-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel15
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2022-04-17
2022-04-10
2022-03-14
2022-02-20
2022-02-08
2022-01-26
Nie lubię fantastyki. Myślę, że to idealne rozpoczęcie tej recenzji. Nie lubię fantastyki, ale rzucono mi wyzwanie tą książką na 2022, więc się go podjęłam, no bo co, nie jestem jakąś pizdą, która ucieka przed długimi książkami. Ale nie lubię fantastyki, dlatego zaczynałam lekturę pełna obaw. Słusznie zresztą.
Od początku autor wrzuca czytelnika w świat, którego ekspozycja brzmi bardziej jak powtórka materiału przed kolokwium niż odkrywanie kart mające wzbudzić ciekawość. Islington pisze tak, jakby wychodził z założenia, że ja już Ż Y J Ę w jego świecie i nie musi nic tłumaczyć, a jak już tłumaczy, ma to poziom notatki z wikipedii. Do samego końca pewne kwestie dotyczące świata były dla mnie niejasne, a pójście dalej, bo może coś zrozumiem potem, tylko mnożyło znaki zapytania. Jeśli konceptu książki nie jesteś w stanie wyjaśnić max. dwoma zdaniami, to chyba najebałeś za dużo i autor tak zrobił. Plot wychodzi z jednego punktu, a potem zaczyna skakać między trzema innymi, urywając na zasadzie "potem zrozumiesz, bo ja tu mam trzy tomy, a to jest dopiero pierwszy". Typku, żebym przeczytała te dwa pozostałe barachła, zachęć mnie pierwszym może?
Postacie zlewały mi się w jedno. W jeden papier przeznaczony co najwyżej na makulaturę. Główny bohater miał absolutnie zerowy charakter, a później autor zrzucał na niego bomby, żeby zmusić go do rozwoju i próbował mnie przekonać, że coś z tego wyszło. Nope. Jego najlepszy przyjaciel w połowie zmienia imię, inne postacie tymi imionami żonglują jak im wygodnie, a mi chwilę zawsze zajmowało, żeby się zorientować, o kim mowa. Bo niestety, Wirr/Torin również nie ma za bardzo charakteru, choć i tak więcej niż Davian. Swoją drogą, rymuje się z Pawian i czasem tak czytałam, co dawało mi największą frajdę przy lekturze.
Zostając przy postaciach, wspomnieć muszę o tym, co mnie najmocniej zirytowało, a mianowicie: obraz kobiet w tej książce. Na pierwszym planie są dwie i obie dostają po dupie, by akcja poszła do przodu. Karaliene dodatkowo jest napastowana, żeby rozpocząć truelove wątek, wspaniale, romantycznie, porzygałam się <3. Ashalia jest wyjątkowa i niesamowita, Islington nie daje nam o tym zapomnieć, szkoda tylko, że tego za bardzo nie widać. Przypomina to upgrade postaci na kodach, gdzie masz ograniczoną ilość punktów, ale oszukujesz, żeby mieć ich więcej, więc zaczynasz wciskać na siłę. Ashalia pod koniec tomu jest już trochę jak samochody na koniec odcinka "Odpicuj mi brykę".
Mówienie o innych postaciach nie ma sensu, bo od reszty odróżniałam tylko rudego, co miał amnezję, ale nie będę się tu rozwijać, bo to jednak spojler (nawet jeśli kiepski, bo oczy mi się na tym wątku zamykały i to nie kwestia niewyspania).
O, a w ogóle tytułowy Licanius to MIECZ. Na szczęście nie ma kwestii mówionych, bo też by mi się zaczął zlewać z postaciami.
Nie pomaga styl książki. Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy Islington pisze tak bez polotu. Postacie wymienione już z imienia, będące od początku aktywne w dialogach nagle są "mężczyzną z blizną" albo "jasnowłosym chłopcem". FAJNIE, ŻE PAMIĘTAM, KTO TAM MIAŁ JAKIE WŁOSY OPRÓCZ RUDEGO, KTÓREGO NARRATOR CZĘSTO NAZYWA "RUDZIELCEM". Oprócz tego moim ulubionym synonimem pozostaje: "woda" - "chłodna, ożywcza ciecz". Dobrze, że to jakiś fantastyczny świat, bo bym pomyślała, że to lokowanie produktu i chodzi o Pepsi.
Dwadzieścia dni męczyłam tę książkę i chciałabym coś więcej napisać, ale wiecie co. NIE CHCE MI SIĘ. Już chcę to odhaczyć i zapomnieć. Nie lubię fantastyki, ale "Cień utraconego świata" nie broni się też jako opowieść sama w sobie. Idealna opowieść na dobranoc, żeby się zmęczyć i szybciej zasnąć. Tyle z mojej strony. Jak można się domyślić - nie polecam.
Nie lubię fantastyki. Myślę, że to idealne rozpoczęcie tej recenzji. Nie lubię fantastyki, ale rzucono mi wyzwanie tą książką na 2022, więc się go podjęłam, no bo co, nie jestem jakąś pizdą, która ucieka przed długimi książkami. Ale nie lubię fantastyki, dlatego zaczynałam lekturę pełna obaw. Słusznie zresztą.
Od początku autor wrzuca czytelnika w świat, którego ekspozycja...
2022-01-05
6,5
Moja pierwsza książka w tym roku, a wybór padł na "Córkę", gdyż w przyszłą niedzielę wybieram się na ekranizację w reżyserii Maggie Gyllenhaal. Myślę, że to bardzo wdzięczny materiał do adaptacji, mimo że książka jest krótka. Czyta się szybko, nie przeszkadzała mi nawet pierwszoosobowa narracja. Jedyne co mi trochę zgrzyta, to zakończenie, urwane zbyt gwałtownie, ale z drugiej strony - doceniam ostatnie zdanie i trochę zazdroszczę, bo jest wpasowane IDEALNIE.
6,5
Moja pierwsza książka w tym roku, a wybór padł na "Córkę", gdyż w przyszłą niedzielę wybieram się na ekranizację w reżyserii Maggie Gyllenhaal. Myślę, że to bardzo wdzięczny materiał do adaptacji, mimo że książka jest krótka. Czyta się szybko, nie przeszkadzała mi nawet pierwszoosobowa narracja. Jedyne co mi trochę zgrzyta, to zakończenie, urwane zbyt gwałtownie, ale z...
2021-07-21
Czego nie lubię? Grafomaństwa i góralskiej muzyki. No ale grafomaństwa bardziej. Zwłaszcza takiego. W tej książce nic się nie klei, najbardziej metafory - jest ich tak dużo, że się po prostu z kartek wysypują. Poza tym mam lepsze rzeczy do roboty niż zastanawianie się, co to są kurwa "diabelskie widły neonowej bieli".
Czego nie lubię? Grafomaństwa i góralskiej muzyki. No ale grafomaństwa bardziej. Zwłaszcza takiego. W tej książce nic się nie klei, najbardziej metafory - jest ich tak dużo, że się po prostu z kartek wysypują. Poza tym mam lepsze rzeczy do roboty niż zastanawianie się, co to są kurwa "diabelskie widły neonowej bieli".
Pokaż mimo to2021-07-09
Przeczytałam w tym roku osiem polskich książek i każde gówno nazywałam "najgorszą książką jaką czytałam w życiu". Czy mogę powiedzieć tak o książce "Fluff"? Owszem. Jednak z zupełnie innych powodów. To nie jest gówno w tak oczywistym znaczeniu jak np. książka bez fabuły, z postaciami z papieru. Nie. "Fluff" ma jakąś fabułę i to jest chyba w tym wszystkim najgorsze. Osińska próbuje opowiedzieć jakąś historię, jakiś tam pomysł ma i plus minus realizuje - ale bardziej jednak na minus. Bo każde zdanie, które wysmrodziła na klawiaturze pełne jest drzazg. Nie wiem, czy ta książka miała redakcję, pewnie miała, a przynajmniej jakaś osoba się podpisała pod poprawionymi przecinkami. Nie uwierzę, że cokolwiek innego tam zostało sprawdzone. Może justowanie tekstu.
Pozornie nieszkodliwy, "Fluff" już od pierwszej strony oferuje lekki smrodek kulek na mole. Główna bohaterka i jej znajomi - a także jej dziewczyna - są maturzystami. Pierwszy raz jednak zdarzyło mi się, żebym czytała o dziewiętnastolatkach, którzy jednocześnie są szesnastolatkami i ludźmi przed trzydziestką udającymi nastolatków w internecie. Widać, że całą galerię postaci napisała osoba, która z liceum wyszła na tyle dawno, by nie mieć świadomości, jak wypowiadają się dzieciaki - zrobiła jednak research używanych przez nich aplikacji oraz oglądanych seriali. Co rusz padają słowa: Snap, Instagram, Marvel, *wstaw tytuł popularnego w 2017 serialu*. To ma mnie przekonać, że czytam o maturzystach, ale ja jednak słyszę ten nieprzyjemny dźwięk drapania pazurami po tablicy, kiedy autorka wciska mi, że jest taka kul dżezi na czasie, ja znam tę młodzież! No nie wiem, moja trzynastoletnia siostrzenica by powiedziała, że pani Osińska to zapodała jednak krindżawę. Nie wnikam, ile autorka ma lat - mogłaby jednak tak ostentacyjnie nie wsadzać siebie na jedną półkę z dinozaurami i matką Lucasa Scotta, która krzyczała ze sceny o "Fall Down Boy".
Kiedy już przedrzemy się przez warstwę ekspozycji roku 2017, który wygląda jak 2003 w futurystycznych dekoracjach, zaczyna się prawdziwe bagienko: fabuła, o której wcześniej wspominałam. Matylda przygotowuje się do matury, jest nijaka, potem poznaję Wikę, zaczyna się robić nieznośna, mamy sapphic romans usiany drzazgami i metaforą słabą jak barszcz Winiary z jednej łyżeczki zalany litrem wrzątku, potem są geje i reprezentacja pozostałych literek lgbtq+, Matylda jest jeszcze gorsza niż była, no i happy end. A, po drodze jest jeszcze matura. Kolejna poprzeczka, w którą pani Osińska ryje zębami, brakowało mi tylko mema o "Lalce". Tak jak pisałam wcześniej, jakiś pomysł tu był - słaby, bo słaby - ale był. Realizacja nie wyszła wcale. W tej książce dzieją się rzeczy, ale w próżni, nie wpływają ani na mnie, ani na tych okropnych bohaterów. NIKT tam się nie rozwija, trzysta stron o kant dupy potłuc, kiedy próbujesz wmawiać czytelnikowi, że patrz!!! rozwinęłam, ale chyba tylko papier toaletowy. Bo bohaterowie od początku do końca stoją w miejscu i przebierają nogami, jakby jechali donikąd na rowerku stacjonarnym. I pół biedy, gdyby ci ludzie byli po prostu nijacy. Przełknęłabym to, zaraz zapomniała. Nie. Galeria bohaterów Osińskiej to reprezentacja wręcz obrzydliwa. Najgorszy jest bohater "Fanfika", którego mam chyba lubić tylko za bycie trans, ale to tak nie działa. Daniel jest okropnym farfoclem traktującym wszystkich jak śmieci na czele z ojcem i nie - wszystkiego nie da się wytłumaczyć tranzycją. Bycie shitty to część jego charakteru, Osińska podbija to dodatkowo mizoginią i robi z postaci, która mogłaby być jednak przełomowa w polskiej literaturze, jakąś karykaturę. Jego chłopak ma homofobiczną rodzinę i to tyle. Leon istnieje sobie, jest niemiły jak wszystkie inne postacie, no i fajnie, lecimy dalej, pora na CSa. Największą gwiazdą tego nieśmiesznego kabaretu jest oczywiście Matylda, główna bohaterka. Pochłonięta głównie sobą, wszystkich innych traktuje paskudnie, chyba że to jej tru loff Wika - Wikę akurat rozstawia po kątach jak rasowy coach. Przyjaciół traktuje jak rekwizyty w swoim przedstawieniu, pięć razy na stronę podkreśla JAK BARDZO nie obchodzą ją problemy innych, warczy na matkę, oczekuje od swoich znajomych, żeby byli wyjątkowi, bo wtedy czuje się lepiej jako przeciętna Matylda - jest rasowym wampirem energetycznym, od siebie dającym z 10% tylko wtedy, kiedy jej się akurat uwidzi, że tak ma być. Nie znam drugiej tak antypatycznej postaci - kibicowałam jej, żeby wpadła pod tramwaj na Kaponierze, jako kierowca wstałabym i zaczęła klaskać. Czy to czyni z jej drugiej połówki lepszą postać? Nie. Wika jest równie okropna. Szczerze, to ja nawet nie rozumiem, jaka miała być ta postać. Ekscentryczna? No nie. Jest denerwująca i po prostu ż a d n a do tego stopnia, że ma się ochotę zasadzić kopa w jej żaden zad. Matylda łazi za nią z jakiegoś powodu, za to Wika przez większość czasu ma ją w dupie. Kiedy okazuje się, że wcale nie, to ja jednak w to nie wierzę - wierzę za to, że Osińska stworzyła osobę niezrównoważoną psychicznie, której kreacja wymknęła się spod kontroli. Autorka jednak nie umie napisać prostego zdania bez zapodania grafomanii na poziomie "herbaty tańczącej w filiżance", nie podejrzewam jej więc o to, że ten fakap zauważyła, a co dopiero próbowała go naprawić. Z innych postaci to są tam jeszcze rodzice - tutaj mam wrażenie, że autorka nigdy nie spotkała ludzi po czterdziestce, bo zarówno pan Marcin jak i pani Joanna zachowują się jak dwudziestolatki z domalowanymi zmarszczkami. O! Zapomniałabym! JEST ZŁO. RODZAJU NIJAKIEGO. Reprezentacja musi być absolutnie wszystkich, ale na miejscu ludzi niebinarnych wolałabym wcale nie mieć prezentacji u Osińskiej, wolałabym zostać zignorowana niż obrażona. Nawet nie będę strzępić języka. Po prostu splunę na autorkę. TFU!
Zostając przy prezentacji w sumie, to ja poczułam się osobiście dotknięta. Sięgnęłam po tę książkę właśnie przez relację dwóch dziewczyn. Główna bohaterka uświadamia sobie, że nie jest heteroseksualna, bo jej długoletni crush, kiedyś-Tosia-teraz-Daniel przestaje pachnieć dziewczyńsko. Chciałabym żartować. Chciałabym. Przełknęłabym to jednak jeszcze, gdyby potem Osińska nie odpakowała gorszego gówna samą relacją Matyldy i Wiki. Chciała romansu dwóch dziewczyn, ale poległa już na rozmowach. One nie mają o czym ze sobą rozmawiać. Ciągle się obrażają, są dla siebie niemiłe, zrywają ze sobą przez głupotę, a potem nagle już są w sobie zakochane - padają wielkie deklaracje i co jeszcze, frytki do tego. Wolałabym frytki. Wolałabym frytki niż te trudne do przełknięcia metafory, śmieciowe przemyślenia Matyldy, w których podkreśla swoje zakochanie i to JAK BARDZO w dupie ma problemy swoich przyjaciół. Dosłownie przyznaje jak mocno nie obchodzi ją to, co do niej mówi Daniel. To po co się z nim zadajesz? Dobra, wiem. To jest ulubiony bąbelek autorki i musi mieć swój wątek w tym opku... tfu, książce, żeby geje mogli tańczyć poloneza i być uciskani. Nie ma dobrej lgbt literatury bez uciskanego geja. A najlepiej trans geja, bo wtedy można ustrzelić bingo.
I nie, nie uważam za coś złego pisania o realnych problemach, z jakimi stykamy się codziennie - z homofobią, brakiem akceptacji ze strony otoczenia, strachem. Ale, na litość boską, o tym trzeba umieć pisać! Osińska nie umie. Albo robi konflikt bez sensu, albo nakręca taki realistyczny do takiego stopnia, że ojcu Leona brakuje tylko rogów i trójzębu, którym mógłby dźgać syna w dupę. No sorry, nikomu nie robi przysługi chujowa reprezentacja naprzeciw której stawiasz jeszcze chujowszą grupę homofobów. Ale happy end musi być. Wszyscy jedzą kanapki w samochodzie, pora na CSa. Rozwiązane wszystkie problemy.
W tej książce było wiele więcej, ale w połowie recenzji zorientowałam się, że mi się nawet nie chce o tym pisać. Szkoda mojego czasu. Zaczęłabym się w końcu zapętlać, bo wniosek jest jeden: w książce "Fluff" nic nie jest dobre. Nie ma tam ani jednej pozytywnej rzeczy. Nic nie mogę pochwalić. NIC. Nie mogę nawet pochwalić ryby za umiejętność pływania, bo się utopiła, próbując jechać na rowerze.
Polecam tę książkę wszystkim pisarzom. Można sobie z niej wypisać własny poradnik pt. JAK NIE PISAĆ.
Przeczytałam w tym roku osiem polskich książek i każde gówno nazywałam "najgorszą książką jaką czytałam w życiu". Czy mogę powiedzieć tak o książce "Fluff"? Owszem. Jednak z zupełnie innych powodów. To nie jest gówno w tak oczywistym znaczeniu jak np. książka bez fabuły, z postaciami z papieru. Nie. "Fluff" ma jakąś fabułę i to jest chyba w tym wszystkim najgorsze. Osińska...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-01
2021-06-11
Przeczytałabym tę książkę o wiele szybciej, gdyby nie zamykały mi się nad nią co chwila oczy - i to nie jest wina mojego wczesnego wstawania do pracy, bo zanim zaczęłam wcześnie wstawać, to też wolałam drzemać niż to czytać. Bo "Kobieta w oknie" to nawet nie jest jakaś z ł a książka. Ona po prostu jest żadna i to jest w niej najgorsze. Nie umiem nic dłuższego, konkretnego o niej powiedzieć. Główna bohaterka nie jest jakaś irytująca, niby domestic thriller ma napięcie porównywalne z luźnymi gaciami z pepco, zdania się rwą jakby miały zadyszkę. Motyw filmowy był dosyć pretensjonalny i mówię to z perspektywy filmoświra. Nie wiem, komu polecałabym tę książkę. Komuś, kto lubi czytać na kibelku chyba.
Przeczytałabym tę książkę o wiele szybciej, gdyby nie zamykały mi się nad nią co chwila oczy - i to nie jest wina mojego wczesnego wstawania do pracy, bo zanim zaczęłam wcześnie wstawać, to też wolałam drzemać niż to czytać. Bo "Kobieta w oknie" to nawet nie jest jakaś z ł a książka. Ona po prostu jest żadna i to jest w niej najgorsze. Nie umiem nic dłuższego, konkretnego o...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-30
2021-05-24
2021-05-18
Jestem większą fanką Doroty Masłowskiej śpiewającej piosenkę "Kinga", ale nie umiem nie docenić jej zdolności obserwacji otoczenia. No i tego jak ona wyciąga wnioski, bo każdy ma oczy, żeby patrzeć - na szczęście Dorota też umie o tym napisać. (ale jakby było dłuższe, to chyba trochę bym stękała ze zmęczenia)
Jestem większą fanką Doroty Masłowskiej śpiewającej piosenkę "Kinga", ale nie umiem nie docenić jej zdolności obserwacji otoczenia. No i tego jak ona wyciąga wnioski, bo każdy ma oczy, żeby patrzeć - na szczęście Dorota też umie o tym napisać. (ale jakby było dłuższe, to chyba trochę bym stękała ze zmęczenia)
Pokaż mimo to2021-05-12
Jak się trochę czyta polskiej literatury (bo co do tłumaczeń to nie wiem, co się będę wypowiadać) to można zauważyć pewne mechanizmy. Na przykład ja się za wielką znawczynię nie mam, ale potrafiłam po piętnastu stronach tej książki wyczuć, że przed wydaniem czytał ją tylko sam autor. Bo nie wiem, ale wydaje mi się, że gdyby redaktor przeczytał chociaż te piętnaście stron zamiast dłubać w nosie, to coś z tej historii mogłoby być. A tak to na 520 stronach akcję, która powinna być dynamiczna, przysłania takie pierdolenie, że lanie wody na objętość w rozprawce na polskim to jest przy tym małe miki. Jakub Żulczyk pisze co mu ślina na język przyniesie i uważa tę ślinę za tak cenny surowiec, że zamiast ją wyczyścić chusteczką, to sobie jeszcze do niej wali Gruchę jak Fred. Sorry, to tak nie działa, że co wymyślisz na klopie czy przy myciu naczyń, to musisz dopisać. Niektóre rzeczy można wywalić. Można zapisać w pamiętniczku albo na ścianie bloku wysmarować. Książka naprawdę zyskałaby na wywaleniu setnego porównania Warszawy do bulgoczącego żołądka. Dodatkowo myślę, że gdyby panowie korektor i redaktor, którzy tak dumnie się pod tym podpisali, powiedzieli też Żulczykowi "e, stary, zadyszkę masz? więcej przecinków, mniej kropek" to też byłoby fajnie. Ale nikt nic nie powiedział.
Zostawiam już pana redaktora (electric chair!!!), wracam do Żulczyka samego w sobie. "Ślepnąc od świateł" oprócz żołądkowych metafor, zadyszki stylistycznej i egzystencjalnego pierdololo w postaci pisania tego samego, ale synonimami, przypomina też trochę film Vegi. Warszawa co prawda wygląda jak serial TVN-u, ale taki z czerwonym kwadracikiem i bez Karolaka, ale cała reszta... o panie. Są takie dwie postacie - Stryj i Dario - które się wypowiadają, jakby połknęli scenariusz filmu Vegi, ale nikt im nie zaproponował, żeby go wydalili. Dlatego tak plują; plują "kurwami" "p*dałami" czy gej czy nie gej, brzydkimi określeniami na ludzi innych kolorów skóry, co oni by nie ruchali, wszystkie kobiety to kurwy (o tym więcej później) blablabla ruchanie sranie mordo dawaj kopyto Jacuś kurwa ja pierdolę chuj dupa gnój. Tak to wygląda. Tak to właśnie wygląda. Więcej głębi i polotu ma tekst "Diss na dziada" autorstwa Kuli daje fula. Mimo to książka dalej udaje inteligentne, wnikliwe spojrzenie na ludzkość. Zepsucie. Pieniądze. Kokainę. Sranie w banie i kichanie, nie umiem pisać jak Żulczyk. Oduczyłam się mniej więcej po wyjściu z okresu edgy pisarki.
I wiecie, poświęciłam dwa akapity na styl tej książki, a jeszcze nie przeszłam do tego, co mnie najbardziej zdenerwowało. A mianowicie: Jakub Żulczyk nienawidzi kobiet. Tak. Powiedziałam to. Na początku bardzo sprytnie to ukrywał, powtarzając odpowiednio często, że główny bohater nie cierpi przemocy wobec kobiet, ale jak każda postać zaczęła nazywać kobiety kurwami, to się wywaliło wszystko na ryj. Wszystkie kobiety są brzydkie. Głupie kurwy ponaciągane, jak zrobią nie tak jakby chciał bohater, to są miss Węgorzewa botoksiary lachociągi sprzedajne dziwki blablabla nie zniosę tego znów. Finalnie postać o imieniu Jacek jest miła tylko dla SWOJEJ WYIMAGINOWANEJ ŻONY, KTÓRA ŚNI MU SIĘ W PIERDLU. Może dlatego, bo wyszła z jego głowy, a on jest taki mądrutki, wspanialutki. Głośno kobiety nie zwyzywa, ale dwa akapity wysmarowane, jaka jest brzydka i daje dupy, ile razy, z kim, jak, ile hajsu za to wzięła. On kobiety nie uderzy, ale jak uderzy kolega to już mu wolno - a potem jak jednak nie wolno, to Jacek dostaje wpierdol za zwrócenie koledze uwagi, ale co, przykro ma mi być? Czerpałam niesamowitą satysfakcję z tego, że czasem mu się oberwało. Nie wiem czy zamysłem było, żebym go nienawidziła, a kibicowała postaciom, które mają zatwardzenie od połknięcia wszystkich polskich przekleństw bez popitki. Może tak. Wtedy się udało, brawo.
Oprócz nienawiścianu kobiecanu dożylnie, Jacek wpompowuje sobie czynnie booster ego w żyły. Wybija mordą czwartą ścianę, jakby grał w jakimś filmie, nie wiem, Soderbergha, ale w książce to nie działa. W książce, która i bez tego jest przerostem formy nad treścią, to mnie denerwuje. Bo ja chcę dalej, a Jacek stoi przez to w miejscu i jest gorszy niż wcześniej. Nikt nie jest wystarczająco dobry, by Jacek spojrzał na niego łaskawie. Wszyscy są brzydcy, głupsi od głównego bohatera, mongoloidy, ponaciągane szmaty, festyn brzydoty w Piździochowie Dolnym, wszyscy ćpają, są p*dałami sratata, weź spójrz w lustro, cepie. Jacek jest prosty jak jego konstrukcja w sumie - przejrzałam go szybko i miałam ochotę zasadzić gonga na ryj w okolicach setnej strony. Nie zdradzę zakończenia, ale z pewnych względów jest najbardziej satysfakcjonujące. Nie tylko dlatego, bo postać, którą najbardziej lubiłam, skończyła najlepiej. Anyways, nie chcę tego gówna chwalić. Chcę wam powiedzieć, że to jest jedna z gorszych rzeczy, jakie w życiu czytałam. A mogła być taka nawet dobra. No niestety. Nie każdy może być Olgą Tokarczuk. Niektórzy są Jakubem Żulczykiem. I ślepnie się od jego literatury jak od światła. Ha ha. *mem z Dicaprio, co pokazuje palcem coś przed sobą*
Jak się trochę czyta polskiej literatury (bo co do tłumaczeń to nie wiem, co się będę wypowiadać) to można zauważyć pewne mechanizmy. Na przykład ja się za wielką znawczynię nie mam, ale potrafiłam po piętnastu stronach tej książki wyczuć, że przed wydaniem czytał ją tylko sam autor. Bo nie wiem, ale wydaje mi się, że gdyby redaktor przeczytał chociaż te piętnaście stron...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-04
Nie czytam opisów książek, bo i tak zazwyczaj co innego w środku dostaję - unikam zawodu. Teraz jednak przeczytałam opis już po fakcie i aż parksnęłam, gdy dotarło do mnie, że "Gorzko, gorzko" ma w sobie wszystko, co oferuje blurb na kwiecistej okładce. Jest trochę kiczowata, ale ładna. Jak te wszystkie fanty zbierane przez babcię Barbarę w mieszkanku na placu Górnika.
Przechodząc już jednak do konkretów - zgodnie z zapowiedzią, "Gorzko, gorzko" to opowieść o kobietach, w której mężczyźni sprowadzeni są do towarzystwa - ojcowie, wujkowie, zawodzący wisielec Zbyszek Papuga, jasnowidz, wędrowny handlarz. Joanna Bator robi odwrotność opowieści napędzanych tylko mężczyznami. "Gorzko, gorzko" jest rozkosznie kobietocentryczną opowieścią o niekochaniu, kochaniu, przywiązaniu, ucieczkach, poświęceniach, bólu i marzeniach. Czyli właściwie wszystkim tym, co przeżywają kobiety w realnym świecie, ale w książce rozdzielone jest na cztery pokolenia, przyprószone magicznym realizmem i uroczym słowotwórstwem, które po jakimś czasie włazi też do słownika czytelnika. Mam zamiar nazywać masło buterkiem, a i owszem, dziękuję, pani Joanno!
Styl Bator podszedł mi już przy poprzedniej lekturze - "Ciemno, prawie noc" - ale tu znacznie wyewoluował. Przede wszystkim dlatego to zauważyłam, bo żonglowała sprawnie między skrajnymi narratorkami, każdej nadając charakterystyczny sznyt, a język nie tracił na lekkości i plastyczności. Opowiedziała w końcu kilkadziesiąt lat historii, pozwalając najmłodszej Kalinie poszukiwać i zadawać pytania, na które ostatecznie średnio dostała odpowiedź. Ale ja też odpowiedzi nie oczekiwałam. W niedopowiedzeniu tkwi tu siła - nie zadawaj pytań, tylko przeżywaj, mój ulubiony gatunek literacki.
Dlatego ja nic więcej nie powiem, na pytania nie odpowiem. Jak ktoś chce przeżyć trochę czasem obcych, ale intensywnych emocji, a do tego dostać Polską po ryju, "Gorzko, gorzko" jest dobrym wyborem.
Nie czytam opisów książek, bo i tak zazwyczaj co innego w środku dostaję - unikam zawodu. Teraz jednak przeczytałam opis już po fakcie i aż parksnęłam, gdy dotarło do mnie, że "Gorzko, gorzko" ma w sobie wszystko, co oferuje blurb na kwiecistej okładce. Jest trochę kiczowata, ale ładna. Jak te wszystkie fanty zbierane przez babcię Barbarę w mieszkanku na placu...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-21
Zacznę od metafory, by wyjaśnić, dlaczego moim zdaniem ta książka zasługiwałaby na pięć gwiazdek, ale ja daję trzy: otóż Pochłaniacz autorstwa Katarzyny Bondy jest jak oszukańcza czekoladka z bombonierki. Wygląda nawet ciekawie, ma jakieś wzorki, nieźle pachnie. Nie oczekujesz po niej jakości czekoladek Lindt, ale może chociaż mogłaby stanąć obok czekolady Magnetic z Biedronki. Potem gryziesz, przez chwilę czujesz wyrób czekoladopodobny, potem zaś REGULARNE GÓWNO. Czy też kałomocz, gdyż to słowo bardzo lubi pani Bonda. W każdym razie: ta książka jest gównem. Już mówię dlaczego. I nie, nie dlatego, bo akcja dzieje się w Sopocie. Sopot śmierdzi, aczkolwiek nie aż tak jak Pochłaniacz.
Zacznijmy od stylu. Styl nie jest zły. Nie jest też dobry. Powiedziałabym, że stylu są tam szczątkowe ilości. Książkę czyta się szybko przez krótkie zdania, aczkolwiek zaraz musisz do nich wracać, bo same sobie przeczą. Albo autorka gubi podmiot. Albo gubi w ogóle sens akapitu, bo ktoś coś tam mówił, ale Bonda zaplątała się w swojej dygresji o świetle lampy i nagle bum! znowu mówi jakaś osoba. Niewymieniona z imienia. Kto to niby jest? Trzeba sprawdzić - no to wracam. I jadę dalej. Mogłabym tak godzinami wymieniać, co tam jest technicznie nie tak: powtórzenia, dziwaczne konstrukcje, naprawdę wątpliwe sformułowania. Odpuszczę sobie. To powinna wyłapać redakcja, nie zaś ja, kiedy po raz dziesiąty tego samego popołudnia łapię się za głowę. W pewnym momencie już ignorowałam błędy, żeby dojść do końca i móc to odhaczyć.
Kiedy już przestałam robić przystanki, żeby ponarzekać na zagubione podmioty, narratorów czy powtórzenia tak oczywiste, że wyłapałoby je dziecko z podstawówki - zaczęłam pochylać się bardziej nad treścią. Oh boy... wolałam już kląć na beznadziejną korektę. Redaktor, który tę książkę czytał, najwyraźniej bał się powiedzieć pani Bondzie "wywal to". A powinien. Wtedy mielibyśmy MOŻE zgrabny kryminał na 300 stron. Ale nikt nic nie wywalał, toteż mamy: origin psa wąchającego szmatę przez dwie strony; origin ukraińskiej sprzątaczki, która musi coś podsłuchać; origin każdego męża, drugiej żony, menela i jeszcze pewnie gołębia, gdyby musiał nasrać na odpowiednią osobę. Każdy musi mieć jakąś historię, która mnie jako czytelnika nie obchodzi wcale - może obchodziłaby w obyczajówce, ale w historii kryminalnej? Mającej trzymać w napięciu? Takiej, która powinna cechować się dynamiką; dynamiką tutaj zagubioną w historiach wnoszących tyle, co nic. W pewnym momencie byłam tak zagubiona, że przestało mnie obchodzić kto i dlaczego zabił. Miałam ochotę napisać autorce wiadomość, w której zawarłabym tylko link do piosenki o tytule "Shut up". Klawisz "Delete" nie gryzie. Naprawdę. Sprawdzałam.
Główna bohaterka, Sasza, również taki origin dostaje, oczywiście. Nie martwcie się, potencjalni czytelnicy, jest długi. Może nie zbędny, ale tak durny! TAK DURNY! że musiałam odłożyć książkę, żeby się wyśmiać, a potem opowiedziałam przyjaciółce, żeby pośmiała się ze mną. Ostatnio tak się śmiałam na czymś, co było zabawne specjalnie, nie niechcący. Pomijając origin, Sasza jest tak bezbarwna mimo starań Bondy, że mnie to aż przerażało. Podejrzewam, że miała też mniej czasu na kartach książki niż obu Waldemarów (a było ich chyba nawet trzech, nie wiem, zgubiłam się, sorcia), ale nie liczyłam. Tak czułam. Sasza widzi fakultety po twarzy, jest kretynką, ale i tak wszystko wie, bo musi, bo pani Bonda jej powiedziała. Nie umiem nawet powiedzieć, że Saszy nie lubię. Skłamałabym. ONA MNIE NIC NIE OBCHODZI. Jak ma mnie obchodzić karton z historią alkoholizmu, ciocią Adą i intuicją pięcioletniego dziecka. Nie, sześcioletniego. Bo to jej córka trochę wpadła na rozwiązanie sprawy, ale no spoilers. Kolejna scena, którą obśmiałam w przerwie od czytania. Anyways, nie da się Saszy lubić, gdyż nie da się nawet przejąć jej istnieniem.
Oprócz głównej bohaterki mamy galerię postaci: policjanta o pseudonimie Duch, który w 1/3 książki zmienia nagle charakter i wypowiada się jak szesnastolatek spędzający wolny czas na piciu monsterka z byczkami; bliźniaków Wojtka i Marcina, których myliłam cały czas, bo autorka używała w ich wspólnych scenach synonimu MĘŻCZYZNA (bardzo pomocne, pani Kasiu); komendanta Waligórę bez charakteru, którego wyobrażałam sobie jako męża Agnieszki Smoczyńskiej, co odróżniało go od innych facetów; Bulego i jego żonę Tamarę - sorry, oni tam byli, on miał karczycho, ona była Serbką. A!!! Jeszcze Łucja. Pani Bonda chyba jej nie lubiła, więc jest to moja ulubiona postać, bo niechcący jej wyszła. Miała nawet ciekawą narrację i zalążek charakteru. Napiszę o niej fanfika, watch me.
Treść jest tak chaotyczna, że nie wiem, czy pani Bonda miała plan na książkę, czy posklejała sobie randomowo napisane narracje. Niektóre rozdziały mają dwie strony. I mają origin psa. Książka wygląda jak patchwork i próbuje upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Doceniam research, upchnięto tutaj naprawdę sporą wiedzę z zakresu prawa, administracji czy kryminologii (pozdrawiam jako wykształcona w tym kierunku), więc daję plusika. Ale fabularnie, jako cała konstrukcja to leży i kwiczy. W pewnym momencie nie wiedziałam kto jest kim i czego chce, kto kogo zabił, czyją jest córką, mężem, babcią siódmej wody po kisielu szwagrem cioci wujka Waldemara. A czy mnie to obchodziło? Nie. Stękałam "no dalej" i czekałam na koniec. Nie wiem czy zakończenie mnie satysfakcjonuje. Chyba nie. Bo mam je gdzieś. Jest podwaliną pod kolejne tomy - ale żeby je czytać to musiałabym nie walić głową o ścianę przy czytaniu pierwszej części.
Ach, dałam wyżej plusika, co nie? Otóż zabieram go karnie za nielubienie osób troszkę grubszych. Skąd ten wniosek? Każda pani odstająca od jakiejś wizji autorki jest "dobrze odżywiona" "ledwo się toczy" "ma potężne łydki". Sorry, kiedy zestawiasz to z talią osy albo przydługą dygresją, że Saszka to ma super przemianę materii, a wpieprza makaron w nocy to... BARDZIEJ OSTENTACYJNIE NIE LUBIĆ OSÓB O ROZMIARZE 40+ SIĘ NIE DA. Oberwało się też Wietnamczykom i innym "żółtkom". W narracji Ducha, bo to byczku od monsterka i karmi zezowatego kota sześciodniowym tuńczykiem. MNIAM.
Nie polecam. Chyba że ktoś lubi słowotok i miasto Sopot. JA NIE LUBIĘ. NIE CIERPIĘ. ŻEGNAM OZIĘBLE, PANI KATARZYNO.
Zacznę od metafory, by wyjaśnić, dlaczego moim zdaniem ta książka zasługiwałaby na pięć gwiazdek, ale ja daję trzy: otóż Pochłaniacz autorstwa Katarzyny Bondy jest jak oszukańcza czekoladka z bombonierki. Wygląda nawet ciekawie, ma jakieś wzorki, nieźle pachnie. Nie oczekujesz po niej jakości czekoladek Lindt, ale może chociaż mogłaby stanąć obok czekolady Magnetic z...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-04-15
2021-04-02
Nie wiem za bardzo, od czego zacząć, więc może zacznę od tego, jak na tę książkę trafiłam. Otóż, nie pasuje tu utarte "zajrzałam z ciekawości". Staram się wspierać polskich autorów, a że książka pani Godlewskiej dostępna jest w Legimi i nie trzeba za nią dodatkowo płacić, tak więc zajrzałam, bo zajrzałam. Gdybym zapłaciła prawie 30 zł za "Damę Kier", prawdopodobnie za karę odpuściłabym sobie z dwa obiady, żeby mieć złudzenie, że mi się ta inwestycja zwróciła. Nie lubię mówić, że "zmarnowałam pieniądze" albo "zmarnowałam czas" czytając coś, bo jestem - może dość naiwnego - zdania, że każda lektura czegoś uczy. Doszłam do pewnych wniosków podczas lektury książki pani Godlewskiej, ale o tym potem. Nadal uważam swój czas za zmarnowany.
Może jestem staroświecka, aczkolwiek lubię, kiedy książka ma konstrukcję. Wstęp z ekspozycją, już pomijając jakiej jakości, rozwinięcie i zakończenie, konsekwentnie napisane zgodnie z tym, co zaprezentowała środkowa część. To dla mnie już gwiazdka więcej dla książki, gdyż daje mi to chociaż wskazówkę, że autor zna podstawy tworzenia fabuły. "Dama Kier" to strumień świadomości. Dosłownie. Ta książka nie jest zbudowana, ona jest posklejana z randomowych myśli powstałych zapewne przy zmywaniu albo - przepraszam, to jest moje pierwsze skojarzenie - podczas siedzenia na kiblu. I to nie byłoby nic złego, gdyby pisał to autor znający zasady strumienia, mający doświadczenie, a już najlepiej zalążek talentu. Jakiś spryt, jakąś smykałkę do wodzenia czytelnika za nos na tyle skutecznie, żebym pogroziła mu palcem, tyle że tak z uśmiechem. Monice Godlewskiej mam ochotę zabrać klawiaturę, a potem roztrzaskać na najbliższym kamieniu. Jej strumień płynie. Płynie tak jak myśli przed snem - bez ładu i składu, przeczący sam sobie, niezredagowany, chaotyczny, bez polotu. To nawet nie wygląda jak brudnopis. Mój brudnopis ma chociaż konsekwentnie wypisane daty - "Dama Kier" również dobrej chronologii ani rozsądnego upływu czasu nie jest mi w stanie zaoferować.
Główna bohaterka mówi jedno, robi drugie, a rozdział później się resetuje. I tak przez prawie pięćset stron. Autorka tak często powtarza pewne rzeczy, by potem niemal radośnie im zaprzeczyć, że to aż godne podziwu, jak bardzo można unikać czytania WŁASNEGO TEKSTU. I tak, to mogłaby być kwestia charakteru bohaterki, co jest ciekawym konceptem, ale a) trzeba umieć to napisać oraz b) po takiej samej niekonsekwencji wśród innych bohaterów wnioskuję, że sprzeczności i bzdury to po prostu nieudolność autorki. Fabułę, którą można by zmieścić na 200 stronach, pani Godlewska rozciąga więc na dwa razy więcej. Przez połowę książki nic się nie dzieje, czas stoi w miejscu, bohaterowie krążą jak balony z helem po błękitnym niebie, a ja się zastanawiam: "dlaczego czytam tę książkę?" Bo jestem uparta, oto dlaczego.
Nora Hardinge jest nieznośna. I to właściwie od samej ekspozycji na początku książki - potem dryfuje konsekwentnie na fali własnego ego. Wciąż powtarza, że musi wyjść na salony, na które ostatecznie wychodzi chyba w połowie książki - a może nie! Może nie wychodzi, ona się tylko kręci w miejscu, ma randomowe flashbacki wpatrzona w herbatę, zachowuje się jak idiotka i powinna już dawno upaść na samo dno, ale jej otoczenie wydaje się być równie idiotyczne jak ona. Autorka każe innym bohaterom uważać Norę za piękną, a potem wprowadza drugą perspektywę - męską - i radośnie zaprzecza urodzie Nory. Cillian Shaw jest bucowaty, nieznośny, a napisany tak nieudolnie, że znów zadałam sobie pytanie: "DLACZEGO JA TO CZYTAM?". Nora broni się jeszcze jakoś - nie odbiega zbytnio od innych bohaterek ze słabej literatury romansowej, a poprowadzona błyskotliwszym piórem, zapewne miałaby moc wzbudzania pozytywnych emocji. Nora wzbudza zaś tylko odruch uderzania dłonią w czoło. Shaw za to przypomniał mi z pewną nostalgią mojego pierwszego bohatera, który zachowywał się identycznie - bo miałam wtedy 17 lat i byłam pewna, że tak zachowują się mężczyźni. Autorce daję jednak trochę więcej lat, a skoro wydała książkę, to oczekuję też, że nie zajedzie mi od niej wczesnym blogspotem, nostalgią klepania zadań z matematyki podczas pisania rozdziału obyczajówki czytanej przez moje inne nastoletnie koleżanki. Czekałam cierpliwie, aż Shaw wygrzebie sobie małym palcem kawałek mięsa spomiędzy zębów, a potem klepnie Norę w tyłek z głośnym "plask!" - gdyby tak się stało, chyba popłakałabym się z zażenowania, ale na pewno nie byłabym zaskoczona!
Reszta bohaterów to plama. Kogo pamiętam, tak na szybko. Henry'ego, zmarłego męża, bo w flashbackach Nory podkręcał wąsa z mrocznym śmiechem, ale przepraszam, Dundersztyc miał więcej głębi mimo wszystko. Pamiętam Lennoxa, jedynego myślącego bohatera, który z jakiegoś powodu dostał pięć minut, bo autorce nie chciało się wysłać kogoś, by podsłuchał lennoxowe rozmowy. Pamiętam Rodericka i Penelope, umilających mi chociaż końcówkę książki. Kathryn, kolejną wspaniałą antagonistkę, ale ona to nie podkręcała wąsa - co najwyżej czaiła się z bazooką. Nie zapominam oczywiście o MARIETTE FRANCUSKIEJ POKOJÓWCE oraz hinduskiej służbie, która przypomniała mi o "dobrym mzimu" z "Pustyni i w puszczy", a to powinno już wszystko mówić o tym, jak pani Godlewska ten temat poprowadziła.
Kwestii historycznych poruszać nie będę, gdyż się nie znam - ale autorka też nie, haha! Btw, też bardzo lubię ekranizację "Dumy i uprzedzenia", bardzo fajny film. Taki inspirujący do opisywania roku 1902, co nie? Przepraszam, już wracam do merytoryki.
Na samym początku napisałam, że każda książka czegoś uczy i że mam mimo wszystko wnioski płynące z lektury "Damy Kier" Mam. Wypiszę je w punktach:
1) Gdybym wydawała książkę, to nie w wydawnictwie Lira, bo korekta i redakcja nie istnieje.
2) Kocham język francuski, ale gdyby książka trwała 100 stron dłużej, znienawidziłabym go dzięki Monice Godlewskiej.
3) Miło było dostrzec moje nastoletnie błędy w książce wydanej przez dorosłą kobietę. Niektóry się niczego nie uczą, a ja chociaż tak.
4) "Shaw" to nazwisko irlandzkie. A nie, moment, wcale nie. RISERCZU W TEJ KSIĄŻCE NIE ODNOTOWANO. W 1902 roku nie było przecież Google.
5) Tam podobno był romans, ale jak widać w mojej recenzji, ciekawy i przekonujący w takim stopniu, że nie poświęciłam mu nawet akapitu.
6) Od teraz będę wspierać tylko dobrych polskich autorów. Czyli nie panią Monikę.
Dziękuję za uwagę. Nie polecam. Już lepiej obejrzeć sobie "Dumę i uprzedzenie", a najlepiej to poczytać, bo książka bardzo przyjemna. I redaktor widział ją na oczy! Cytując Gosię Andrzejewicz: no i tyle.
Nie wiem za bardzo, od czego zacząć, więc może zacznę od tego, jak na tę książkę trafiłam. Otóż, nie pasuje tu utarte "zajrzałam z ciekawości". Staram się wspierać polskich autorów, a że książka pani Godlewskiej dostępna jest w Legimi i nie trzeba za nią dodatkowo płacić, tak więc zajrzałam, bo zajrzałam. Gdybym zapłaciła prawie 30 zł za "Damę Kier", prawdopodobnie za...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-18
Czytałam tę książkę długo jak na jej długość, ale to nie wina autora, tylko bardziej moja, bo zamykały mi się oczy ze zmęczenia. "Rybacy" co prawda zaczynają się spokojnie, wręcz monotonnie powiedziałabym, ale Obioma po prostu spacerkiem podprowadza nas pod najbardziej ekstremalną karuzelę w swoim wesołym miasteczku. Potem już tylko trzeba mocno się trzymać, żeby nie wypaść, bo nikomu nie daje odetchnąć. Główny bohater to chłopiec zaledwie dziesięcioletni już pod koniec powieści, ale narratorem jest wdzięcznym, solidnym, wtrącającym humorystyczne wstawki bez sztuczności i braku wyczucia. Otaczają go postacie, które nie zlewają się w jedno, a charakterystyczne, łatwe do zapamiętania, polubienia czy wręcz przeciwnie - znienawidzenia. Tak jest z jego starszymi braćmi - Ikenną, Boją i Obembe - rodzicami, czy miejscowym prorokiem-dziwakiem - Abulu, o którym bym coś napisała, ale to SPOJLER. A przecież polecam tę książkę. To bardzo przystępne, przyjemne wejrzenie w obcą kulturę, bo autor zaprasza nas małymi kroczkami, żeby nie pogubić czytelnika wśród faktów historycznych i obco brzmiących imion.
Czytałam tę książkę długo jak na jej długość, ale to nie wina autora, tylko bardziej moja, bo zamykały mi się oczy ze zmęczenia. "Rybacy" co prawda zaczynają się spokojnie, wręcz monotonnie powiedziałabym, ale Obioma po prostu spacerkiem podprowadza nas pod najbardziej ekstremalną karuzelę w swoim wesołym miasteczku. Potem już tylko trzeba mocno się trzymać, żeby nie...
więcej Pokaż mimo to