-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Biblioteczka
2016-02-05
2024-03-23
Jedno mi przeszkadza w tej książce: tytuł. Może to kwestia interpretacji, ale moim zdaniem o wiele lepiej by pasowało do treści „Gdybyś mnie teraz zobaczyła”. Taka mała różnica, prawda? A tak wiele zmienia. Bo w tej powieści chodzi przede wszystkim o to, by Elizabeth zobaczyła Ivana. A nie odwrotnie.
Powieść kompletnie zaskoczyła mnie elementami, które z całą pewnością nie mogą wydarzyć się w rzeczywistości. A może jestem po prostu człowiekiem zbyt małej wiary?
Od razu pokochałam tę książkę, ponieważ Ivan ukazuje Elizabeth, jak należy żyć, by cieszyć się każdą chwilą. Podczas gdy on ją tego uczy, my również „bierzemy” coś dla siebie. Po lekturze czułam się tak przepełniona emocjami i motywacją, by cieszyć się z wszystkiego, co posiadam. Do tego w jakimś stopniu podniosła mnie na duchu. Jestem pewna, że jeszcze kiedyś wrócę do tej powieści. Chociaż to romansidło, jest takie inne niż zwykle. I czyta się bardzo dobrze. Oraz przede wszystkim to coś więcej niż tylko romansidło.
Jedno mi przeszkadza w tej książce: tytuł. Może to kwestia interpretacji, ale moim zdaniem o wiele lepiej by pasowało do treści „Gdybyś mnie teraz zobaczyła”. Taka mała różnica, prawda? A tak wiele zmienia. Bo w tej powieści chodzi przede wszystkim o to, by Elizabeth zobaczyła Ivana. A nie odwrotnie.
Powieść kompletnie zaskoczyła mnie elementami, które z całą pewnością nie...
2020-03-26
Jak tylko dowiedziałam się, że ta książka się pojawi, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Dwie poprzednie części: „Wołanie kukułki” oraz „Jedwabnik” przypadły mi do gustu i byłam ciekawa dalszych losów Cormorana Strike’a oraz jego uroczej asystentki Robin. Dzięki mojej przyjaciółce Izie mogłam ją przeczytać podczas urlopu i chociaż z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, w której dorwę się do tej książki, miałam pewne obawy, ponieważ trafiłam na kilka opinii, że ta część nie dorównuje poprzednim. Czy tak jest? Właściwie tak. Ale to nie oznacza, że nie warto po nią sięgać. To nadal ciekawa powieść z interesującym i zaskakującym wątkiem kryminalnym, aczkolwiek on jest tylko „pretekstem” do poznania przeszłości bohaterów.
Sam wątek kryminalny rozpoczął się ciekawie, w trakcie książki poznajemy mordercę, chociaż nadal zagadką było to, kim on jest. Po prostu autorka dała nam możliwość wniknięcia w jego umysł, myśli, szczególnie podczas zabójstw, które popełniał. Pod koniec książki jego tożsamość tak bardzo mnie zaskoczyła, że nie byłam pewna, czy zakończenie mnie satysfakcjonuje. Oczywiście zostało wszystko wyjaśnione, ale pozostał jakiś… hmm… niedosyt.
W dużej mierze „Żniwa zła” skupiają się na przeszłości i teraźniejszości Cormorana i Robin. Cieszę się, że mogłam się dowiedzieć o nich czegoś więcej, niestety… Robin mnie trochę irytowała. Właściwie irytował mnie tylko wątek z jej narzeczonym. Nadal nie mogę uwierzyć, dlaczego ona z nim była. Jak już coś szło po mojej myśli i kibicowałam jej: no, dalej, Robin, dobra dziewczyna, dobrze robisz! To zakończenie tak bardzo mnie rozczarowało, nadal nie potrafię pojąć, jak ona mogła to zrobić. Z jednej strony czekam na kontynuację (mam nadzieję, że powstanie), z drugiej nie wiem, czy chcę wiedzieć, co będzie dalej.
Pojawiło się kilku nowych bohaterów, szczególnie polubiłam Shankera. Mam nadzieję, że autorka nie pominie go w kontynuacjach.
Chociaż nie jest to najlepsza część o Cormoranie, miło (poza jednym wątkiem) spędziłam czas z bohaterami. Książka wciąga od początku, aż do samego końca, chociaż on sam jest rozczarowujący. Głównie dlatego, że wszystko idzie tak powoli, a na samym końcu masa różnych zdarzeń dzieje się tak szybko, że stanowi to dość nieprzyjemny kontrast. Mimo wszystko jest do dobra książka i jeśli, jak ja, polubiliście Cormorana, „Żniwa zła” również musicie przeczytać.
Jak tylko dowiedziałam się, że ta książka się pojawi, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Dwie poprzednie części: „Wołanie kukułki” oraz „Jedwabnik” przypadły mi do gustu i byłam ciekawa dalszych losów Cormorana Strike’a oraz jego uroczej asystentki Robin. Dzięki mojej przyjaciółce Izie mogłam ją przeczytać podczas urlopu i chociaż z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-29
2016-09-11
„Dziewczyna z pociągu” jest jedną z najbardziej znanych książek wydanych w zeszłym roku: szybko stała się bestsellerem, została przetłumaczona na wiele języków, a na początku października film na jej podstawie trafił do kin. I właśnie to było moją główną motywacją, by przeczytać tę książkę teraz. Nie zawsze czytam książkę przed wybraniem się na jej ekranizację, jednak w tym przypadku pomyślałam, że muszę to zrobić. Dzięki koleżance, która udostępniła mi audiobooka, spędziłam ok. 9 godzin z bohaterami.
Najpierw może kilka słów o samym audiobooku. Tak naprawdę jest to mój pierwszy polskojęzyczny audiobook (mam za sobą 3 audiobooki po niemiecku i jestem w trakcie czwartego) i bałam się, że nie dam rady go wysłuchać całego. Niestety podczas słuchania mam tak, że łatwo się „wyłączam”. Jednakże tutaj… coś takiego mi się nie zdarzyło. Początkowo trudno było mi przyzwyczaić się do głosu Karoliny Gruszki, która czytała książkę, ale wystarczyło piętnaście czy dwadzieścia minut, żeby to się udało. Szkoda tylko, że nie zaangażowano trzech osób, ponieważ historia jest opowiedziana z perspektywy trzech kobiet: Rachel, naszej tytułowej dziewczyny z pociągu, Megan i Anny. Lepiej by się słuchało, gdyby Rachel miała głos Karoliny (Rachel jest tą główną narratorką, więc jakieś 3/4 książki jej z jej perspektywy i chyba już zawsze będę kojarzyła, że ta bohaterka ma głos Karoliny), a fragmenty Megan oraz Anny czytałyby dwie różne osoby. Ułatwiłoby to połapanie się, kto i co.
Książka jest tak wciągająca, że nie potrafiłam się od niej oderwać. Podczas słuchania kolorowałam. I co z tego, że ręka mi już odpadała, ale nie byłam w stanie wyłączyć mp3 i zająć się czymś innym (możecie powiedzieć, że mogłam słuchać i zająć się czymś innym, ale tylko przy kolorowaniu jestem w stanie się skupić na słuchanym tekście. Ewentualnie spacer wchodzi w rachubę). Jednego dnia przesłuchałam połowę i skończyłam tylko dlatego, że bateria mi się wyczerpała i musiałam ją naładować. Następnego dnia przesłuchałam resztę. Podejrzewam, że gdybym miała książkę w ręce zdołałabym ją przeczytać nawet jednego dnia.
Pierwszy raz spotykam się z thrillerem czy kryminałem, w którym główną postacią jest dość przypadkowa dziewczyna (jak się później okazuje nie taka przypadkowa, jak się początkowo sądzi), która z pociągu przejeżdża obok wielu domów i lubi obserwować parę jednego z nich. Angażuje się w śledztwo, nie tylko dlatego, że jej zdaniem widziała coś ważnego, ale również dlatego, że to nadaje sens jej życiu, coś się wreszcie dzieje. Rachel jest alkoholiczką, której małżeństwo się rozpadło i nadal nie potrafi się z tym pogodzić. Dlatego jest niewiarygodnym świadkiem, policja nie chce jej wierzyć, a ona uparcie dąży do tego, żeby ktoś jej uwierzył, bo chce, żeby kobieta z jej ulubionej pary się odnalazła. Samej Rachel nie pomagają luki w pamięci, które powstały na skutek nadużywania alkoholu. Myślę, że główna bohaterka jest największym atutem książki: nie jest to zdrowa, mądra, prawie idealna dziewczyna, tylko kobieta z problemami, mająca luki w pamięci, zachowująca się irracjonalnie, nie radząca sobie z własnym życiem.
Samo poszukiwanie zaginionej również jest ciekawe, jak i przede wszystkim poszukiwanie tego, kto za tym stał. Rozwiązanie mnie zaskoczyło, ale to tylko kolejna zaleta tej książki. Dodatkowo mamy dwie osie czasowe: Megan opowiada o tym, co działo się kilka miesięcy czy tygodni wcześniej od wydarzeń, o których opowiadały Rachel i Anna.
Osobiście jestem tą książką zachwycona. Jestem pewna, że jeszcze do niej wrócę, a teraz nie pozostaje mi nic innego niż czekać na film :)
„Dziewczyna z pociągu” jest jedną z najbardziej znanych książek wydanych w zeszłym roku: szybko stała się bestsellerem, została przetłumaczona na wiele języków, a na początku października film na jej podstawie trafił do kin. I właśnie to było moją główną motywacją, by przeczytać tę książkę teraz. Nie zawsze czytam książkę przed wybraniem się na jej ekranizację, jednak w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-02
2016-06-11
„Taką powieść chciałaby napisać Camilla Läckberg” widzimy na okładce. Dla takich osób jak ja, fanów Camilli, jest to z jednej strony zachęcające. Z drugiej pojawia się obawa – czy tak w istocie jest? Niestety nie, Ninni musi jeszcze trochę popracować, żeby dorównać Camilli, chociaż wydaje mi się, że inspirowała się jej twórczością.
Książka Ninni ma podobną budowę do książek Camilli: Pojawia się kilku bohaterów, poznajemy ich życie, rodzinę, relacje z innymi osobami… i one budują połowę fabuły. Drugą połową jest oczywiście śledztwo, i podobnie jak w przypadku Camilli, jedną z bohaterek pracujących nad rozwiązaniem sprawy nie jest policjantka; w tym przypadku to dziennikarka, która po rozwodzie wróciła do rodzinnego miasta. O ile Camilla potrafi sprawić, że obie części zgrabnie tworzą interesującą i wciągającą całość, Ninni niestety tego się nie udało. O ile początek zapowiada się ciekawie, pod koniec również akcja nabiera trochę pędu, to jednak w środku są chwile, podczas których wieje nudą.
Inną wadą jest… rozwiązanie zagadki. Kiedy w końcu pada imię mordercy, niestety kompletnie nie pamiętałam tego bohatera. On pojawia się kilka razy, szczególnie z początku, w książce, ale pojawia się tak rzadko, że o nim zapominamy. Więc przy rozwiązaniu zagadki, moją jedyną myślą było: kim on, do cholery, jest?
Nie jest to zła książka. Jeśli macie ochotę na kryminał, a nie macie nic lepszego pod ręką i nie spodziewacie się arcydzieła literackiego, mogę polecić „Dziewczynę ze śniegiem we włosach”. Niestety porównanie do Camilli wypada na niekorzyść Ninni, ale ostatecznie miło spędziłam z nią czas
„Taką powieść chciałaby napisać Camilla Läckberg” widzimy na okładce. Dla takich osób jak ja, fanów Camilli, jest to z jednej strony zachęcające. Z drugiej pojawia się obawa – czy tak w istocie jest? Niestety nie, Ninni musi jeszcze trochę popracować, żeby dorównać Camilli, chociaż wydaje mi się, że inspirowała się jej twórczością.
Książka Ninni ma podobną budowę do...
2016-08-25
Podejrzewam, że prawdopodobnie nie spojrzałabym na tę książkę, gdyby mój tata nie otrzymał jej podczas rozbierania choinki w Bibliotece Śląskiej. Ponieważ nie chcę mieć w domu książek, których nie przeczytałam (nawet jeśli nie są moje), zabrałam się w końcu za czytanie. Dlaczego niechętnie? Bo nie przepadam za Wojciechem Cejrowskim. Znaczy się… lubię jego program „Boso przez świat” i jak trafiałam na niego w tv, zawsze z chęcią oglądam, ale pan Wojciech jako człowiek mnie irytuje. W dużej mierze jest to zależne od jego poglądów i tego, w jaki sposób je wyraża.
Ale jego poglądy, osobowość itd. to jedna sprawa, a podróże i programy oraz książki o nich to sprawa druga. Do tej pory tylko lubiłam jego „podróżnicze wcielenie”, teraz chyba zaczynam uwielbiać.
Bardzo dziękuję Bibliotece Śląskiej, bo gdyby nie ona, nie zajrzałabym do tak wspaniałej książki, jaką jest „Gringo wśród dzikich plemion”. Na ponad 250. stronach książki znajdziemy nie tylko wiele opowiadań Wojciecha z jego wypraw do Amazonii, ale również wiele dowiadujemy się o tamtejszych plemionach „dzikich”, jak żyją, czym się między sobą różnią itp. itd. I to wszystko zostało podane w interesującej i przede wszystkim zabawnej formie. Opowieści zostały opisane tak dowcipnie, że często wybuchałam śmiechem i nie raz nie mogłam aż uwierzyć, że to działo się naprawdę. Poza informacjami o „dzikich”, uzyskujemy mnóstwo informacji o tamtejszym klimacie, roślinach i zwierzętach. I chociaż z jednej strony tamtejsze miejsca wydają się interesujące, z drugiej wiem, że nie wytrzymałabym tam nawet kilku godzin :)
Jeśli chociaż częściowo jesteście zainteresowani podróżami (czyli tak jak mnie zdarzy Wam się czasem z przyjemnością zobaczyć jakiś program podróżniczy) i terenami (prawie) nieodkrytymi przez białego człowieka albo chociaż chcecie się rozerwać i szczerze pośmiać, serdecznie polecam Wam tę książkę. Z jednej strony jedną wadą jest jej chaotyczność, ale… z drugiej zastanawiam się, czy to nie jest jednak jej zaleta, bo sprawia wrażenie takiej „prawdziwszej”. Poza tym znajduje się tu trochę interesujących zdjęć, które dopełniają całość. Jestem pewna, że z chęcią sięgnę również po inne książki podróżnicze Wojciecha Cejrowskiego, a i do tej pewnie jeszcze kiedyś wrócę.
Podejrzewam, że prawdopodobnie nie spojrzałabym na tę książkę, gdyby mój tata nie otrzymał jej podczas rozbierania choinki w Bibliotece Śląskiej. Ponieważ nie chcę mieć w domu książek, których nie przeczytałam (nawet jeśli nie są moje), zabrałam się w końcu za czytanie. Dlaczego niechętnie? Bo nie przepadam za Wojciechem Cejrowskim. Znaczy się… lubię jego program „Boso...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-29
Prawdę mówiąc, jednej rzeczy nie rozumiem. Mam na myśli, że nie rozumiem samej siebie. Już któryś raz łapię się na tym, że coś mnie kompletnie nie interesowało, a jak już zmusiłam się (albo zrobił to ktoś inny), żeby zapoznać się czymś, od razu się w tym zakochałam. Głównie mam na myśli książki, czy właściwie serie… Do nich mogę zaliczyć Harry’ego Pottera, którego uwielbiam, jak mało co, Wiedźmina – do dziś jestem wdzięczna przyjaciółce, że namówiła mnie do przeczytania tej wspaniałej serii, a dziś na tę listę mogę wpisać Sherlocka Holmesa, w którym właśnie się zakochałam.
Nie wiem, dlaczego Sherlock nigdy mnie nie interesował. Oczywiście słyszałam o tym bohaterze, trzeba być totalnym ignorantem, żeby o nim w ogóle nie słyszeć, ale – chociaż uwielbiam kryminały i tego typu historie – nigdy nie byłam zainteresowana zapoznaniem się z nim bliżej. Paradoksalnie poznałam Sherlocka Holmesa i doktora Johna Watsona z FanFiction pisanych oraz tłumaczonych przez Ewę Białołęcką (skończyłam czytać jej Potterowskie FF, a nie miałam dość jej twórczości). Dodam, że większość z nich było… gejowskich. I bohaterowie spodobali się tak bardzo, że zdecydowałam się zajrzeć do oryginału. Szczególnie zachęciło mnie ciekawe wydanie „Przygód Sherlocka Holmesa”, ale że chciałam zacząć od początku, oczywiście sięgnęłam po „Studium w szkarłacie”.
Jestem zachwycona. Książka mnie pochłonęła, pokochałam głównych bohaterów (chociaż brakuje mi gejowskiego wątku, ups :)), a historię, która została opisana w pierwszej powieści, mnie oczarowała. Gdy zaczynała się druga część lektury, nie wiedziałam, co ma piernik do wiatraka, ale na końcu wszystko świetnie pozbierało się do kupy, wyjaśniło, co i jak i właśnie to mnie tak bardzo zaskoczyło i zachwyciło. Genialne.
Prawdę mówiąc, jednej rzeczy nie rozumiem. Mam na myśli, że nie rozumiem samej siebie. Już któryś raz łapię się na tym, że coś mnie kompletnie nie interesowało, a jak już zmusiłam się (albo zrobił to ktoś inny), żeby zapoznać się czymś, od razu się w tym zakochałam. Głównie mam na myśli książki, czy właściwie serie… Do nich mogę zaliczyć Harry’ego Pottera, którego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-01
Póki co mam w domu 4 części „Sagi o Fjällbace” szwedzkiej pisarki Camilli Läckberg. Zaczęło się od tego, że dałam mamie na urodziny część pierwszą i tak nam się spodobała, że wręczanie jej kolejnego tomu na urodziny czy święta stało się naszą małą tradycją. I choć mama wie, co dostanie w prezencie, cieszy się, ponieważ wie, że dostanie coś, co jej się spodoba. A przy okazji korzystam i ja, ponieważ zamiłowanie do kryminałów chyba wyssałam z jej mlekiem.
Nie mogę porównać „Kaznodziei”, który jest drugim tomem sagi z „Księżniczką z lodu” (część 1), ponieważ minął ponad rok przerwy, zanim zajrzałam do tej lektury. Nadal nie mogę uwierzyć, że ta książka stała rok na półce, zanim znalazłam czas, żeby ją przeczytać. Chociaż może to i lepiej, w tym momencie mam jeszcze dwie kolejne części…
Lektura, jak wiele kryminałów, zaczyna się od śmierci. Odnaleziono zwłoki niemieckiej turystki, a wraz z nią szkielety, jak się okazało, dwóch zaginionych dziewczyn sprzed wielu lat. Obrażenia wskazują na tego samego sprawcę, ale podejrzany za poprzednie morderstwa nie mógł być sprawcą w tym, ponieważ już od dawna nie żyje. Policja nie ma łatwego zadania, gdyż musi się zmierzyć z rozwikłaniem obu zagadek, jak i z tajemnicami pewnej, skłóconej rodziny. Do tego dochodzi wyścig z czasem, ponieważ zaginęła kolejna dziewczyna, która prawdopodobnie jest więziona przez mordercę…
Książka rozpoczyna się dość leniwie, ponieważ skupia się w dużej mierze na dwójce głównych bohaterów – policjantowi Patrikowi i jego ciężarnej partnerce Erice. Dopiero później, wraz z tym, jak bardzo posuwa się śledztwo do przodu i jak wiele pojawia się pytań, morderstwa wysuwają się na pierwszy plan, a domowe życie bohaterów schodzi w tło. I powiem szczerze, że coś takiego mi się podoba. Akcja nie kręci się tylko i wyłącznie wokół morderstwa, ale widzimy jak śledztwo wpływa na policjantów i ich życie rodzinne.
Samo śledztwo jest ciekawe, a im dalej, tym robi się ciekawiej i napięcie rośnie. Do tego stopnia, że czytając ostatnie 100 stron nie byłam w stanie oderwać się od książki. Dobrze, że był piątek i mogłam czytać do późna. I chociaż krótko przed zakończeniem książki pojawia się w umyśle czytelnika domysł, kto jest mordercą, nadal w pewnym stopniu to zaskakuje. Chociaż tym elementem zaskoczenia, nie jest może kto, ale dlaczego. I człowiek zaczyna myśleć oraz zastanawiać się nad tym, jak bardzo mają wpływ na umysł kłamstwa, którymi są karmione dzieci. Czasami konsekwencje są ogromne.
Książkę polecam. Warto, naprawdę.
Póki co mam w domu 4 części „Sagi o Fjällbace” szwedzkiej pisarki Camilli Läckberg. Zaczęło się od tego, że dałam mamie na urodziny część pierwszą i tak nam się spodobała, że wręczanie jej kolejnego tomu na urodziny czy święta stało się naszą małą tradycją. I choć mama wie, co dostanie w prezencie, cieszy się, ponieważ wie, że dostanie coś, co jej się spodoba. A przy okazji...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-12
„Kamieniarz” to oczywiście 3 tom „Sagi o Fjällbace” i spokojnie mogę uznać, że z pierwszych trzech to zdecydowanie najlepszy tom. Wszystko rozpoczyna się od odnalezienia zwłok kilkuletniej dziewczynki, która najprawdopodobniej utonęła w nieszczęśliwym wypadku, dopóki nie okazuje się, że… utonęła w słodkiej wodzie, a następnie została wrzucona do morza. Trwają poszukiwania mordercy, który może zagrażać życiu innych dzieci.
Powieść od początku do końca trzyma w napięciu i chociaż jest dłuższa od poprzedniej części, pochłonęłam ją szybciej, ponieważ kompletnie nie mogłam się od niej oderwać. Poznajemy kolejnych mieszkańców Fjällbaki i ich tajemnice. Jednocześnie w retrospekcjach poznajemy życie Agnes, żony tytułowego Kamieniarza i choć początkowo może się wydawać, że jej historia nie ma nic wspólnego z morderstwem Sary… nic bardziej mylnego. Zakończenie i rozwiązanie zagadki jest tak zaskakujące, że przecierałam oczy ze zdumienia. Szczególnie, kiedy wszystko się idealnie ze sobą połączyło. I tak jak w przypadku poprzedniej części, również tutaj widzimy, jak ważne jest wychowanie dziecka i że sposób w jaki matka zachowuje się w stosunku do swojego dziecka przekłada się na jego życie i zachowania. Polecam.
„Kamieniarz” to oczywiście 3 tom „Sagi o Fjällbace” i spokojnie mogę uznać, że z pierwszych trzech to zdecydowanie najlepszy tom. Wszystko rozpoczyna się od odnalezienia zwłok kilkuletniej dziewczynki, która najprawdopodobniej utonęła w nieszczęśliwym wypadku, dopóki nie okazuje się, że… utonęła w słodkiej wodzie, a następnie została wrzucona do morza. Trwają poszukiwania...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-30
Po ostatnich zdaniach „Kamieniarza” koniecznie musiałam przeczytać kolejną część sagi. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu, „Ofiara losu” toczy się kilkanaście tygodni po ostatniej scenie z poprzedniej części, więc właściwie czytelnik od razu wie, jak to wszystko się skończyło. Szkoda, spodziewałam się pociągnięcia tego wątku chociaż na część książki…
W „Ofierze losu” oczywiście mamy kolejne morderstwa. I chociaż ja, wstyd się przyznać, nie domyśliłam się, kto jest winny (jak się czyta wieczorami i zasypia nad książką, to umykają pewne sprawy), to domyślenie się tego jest proste. Moja mama już w połowie rozwiązała zagadkę, a jestem pewna, że i mnie udałoby się wcześniej, gdybym nie była śpiąca za każdym razem, gdy zaczynałam czytać. Jednak… czy ktoś się domyśli czy nie, spokojnie mogę powiedzieć, że to najgorsza część sagi. Oczywiście biorę pod uwagę tylko pierwsze cztery części. Camilla niestety miała spadek formy i to widać. Historia mordercy, która zawsze była jednym z najciekawszych elementów książki, mimo zaskoczeń i dziwnej sytuacji, wieje nudą. Nie podobało mi się również zakończenie książki, takie… nijakie. I do tego czytanie o młodych ludziach biorących udział w programie Fucking Tunum, czyli czegoś podobnego do Warsaw Shore… Trochę irytujące…
Mam naprawdę mieszane uczucia do tej książki, bo zaczęła się dobrze. Niestety potem było coraz gorzej. Oczywiście sagę polecam, a najlepiej ją zacząć od pierwszej części. Mimo że „Ofiara losu” jest spadkiem formy Camilli, i tak warto ją przeczytać, chociażby po to, żeby czegoś więcej dowiedzieć się o głównych bohaterach, nie mieć takiej dziury w znajomości ich życiorysu, jaka by się wytworzyła po ominięciu tej książki. Poza tym obiektywnie patrząc, nie jest to zła książka: Camilla po prostu poprzednimi częściami wysoko postawiła sobie poprzeczkę. Mam nadzieję, że dalsze części będą dorównywały poziomem „Kaznodziei” i „Kamieniarzowi”.
Po ostatnich zdaniach „Kamieniarza” koniecznie musiałam przeczytać kolejną część sagi. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu, „Ofiara losu” toczy się kilkanaście tygodni po ostatniej scenie z poprzedniej części, więc właściwie czytelnik od razu wie, jak to wszystko się skończyło. Szkoda, spodziewałam się pociągnięcia tego wątku chociaż na część książki…
W „Ofierze losu”...
2021-06-01
2016-08-20
Ta książka czekała 1,5 roku na mojej półce, zanim w ogóle po nią sięgnęłam. Dostałam ją od Biblioteki Śląskiej w ramach akcji rozbierania książkowej choinki. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie przeczytałabym tej książki. Pamiętam, że byłam trochę rozczarowana, jak zobaczyłam tematykę: obozy koncentracyjne? Książki o tej tematyce kojarzą mi się głównie z relacjami Borowskiego czy innych autorów, które relacjonowały nam, jakim koszmarem było życie w obozach koncentracyjnych. Co oczywiście nie budzi żadnych wątpliwości.
Ku mojemu zdziwieniu „Los utracony” różni się od relacji, które czytałam do tej pory. Jest to opowieść piętnastoletniego Węgra, który większość wojny przeżył w swojej ojczyźnie, pracując dla Niemców, aż w 1944 roku, jako że był Żydem, został wywieziony do Oświęcimia. Po czterech dniach wywieziono go do Buchenwaldu, a następnie do Zeitz. Najbardziej zaskakujące i szokujące w tej książce jest to, że bohater przyjmuje wszystko z takim spokojem, jakby to było normalne. Cieszył się, że jechał wagonem, w którym było 60 osób, a nie 80. Z początku był chętny do pracy i chciał być dobrym więźniem, żeby Niemcy byli z niego zadowoleni. Raz wspomniał, że pracowałby chętniej, gdyby któryś ze strażników mu powiedział, że dobrze wykonuje swoją pracę. Nawet bicie, upokorzenia itd. opisywał, jako coś normalnego, nie poświęcając temu zbyt wiele czasu. Raz, kiedy opuścił worek z cementem, który pękł, został pobity, ukarany i usłyszał od żołnierza: „że więcej nie upuszczę żadnego worka”. I faktycznie tak się stało, a bohater opisał żołnierza, który cały czas go pilnował: „W końcu już niemal zgraliśmy się, poznali na sobie, widziałem na jego twarzy prawie zadowolenie, zachętę, żeby nie powiedzieć – coś w rodzaju dumy". Książka jest pełna takich opisów i to one do mnie najbardziej trafiały: Jak straszne musiało być to miejsce, żeby w nawet najgorszej sytuacji szukać czegoś, co tylko mogło jakoś podnieść na duchu? Ostatnie zdanie świetnie podsumowuje całą lekturę i sprawia, że długo się o niej nie zapomni: „Przecież nawet tam, przy kominach, w przerwach między udrękami, też było coś na kształt szczęścia. Każdy pyta tylko o rzeczy trudne, o „koszmary”: choć mnie chyba to przeżycie pozostanie najbardziej w pamięci. Tak, przy najbliższej okazji, kiedy mnie znów zapytają, muszę im opowiedzieć o szczęściu obozów koncentracyjnych.”
Imre Kertész był węgierskim pisarzem, który w 2002 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla. „Los utracony” jest nie tylko jego pierwszą książką, ale i również autobiograficzną powieścią. Chociaż wiele rzeczy może się wydawać nieprawdopodobnych (głównie w drugiej części powieści), szczególnie porównując do innych relacji… kto wie, może tak naprawdę było? Powieść, przynajmniej z początku, przemawia tym bardziej, że bohater, jadąc do Auschwitz, jest zupełnie nieświadomy, co go czeka, w przeciwieństwie do czytelnika. Dodatkową gwiazdkę daję jej dlatego, że dowiedziałam się kilku rzeczy (np. o dębie Goethego w Buchenwaldzie) i czasami przerywałam czytanie, żeby wygooglować i dowiedzieć się czegoś więcej o miejscach, w których był lub o których wspominał bohater. Rzadko która książka ma na mnie taki wpływ, że chcę pogłębiać swoją wiedzę.
Ta książka czekała 1,5 roku na mojej półce, zanim w ogóle po nią sięgnęłam. Dostałam ją od Biblioteki Śląskiej w ramach akcji rozbierania książkowej choinki. Gdyby nie to, prawdopodobnie nie przeczytałabym tej książki. Pamiętam, że byłam trochę rozczarowana, jak zobaczyłam tematykę: obozy koncentracyjne? Książki o tej tematyce kojarzą mi się głównie z relacjami Borowskiego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-19
Jedną z dwóch rzeczy, które mnie zaintrygowały i zachęciły do przeczytania książki, to jej opis. Drugą rzeczą oczywiście jest sam tytuł, który już od razu wpadł mi w oko, kiedy książka stała na półce w bibliotece. To nie jest powieść czy opowiadanie. Ktoś mógłby nazwać „Radość Niedoskonałości” poradnikiem, ale… nie zgodziłabym się z nim. To nie jest poradnik, w którym mamy wyłożone na tacy jak np. sprzątać, gotować, robić zakupy, jak… żyć. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z tego rodzajem książki. Chyba głównie dlatego, że nie czytam autobiografii etc. Ale nie, to też nie jest autobiografia. Więc co to jest? „Osobisty przewodnik po życiu, miłości i babskiej lekkomyślności” — możemy przeczytać to na okładce. Veronica w swojej książce opisała swoje życie. A w zasadzie opisała to, czego się nauczyła podczas ponad 30 lat. Jak nauczyła się akceptować siebie i być szczęśliwą.
Cenię Veronicę za to, że opisała wszystkie swoje niedoskonałości. Wspomniała o swoim trudnym dzieciństwie, chorobie, która dotknęła ją, gdy była już dorosłą kobietą. Z pewnością przeżyła wiele trudnych chwil, jednak ani razu nie miałam uczucia, że żali się na swój los. To nie było celem tej książki i tego tam nie znajdziemy. Są opisy jej trudnych chwil, ale z dodaną dawką humoru i jako dodatek potwierdzający tezę, którą wprowadziła kilka zdań wcześniej. Opisała tylko długą drogę, jaką musiała przejść, by zdobyć pewność siebie.
Zastanawiam się, jaki był cel Veronici, kiedy pisała tę książkę. Jeśli napisała ją „ku pokrzepieniu serc”, świetnie jej się to udało. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Opisując swoje ułomności i błędy, opisała, czego się na ich podstawie nauczyła. Co powinniśmy (w tym ona sama) robić, aby być szczęśliwym. Na podstawie tej książki wypisałam stronę A4 różnych rad, wskazówek, czy cytatów, które tu znalazłam. Nie zawsze mi to wychodzi, ale staram się tego trzymać. To mnie podtrzymuje na duchu. Za każdym razem, kiedy czytam tę książkę, a w szczególności, gdy jestem w połowie (rozdziały 5 i 6) czuję jak ze strony na stronę, ze zdania na zdanie rośnie moja wiara w siebie i poprawia mi się humor. To dla mnie było coś niesamowitego, bo do tej pory nigdy nie spotkałam się z czymś, co by na mnie tak bardzo oddziaływało.
Książka ma swoje maleńkie wady, których bym nie dostrzegła, gdyby nie komentarze innych. Całość jest podzielona na 3 części, z czego pierwsza i trzecia mogą trochę przynudzać. Myślę, że to zależne od czytelnika. Mnie to nie przynudza. Może sam początek, ale potem już się w to wkręcam i za każdym razem wynoszę coś dodatkowego z lektury.
Pierwsze, co zrobiłam po przeczytaniu tej książki za pierwszym razem, to sprawdziłam, czy można ją gdzieś kupić. Gdy zauważyłam, że jest dostępna na empik.com od razu ją zamówiłam. I nigdy nie żałowałam jej zakupu. Za każdym razem, kiedy myślę sobie, że jestem do kitu, jestem tak beznadziejna, że nigdy w życiu nic nie osiągnę, sięgam po nią i czytam. Po „spotkaniu” z Veronicą mam naładowane akumulatory i tak podwyższoną wiarę w siebie, że mogłabym nią góry przenosić. Daje mi siłę do walki o własne marzenia i o to, co najbardziej liczy się w życiu: szczęście. Dlatego zawsze przymykam oczy na drobne niedociągnięcia i z całego serca kocham tę książkę. Bardzo się cieszę, że trafiła w moje ręce.
Dziś to moja ulubiona książka i wątpię, żeby kiedykolwiek miało się to zmienić.
Jedną z dwóch rzeczy, które mnie zaintrygowały i zachęciły do przeczytania książki, to jej opis. Drugą rzeczą oczywiście jest sam tytuł, który już od razu wpadł mi w oko, kiedy książka stała na półce w bibliotece. To nie jest powieść czy opowiadanie. Ktoś mógłby nazwać „Radość Niedoskonałości” poradnikiem, ale… nie zgodziłabym się z nim. To nie jest poradnik, w którym mamy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-30
Jak tylko przeczytałam „Studium w szkarłacie”, następnego dnia pochłonęłam drugą część. Jej przeczytanie zajęło mi jeden wieczór. Nie mogłam się oderwać i jeszcze bardziej pokochałam głównych bohaterów. Chociaż historia z pierwszego tomu spodobała mi się bardziej, również ta była interesująca i wciągająca.
Jak tylko przeczytałam „Studium w szkarłacie”, następnego dnia pochłonęłam drugą część. Jej przeczytanie zajęło mi jeden wieczór. Nie mogłam się oderwać i jeszcze bardziej pokochałam głównych bohaterów. Chociaż historia z pierwszego tomu spodobała mi się bardziej, również ta była interesująca i wciągająca.
Pokaż mimo to2016-02-09
Jak tylko dowiedziałam się, że Radek Kotarski wydaje książkę i to jeszcze taką, w której obala popularne mity, pomyślałam: muszę to przeczytać! Ponieważ mój tata razem ze mną oglądał program Radka na TVP2, stwierdziłam, że kupię mu tę książkę na święta. Przy okazji sama ją oczywiście przeczytałam.
Mam mieszane uczucia. Pomysł był naprawdę interesujący i fajnie, że tego typu książka powstała. Muszę przyznać, że sama wierzyłam w kilka czy kilkanaście mitów (informacją o kameleonie Radek zniszczył moje dzieciństwo :( no bo… jak to?) i ze zdumieniem odkrywałam, że to totalna bzdura. W międzyczasie trafiłam na jeden mit w radiu i z uśmiechem pomyślałam, że wiem, że to bzdura. Radek budzi moje zaufanie, więc wiem, że do napisania tej książki na pewno się przygotował (poza tym mamy długą listę źródeł na końcu książki). Pojawiły się też takie mity, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, ale zawsze warto wzbogacić swoją wiedzę.
Właściwie moim jedynym problemem jest styl pisania. Radek pisze tak, jak mówi – i to jest ok. Nie ma naukowego bełkotu, trudnego do zrozumienia… ale… żarty. Pojawiało się ich kilka, porównania jak np. „nieznośny niczym nastolatka, której zepsuł się smartfon” są dla mnie przesadą, wyglądają, jakby Radek na siłę chciał być zabawny. Muszę przyznać, że nie wiem czy w jego programie, Polimatach, gdziekolwiek, pojawiają się tego typu „zabawne teksty”- jeśli tak, to kiedy Radek MÓWI nie zwracam na to uwagi. Jednak tekst pisany rządzi się własnymi prawami i najchętniej bym to stąd wyrzuciła.
No i podczas czytania brakuje głosu Radka :) Może jakiś audiobook by się przydał? :) W jednym z mitów znajdziemy również mały eksperyment, który każdy z nas może sam wykonać w domu. No, prawie każdy z nas. Mnie nie wyszedł, pewnie dlatego, że mam wadę wzroku :)
Chociaż trochę książka mnie rozczarowała, myślę, że warto ją przeczytać albo chociaż przejrzeć. Mimo swoich wad, jest to dobra, interesująca książka, która dostarczy nam trochę wiedzy.
Jak tylko dowiedziałam się, że Radek Kotarski wydaje książkę i to jeszcze taką, w której obala popularne mity, pomyślałam: muszę to przeczytać! Ponieważ mój tata razem ze mną oglądał program Radka na TVP2, stwierdziłam, że kupię mu tę książkę na święta. Przy okazji sama ją oczywiście przeczytałam.
Mam mieszane uczucia. Pomysł był naprawdę interesujący i fajnie, że tego...
2016-06-24
Ogółem fabuła może nie byłaby taka fascynująca, gdyby nie magia. Kocham magię i sama się sobie dziwię, że kiedy Harry miał swoje pierwsze lata, kompletnie mnie nie interesował. Ba, byłam przekonana, że to coś okropnego, odrzucało mnie też to, że zdobył tak ogromną popularność. Kiedy w końcu telewizja wyemitowała film, obejrzałam, bo „jeśli to puszczają, to nic nie stracę”. I w ciągu kilku najbliższych tygodni od razu nadrobiłam wszystkie dostępne części na rynku – oczywiście mam na myśli książki.
„Harry Potter…” jest jednym z moich ulubionych cyklów. Trudno dokładnie powiedzieć, ile razy przeczytałam pierwszą część. 20? 30? Może więcej? Lubię do niej wracać. Siła tej książki nie polega tylko na ciekawej fabule – główną zaletą jest świat magii. Bardzo rzadko się spotyka tak dokładnie i szczegółowo opisany świat, który jest wytworem wyobraźni. Te wszystkie detale, które opracowała autorka: szkoła, dojazd do niej, przedmioty szkolne, magiczne zwierzęta, Ministerstwo Magii… żeby coś takiego wymyślić, trzeba mieć nie tylko ogromną wyobraźnię, ale i talent. Właśnie też za to kocham ten cykl: za tę niesamowitą szczegółowość, na którą podczas czytania nie zwraca się przecież tak wielkiej uwagi, wydaje się to nam takie… naturalne. Właśnie dlatego ta książka jest taka… prawdziwa, realistyczna.
Język zawarty w książce jest prosty. Czasami mam wrażenie, że zbyt prosty, brakuje mi trochę opisów itp. Myślę, że młodsi czytelnicy nie będą mieć problemów z zrozumieniem, przeczytaniem treści, pod tym względem. Oprócz tego zawarta jest tu dawka humoru. Jest wiele śmiesznych sytuacji i dialogów, jak dla mnie Hagrid jest kopalnią humoru np. „Och, przymknij się, Dursley, ty wielka śliwko w occie”. Oprócz tego znajdziemy w książce również sceny wzruszające. Z początku, a czasami nawet teraz, podczas czytania mam łzy w oczach.
Książka już jest klasyką. Ma ona bardzo wielu zwolenników i niestety też trochę przeciwników (których raczej jest mniej). Jest nie tylko rozrywką, uczy, szczególnie młodszych dzieci, jak ważna jest przyjaźń i również nauka. Oprócz tego widzimy walkę dobra ze złem, gdzie doskonale widać, po której stronie stoi główny bohater. Mimo że mamy wyraźny podział na tych „dobrych” i „złych”, nie ma (bądź jest ich baaardzo mało) bohaterów typowo czarno-białych, typowo dobrych lub złych. Każdy z nich jest człowiekiem i ma swoje wady oraz zalety, i czasem można zrozumieć motywy jego postępowania. Co również sprawia, że książka jest bardziej „prawdziwa”.
Ogółem fabuła może nie byłaby taka fascynująca, gdyby nie magia. Kocham magię i sama się sobie dziwię, że kiedy Harry miał swoje pierwsze lata, kompletnie mnie nie interesował. Ba, byłam przekonana, że to coś okropnego, odrzucało mnie też to, że zdobył tak ogromną popularność. Kiedy w końcu telewizja wyemitowała film, obejrzałam, bo „jeśli to puszczają, to nic nie stracę”....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-07-15
2016-07-29
Zastanawiam się, jakim cudem wcześniej nie sięgnęłam po tę książkę? Ja! Fanka Harry’ego Pottera! Na szczęście w końcu nadszedł moment, by naprawić ten błąd.
W książce znajduje się 5 baśni, w tym jedna, bardzo dobrze znana wszystkim, którzy przeczytali bądź obejrzeli 7 część Harry’ego Pottera: baśń o Insygniach Śmierci. To niestety najkrótsza baśń w tej książce. Piszę, niestety, ponieważ podoba mi się najbardziej, chociaż pozostałe również się czytało z przyjemnością.
Po każdej baśni znajduje się krótka analiza autorstwa Albusa Dumbledore’a, w których wskazuje na to, co jest w nich najważniejsze. Poza tym każdy fan świata Pottera może dowiedzieć się jeszcze kilku informacji o świecie magii.
Książka jest krótka i warto po nią sięgnąć. Tak naprawdę nie trzeba być fanem Pottera, nie trzeba nawet znać całego cyklu, by przeczytać „Baśnie Barda Beedle’a”. Co prawda nie powaliły mnie one na kolana, ale czyta się szybko, lekko i na pewno będę do nich wracać.
Zastanawiam się, jakim cudem wcześniej nie sięgnęłam po tę książkę? Ja! Fanka Harry’ego Pottera! Na szczęście w końcu nadszedł moment, by naprawić ten błąd.
więcej Pokaż mimo toW książce znajduje się 5 baśni, w tym jedna, bardzo dobrze znana wszystkim, którzy przeczytali bądź obejrzeli 7 część Harry’ego Pottera: baśń o Insygniach Śmierci. To niestety najkrótsza baśń w tej książce. Piszę,...