-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
„Złote spinki Jeffreya Banksa” zaskakują. Ale czego innego można spodziewać się po autorze tego formatu? Przyzwyczaił nas on bowiem do nietuzinkowych pomysłów, na które rzadko kiedy jesteśmy gotowi.
Tym razem Brzostowski zabiera nas w świat londyńskiej gangsterski rodem z filmów Guya Ritchiego, gdzie świat wielkiej polityki miesza się ze światem przestępczym. Pozornie banalne tło (a jakże by inaczej!) służy do opowiedzenia historii z mafiosami, dziwkami i politykami w roli głównej. Oto minister spraw wewnętrznych, Jeffrey Banks, który do swojej pozycji doszedł niejako „przez łóżko” gubi podczas zabaw z bajecznie seksowną prostytutką tytułowe złote spinki. A ponieważ są one kluczowe dla kariery pana ministra i, co więcej, ma on do nich stosunek sentymentalny, odzyskanie ich jest nie tyle sprawą honoru, co raczej życia i śmierci. Pan minister z racji swoich upodobań do dobrej, acz nie zawsze legalnej zabawy, może poszczycić się znajomością z niejakim Oxfordem, szefem londyńskiej mafii oraz z jego prawą ręką Frankie Reedem, zwanym Frankiem Turbo. To oni dostarczą nam całkiem sporo wrażeń, i to nie dla grzecznych dziewczynek. Nie zabrakło tu również wątków miłosno-erotycznych, które w niczym nie przypominają standardowych relacji, do których przyzwyczaiła nas współczesna literatura.
Te wszystkie atrakcje zamknięte są w niewielkim jak na dzisiejsze standardy formacie, jednak dzięki temu mamy szansę wejść na jakieś dwie godziny w świat, którego nie spotkamy nigdzie indziej. Niebanalny humor, szybkie tempo, swobodne posługiwanie się całą masą odniesień to jest to, czego oczekuje normalny, inteligentny czytelnik.
Ci, którzy znają prozę Brzostowskiego nie będą chyba potrzebowali dodatkowej zachęty do przeczytania tej książki. Kolejny tytuł, czyli kolejna niespodzianka. Muszę jednak przestrzec tych, którzy z Brzostowskim stykają się po raz pierwszy. W jego książkach zawsze kryje się jakieś drugie dno. Mniej obyty czytelnik zdobywający szlify na przygłupiej literaturze o miłości rodem z Harlequinów może być mocno zakłopotany próbując nadążyć intelektualnie za autorem. W „Złotych spinkach Jeffrey Banksa” zabawa stylem i podejście do fabuły przywodzą na myśl „I wykończymy wszystkich obrzydliwców” Borisa Viana. To dość luźne skojarzenie powinno jednak dać przedsmak tego, czym uraczył nas autor.
„Złote spinki Jeffreya Banksa” zaskakują. Ale czego innego można spodziewać się po autorze tego formatu? Przyzwyczaił nas on bowiem do nietuzinkowych pomysłów, na które rzadko kiedy jesteśmy gotowi.
Tym razem Brzostowski zabiera nas w świat londyńskiej gangsterski rodem z filmów Guya Ritchiego, gdzie świat wielkiej polityki miesza się ze światem przestępczym. Pozornie...
Uwielbiam Pythonów, znam i hołubię całą filmową "działalność" Johna Cleese'a, ale ta książka okazała się sporym rozczarowaniem. Ona jest po prostu nudna. O ile zanim zaczęłam czytać to opasłe tomiszcze, byłam zachwycona jego objętością, o tyle mniej więcej w jednej trzeciej zaczęłam mocno tego żałować. Bardzo dobry początek, przepełniony ironią i autoironią, oraz błyskotliwymi uwagami to najmocniejszy atut tej książki. Później jest już tylko gorzej. Niestety. Nota powinna być niższa, ale sentyment i umiłowanie intelektu autora nie pozwala mi na wystawienie szczerej oceny. 5/10 i ani grama więcej. Wracam do filmów...
Uwielbiam Pythonów, znam i hołubię całą filmową "działalność" Johna Cleese'a, ale ta książka okazała się sporym rozczarowaniem. Ona jest po prostu nudna. O ile zanim zaczęłam czytać to opasłe tomiszcze, byłam zachwycona jego objętością, o tyle mniej więcej w jednej trzeciej zaczęłam mocno tego żałować. Bardzo dobry początek, przepełniony ironią i autoironią, oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
To moje ostatnie podejście do pani Masłowskiej. Ilość rozczarowań w stosunku do jednej osoby ma swoje granice. Pierwsza powieść - porażka, druga powieść - też nie najlepiej, felietony - może jednak ta Pani ma coś w sobie, co przeoczyłam w powieściach, sztuka - potwierdzenie pierwszego niesmaku.
Można przeboleć temat przewałkowany w literaturze pod warunkiem, że sposób jego przedstawienia wnosi coś nowego. Niestety, same klisze. Przerysowanie, którym być może jest w stanie zachłysnąć się mało obyty czytelnik, budzi irytację i niesmak. Pani Dorota Masłowska nie jest już licealistką, która będzie chciała szokować wulgarnym językiem i chaotyczną formą wprawiając w ekstazę opiniotwórczą część "warszawki". To już dojrzała pisarka, która nie ma do powiedzenia nic ciekawego, a szkoda, bo jakiś czas temu rozbudziła we mnie nadzieję swoimi felietonami. Cóż, widać był to jedynie wypadek przy pracy.
To moje ostatnie podejście do pani Masłowskiej. Ilość rozczarowań w stosunku do jednej osoby ma swoje granice. Pierwsza powieść - porażka, druga powieść - też nie najlepiej, felietony - może jednak ta Pani ma coś w sobie, co przeoczyłam w powieściach, sztuka - potwierdzenie pierwszego niesmaku.
Można przeboleć temat przewałkowany w literaturze pod warunkiem, że sposób jego...
Zacznę od ukłonu w stronę tłumacza, Łukasza Witczaka: polski tytuł "Między książkami" jest zdecydowanie lepszą wersją niewiele mówiącego "The Storied Life of A.J.Fikry"". Jest on swoistą mini-recenzją książki, co postaram się pokrótce uzasadnić. Akcja powieści osadzona jest w księgarni, wśród ludzi, dla których czytanie jest czynnością tak naturalną jak oddychanie, więc trudno się dziwić, że wszystkie najważniejsze wydarzenia życiowe będą miały miejsce między książkami. Co więcej, historia opowiedziana jest przy akompaniamencie innych utworów, których tytuły pojawiają się w trakcie lektury. Na szczęście jest to zabieg nienachalny, bo o książkach powinno się mówić zwyczajnie, jako że są nieodłączną częścią życia człowieka, którego potrzeby wyrastają nieco ponad zakupy, czy niedzielnego grilla. Zatem ta wieloznaczność, czy raczej wielopoziomowość polskiego tytuły świetnie oddaje charakter książki.
Opis z okładki jest niestety tak fatalny i tak nietrafiony, że gdybym miała okazję przeczytać go wcześniej, z całą pewnością nigdy nie przeczytałabym samej książki. I choć nie jest to żadna wielka, spektakularna literatura, to niesie ze sobą pewną humanistyczną wartość, wbrew sugerowanej w opisie ckliwości i płytkości tematu.
Zacznę od ukłonu w stronę tłumacza, Łukasza Witczaka: polski tytuł "Między książkami" jest zdecydowanie lepszą wersją niewiele mówiącego "The Storied Life of A.J.Fikry"". Jest on swoistą mini-recenzją książki, co postaram się pokrótce uzasadnić. Akcja powieści osadzona jest w księgarni, wśród ludzi, dla których czytanie jest czynnością tak naturalną jak oddychanie, więc...
więcej mniej Pokaż mimo toNie ukrywam, że czekałam na tę książkę, aby po raz kolejny, tym razem w innej formule, obcować z erudycją Tomka Lipińskiego. I tu się nie zawiodłam. Niestety, podobnie jak część czytelników, byłam zdegustowana panem Bratkowskim. Zbyt nachalnie próbował zaznaczyć swoją obecność i nadać znaczenie swojej osobie. Chyba niepotrzebnie, jako że nie o nim ta książka.
Nie ukrywam, że czekałam na tę książkę, aby po raz kolejny, tym razem w innej formule, obcować z erudycją Tomka Lipińskiego. I tu się nie zawiodłam. Niestety, podobnie jak część czytelników, byłam zdegustowana panem Bratkowskim. Zbyt nachalnie próbował zaznaczyć swoją obecność i nadać znaczenie swojej osobie. Chyba niepotrzebnie, jako że nie o nim ta książka.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPrzytłaczający, momentami nieco poetycki obraz Bukaresztu. Świetne pióro autorki zdradza jej wcześniejszy kontakt z literaturą piękną (kto dziś o tym pamięta!). Być może dzięki temu doświadczeniu udało się pani Rejmer stworzyć tak żywy, tak wciągająco niepokojący obraz miasta.
Przytłaczający, momentami nieco poetycki obraz Bukaresztu. Świetne pióro autorki zdradza jej wcześniejszy kontakt z literaturą piękną (kto dziś o tym pamięta!). Być może dzięki temu doświadczeniu udało się pani Rejmer stworzyć tak żywy, tak wciągająco niepokojący obraz miasta.
Pokaż mimo toTak wysoką notę książka zawdzięcza głównej postaci, bo na pewno nie autorce. Nie ten styl, trochę jakby topornie, bez jakiejś specjalnej dbałości o język. Szkoda czasu i pieniędzy.
Tak wysoką notę książka zawdzięcza głównej postaci, bo na pewno nie autorce. Nie ten styl, trochę jakby topornie, bez jakiejś specjalnej dbałości o język. Szkoda czasu i pieniędzy.
Pokaż mimo to
Rozczarowanie! Dla mnie - ogromnej wielbicielki Kaliny Jędrusik ta książka jest olbrzymim rozczarowaniem. To opasłe tomiszcze było obietnicą nie tylko cudownej lektury ale również wejścia w relację z jedną z najciekawszych kobiecych osobowości sceny teatralnej i filmowej ubiegłego stulecia, żony Stanisława Dygata, gospodyni i patronki nieoficjalnego 'salonu' Warszawy. I co? I klops. Powierzchownie i chaotycznie (podział na rozdziały opatrzone tytułami wcale nie załatwił sprawy). Jakim cudem udało się autorowi przekopać niezliczone archiwa, dotrzeć do całej masy osób, ba! nawet wejść w genealogię i tak "położyć" książkę, na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.
Książkę kończą słowa autora, Dariusza Michalskiego: "Ale... już po napisaniu tej książki sam siebie zapytałem: czy ja naprawdę poznałem moją bohaterkę?"
Otóż Szanowny Autorze, po lekturze Pańskiej książki muszę stwierdzić z całą stanowczością, że mnie również nie udało się jej poznać.
Rozczarowanie! Dla mnie - ogromnej wielbicielki Kaliny Jędrusik ta książka jest olbrzymim rozczarowaniem. To opasłe tomiszcze było obietnicą nie tylko cudownej lektury ale również wejścia w relację z jedną z najciekawszych kobiecych osobowości sceny teatralnej i filmowej ubiegłego stulecia, żony Stanisława Dygata, gospodyni i patronki nieoficjalnego 'salonu' Warszawy. I co?...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przerażają mnie opasłe tomiszcza. Kojarzą mi się z poczuciem straconego czasu i nadmiarem bezwartościowych treści. Tak, jakby autor poprzez słowotok chciał ukryć brak umiejętności literackich, płytką wyobraźnię, powielającą wytarte do granic możliwości schematy, czy braki warsztatowe. I choć zarzut ten dotyczy głownie beletrystyki, czasem ma swoje odniesienie również do literatury faktu.
Zdarzają się oczywiście wyjątki, i do takich należy „Beksińscy. Portret podwójny”. Autorka, Magdalena Grzebałkowska, mająca już na swoim koncie biografię księdza Twardowskiego, wykazała się profesjonalizmem w podejściu do tematu. Ogrom zebranych materiałów pozwolił jej na stworzenie pracy, której tytuł jest zupełnie uprawniony. Odnoszę wrażenie, że starła się nie ominąć najmniejszego szczegółu, aby stworzony przez nią portret był jak najpełniejszy.
Książka opiera się na schemacie: jak najwięcej faktów i cytatów pochodzących od przyjaciół oraz współpracowników zarówno Zdzisława jak i Tomasza Beksińskich, jak najmniej samej autorki. Ogranicza ona bowiem swoje komentarze do niezbędnego minimum.
Najpierw poznajemy rodziców Zdzisława Beksińskiego, żyjemy w jego domu rodzinnym, przechodzimy wraz z nim przez okres dorastania, jego pierwsze lęki i pasje, poznajemy jego żonę, Zofię Beksińska, historię ich bliskiej i ciepłej, choć nietypowej relacji. Jesteśmy przy narodzinach Tomka, zastanawiamy się czym skończy się dzieciństwo przezywane w poczuciu niczym nieskrępowanej wolności. Równolegle wchodzimy w obszar zmagań obu panów ze światem zewnętrznym, zbyt trudnym do przyjęcia ze względu na swoją sztampowość oraz ograniczenia (jednak) intelektualne, uniemożliwiające otoczeniu zrozumienie i zaakceptowanie „dziwactw” ojca i syna. O ile dziwactwa tego pierwszego mogą być destrukcyjne i trudne dla otoczenia, o tyle dziwactwa syna są destrukcyjne dla niego samego.
Ojciec walczy o przestrzeń dla siebie, syn nie walczy o nic. Obsesja samobójstwa znajduje swój tragiczny finał. Nie od razu, wcześniej będzie kilka prób. Tomasz Beksiński zdąży już przyzwyczaić swoich rodziców i przyjaciół do myśli, że ten moment kiedyś nastąpi. Rozchwiana psychika, kolejne zawody miłosne, samotność przyspieszą ten moment.
Po śmierci żony, a później syna, Zdzisław Beksiński zostaje sam. Jego prace są już rozchwytywane, on sam oddaje się nowym, komputerowym pasjom. Postać wielkiego malarza kojarzy się ludziom z bogactwem, więc zgłaszają się do niego niemal masowo po wsparcie finansowe różnego typu organizacje. We wcześniejszych latach, gdy żył niemal na skraju nędzy również niejednokrotnie stykał się z opiniami, że malarz, artysta na pewno opływa w niezliczoną ilość pieniędzy. Zdarzały się osoby, które potrafiły poprosić o obraz tak, jak o podanie łyżeczki do ciastka.
Zdzisław Beksiński bez Zofii jest niemal bezbronny.
Zostaje zamordowany w 2005 roku przez syna człowieka, któremu ufał. Motyw? Pieniądze.
Niepodważalnym walorem książki jest nie tylko jej biograficzny charakter, ale również pytania, które stawia trochę z boku, mimochodem. Pytania o niezależność twórcy, o łatwość z jaką społeczeństwo przypina łatkę ‘dziwaka’ osobom, które choćby odrobinę odstaję od przyjętych schematów zachowań. Wreszcie coś, co dzisiaj jest tematem wielu dyskusji – brak szacunku do twórcy, przejawiający się w postawach bezmyślnego piractwa, założeniach, że autor może żyć powietrzem, odżywiać się energią kosmiczną, a rachunki będą opłacać instytucje, które same je wystawiają. W naszym społeczeństwie przebija się czasem postawa nieprawdopodobnej wściekłości na twórcę, że śmie żądać pieniędzy za swoją pracę.
Polecam książkę nie tylko osobom, które chciałyby bliżej postać historię Beksińskich, ale również tym, którym nieobce są dylematy twórcze, boją się czasem żyć pod prąd, chciałyby (lub powinny) poznać życie od strony osoby, która tworzy, żeby zrozumieć jak ciężką pracą jest tworzenie, a także aby zrozumieć, że bycie artystą to styl życia, filozofia, postawa, nie zaś praca w biurze czy korporacji od 9 do 17.
Lubimy się chwalić, że mamy Beksińskiego (czy kogokolwiek innego, byle był znany) na ścianie, ale nie zastanawiamy się ile artysta musiał poświęcić, jaką cenę musiał zapłacić, żebyśmy mogli mimochodem bąknąć przy wysnobowanych znajomych z zaprzyjaźnionej korporacji, kto u nas „wisi’ i, co ważniejsze, za ile.
Przerażają mnie opasłe tomiszcza. Kojarzą mi się z poczuciem straconego czasu i nadmiarem bezwartościowych treści. Tak, jakby autor poprzez słowotok chciał ukryć brak umiejętności literackich, płytką wyobraźnię, powielającą wytarte do granic możliwości schematy, czy braki warsztatowe. I choć zarzut ten dotyczy głownie beletrystyki, czasem ma swoje odniesienie również do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Felietony Boya czytałam z rosnącym zdumieniem, że chociaż datowane na okres sprzed prawie 100 lat, są tak nieprawdopodobnie aktualne. Oto bowiem autor, w okresie międzywojnia dzieli się z czytelnikami swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi problemów natury społecznej. I tu okazuje się, że prawie wszystkie omawiane przez niego zagadnienia są aktualne.
Boy pisze o wszechwładnej, szkodliwej i niemoralnej działalności kościoła katolickiego, nieludzkim traktowaniu kobiet przez prawo i społeczeństwo oraz wspomniany kościół katolicki, obłudzie elit, zakłamaniu obyczajowym. Pokazuje jak bardzo naród polski jest uwsteczniony poprzez fałszywie rozumiany patriotyzm, jakim piętnem odcisnął się fakt, że w Polsce nigdy nie rozwinęła się prawdziwa myśl oświeceniowa, jak dalece odeszliśmy od podstaw humanizmu, oraz wiele innych aspektów, które żyją do dziś. Wszystko okraszone przykładami, które, gdyby nie język, nie zdradzałyby swoją treścią, że nie pochodzą z dzisiejszych rozmów na ulicy, ze znajomymi, czy nie są wymianą myśli rozżalonych, rozzłoszczonych ludzi ze współczesnej Polski.
Borykamy się z tymi problemami do dzisiaj, co świadczy dobitnie o tym, że w sferze intelektualnej, społecznej, moralnej nie posunęliśmy się przez ten czas nawet o krok do przodu. Zaskakujące jest, że nasze dzisiejsze życie od tego sprzed II wojny światowej różni w zasadzie jedynie poziom medycyny. We wszystkich pozostałych omawianych przez Boya aspektach tkwimy nadal w jakimś potwornym, uwłaczającym ludzkiej godności Ciemnogrodzie.
Boy nie był krzykaczem, awanturnikiem, szukającym taniego rozgłosu. Był raczej erudytą, intelektualistą, potrafił trafnie dobierać argumenty, szukał różnych odcieni poszczególnych zagadnień, ale na pierwszym miejscu był dla niego człowiek i jego dobro, nie zaś dobro urzędu, czy instytucji.
Na szczęście wszystkie felietony można zupełnie za darmo ściągnąć ze strony wolnelektury.pl, do czego gorąco zachęcam.
Felietony Boya czytałam z rosnącym zdumieniem, że chociaż datowane na okres sprzed prawie 100 lat, są tak nieprawdopodobnie aktualne. Oto bowiem autor, w okresie międzywojnia dzieli się z czytelnikami swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi problemów natury społecznej. I tu okazuje się, że prawie wszystkie omawiane przez niego zagadnienia są aktualne.
Boy pisze o wszechwładnej,...
Książkę po raz pierwszy przeczytałam dawno temu i pamiętam, że przyniosła mojemu umysłowi ukojenie i przywróciła przekonanie, że świat nauki nie został jednak do końca zdominowany przez świat wiary.
Ostatnio postanowiłam wrócić do lektury, ponieważ zauważyłam, że książka wywołuje oburzenie wśród osób wierzących, które niejednokrotnie traktują ową lekturę jako atak na swoją wiarę. Chciałam zatem przeczytać ją ponownie, tym razem przypatrując się bliżej nieco innym, nienaukowym aspektom książki. Przyznam szczerze, że nie rozumiem oburzenia. Dawkins stara się racjonalnie tłumaczyć swoje podejście do religii. Wyjaśnia dlaczego religia (jakakolwiek) może być szkodliwa i daje na to bardzo konkretne argumenty. Mam wrażenie, że tak ekstremalne reakcje ludzi, którym książka się nie podobała jednak dowodzą jego tez o emocjonalnym i nierozumowym podejściu do tematu. I w takim sensie się z nim zgadzam. Trudno prowadzić rzeczową dyskusję w atmosferze histerii.
Książkę bardzo serdecznie polecam wszystkim osobom myślącym, niezależnie od wiary, języka, koloru skóry, czy jakiejkolwiek równie abstrakcyjnej cechy. Warto do niej usiąść bez uprzedzeń, czy ślepej nienawiści, bo Dawkins, wbrew różnym dziwnym opiniom, nikogo nie obraża, a jego misja aby przeciągnąć na stronę rozumu jak najwięcej zagubionych duszyczek jest godna podziwu i warta naśladowania. Chociaż odnoszę wrażenie, że gdyby ten człowiek, tak dzielnie popularyzujący naukę, odwiedził nasz kraj w choćby jednym wykładem, to natychmiast znalazłąby się grupa ludzi chętnych, żeby go zlinczować. Ale, może to tylko "urojenie"...
Książkę po raz pierwszy przeczytałam dawno temu i pamiętam, że przyniosła mojemu umysłowi ukojenie i przywróciła przekonanie, że świat nauki nie został jednak do końca zdominowany przez świat wiary.
Ostatnio postanowiłam wrócić do lektury, ponieważ zauważyłam, że książka wywołuje oburzenie wśród osób wierzących, które niejednokrotnie traktują ową lekturę jako atak na swoją...
Mam mieszane odczucia odnośnie tej książki. Uwielbiam Dawkinsa, a moje zastrzeżenia bardziej dotyczą idei powstania książki, a nie autora. Ten zbiór luźno i bez wyrażnej koncepcji zebranych esejów i przedmów pozostawia uczucie bałaganu i niedosytu. Czytelnik jest zmuszony "skakać" z tematu na temat, brakuje linearnego, logicznego przejścia między kolejnymi esejami.
O ile treść jest jak zawsze interesująca i zmusza do głębszych przemyśleń, o tyle forma jest tym razem zbyt chaotyczna.
Dziesiątki poruszanych tematów powoduje, że aby głębiej wejść w istotę poruszanych spraw należy jednak sięgnąć do lektur, o których wspomina autor w swoich kolejnych przedmowach.
Mam mieszane odczucia odnośnie tej książki. Uwielbiam Dawkinsa, a moje zastrzeżenia bardziej dotyczą idei powstania książki, a nie autora. Ten zbiór luźno i bez wyrażnej koncepcji zebranych esejów i przedmów pozostawia uczucie bałaganu i niedosytu. Czytelnik jest zmuszony "skakać" z tematu na temat, brakuje linearnego, logicznego przejścia między kolejnymi esejami.
O ile...
Hmm... Pamiętam, że kiedyś podobały mi się felietony Hanny Bakuły. Stąd pomysł sięgnięcia po tę książkę. Przeczytałam, ale właściwie równie dobrze mogłabym nie przeczytać. Chyba jednak wolę malarstwo pani Bakuły.
Hmm... Pamiętam, że kiedyś podobały mi się felietony Hanny Bakuły. Stąd pomysł sięgnięcia po tę książkę. Przeczytałam, ale właściwie równie dobrze mogłabym nie przeczytać. Chyba jednak wolę malarstwo pani Bakuły.
Pokaż mimo to