubionych. Z przyjemnością odkrywam coraz to nowe tytuły, a wątkiem, który szczególnie mnie porusza jest uczucie pomiędzy przedstawicielami wrogich sobie narodów. Dlatego kiedy usłyszałam po raz pierwszy o „Akuszerce” niesamowicie chciałam ją przeczytać. Teraz wreszcie mi się udało. I znalazłam zdecydowanie najgorszą książkę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-20
2018-03-17
2018-02-24
2015-12-18
2017-11-12
2018-02-01
2017-08-30
Pod samiutki koniec wakacji postanowiłam sięgnąć po kolejny romans z nurtu Young adult, który wśród polskich czytelniczek zebrał niemal same pozytywne opinie. Zachwycona przeczytanym wcześniej przegenialnym „Art & soul” ochoczo zabrałam się za lekturę. Niestety, spotkało mnie sromotne rozczarowanie, a „Bez słów” z pewnością mogę zaliczyć do jednych z większych klap tego roku i kolejnych książek, których fenomenu absolutnie nie rozumiem. Dlatego przepraszam wszystkie fanki Mii Sheridan, ale w tej recenzji będę rzucać mięsem, więc może lepiej odpuścicie sobie jej czytanie.
Po traumatycznych doświadczeniach związanych ze śmiercią jej ojca Bree postanawia przeprowadzić się do cichego miasteczka, by tam odnaleźć spokój duszy. Wkrótce poznaje miejscowego wyrzutka, niemowę Archera. Dziewczyna nie przejmuje się ani niepełnosprawnością, ani opinią chłopaka i postanawia bliżej go poznać. Wkrótce między dwojgiem zranionych i cierpiących młodych ludzi wybucha gorące uczucie, które być może pozwoli im zapomnieć o traumie przeszłych zdarzeń.
„Bez słów” to książka, której się obawiałam. Wiedziałam, jak łatwo zepsuć tak delikatny temat , jakim jest niepełnosprawność. Z drugiej jednak strony, Mia Sheridan jest uznawana za jedną z lepszych młodych pisarek, jej twórczość jest uwielbiana przez mnóstwo dziewczyn w moim wieku, Niestety, już po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron wiedziałam, że „Bez słów” będzie czytelniczym koszmarkiem i z niecierpliwością czekałam na moment, w którym zakończę tę beznadziejną lekturę.
Powieść Mii Sheridan to mało oryginalny zlepek znanych z literatury Young adult schematów. Cała fabuła jest niesamowicie przewidywalna i ciągnięta jakby na siłę. Za dużo tu przypadków i zbiegów okoliczności, zresztą, podczas lektury odnosiłam wrażenie, że wszystkie wydarzenia prowadzą jedynie do tego, by autorka mogła w końcu opisać dzikie seksy. Nie przesadzę chyba, jeśli powiem, że ponad połowa tej książki to średnio udane opisy stosunków seksualnych, które każą mi przypuszczać, że autorka naoglądała się za dużo porno. Zresztą, tak wybitnie durnemu wątkowi miłosnemu poświęcę cały akapit. Jeśli mówimy o fabule, mam wrażenie, że celem Mii Sheridan było jak największe zszokowanie czytelnika ilością zła, jakie dotknęło bohaterów. I o ile w tragedię Bree jestem w stanie jeszcze jako-tako uwierzyć, tak to, co spotkało Archera jest tak tragiczne, że aż śmieszne – uwierzcie, takie sytuacje, nieszczęścia w aż takim natężeniu nie zdarzają się niemal nigdy!
Kolejną wadą powieści Mii Sheridan są tragicznie wykreowani bohaterowie – zarówno pierwszo, jak i drugoplanowi. Chociaż mówienie o kreacji postaci drugoplanowych jest lekko na wyrost, bowiem nie mają oni żadnej historii, żadnej psychiki, NICZEGO! Ich jedyną rolą jest posuwanie akcji do przodu, czyli doprowadzenie do tego, by Archer i Bree mogli się w końcu, wybaczcie określenie, pieprzyć! Natomiast kreacja naszych dwóch króliczków… ech, też jest beznadziejna. Oboje są piękni, seksowni, cierpiący i… i to chyba tyle, co o nich wiemy. To straszne, ale po przeczytaniu prawie czterystu stronnej książki, nie jestem w stanie napisać o żadnej z ich cech. Boli mnie to, że autorka promuje związek nie ze względu na hmmm… porozumienie dusz, charakter, wspólne pasje, ale dlatego, że on jest piękny i ma, cytuję „najpiękniejsze pośladki na świecie”… „Bez słów” to w teorii historia dwóch zranionych osób, jednak to zranienie jest tylko w teorii. Mia Sheridan beztrosko potrafi zapomnieć o tym, że jej bohaterowie zmagają się z traumą. Moim zdaniem pisarka nie poradziła sobie z opisaniem ich stanu psychicznego, a to, co miało nas wzruszyć, po prostu żenowało. Bree i Archer zamiast nieustannie kopulować, powinni choć trochę pomyśleć o swoich uczuciach, może o nich porozmawiać, ale chyba za dużo wymagam.
Powiem Wam, że nie mam pojęcia, dlaczego we współczesnej literaturze młodzieżowej lansuje się wątek miłości od pierwszego wejrzenia i to od razu powiązanej z seksem. Nie wiem, ja osobiście wolałabym na przykład kogoś poznać, zanim pójdę z nim do łóżka. Relacja Archera i Bree jest oparta tylko i wyłącznie na seksie i pożądaniu. Wszystko zresztą zaczęło się od tego, że niemowa wydał się naszej spragnionej seksualnej przygody heroinie pociągający. Bohaterowie nie rozmawiają ze sobą, nie chcą się poznawać, podejmują idiotyczne decyzje, a zamiast wspólnie zmagać się z przeciwnościami i kryzysami, wolą iść do łóżka. Irytowało mnie to, że uczucia między Bree i Archerem wybuchły nagle, nie wiadomo z czego i dlaczego.
Absolutnie nie rozumiem, czemu „Bez słów” zdobyło aż taką popularność i tak wysokie noty u czytelniczek. Moim zdaniem powieść jest po prostu głupia, promuje idiotyczne zachowania , postawy i wzory relacji. Dawno nie czytałam czegoś tak męczącego, więc wobec rosnącego fenomenu Mii Sheridan pozostanę stanowczo sceptyczna!
Pod samiutki koniec wakacji postanowiłam sięgnąć po kolejny romans z nurtu Young adult, który wśród polskich czytelniczek zebrał niemal same pozytywne opinie. Zachwycona przeczytanym wcześniej przegenialnym „Art & soul” ochoczo zabrałam się za lekturę. Niestety, spotkało mnie sromotne rozczarowanie, a „Bez słów” z pewnością mogę zaliczyć do jednych z większych klap tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-19
2017-04-11
Trzydziestosiedmioletnia Alicja Pniewska po rozwodzie ze zdradzającym ją mężem wraca do rodzinnej miejscowości – Pniewa. Zamieszkuje w starym, zaniedbanym domu, w którym wraz z rodzicami i dziadkami spędziła swoje dzieciństwo. Alicja wraz z remontem starego budynku, planuje także całkowitą odmianę swojego życia – chce nareszcie zacząć być szczęśliwa. W Pniewie na nowo poznaje smak udanego życia, a pomagają jej w tym starzy i nowi znajomi. Kobieta poznaje osieroconego Michałka, lokalnego artystę Adama i jego córkę Rozalkę, a także miejscowego dziwaka zwanego Dziadem, który odkryje przed Alicją tajemnice jej rodziny. W rodzinnej miejscowości rozwódka przekona się, że życie może jeszcze być piękne, a na jej drodze stoi prawdziwy książę z bajki.
Przyznam szczerze, że choć powieści obyczajowe nie należą już do mojego ulubionego gatunku, czasem lubię po nie sięgnąć. Uważam, że możemy je podzielić na typowe romansidła oraz książki, które mają w sobie „coś” ciekawego – wątek historyczny lub współczesny, który może poruszyć czytelnika. Do tej drugiej kategorii niestety nie zaliczę „Powrotu do starego domu”, który okazał się kolejną powieścią w stylu „Domu nad rozlewiskiem” – samotna kobieta z wielkiego miasta po jakimś kryzysie życiowym ucieka na wiejskie zacisze i OD RAZU znajduje tam miłość życia. Jakoś nie bawią mnie takie powieści, ale może, jeśli któraś z moich czytelniczek lubuje się w tym typie literatury, książka przypadnie jej do gustu.
Uważam, że „Powrót do starego domu” to książka niesamowicie nudna. Już od pierwszych stron wiemy, jak potoczy się akcja. Autorka nie pozwoliła nam ani na chwilę zastanawiać się, jakie losy zgotowała postaciom ze swojej powieści. Każdy zwrot, każda trudność czy komplikacja rozwiązuje się niemal od razu, nie przysparzając głównej bohaterce, Alicji, żadnych trudności. Przyznam, że czytanie kolejnych stron (a tych książka ma całkiem sporo, bo prawie pięćset, co prawda dość dużym drukiem, ale jednak…) o tym, jak kobieta bez problemu radzi sobie ze wszystkim, lekko mnie poirytowało.
Nie przekonali mnie do siebie również bohaterowie książki. Otóż, widzicie, świat przedstawiony w powieści Ilony Gołębiewskiej jest absolutnie nierealny i niewiarygodny! Wszyscy zachowują się w wymuszony sposób, uosabiając jakieś określone schematy człowieka – mamy więc ciepłą staruszkę, zagubioną kobietę po przejściach, odtrąconego adoratora czy słodkie dziecko. Nie czujemy, aby przedstawione przez młodą pisarkę postaci były prawdziwe, więc nie możemy czuć do nich sympatii. Szczególnie irytowała mnie Alicja, główna bohaterka. Jej przemyślenia były niesamowicie infantylne, a postępowanie nijak nie pasowało mi do zachowania prawie czterdziestolatki. Jedyną w miarę ciekawie i choć trochę realistyczną postacią był były mąż Alicji – Paweł. Niestety, wydaje mi się, że on też znikł i autorka nie potrafiła dobrze go napisać.
Kiedy na skrzydełku książki przeczytałam, że Ilona Gołębiewska jest poetką, spodziewałam się, że książka będzie napisana pięknym językiem. Niestety, tak nie było. Jej styl przypomina nieco sposób wysławiania się dziesięciolatki, pełen jest nadmiernej egzaltacji i emfazy. Za dużo tu wykrzyknień i dziwnych zbitek wyrazowych. Dodatkowo, tak samo jak Gabriela Gargaś, Ilona Gołębiewska co chwila wstawia zdania w stylu Paolo Coelho, które są tak „natchnione” i „uduchowione”, że aż budzą śmiech. Dodatkowo, pisarka nie umie opisywać akcji tak, by przykuć uwagę czytelnika, jej styl przypomina momentami sprawozdanie z wycieczki, a nie powieść. Nie przekonują mnie także drętwe i papierowe dialogi - nikt nie mówi w taki sposób, jak robią to bohaterowie „Powrotu do starego domu”.
Książka pani Ilony Gołębiewskiej nie spodobała mi się. Męczyłam się z nią niesamowicie, ponieważ irytowała mnie jej naiwność i brak sensu. Mimo to myślę, że jeśli ktoś jest fanem takiej li i jedynie odprężającej literatury, to książka może przypaść mu do gustu. W przeciwnym razie – stanowczo odradzam!
Trzydziestosiedmioletnia Alicja Pniewska po rozwodzie ze zdradzającym ją mężem wraca do rodzinnej miejscowości – Pniewa. Zamieszkuje w starym, zaniedbanym domu, w którym wraz z rodzicami i dziadkami spędziła swoje dzieciństwo. Alicja wraz z remontem starego budynku, planuje także całkowitą odmianę swojego życia – chce nareszcie zacząć być szczęśliwa. W Pniewie na nowo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-07-01
Pierwszy audiobook w moim życiu. Gdyby nie ta niezbyt wymagająca forma, chyba bym ją porzuciła, bo póki co w pełni zasługuje na miano najgorszej książki w tym roku. Jedna z książek, których, z szacunku do ofiar Holokaustu i Auschwitz, nie powinno być. Autorka w posłowiu napisała, że nie chciała jej pisać, że nie czuła się na siłach. Pozostaje nam żałować, że nie poszła za tym głosem. Napisana absolutnie drewnianym i sztucznym językiem książka opowiada o losach dwóch czeskich Żydówek, których drogi splotły się w Terezinie a potem w obozie Auschwitz (a raczej jakiejś wyidealizowano-przesłodzonej jego wersji, gdzie chore więźniarki zostają sobie w łóżku)O fabule nie chce się zbytnio rozpisywać, to stek bzdur. Książka najeżona jest błędami historycznymi (esesman nazywający więźniarkę publicznie swoją dziewczyną, więźniowie nieprzydzieleni do pracy) i logicznymi (nalewanie LITRA zupy do rąk). Bohaterowie nie rozmawiają, lecz wygłaszają przemowy, wszystko jest tak nienaturalne i głupie. Nie, nie, nie
Pierwszy audiobook w moim życiu. Gdyby nie ta niezbyt wymagająca forma, chyba bym ją porzuciła, bo póki co w pełni zasługuje na miano najgorszej książki w tym roku. Jedna z książek, których, z szacunku do ofiar Holokaustu i Auschwitz, nie powinno być. Autorka w posłowiu napisała, że nie chciała jej pisać, że nie czuła się na siłach. Pozostaje nam żałować, że nie poszła za...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to