-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać2
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać3
Biblioteczka
2023-07-22
2022-09-12
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę oraz wielką wyprawę w nieznane. Jest kochana psinka, pewna kura i nieco rozklekotany kamper, a wszystko na tle pięknego krajobrazu Alp. Niby nic oryginalnego, ale już początek zapowiada, że cała historia wcale nie dotyczy wyprawy tej malowniczej grupki życiowych outsiderów. Autorka zaprasza nas tak naprawdę w podróż na samo dno Rowu Mariańskiego, który jest metaforą cierpienia, depresji i smutku tak wielkiego, że potrafi zawładnąć człowiekiem całkowicie, sprowadzając na niego ciemność głębszą niż mrok tej morskiej rozpadliny.
Piękna w tej książce jest prostota z jaką autorka mówi o tym, co przeżywa się kiedy nagle, niezapowiedzianie umiera ktoś nam najbliższy, brat, siostra, matka, ojciec, mąż, żona. Tu nie ma wielkich słów, skomplikowanych zdań, cierpienie to cierpienie i trzeba nazywać rzeczy po imieniu, wielkie słowa, wspaniałe zdania tylko zaciemniają obraz. Bohaterka nagle traci nie tylko poczucie sensu swojego życia, ona traci chęć do życia w ogóle. Nie chce budzić się rano, nie chce wstawać z łóżka, nie chce jeść, nie chce nawet oddychać. Kiedy podchodzi na krawędź urwiska chce po prostu skoczyć i zakończyć to swoje nieistnienie. Odsuwa się od rodziców, koleżanek, od świata, na rozpacz nikt nie wymyślił lekarstwa, terapia pomaga na krótką chwilę. W ciemnościach, w którą stronę się nie obrócisz niczego nie ma.
Paula dochodzi do punktu, z którego widzi tylko jedno wyjście – chce umrzeć, przestać być świadomą, nie chce każdego dnia od nowa przeżywać bólu związanego z nieobecnością ukochanego brata. Czy można zawrócić z takiego kursu? Jak dostrzec światło i popłynąć w stronę powierzchni? Jak się wynurzyć z mroku? Nie ma prostych odpowiedzi. Jasmin Schreiber w usta jednego z bohaterów wkłada znaczące słowa – świat nie zatrzyma się w miejscu z powodu naszego pękniętego serca, nie poczeka, aż nam przejdzie i pogodzimy się ze stratą, świat pędzi dalej, bo śmierć to jeden z elementów procesu zwanego życiem., nikt przed tym nie ucieknie. Zatrzymać się może człowiek, zwolnić by rozejrzeć się wokół, bo pomocna dłoń jest przed naszym nosem, jest w drugim człowieku, jest w bezinteresownej miłości drugiej istoty, jest w tym, co nas otacza, w naturze, w każdej roślinie, zwierzęciu, krajobrazie. Kiedy staniesz w miejscu i zrozumiesz, że ten ból który w sobie nosisz nigdy nie minie, nie odejdzie, jedyne co możesz zrobić to go przyjąć, w pewien sposób zaakceptować jego obecność, on z czasem zelżeje, nie będzie ci skręcać żołądka na widok zdjęcia, nie zabraknie ci tchu kiedy włączysz wspólny filmik w telefonie, łzy nie popłyną na widok miejsca w którym razem byliście. Nigdy nie zapomnisz, bo pamięć będzie tą przestrzenią, w której wciąż możesz być z ukochaną osobą.
Bardzo podobało mi się jak autorka zestawiła ze sobą młodość i starość, pokazując że młoda dziewczyna na początku widzi w staruszku jedynie fizyczną brzydotę, powolne ruchy, dziwny zapach, uciążliwe fizjologiczne potrzeby pomarszczonego ciała. Z czasem jednak przestała patrzeć na kształt, zaczęła słuchać i to, co wydawało się starczym marudzeniem, okazało się bezcenną wiedzą płynącą z przeżytych lat. Starzec nie mądrzył się, nie "wciskał kitu" młodej pannie, opowiadał po prostu o tym co przeżył, o miłości do kobiety i o miłości rodzica do dziecka, o tym co dostał od losu a także o tym, co zostało mu odebrane, bo każdy u kresu życia nosi w sobie pamięć o najpiękniejszych chwilach, ale również wciąż czuje ból na wspomnienie minionych tragedii. To jest właśnie to, co nazywamy "życiową mądrością".
Bardzo piękna opowieść, być może nieco naiwna w niektórych opisach, ale cudowna w swej prostocie, w nienachalnym mówieniu o trudnych sprawach, w minimalizmie słów użytych do nazywania emocji, w bogactwie psychologicznych niuansów opisujących żałobę i wychodzenie z niej. Jasmin Schreiber potrafi pisać w sposób zrozumiały i akceptowalny dla młodych ludzi, którzy po raz pierwszy stykają się ze śmiercią kogoś bliskiego. Ani przez chwilę nie czułam, że to ktoś dorosły wymądrza się i próbuje na siłę powiedzieć "hej jestem od ciebie mądrzejszy, więc siedź i słuchaj". Czytanie "Rowu Mariańskiego" jest jak słuchanie intymnego zwierzenia przyjaciela, który otwiera się przed nami i pokazuje nam całą gamę uczuć, które na co dzień ukrywamy głęboko w sobie, dla których często po prostu nie znajdujemy słów i o których nie potrafimy mówić.
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę...
2022-09-05
Zaczęło się ciekawie, Linus Barker, safanduła i służbista, bez grama życiowej energii, wydawał mi się sympatyczną i nietuzinkową postacią. Było to odświeżające, bo odniosłam wrażenie że autor zrywa ze stereotypem głównego bohatera – herosa z super mocami. Wrażenie było krótkie i bardzo mylące, gdyż szybciutko okazało się, że mamy do czynienia z banalną opowiastką o "tolerancji" i "przyjaźni" i "miłości" i "zrozumieniu"....po jakichś 30 stronach czytanie przypomina kompulsywne objadanie się miodem prosto ze słoika.
Banał, sztuczność, drewniane dialogi, stereotypowi bohaterowie, nudna, przewidywalna akcja, szczątkowa kreacja świata. Dzieciaczki z dziwnej szkoły są tak słodziutkie, że nawet fakt, iż jedno z nich jest synem króla Piekła schodzi na drugi plan, bo każdy czytelnik ma ochotę wszystkich w tej książce przytulać, głaskać po główkach i całować w czółko na dobranoc. I jak by było mało tej gromadki cudownych pacholąt, to na dokładkę mamy pączkującą miłość dwóch panów w średnim wieku, a jak komuś wciąż mało to i dwie zakochane kobiety znajdzie. I jest osobnik bez cech płciowych w postaci zielonej galarety z czułkami.
Jeśli jest to książka o tym, że nie należy ulegać stereotypom, że trzeba próbować zrozumieć tych, którzy się od nas różnią, to prawdy te, nie dość że zalatują banałem, to jeszcze przykryte są taką grubą warstwą lukru, że trudno się do rzekomych wartości dokopać. Nie podobało mi się, wynudziłam się jak mops, uważam że autor nie traktuje dzieci jak partnerów do rozmowy, a raczej myśli że dzieci to istoty niezbyt mądre i trzeba im wszystko tłumaczyć łopatologicznie.
Książka dla rozemocjonowanych czytelników, dla których pastelowa okładka jest równoznaczna z uroczą treścią. Dla mnie niestrawna.
Zaczęło się ciekawie, Linus Barker, safanduła i służbista, bez grama życiowej energii, wydawał mi się sympatyczną i nietuzinkową postacią. Było to odświeżające, bo odniosłam wrażenie że autor zrywa ze stereotypem głównego bohatera – herosa z super mocami. Wrażenie było krótkie i bardzo mylące, gdyż szybciutko okazało się, że mamy do czynienia z banalną opowiastką o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-03-25
Bardzo sympatyczna powieść dla młodszych czytelników. Dzieciakom z klas 4-6 powinna się podobać. Dorosły czytelnik znajdzie tu niewiele, ot króciutkie wytchnienie na jeden wieczór.
Historia klasy wyrzutków z gimnazjum oraz ich nauczyciela, który z powodu pewnego skandalu został wyrzucony poza nawias lokalnej społeczności i stracił szacunek do samego siebie. Wszystkie opisane dzieciaki mają swoje problemy, kontuzjowany sportowiec, kujonka, dziewczynka – łobuziara, chłopiec, który ma problem z czytaniem, chłopak nie panujący nad emocjami, wreszcie odklejony od rzeczywistości miłośnik Star Treka. Łączy je jedno – samotność w świecie dorosłych, którzy nie próbują nawet zrozumieć ich problemów, a co dopiero pomóc im.
Domy rodzinne są różne, wiadomo, nawet w najlepszej rodzinie dziecko może czuć się samotne, pozbawione uwagi, bardziej uderza całkowita obojętność szkoły, instytucji powołanej do kształcenia i opieki nad dziećmi, a tymczasem grono nauczycielskie skupione jest wyłącznie na papierkach, punktach z egzaminów, na podnoszeniu prestiżu, nie wiadomo swojego, czy szkoły. W tym tyglu uczniowie tracą jakąkolwiek indywidualność, szkoła wręcz odczłowiecza dzieci, nadając im numerki w dzienniku, nie licząc się z ich opinią, oczekując tylko "odpowiedzi według klucza".
"Nienauczalni" nie szukają lekarstwa na problemy szkoły jako instytucji, ta książka i ta opowieść przypominają, że ważne są przyjaźń, zaufanie, wsparcie, że zawsze, w każdej sytuacji najważniejszy powinien być człowiek.
Nie jest to powieść pozbawiona minusów, jest tu dużo (za dużo) patosu, melodramatyzmu, naiwności i zbyt prostych, przewidywalnych rozwiązań. Charaktery postaci są powierzchowne, narysowane grubą kreską. Wszystko to jednak trzeba wziąć w nawias, bowiem to opowieść kierowana do młodego czytelnika, który nie potrzebuje głębokich analiz psychologicznych i naturalistycznych opisów, a raczej nieco bajkowych, pokrzepiających przygód grupki przesympatycznych rówieśników.
Bardzo sympatyczna powieść dla młodszych czytelników. Dzieciakom z klas 4-6 powinna się podobać. Dorosły czytelnik znajdzie tu niewiele, ot króciutkie wytchnienie na jeden wieczór.
Historia klasy wyrzutków z gimnazjum oraz ich nauczyciela, który z powodu pewnego skandalu został wyrzucony poza nawias lokalnej społeczności i stracił szacunek do samego siebie. Wszystkie...
2022-01-14
Taka sobie była ta przygoda z Morrigan Crow. Nic wybitnego, porównania z Harrym mocno chybione, to nie ta półka.
Głównym zarzutem po przeczytaniu pierwszego tomu jest świat wykreowany przez autorkę, bardzo chaotyczny, niejasny, nie wytłumaczony, ledwie zarysowany. Taki świat mógłby w swojej zwariowanej łepetynie wymyślić Szalony Kapelusznik. Myślę, że dla dzieci, a dla nich w końcu jest ta książka, zaakceptowanie tak mglistego obrazu świata może być trudne, bo zasady nim rządzące pozostają zagadką. Być może w dalszych częściach coś się wyklaruje, ale uważam to za błąd. Inna kwestia, że to, co dane nam jest poznać, nie grzeszy oryginalnością, czarownice, zombie, gadające koty, wampiry, smoki, same w sobie są czytelnikom doskonale znane, gdyby jeszcze jakoś oryginalnie zostały przez autorkę wykorzystane, ale nie, to tylko dodatki do przygód Morrigan.
Fabuła nie ma jakiegoś wybitnego tempa, raz przyspiesza, by za chwilę wlec się z zadyszką, przez większość czasu jest troszkę nudno i bardzo, bardzo schematycznie. Zły dom rodzinny musi być ciemny, zimny, rodzice rzecz jasna okrutni, pozbawieni wszelkich uczuć rodzicielskich, zaś nowy przyjaciel i nowy dom są do mdłości pogodni, piękni, milusi i słodziusi. Podział świata jest wyraźnie czarno – biały.
Niczym ta opowieść nie zaskoczy młodego czytelnika, który sięga po książki i lubi czytać. Jest mocno przeciętna.
Zdarzają się historie, które z zapartym tchem czytają dzieci i młodzież, a w których też dorośli przepadają z kretesem, szkoda że ta książka do takich, moim zdaniem, nie należy.
Taka sobie była ta przygoda z Morrigan Crow. Nic wybitnego, porównania z Harrym mocno chybione, to nie ta półka.
Głównym zarzutem po przeczytaniu pierwszego tomu jest świat wykreowany przez autorkę, bardzo chaotyczny, niejasny, nie wytłumaczony, ledwie zarysowany. Taki świat mógłby w swojej zwariowanej łepetynie wymyślić Szalony Kapelusznik. Myślę, że dla dzieci, a dla...
2020-08-15
Czytanie "Ghost Bride" Yangsze Choo było niezwykle odświeżającym przeżyciem. Po tych wszystkich nieziemsko pięknych bohaterkach obdarzonych cudownymi mocami, nadnaturalnymi umiejętnościami, które drogę od zwykłej panny do królowej na tronie pokonują z szybkością błyskawicy, obcowanie z normalną nastolatką było czymś bardzo przyjemnym. Oczywiście dodatkowym plusem jest chińska mitologia, wierzenia i opisy świata duchów, to również wytchnienie oraz interesujący powieściowy element.
Li Lan, najważniejsza postać w "Ghost Bride", owszem jest bardzo ładna, ale uroda nie determinuje jej postępowania, bywa nawet przeszkodą i zagrożeniem. Li Lan ma siedemnaście lat i dosyć trudne życie dziewczyny pozbawionej matczynej opieki w społeczeństwie o ścisłej hierarchii i ślepym przywiązaniu do tradycji. Odurzony opium ojciec i stara piastunka nie są gwarantem znalezienia dobrego kandydata na męża. Kiedy owi kandydaci wreszcie się pojawią, żaden nie jest ideałem, ani księciem z bajki. Jednak zanim dziewczę zostanie wydane za mąż, czeka je sporo przygód.
Świetnie czyta się powieść, w której bohaterka prócz urody ma przede wszystkim rozum. Li Lan dzięki ojcu ma dostęp do książek, sztuki i wiedzy o świecie, która dla innych dziewcząt w jej otoczeniu była niedostępna. Uczestnicząc w często niebezpiecznych wydarzeniach, nie potrzebuje mieczy, łuków ani nadzwyczajnych super mocy, wystarczy jej inteligencja, odwaga poparta zdrowym rozsądkiem oraz wsparcie nielicznych, ale godnych zaufania przyjaciół. Takiej bohaterce kibicuje się od pierwszej do ostatniej strony.
Piękna, bezpretensjonalna historia, świetny portret młodziutkiej dziewczyny, która we wrogim świecie dojrzewa, uczy się odpowiedzialności nie tylko za siebie; podejmuje decyzje, które mają daleko idące konsekwencje, zyskuje świadomość własnej seksualności, rozumie, że między mrzonkami nastolatki, a codziennym życiem jest spory rozdźwięk, a czasem trzeba pójść na ustępstwa. Pięknie jest to przedstawione w książce, tym bardziej że nie ma tutaj pustego ględzenia o niezależności i feminizmie. Li Lan uczy się walczyć o siebie w działaniu i w interakcjach z innymi ludźmi.
Obok Trylogii Zimowej Nocy Katherine Arden, "Ghost Bride" to najlepsza fantastyka młodzieżowa jaką ostatnio czytałam.
Czytanie "Ghost Bride" Yangsze Choo było niezwykle odświeżającym przeżyciem. Po tych wszystkich nieziemsko pięknych bohaterkach obdarzonych cudownymi mocami, nadnaturalnymi umiejętnościami, które drogę od zwykłej panny do królowej na tronie pokonują z szybkością błyskawicy, obcowanie z normalną nastolatką było czymś bardzo przyjemnym. Oczywiście dodatkowym plusem jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05-22
2019-06-15
2020-01-28
Właśnie odłożyłam na półkę "Marinę" Carla Ruiza Zafona. Mam bardzo mieszane uczucia po lekturze tego dzieła. Już kiedy kilka lat temu czytałam "Cień wiatru" daleka byłam od zachwytów. Podobnie jest z "Mariną". Sam pisarz nazywa tę powieść książką dla młodzieży, ja powiedziałabym, że to coś dla bardzo młodych nastolatków, którzy bez zmrużenia oka połkną tę naiwną i dziwaczną opowieść.
Początek książki, czyli przypadkowe spotkanie Oscara i dziwnej dziewczynki Mariny, kojarzy się ze spotkaniem Pipa i Estelli z "Wielkich nadziei" Dickensa. W obu książkach młodziutcy chłopcy zostają trafieni z porażającą siłą strzałą Amora i ulegają eterycznemu, ale zniewalającemu urokowi poznanych dziewcząt. Tyle, że dalszy ciąg powieści Dickensa jest znakomity, a u Zafona robi się cokolwiek dziwacznie. Mamy bowiem trochę horroru rodem z "Frankensteina" i potężną dawkę melodramatu prosto z "Upiora w operze". Czuć, że jest to raczej wczesny utwór pisarza, bo wyraźnie nie rozwinął tu jeszcze pełni swoich możliwości i brak mu umiaru w ciągnięciu niektórych coraz dziwniejszych i niejasnych wątków., chociaż są też w "Marinie" elementy, które znajdą później rozwinięcie we wspomnianym "Cieniu wiatru".
Autor ma wyraźne upodobanie do straszliwie delikatnych, eterycznych postaci kobiet, które zawsze otacza aura tajemnicy. Zawsze są one zagadką dla męskich bohaterów, których bez wyjątku rozkochują w sobie. Aż się prosi o dziewczynę z krwi i kości, silną, zdecydowaną, śmiałą, niekoniecznie anielsko piękną, raczej łobuziarę.
Cieszę się, że książka była krótka, nie umęczyła mnie tak bardzo jak "Cień wiatru"- sentymentalny do bólu i potwornie melodramatyczny. Niewątpliwie nie jestem "targetem" dla tej powieści. Odnajdą się w niej trzynastolatki, być może dla nich poziom absurdu będzie znośny.
"Marina" nie przekonała mnie do twórczości Zafona. Nie czuję w jego utworach magii Barcelony, są tam raczej ckliwe opisy ciemnych uliczek i starych cmentarzy, nie czuję że to miasto tętni życiem. Więcej magii tego niezwykłego miejsca znalazłam w znakomitym opowiadaniu Iana Watsona "Smok Gaudiego". Polecam.
Właśnie odłożyłam na półkę "Marinę" Carla Ruiza Zafona. Mam bardzo mieszane uczucia po lekturze tego dzieła. Już kiedy kilka lat temu czytałam "Cień wiatru" daleka byłam od zachwytów. Podobnie jest z "Mariną". Sam pisarz nazywa tę powieść książką dla młodzieży, ja powiedziałabym, że to coś dla bardzo młodych nastolatków, którzy bez zmrużenia oka połkną tę naiwną i dziwaczną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-03-12
Jako książkoholik, tkwiący w szponach nałogu i nie próbujący się zeń wydostać, nie mogłam po prostu odmówić sobie sięgnięcia po książkę "Okrutny książę" Holly Black, kiedy ta znalazła się w zasięgu moich rąk i wzroku. Zdawałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej nic dobrego z tego nie wyniknie, ale siła nałogu zwyciężyła.
Instynkt starego czytelniczego wygi mnie nie zawiódł. Powieść była okropna. Młodzi autorzy, planujący napisanie horroru, powinni przeczytać "Okrutnego księcia", zafundują sobie bowiem kilka godzin prawdziwego koszmaru. Jest to dzieło tak durne i miałkie, że wydmuszka z bańką mydlaną mają więcej treści. Nie będę streszczać tej historii, bo nie ma
o czym mówić - jedna wielka góra farmazonów.
O bohaterkach i bohaterach lepiej nie wspominać, są to figury całkowicie pozbawione jakichkolwiek cech charakteru, ich nadrzędnym i jedynym wyróżnikiem jest, jak zwykle, porażająca uroda.
Postępowanie każdej postaci jest kompletnie nielogiczne, nie dyktują go żadne racjonalne przesłanki. Okrutny książę wcale nie jest okrutny, on tylko w dziwny sposób okazuje dziewczynie fascynację, elf który na oczach dzieci morduje
ich ojca i matkę tak naprawdę jest spoko tatusiem, który swoim ofiarom funduje dużo fatałaszków i wygodne życie jak na wakacjach "all inclusive", więc zapominamy szybciutko, że to morderca i tyran, siostry z traumatycznym dzieciństwem, które mają tylko siebie i deklarują wielką siostrzaną miłość,
w chwili kiedy na horyzoncie pojawia się śliczniusi elf płci męskiej, skaczą sobie do gardeł, gotowe "pochlastać" się mieczami, ich macocha drży, że któregoś dnia te "słodkie" dziewczątka skręcą z zazdrości jej synowi kark...prawda że piękny to świat i cudowni bohaterowie? Autorka cały czas podkreśla, że królestwo elfów to kraina niezwykłej urody, wyjątkowego piękna. Ja widzę tam tylko okrucieństwo, brutalność, kłamstwa i intrygi. Nikt z nikim o niczym nie rozmawia, każdy knuje i realizuje swoje plany nie bacząc nawet na najbliższych, najwięcej miejsca zajmują opisy sukien, męskich tunik i płaszczy oraz biżuterii. Nie mam pojęcia, co autorka chciała przekazać w tej książce, jakie wartości? Akcja jest zaprzeczeniem wszystkiego, co deklaruje pisarka.
Zdaję sobie sprawę, że nie jestem "targetem" dla tej książki, dorosły czytelnik nie ma tu czego szukać. Niewątpliwie jest to powieść przeznaczona dla kilkunastoletnich dziewcząt, no
i dobrze, niech ją czytają. Smutkiem jednak napawa mnie myśl, że te młodziutkie osoby, zachęcone internetowymi opiniami dorosłych, będą się zachwycać tym wątpliwej jakości dziełem i stawiać je na półce z "najcudowniejszymi książkami, jakie w życiu przeczytały". Chciałabym im powiedzieć, że po stokroć piękniejsze światy znajdą w "Ziemiomorzu" i "Władcy Pierścieni", a o tym jak nieludzkie i okrutne bywają elfy cudownie pisała Susanna Clarke w trylogii "Jonathan Strange i pan Norrell", zaś o miłości, przyjaźni, odwadze opowiadał frapująco i zabawnie T. H. White w cyklu "Był sobie raz na zawsze król". Może nie są to książki, które czyta się szybko i przelatuje przez ich strony z prędkością tornada, ale one są "o czymś", mówią wiele o ludziach, o świecie, mają przesłanie, skłaniają do refleksji i przemyśleń. "Okrutny książę" jest o niczym, jedynym plusem jest śliczna okładka. Nic więcej.
Jako książkoholik, tkwiący w szponach nałogu i nie próbujący się zeń wydostać, nie mogłam po prostu odmówić sobie sięgnięcia po książkę "Okrutny książę" Holly Black, kiedy ta znalazła się w zasięgu moich rąk i wzroku. Zdawałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej nic dobrego z tego nie wyniknie, ale siła nałogu zwyciężyła.
Instynkt starego czytelniczego wygi mnie nie...
2020-04-09
"Hazel Wood" Melissy Albert to powieść, która nie pozostawia czytelnika obojętnym. Nie dlatego, że jest genialna, bo raczej daleko jej do miana dzieła zapierającego dech w piersiach, ale z powodu tego, że tak nierównej, tak fabularnie rozchwianej powieści dawno w swoich rękach nie miałam. Niestety, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową, którą czytam z sympatii i z racji mojego zawodu, to trafiam głównie na koszmarki pióra Sarah J. Maas czy Holly Black. "Hazel Wood" zajmuje pozycję gdzieś pomiędzy dobrą literaturą dla młodych ludzi (twórczość Waltera Moersa) a wspomnianymi autorkami.
Początek powieści jest arcyciekawy – każdy mól książkowy uwielbia czytać książkę o innych książkach, toteż akcja rusza z wysokiego c – bohaterka o wdzięcznym imieniu Alice, lat siedemnaście, uwielbia książki, czyta dużo i wszędzie, mało tego jest wnuczką Althei Prosperine, autorki owianego tajemnicą zbioru baśni "Opowieści z Uroczyska". Wszystko to, to miód na książkoholikowe serce.
Niestety po obiecującym początku całe tempo siada, grzęźniemy w jakimś naprędce skleconym i kompletnie zbytecznym dramacie rodzinnym, jak z telenoweli. Kiedy tylko zorientujemy się w patchworkowej rodzinie Alice, autorka wplątuje nas w szkolne życie bohaterki, czyli serwuje nam standardową dramę amerykańskich licealistów. Ona jest nielubiana, poza nawiasem popularnych dziewcząt, on (bo oczywiście musi być przedstawiciel płci męskiej) to bogaty dzieciak, trochę outsider, a trochę ciamajda. Autorka litościwie oszczędza nam kolejnego nastoletniego romansu, zmierzając prostą drogą w stronę fantasy.
Opis przygód Alice w Hazel Wood i Uroczysku to najlepsza część książki. Znajdziemy tu dziwne, niejednoznaczne postacie, zdarzenia potworne i okrutne, stwory z sennego koszmaru. W Uroczysku nie ma miejsca na bajki dla małych dzieci, tutaj księżniczki mają cechy sadystów, królowie i królowe nienawidzą siebie nawzajem, a jeszcze bardziej swojego potomstwa. Nic nie jest tym czym się wydaje i nie ma tutaj szczęśliwych zakończeń, ale wszystko to są baśnie, czytelnik okrucieństwa nie odbiera tak, jak w realnym świecie, wszystko ujęte jest w umowny nawias.
Myślę, że gdyby autorka skupiła się na tej baśniowej krainie i na wykreowanych tam istotach, uczyniła z Uroczyska punkt wyjścia opowieści, a nie jej zwieńczenie, książka tylko by na tym zyskała. Chętniej poczytałabym o perypetiach baśniowych istot, które z baśni uciekają by żyć w realnym świecie, aniżeli o żmudnych i nudnawych poszukiwaniach, które prowadziła Alice i Ellery zanim dotarli do Hazel Wood. Po niezłym początku, średnim zawiązaniu akcji, znakomitym środku, dostajemy ckliwe, łzawe zakończenie. Tyle.
Co do bohaterów to nakreśleni są raczej cienką kreską. Alice, pomimo deklaracji autorki nie jawi mi się jako silna dziewczyna z charakterem, a raczej jako rozchwiana nastolatka, agresywna i histeryczna. Ellery zaś to taki trochę fajtłapa. Najciekawsze są Althea i Bajarka, ale żadna z nich nie doczekała się pogłębionej i bardziej szczegółowej charakterystyki, wielka szkoda.
Pomimo wad i niedociągnięć polecam tę książkę tak młodym, jak i starszym czytelnikom, to o niebo lepsza alternatywa niż lektura "Szklanego tronu", czy "Okrutnego księcia".
"Hazel Wood" Melissy Albert to powieść, która nie pozostawia czytelnika obojętnym. Nie dlatego, że jest genialna, bo raczej daleko jej do miana dzieła zapierającego dech w piersiach, ale z powodu tego, że tak nierównej, tak fabularnie rozchwianej powieści dawno w swoich rękach nie miałam. Niestety, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową, którą czytam z sympatii i z racji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-19
Będąc w wieku pacholęcym nie czytałam "Małych kobietek". Być może jako dziecko spojrzałabym na tę książkę inaczej, może wówczas odebrałabym ją jako ciepłą historię czterech sióstr, ich dobrej, czułej matki, pełnego poświęcenia ojca i kilkorga przyjaciół. Zapewne zazdrościłabym ślicznego domu z kominkiem, pełnego miłości i młodzieńczej energii. Sięgnęłam po "Małe kobietki" jako dorosły człowiek, na fali internetowego szumu oraz ekranizacji w reżyserii Grety Gerwig, chciałam na własnej skórze przekonać się, jak przeżyję spotkanie ze sławnymi siostrami March.
Powieść jest koszmarnie zła, pod każdym względem. Zaczęłam ją czytać w wersji papierowej w przekładzie Anny Bańkowskiej, w którym można napotkać takie "kwiatki" jak opis pani March, która jest "wysoką panią o macierzyńskim wyglądzie, która całą swoją postawą zdawała się pytać: Czym mogę służyć?". Zaczęłam się zastanawiać co mnie czeka na kolejnych stronach. Na czytniku śledziłam tekst w przekładzie Ludmiły Melchior – Yahill, w nadziei, że to tłumaczenie uratuje powieść. Niestety, choć obie tłumaczki dały z siebie wszystko (tekst Ludmiły Melchior – Yahill jest bardziej literacki, Anna Bańkowska bardziej uwspółcześniła oryginalny materiał), to bazując na raczej marnym oryginale niewiele dały radę wykrzesać.
Nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, co współczesnej nastolatce może się podobać w "Małych kobietkach"? Historia czterech sióstr, które czas spędzają głównie na siedzeniu w domu z matką i dzierganiu skarpet dla żołnierzy – ot w skrócie trzon opowieści.
Żadna z sióstr nie wzbudziła we mnie szczególnej sympatii czy zachwytu. Osławiona Jo, poza tym, że pisze opowiadania o tragicznej miłości, jak na piętnastoletnią romantyczną panienkę przystało i nie przywiązuje specjalnej uwagi do stroju, to nie wykazuje wyjątkowych cech zapowiadających przyszłą niezależną, wolną od konwenansów kobietę. Wręcz przeciwnie, wciąż tłumi w sobie wszelkie spontaniczne odruchy, by wedle ścisłych zaleceń matki być cichutką myszką. Meg jest typową kobietką swoich czasów. Ma w głowie stroje, wygody, zbytki, a jej życiowym celem jest zdobycie męża i życie rodzinne. Beth to żywa święta, można jej dorobić aureolę i śmiało postawić na jakimś ołtarzu. Ma fobię społeczną, nie wychodzi praktycznie z domu, nie chodzi do szkoły. Najwięcej cech żywego człowieka ma najmłodsza Amy, która jest po trosze egoistką, po trosze rozpieszczonym dzieciakiem, ale przejawia cechy zdrowego egoizmu, jest najmniej romantyczna, a najbardziej pragmatyczna. Pozostali bohaterowie są schematyczni i nie wychodzą poza konwencję w jakiej umieściła ich autorka.
Powieść jest nieznośnie moralizatorska. Miałam wrażenie, że czytam przeraźliwie nudne, pouczające kazanie, które duchowny wygłasza na nabożeństwie ku przestrodze i napomnieniu zbłąkanych duszyczek, szczególnie kobiecych.
Przemowy pani March pod adresem córek wprawiały mnie w lekkie osłupienie. Bez przerwy ględzi o konieczności pracy nad własnym charakterem. Dziewczynki powinny temperować swoje emocje, by stać się istotami opanowanymi, łagodnymi i uległymi. Matka z dumą oznajmia jednej z córek, że przez całe swoje życie tłumi w sobie złość, gniew, zazdrość bo są to uczucia niegodne kobiety, dziewczynki powinny te słowa wyrugować ze swojego słownika i ze swoich serc. Olaboga...może ona zamiast żywych dzieci powinna dostać takie robociki, zaprogramowałaby je zgodnie z wytycznymi z elementarza dobrej kobiety i miała by cztery głupiutkie owieczki, które beczą dopiero kiedy im się pozwoli. To zrozumiałe, że pani March marzy by jej córki zaznały szczęścia u boku mężów, otoczone gromadką dzieci w wygodnym, zamożnym domu. Problem pojawia się, kiedy matka uczy córki, że taka ścieżka jest jedyną drogą do szczęścia i spełnienia dla kobiety. Jeśli nie będziesz posłuszną żoną i doskonałą matką niechybnie spotka cię nieszczęście i zasłużona kara, nie będzie cię szanować ani matka ani ojciec, ani nikt z twoich bliskich.
Inną uderzającą sprawą było to jak nijakie, wręcz żadne wykształcenie mają siostry March. Meg jest guwernantką w wieku szesnastu lat, czego ona może nauczyć inne dzieci? Nie mam pojęcia. Jo ma lat piętnaście i też zakończyła już edukację, Beth ze względu na swoje problemy w kontaktach z ludźmi w ogóle do szkoły nie chodzi, autorka wspomina, że dziewczynka uczy się w domu, kiedy i kto ją uczy pozostaje zagadką. Amy w szkole jest obecna od czasu do czasu, a po upokorzeniu przez nauczyciela do szkoły uczęszczać przestaje...dramat. Sami rodzice panien March niewielką wagę przywiązują do tego aspektu, uważając że umiejętność czytania i pisania w zupełności dziewczętom wystarcza. Nawet liczyć za dobrze nie muszą, bo pieniądze zarabiać będzie mąż i on też nimi będzie zarządzać. Wizja szczęśliwego życia dla "małych kobietek" zamyka się w czterech ścianach, pomiędzy kuchnią, salonem i sypialnią. Te "anioły domowego ogniska" nieustannie poddaje się tresurze, którą na kartach powieści nazywa się "pracą nad własnym charakterem". Dziewczynki muszą same sobie założyć kaganiec, nie myśleć samodzielnie, nie odzywać się nieproszone, najlepiej żeby od dziecka wdrażały się w obowiązki domowe, powinny bez ustanku szyć, haftować, cerować, a ich działalność poza domem obejmuje pomoc ubogim i dzierganie skarpet dla żołnierzy. Nie wolno im mitrężyć czasu na lekturę, malowanie czy inne niepożyteczne rzeczy, bo a nuż przyszło by im do głowy, że może niekoniecznie takiego życia pragną.
Nie znajduję w tej książce żadnych wartości, które można przekazać młodemu pokoleniu. Wiele razy podkreśla się siostrzaną więź i miłość, choć jest to pokazane w sposób tak cukierkowy i słodki, że zaczęłam się zastanawiać, co autorka wie o dzieciach, bo każdy kto ma rodzeństwo wie, że w wieku sióstr March więcej jest kłótni, kuksańców i szarpaniny aniżeli wspólnego czytania o poranku umoralniających bzdur.
Powieść razi sztucznością, język jest drętwy, nienaturalny, nieznośny, aż wierzyć się nie chce, że autorką tych świętoszkowatych farmazonów była kobieta niezależna, singielka, która pracowała, miała swoje pieniądze, żyła jak chciała i głośno deklarowała, że "Małe kobietki" są zaprzeczeniem jej poglądów i stylu życia.
Po lekturze "Małych kobietek" z rozrzewnieniem patrzę na "Anię z Zielonego Wzgórza". Choć i tej historii daleko do doskonałości, to w niej jest życie, radość, przygody Ani są wesołe, bezpretensjonalne i prawdziwie "dziecięce". I jeszcze Ania ma w sobie ciekawość świata, która pcha ją w stronę książek i nauki, dziewczynka zdobywa uniwersyteckie wykształcenie, pracuje, jest silną, niezależną kobietą. Siostry March przy niej są jak figury woskowe z podręcznika dla grzecznych "gąsek".
Skąd zachwyty nad tym powieścidłem? YouTube zalały filmy, na których dwudziestoparoletnie dziewczyny przyciskają "Małe kobietki" do piersi i afektowanym głosem oznajmiają światu, że "to najlepsza książka, jaką w życiu przeczytały". Ręce mi opadają i aż wierzyć się nie chce. Polecałabym sięgnąć po artykuł "Marks i dziewczyny" Katarzyny Wężyk, skutecznie może ochłodzić te peany na cześć dzieła Louisy May Alcott.
Będąc w wieku pacholęcym nie czytałam "Małych kobietek". Być może jako dziecko spojrzałabym na tę książkę inaczej, może wówczas odebrałabym ją jako ciepłą historię czterech sióstr, ich dobrej, czułej matki, pełnego poświęcenia ojca i kilkorga przyjaciół. Zapewne zazdrościłabym ślicznego domu z kominkiem, pełnego miłości i młodzieńczej energii. Sięgnęłam po "Małe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-29
Po trudnej powieści Eleny Ferrante sięgnęłam po "Niedźwiedzia i słowika" Katherine Arden. Przyznaję nie miałam wygórowanych oczekiwań, gdyż moje ostatnie doświadczenia z fantastyką młodzieżową kończyły się kompletną katastrofą, albo zaledwie średnio satysfakcjonującą lekturą. "Niedźwiedź i słowik" skradł moje serce. Jest to przepiękna baśń, napisana bardzo ładnym językiem, z frapującą historią, niegłupia, bo porusza kilka ważnych spraw.
Przenosimy się do dawnej Rusi, którą włada Wielki Książę, znajdziemy tutaj przepych miasta i bogactwo wsi, rządzonej przez bojarów, wielkich gospodarzy władających ogromnymi połaciami kraju, mamy cuda i obfitość wiejskich plonów, jest okrucieństwo i trudy rosyjskiej zimy. Przede wszystkim jednak poznajemy świetnie nakreślonych, wyrazistych bohaterów – Piotra, jego synów, córki, jego nową żonę Annę, jest fanatyczny, chorobliwie ambitny mnich i ten zły, czyli Niedźwiedź. I najważniejsi protagoniści opowiadanej historii - dzika, nieugięta Wasia i tajemniczy, mroczny Morozko.
Nie chcę za bardzo wchodzić w szczegóły fabuły, wystarczy powiedzieć, że poznajemy historię młodej dziewczyny, nie przystającej do zastanej rzeczywistości, która z racji swojej inności skazana jest na ostracyzm społeczny i niezrozumienie nawet w gronie ukochanych, najbliższych osób.
Powieść napisana jest niezwykle pięknym językiem, doskonale przetłumaczona, przez tekst płynie się niespiesznie smakując każde słowo. Nie ma tutaj zbędnych opisów, jest treściwie, ale subtelnie, jedno zdanie potrafi zawierać całą gamę emocji, wszystko to sprawia, że "Niedźwiedzia i słowika" czyta się płynnie i fantastycznie.
Co do opowiadanej historii, to nie jest specjalnie skomplikowana, ale jest nośnikiem wielu ważnych problemów, które są bliskie nie tylko młodym. Główna bohaterka walczy o swoją niezależność i prawo do podejmowania własnych decyzji, walka jest bardzo trudna, bo przyszło jej egzystować w świecie absolutnie zdominowanym przez mężczyzn. Katherine Arden porusza też problem fanatyzmu religijnego, który w połączeniu z wygórowanymi ambicjami i pragnieniem władzy nad drugim człowiekiem prowadzi nie do Boga, a raczej kieruje człowieka ku temu, co w nim najgorsze. Pięknie autorka opisuje też miłość rodzicielską oraz siłę więzi bratersko – siostrzanej. Podkreśla również, że rodzina wymaga od młodego człowieka czasem poświęcenia, a czasem poczucia obowiązku.
Ogromnie mnie cieszy brak wątku romansowego, tych wszystkich "love – hate relationship" czy "instant love", autorka litościwie oszczędziła tych bredni czytelnikowi. "Coś" być może dzieje się między Wasią a Mrozem, ale bardziej w sferze czytelniczych domysłów, aniżeli odzwierciedlenia w tekście.
"Niedźwiedź i słowik" zbudowany na rosyjskich baśniach, folklorze i szczątkowej historii musi się skojarzyć z powieścią "Nieśmiertelny" Catherynne M. Valente, bo obydwie historie dotyczą tego samego kręgu kulturowego. Jeśli ktoś przeczyta "Niedźwiedzia i słowika" i chciałby zapoznać się z bardziej "dorosłą" wersją tej opowieści, znacznie bogatszą w symbolikę i mitologiczne oraz historyczne odniesienia to polecam "Nieśmiertelnego".
Książka Katherine Arden sprawiła mi wielką przyjemność i satysfakcję, czuję że nie oprę się pokusie i przeczytam kolejne części tej baśni, doskonałej zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników.
Po trudnej powieści Eleny Ferrante sięgnęłam po "Niedźwiedzia i słowika" Katherine Arden. Przyznaję nie miałam wygórowanych oczekiwań, gdyż moje ostatnie doświadczenia z fantastyką młodzieżową kończyły się kompletną katastrofą, albo zaledwie średnio satysfakcjonującą lekturą. "Niedźwiedź i słowik" skradł moje serce. Jest to przepiękna baśń, napisana bardzo ładnym językiem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-04
"Magiczna biblioteka Bibbi Bokken" miała być dla mnie nostalgicznym powrotem w tajemniczą atmosferę znaną mi ze znakomitego "Świata Zofii" Josteina Gaardera. Cóż, nieszczególnie mi się ta wycieczka udała.
Czytany lata temu "Świat Zofii" zrobił na mnie wrażenie, ogromnie mi się podobał, choć już wówczas zdawałam sobie sprawę, że autora nie sposób zaliczyć do wybitnych pisarzy. "Magiczna biblioteka Bibbi Bokken" utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Sam pomysł był nośny, dawał szerokie pole do popisu. Książka o książkach to zawsze rarytas dla czytelników, a dodajmy do tego dwójkę bystrych dzieciaków stawiających pierwsze kroki w świecie molów książkowych, żyjących w czasach kiedy nie było Internetu i smartfonów, piszących do siebie listy na papierze, no to mamy wrażenie, że trafiła nam się prawdziwa gratka. I myślałam, że po takim wstępie dalej może być tylko ciekawiej...Niestety im dalej w las tym gorzej. Ugrzęzłam w mało ciekawej, mało tajemniczej, niezbyt skomplikowanej intrydze i nudziłam się jak mops.
Zdaję sobie sprawę, że to książka dla dzieci, ale mam wrażenie, że sami autorzy zapomnieli jak inteligentne są dzieci i jak bardzo wyczulone na wszelki fałsz i próby robienia ich w konia. Ta książka to trochę oszustwo, bo udaje, że jest wspaniałą, przygodową historią o tropieniu książek i tajemniczej biblioteki, a tak naprawdę jest niezbyt udaną, nijaką opowiastką, która nie zachęci maluczkich ani do czytania, ani do zostania detektywem.
Rozczarowałam się bardzo, ale z tym większą przyjemnością wracam w te pędy do moich ulubieńców – "Miasta Śniących Książek" i "Niekończącej się historii". To są dla mnie wybitne opowieści o wielkiej sile książek i potędze dziecięcej wyobraźni, zdolnej stwarzać światy.
"Magiczna biblioteka Bibbi Bokken" miała być dla mnie nostalgicznym powrotem w tajemniczą atmosferę znaną mi ze znakomitego "Świata Zofii" Josteina Gaardera. Cóż, nieszczególnie mi się ta wycieczka udała.
Czytany lata temu "Świat Zofii" zrobił na mnie wrażenie, ogromnie mi się podobał, choć już wówczas zdawałam sobie sprawę, że autora nie sposób zaliczyć do wybitnych...
2020-06-03
"Dziesięć tysięcy drzwi" Alix E. Harrow to perełka wśród wydawanych ostatnio powieści dla młodzieży. Bardzo wzruszająca, pięknie napisana historia wykorzystująca motyw wieloświata i podróży po jego odgałęzieniach przy pomocy tajemnych portali – drzwi, albo słów obdarzonych mocą.
Czyta się bardzo przyjemnie, choć dorosły czytelnik nie będzie zaskoczony ani rozwojem akcji, ani tym bardziej zakończeniem. Młodzi ludzie zaś na stronach książki poznają nietuzinkową dziewczynę, jej równie oryginalną rodzinę oraz oddanych przyjaciół.
January to panna odbiegająca od naszych wyobrażeń o dobrze ułożonej panience z początku dwudziestego wieku. Bywa krnąbrna, nieposłuszna, pyskata, ale przede wszystkim jest odważna, nieustraszona, lojalna i gotowa do poświęceń w imię rodziny i przyjaźni, a także gotowa oddać życie za tych, których kocha. Owszem posiada niezwykły magiczny talent, ale poza tym jest zwyczajną nastolatką, samotną, trochę zbuntowaną, niepewną swego miejsca w świecie. Zaczytuje się w tanich powieściach drukowanych w gazetach, przyjaźni z synem ubogich sklepikarzy, nie kreuje się ani na intelektualistkę ani na damulkę paradującą w jedwabnych toaletach. Autorka nie wspomina o jej porażającej urodzie, ot nastolatka z burzą niesfornych włosów.
Cudownie udało się pisarce oddać również rozterki nastoletniej pierwszej miłości, która zaczyna się od pierwszego spojrzenia, ale by zamienić się w miłość potrzebuje najpierw przyjaźni oraz chęci by poznać drugiego człowieka i samemu przejrzeć się w jego oczach.
Z rozrzewnieniem czyta się o trzepocie siedemnastoletnich serc, o rumieńcach, które wywołuje spojrzenie zakochanego chłopaka, oj przypomniały mi się moje pierwsze młodzieńcze zauroczenia...
Świat wykreowany, choć ma elementy fantastyczne, to w opisie jest brutalnie realistyczny. Mało tutaj sielankowych obrazków pełnych przepychu pałacowych sal, jest brud, brzydota, a przede wszystkim cierpienie, które rodzi się ze społecznych nierówności, wyzysku i nietolerancji dla koloru skóry, pochodzenia i biedy. Pieniądz daje władzę, poczucie bezkarności, ale kiedy nie stoi za nim mądrość, hojność, dobro to nigdy bogactwo nie będzie dla ludzi źródłem szczęścia. Może to naiwne przesłanie, ale warto przypominać o tym, szczególnie dzisiaj.
"Dziesięć tysięcy drzwi" ma konstrukcję szkatułkową – w opowieści kryje się druga opowieść; druga historia rozgrywa się w miejscu, gdzie dla ludzi najważniejszą wartością są słowa, uczeni studiują księgi, zbierają legendy, mity i baśnie, bo rozumieją siłę ukrytej w nich magii zdolnej zmieniać świat(dosłownie). Społeczeństwa pozbawione historii zapisanej w książkach nie mogą przetrwać. Degenerują się.
Każdy z bohaterów wykreowanych przez Alix E. Harrow czyta albo popularne powieści w odcinkach albo prawdziwe książki, albo słucha bajek czy legend, które ludzie opowiadają sobie na co dzień. January czyta zapiski Yule'a by poznać historię swoich rodziców, sama zaś jest autorką słów, które odczytuje czytelnik. Bardzo piękne jest to nieustanne podkreślanie wartości słowa pisanego, warto by młodzi odkrywali cuda zgromadzone w bibliotekach.
"Dziesięć tysięcy drzwi" to piękna książka, która momentami ociera się o wielkość. Można ją postawić w jednym rzędzie chociażby z "Niedźwiedziem i słowikiem" Katherine Arden. Jednakże do miana wybitnej czegoś zabrakło. Nie było tego olśnienia, które przeżyłam czytając "Czarnoksiężnika z Archipelagu" czy "Grobowce Atuanu", nie zarwałabym dla tej powieści nocy, ale piszę to jako dorosły człowiek, być może mając trzynaście czy czternaście lat zachłysnęłabym się z zachwytu. Tak czy owak jest to doskonała książka dla młodych czytelników.
"Dziesięć tysięcy drzwi" Alix E. Harrow to perełka wśród wydawanych ostatnio powieści dla młodzieży. Bardzo wzruszająca, pięknie napisana historia wykorzystująca motyw wieloświata i podróży po jego odgałęzieniach przy pomocy tajemnych portali – drzwi, albo słów obdarzonych mocą.
Czyta się bardzo przyjemnie, choć dorosły czytelnik nie będzie zaskoczony ani rozwojem akcji,...
2020-06-14
"Maresi" to przeciętna powieść, byłam jej bardzo ciekawa, ale spotkało mnie rozczarowanie, niestety. Nie dostrzegam w tej historii niczego porywającego, ani wyjątkowego.
Opowieść o dziewczynie dorastającej w żeńskim klasztorze, który czci dosyć mgliście opisywaną Matkę o wielu twarzach miała potencjał, mogła stać się wyjątkową pozycją w kanonie fantastycznej literatury młodzieżowej, cóż skoro zabrakło tutaj tak sensownej fabuły, jak i interesujących bohaterów.
Powieść jest bardzo powierzchowna. Maresi, pomimo deklaracji autorki, nie wyróżnia się niczym szczególnym – jest nastolatką, która owszem straciła siostrę, ale rodzina wysłała ją do klasztoru, gdzie nie grozi jej głód czy zimno, znalazła tam bezpieczną przystań, w której oddaje się niezbyt uciążliwym obowiązkom, dziwnym rytuałom oraz spędza sporo czasu na lekturze książek w bibliotece. I to wszystko. Często z ust innych pada stwierdzenie, że Maresi jest ciekawa świata, ale to nie znajduje potwierdzenia w jej zachowaniu. Owszem dużo czyta, ale cała konstrukcja religijna, na której opiera się istnienie klasztoru pozostaje dla niej tajemnicą i Maresi nie wykazuje chęci zgłębienia jej, raczej biernie czeka aż ktoś coś jej wytłumaczy. Wydaje mi się, że dzieciaki ciekawe świata raczej wymykają się nauczycielom, łamią zasady i eksplorują rzeczywistość nawet narażając się na reprymendy czy kary.
Nie lepiej jest z kreacją Jai, tak ją samą, jak i jej smutne losy autorka opisuje bardzo ogólnikowo, nie ma szans by czytelnik przejął się głęboko jej przeżyciami.
Nie udał się również długi opis ataku na klasztor ( to nie jest spojler, bo czytelnik spodziewa się tego od początku). Trudno doprawdy uwierzyć, że banda najemnych zbirów, dowodzona przez sadystę gotowego zabić własne dzieci, przez wiele stron pałęta się po klasztorze szukając raz skarbu, a raz mniszek, zamiast zabrać się do sprawy jak uczyniliby to typowi mordercy. Wiem, że to powieść dla młodych czytelników i narratorka też jest młodą osobą, ale skoro pisarka stworzyła taką sytuację nie mogła uniknąć mocnej brutalności, aby wypadło to wiarygodnie.
Najgorsze są jednak fragmenty mające w założeniu wybrzmieć jak feministyczny manifest. Feminizm nie polega na tym, że kobiety tańczą przy księżycu, czeszą sobie włosy czy trzymają się za ręce, nieustannie przy tym deklarując wzajemne wsparcie oraz zrozumienie. Wiem, że mężczyźni z racji fizycznej przewagi nad kobietami bywają brutalni, ale nie każdy facet to zło wcielone i czy naprawdę jedyny dobry mężczyzna w powieści musi być gejem?
Nie przekonuje mnie sielankowy obraz klasztornego życia, gdzie wszyscy się kochają, tolerują, miłują, nie ma kłótni i agresji. Wystarczy trochę wyobraźni by zrozumieć, że życie w zamkniętej społeczności w odizolowanej przestrzeni sprzyja zupełnie innym zachowaniom niż te opisywane w "Maresi".
Mam wrażenie, że ta powieść to niezbyt udana podróbka znakomitych "Grobowców Atuanu" Ursuli Le Guin, gdzie po mistrzowsku oddane jest życie za klasztornymi murami z całym ciężarem samotności, izolacji i poczucia wyobcowania ze świata. "Grobowce Atuanu" czytałam ponad 20 lat temu i wciąż mam żywo w pamięci, "Maresi" to dla mnie książka na jeden raz, choć nie wątpię że spodoba się wielu nastoletnim czytelniczkom.
"Maresi" to przeciętna powieść, byłam jej bardzo ciekawa, ale spotkało mnie rozczarowanie, niestety. Nie dostrzegam w tej historii niczego porywającego, ani wyjątkowego.
Opowieść o dziewczynie dorastającej w żeńskim klasztorze, który czci dosyć mgliście opisywaną Matkę o wielu twarzach miała potencjał, mogła stać się wyjątkową pozycją w kanonie fantastycznej literatury...
2020-07-04
"Dziewczyna z wieży" jest co najmniej tak samo dobra jak "Niedźwiedź i słowik". Przepiękna opowieść o dalszych losach Wasi, Morozki i kilku innych bohaterów.
Pierwsza część Trylogii Zimowej Nocy była historią dzieciństwa bohaterki w rodzinnym majątku, odkrywania przez nią świata, tego "zwyczajnego" i tego nadprzyrodzonego, niedostępnego dla oczu większości śmiertelników. W "Niedźwiedziu i słowiku" bohaterka z dziecka szybko zmieniła się w impulsywną, nieco lekkomyślną, zbuntowaną nastolatkę, a także po raz pierwszy doświadczyła na własnej skórze czym jest zło, oraz że nie ma różnicy czy krzywdzi człowiek czy istota magiczna.
"Dziewczyna z wieży" to bardzo dramatyczny opis momentu, kiedy Wasia wkracza w świat ludzi dorosłych i musi szybko dojrzeć, zmieniając się z marzącej o przygodach nastolatki w młodą, dotkniętą cierpieniem kobietę. Wasia musi zrozumieć, że jej postępowanie ma wpływ nie tylko na nią, ale też na jej najbliższych, nawet na potężnego Morozkę. Każdy czyn, każdy krok dziewczyny może zaważyć na losach jej rodziny, może być źródłem ich cierpienia, a nawet może grozić im śmierć. Wasia musi też stawić czoła przeszłości i wyjaśnić rodzeństwu okoliczności śmierci ojca, co nie jest dla niej łatwe.
Bardzo interesująco autorka przedstawia sytuację kobiet i dziewcząt w opisywanym przez siebie świecie, stylizowanym na średniowieczną Ruś. Obserwujemy Olgę, księżną sierpuchowską, pozornie twardą, wyniosłą damę, zamkniętą w wieży ( żeńska część pałacu), która stara się odnaleźć szczęście w opiece i wychowywaniu swoich dzieci, bo w zasadzie nie ma nic innego do roboty, może się jeszcze modlić. Jej mąż jest wiecznie nieobecny, pojawia się na chwilę i chyba tylko po to by po raz kolejny zapłodnić żonę. Zapewnia Oldze byt, wysoką pozycję towarzyską, ale co to za życie w czterech ścianach, w gronie nudnych intrygantek. Monotonia i beznadzieja zabija w Oldze chęć do życia, rodzi w niej zgorzknienie i poczucie bezsilności, bo jako matka rozumie, że taki sam los jest nieunikniony dla jej córki Maszy. Masza jest dziewczynką żywą, inteligentną, jest ciekawa świata, który przed nią zamknięto, nie wolno jej wychodzić poza mury pałacu, chyba że do cerkwi, nie może bawić się z innymi dziećmi, jeździć konno, może modlić się, uczyć posłuszeństwa, uległości i czekać na pojawienie się kandydata na męża, jeśli takowy się nie zjawi czeka ją klasztor i znowu zamknięcie.
Wasia po przeżyciach z pierwszego tomu ma już świadomość, że żadna z przypisywanych kobiecie ról nie odpowiada jej pragnieniom. Marzą jej się przygody, chce na własną rękę wędrować po całej Rusi, a nawet poza jej granice, jest zachłyśnięta wolnością. Morozko, wiekowy pan śmierci i zimy, stara się ostudzić entuzjazm dziewczyny, widzi jej naiwność, beztroskę, która nie rozumie praktycznej strony życia. Stara się wytłumaczyć Wasi, że jej marzenia, choć piękne, wiążą się z łamaniem konwenansów i granic wyznaczonych przez normy społeczne, każdy kto je łamie powinien liczyć się z samotnością, ostracyzmem i odrzuceniem nawet ze strony rodziny. Niestety Wasia nie słucha i boleśnie odczuje to, przed czym ostrzegał Morozko.
Katherine Arden świetnie wykreowała główne postacie. Olga i Sasza bardzo się zmienili, są już dojrzałymi ludźmi, świadomymi swojej pozycji społecznej oraz odpowiedzialności spoczywającej na ich barkach. Brat Konstanty coraz bardziej pogrąża się w mrokach fanatycznej, wypaczonej wiary, zupełnie nie radzi sobie z obsesją na punkcie Wasi. Interesujący jest również książę Dymitr, najwyższy władca Rusi, rozdarty między młodzieńczym pragnieniem przygody, walki, chęcią wykazania się bohaterstwem jako wojownik, a obowiązkami władcy, od którego decyzji zależą losy tysięcy ludzi. Jest też czarny charakter, odpowiednio zły i okrutny, ale nie zdradzę nic, bo byłby to spojler.
Dwie sprawy nieco mnie irytowały w tym tomie. Pierwsza to maskarada Wasi, trochę mało przekonująca, bo nie wystarczy ubrać w spodnie i koszulę z kapturem wielkookiej dziewczyny z włosami do kolan, żeby kogoś nabrać, iż to chłopak. Druga rzecz- nieustanne zaprzeczanie Wasi wobec oczywistych przesłanek, że Morozko ją kocha, a i ona coś do niego czuje, ale złóżmy to na karb młodości i braku doświadczenia bohaterki.
Znakomita książka, jako bibliotekarz będę ją polecać każdemu młodemu czytelnikowi, a i dorosły będzie się świetnie bawił czytając tę baśń.
"Dziewczyna z wieży" jest co najmniej tak samo dobra jak "Niedźwiedź i słowik". Przepiękna opowieść o dalszych losach Wasi, Morozki i kilku innych bohaterów.
Pierwsza część Trylogii Zimowej Nocy była historią dzieciństwa bohaterki w rodzinnym majątku, odkrywania przez nią świata, tego "zwyczajnego" i tego nadprzyrodzonego, niedostępnego dla oczu większości śmiertelników....
2020-07-08
Bardzo lubię fantastykę młodzieżową, ciekawi mnie czym zaczytują się młodzi ludzie, jakie tematy ich interesują, co ich fascynuje. Niestety rzadko trafiają się naprawdę dobre i wartościowe książki z tego gatunku.
"Gołąb i wąż" stoi w tym samym szeregu co "Szklany tron" czy cykl o dworach Sarah J. Maas, nie bez powodu to jej słowa znalazły się na okładce książki i niestety nie znaczy to, że mamy do czynienia z dobrą powieścią, wręcz przeciwnie – to kolejna słaba, niemądra historyjka miłosna ubrana w kostium fantasy.
Co mi się nie podobało w tym "dziele"? W zasadzie wszystko, począwszy od szczątkowej kreacji świata, poprzez dziurawą, nielogiczną, naiwną fabułę aż po beznadziejnie wymyślonych i jeszcze gorzej opisanych bohaterów. Dialogi są sztuczne, niemrawe, opisy Lou i Reida skupiają się nie na cechach ich charakterów, a jedynie na wyglądzie (oboje są obowiązkowo piękni) bądź noszonej przez nich garderobie. O świecie można dowiedzieć się, że jest, są jakieś góry, morze(bo w mieście śmierdzi rybą). Panuje jakiś tam król, ale to jego panowanie ogranicza się chyba tylko do urządzania balów, bo faktyczną władzę w mieście sprawuje Arcybiskup ( nie wiem czemu "arcy" bo o innych hierarchach nie ma mowy) i podlegli mu łowcy czarownic. Nie wiadomo jak są zorganizowani, bo odniosłam wrażenie, ze jest to grupka nastoletnich chłopców, mieszkających w przykościelnym internacie, na których czele stoi Reid, notabene też młodziutki chłopak.
Rozbawił mnie opis poszukiwań tajemniczego, ściśle strzeżonego, zapieczętowanego tysiącletnim zaklęciem zamku czarownic, zamku poszukiwanego od wielu, wielu lat przez wszystkich łowców, a który nasi bohaterowie odnajdują bez trudu, po krótkiej, nieśpiesznej wędrówce przez las. Dodam, że jednym z towarzyszy jest następca tronu, który znika z królewskiego zamku, samopas włóczy się przez tydzień czy dwa po lesie i nikt go nie szuka.
O psychologii postaci nie ma co wspominać, bo takowej po prostu nie ma. Uczucie Lou i Reida opiera się tylko i wyłącznie na atrakcyjności fizycznej, bowiem inne cechy charakterów obojga są deklarowane przez autorkę, ale nijak nie znajdują potwierdzenia w postępowaniu pary głównych bohaterów. Lou jest złodziejką , kłamie, zabija, z moralnością jest na bakier, nie ma żadnych zahamowań żeby przeczytać prywatne listy i pamiętnik Reida, robi to bez mrugnięcia okiem i bez żadnej skruchy. Reid raz jest fanatycznym sługą kościoła, który bez wahania zabija i pali na stosie kobiety, by za chwilę zmienić się w czułego, nieporadnego prawiczka.
Czarownice w powieści dzielą się na białe i czerwone, ale nie jest to podział na linii dobre – złe, chodzi wyłącznie o sposób czarowania. Autorka ustami głównej bohaterki próbuje przekonać czytelnika, że wiedźmy są bardzo pokrzywdzone, prześladowane, eksterminowane bezlitośnie, ale z drugiej strony na kartach książki jawią się jako okrutne, bezwzględne kobiety, obdarzone mocą zdolną zabijać i okaleczać w straszny sposób. Domagają się współczucia, swobody, ale wcale nie deklarują chęci pokojowej egzystencji z ludźmi, chodzi im tak naprawdę o przejęcie władzy i detronizację królewskiego rodu. Szczerze mówiąc to nie kibicowałam ani wiedźmom ani łowcom czarownic, po obu stronach stoi jedynie bezrefleksyjne okrucieństwo.
Najlepsze chęci nie pomogą obronić tej książki, nie dostrzegam żadnych pozytywnych wartości ani ważnego przesłania. Podtrzymuję to, co napisałam na początku – miałka, głupiutka przygodowo – miłosna historyjka. Nikomu nie polecam, strata czasu.
Bardzo lubię fantastykę młodzieżową, ciekawi mnie czym zaczytują się młodzi ludzie, jakie tematy ich interesują, co ich fascynuje. Niestety rzadko trafiają się naprawdę dobre i wartościowe książki z tego gatunku.
"Gołąb i wąż" stoi w tym samym szeregu co "Szklany tron" czy cykl o dworach Sarah J. Maas, nie bez powodu to jej słowa znalazły się na okładce książki i niestety...
2020-07-15
"Zima czarownicy" to godne zakończenie Trylogii Zimowej Nocy Katherine Arden. Trzecia część zamyka niemal wszystkie wątki, choć oczywiście pozostawia furtkę do kontynuowania przygody (nauka magii , którą zamierza zgłębiać Wasia, dalsze losy Maszy, niedomknięte wątki Warwary i Baby Jagi).
Ten tom jest bardzo dynamiczny, nie ma prawie żadnych statycznych momentów. Wasia albo jest w drodze, albo obserwujemy ją w ciągłym działaniu. Autorce udało się jednak zachować równowagę między emocjonalnymi rozterkami bohaterów, a wydarzeniami w świecie zewnętrznym. Chociaż opis politycznych i militarnych rozgrywek w przededniu wojny zajmuje sporą część książki, to jest też miejsce dla wciąż rozwijającego się uczucia Wasi i Morozki oraz dla opisu dojrzewania bohaterki do przyjęcia ciężaru odpowiedzialności już nie tylko za siebie i najbliższych, ale za cały nadprzyrodzony świat. Dymitr nazywa Wasię "kniahinią", staje się ona pomostem pomiędzy dwoma nierozerwalnymi światami, które tylko dzięki ludziom obdarzonym "darem", jak Wasia i Masza, mogą się porozumieć i trwać w swoistej równowadze.
Bardzo podoba mi się sposób w jaki Katherine Arden portretuje kobiety. Nie ma tutaj powalających piękności, Wasia jest ładna, ale nie chodzi tu tylko o piękną buzię, cycki i tyłek. Piękno, przypomina autorka, to nie tylko atrakcyjność fizyczna. Niezależność i siła kobiecych bohaterek realizuje się nie poprzez wygląd, a poprzez działanie i decyzje, które podejmują. W powieści nikt nie gardłuje o feminizmie, o kobiecym wsparciu, nikt nie tańczy przy księżycu i nie czesze sobie nawzajem włosów, jak to miało miejsce w "Maresi".
Pragnienie wolności, niezależności wbrew społecznym konwenansom zderza się z brutalnym męskim światem, zbudowanym na fizycznej sile i dominacji. Wasia odważnie
i trochę na oślep podejmuje z owym światem walkę i zderza się z nim bardzo boleśnie. Poszukiwanie swojego miejsca w życiu to ciągła walka, trudna, bolesna, ciężka fizycznie i psychicznie. Wasia nie paraduje w szykownych sukniach, nie bryluje na balach i nie marzy o nieustającej męskiej atencji. Jej walka o siebie to zimno, brud, głód, obolałe ciało i wieczne zmęczenie. Autorka zdaje się mówić "hej dziewczyny! Chcecie dorównać facetom, to przygotujcie się na długi i żmudny wysiłek"
Katherine Arden nie mydli oczu pisząc o miłości. Uczucie Wasi i Morozki jest trudne. Morozko wspiera dziewczynę, nie raz ratuje od śmierci, ale oczekuje też czegoś w zamian, choćby uwagi i czasu. Wasia początkowo nie rozumie co czuje, potem dopiero uczy się, że miłość to relacja budowana na wzajemności, zaufaniu i kompromisach. W tej relacji to Morozko jest dojrzalszy, ale czas i zdarzenia, które następują zmieniają Wasię, która nie chce być dziewczyną wybraną przez króla zimy, to ona chce wybierać. Dostrzega dwoistość swojej natury, gdzieś pomiędzy dobrem a złem i stara się to zaakceptować, stąd ta niejednoznaczna relacja z Niedźwiedziem.
Jako że jest to ostatni tom pisarka musiała pozamykać większość wątków. Los Konstantego nikogo nie zaskoczy, choć mógł jeszcze trochę namieszać. Wątek Olgi i jej córki Maszy aż się prosi o jakąś kontynuację. To co dzieje się z Saszą było do przewidzenia. Niedźwiedź od pewnej niezwykłej sceny staje się nader interesującą postacią. Morozko z racji swojej odmienności, tajemniczości i mrocznego uroku niezmiennie fascynuje (kto zresztą nie lubi męskich bohaterów gotowych na każde poświęcenie z miłości?)
"Zima czarownicy" to bardzo dobra, przepięknie napisana, mądra powieść, jedna z najciekawszych młodzieżowych powieści fantastycznych obecnych na rynku. Oby trafiało się nam czytelnikom więcej takich perełek.
"Zima czarownicy" to godne zakończenie Trylogii Zimowej Nocy Katherine Arden. Trzecia część zamyka niemal wszystkie wątki, choć oczywiście pozostawia furtkę do kontynuowania przygody (nauka magii , którą zamierza zgłębiać Wasia, dalsze losy Maszy, niedomknięte wątki Warwary i Baby Jagi).
Ten tom jest bardzo dynamiczny, nie ma prawie żadnych statycznych momentów. Wasia...
2020-09-03
Ta książka miała być bardzo lekką rozrywką na ostatnie dni wakacji, niestety nie była, bo nawet od rozrywki wymaga się choćby odrobiny sensu, logiki i jakiegoś poziomu. "Geekerella" to koszmarnie napisane czytadło dla nastolatek, które jest retellingiem "Kopciuszka", ale mi bardziej przypomina ogromny kłąb waty cukrowej w kolorze różowym, przesłodzone i lepi się do podniebienia, w rezultacie wywołując mdłości.
Bohaterowie są tak irytująco naiwni, słodcy, że momentami naprawdę chciałam żeby jakaś cegła spadła im na głowę, bo te ich wydumane problemy to chyba rzeczywiście są prosto z kosmosu. Fabułę lepiej przemilczeć, bo w oryginalnym "Kopciuszku" więcej jest sensu i dramatyzmu, aniżeli w tym tworze. "Geekerella" jest doskonale skrojonym produktem książkopodobnym, który przy użyciu klisz i schematów ma trafiać w potrzeby bardzo nastoletnich czytelniczek, które taką pulpę połykają bezrefleksyjnie.
A najbardziej wkurza mnie, że to sprzedaje się pod hasłami książki, która nie pomija problematyki mniejszości seksualnych, a tymczasem czy to gej czy lesbijka, to są to postacie drugiego albo trzeciego planu, kompletnie bez wpływu i znaczenia dla głównego wątku, ot taki miły dodatek do całości, bez którego doskonale można się obyć. No i związki homoseksualne zawsze są sielankowe, partnerzy się nie kłócą, nie zdradzają, nie porzucają, bo takie rzeczy są charakterystyczne chyba tylko dla par heteroseksualnych.
Głowna bohaterka to bezradna kobietka, sierotka, słaba, targana wątpliwościami co do swojej wartości i urody, potrzebująca mężczyzny, bo bez silnego męskiego ramienia nie jest w stanie przejść przez ulicę. Spełnienie i szczęście może jej dać tylko ten jedyny, oczywiście z sześciopakiem na brzuchu, muskułami rozsadzającymi podkoszulki i udami umięśnionymi tak, że może miażdżyć arbuzy.
Wynudziłam się jak mops, przebrnęłam przez te drętwe dialogi, jakoś dałam radę tym smętnym wstawkom z fikcyjnego "Starfield", ale to obrzydliwie "słitaśne" zakończenie mnie zamordowało...Naprawdę wśród amerykańskich autorów nie ma nikogo kto pisze wartościowe książki dla młodzieży, a nie takie mydło z cukrem???
Ta książka miała być bardzo lekką rozrywką na ostatnie dni wakacji, niestety nie była, bo nawet od rozrywki wymaga się choćby odrobiny sensu, logiki i jakiegoś poziomu. "Geekerella" to koszmarnie napisane czytadło dla nastolatek, które jest retellingiem "Kopciuszka", ale mi bardziej przypomina ogromny kłąb waty cukrowej w kolorze różowym, przesłodzone i lepi się do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i na spacerze z psem, a nawet w toalecie, jeśli ktoś lubi czytać w takich okolicznościach.
Historia jest prosta, ona, on, „straszliwe” nieporozumienie (owo „nieporozumienie” jest tak błahe, że po prostu śmieszne), które ich rozdzieliło, wielka miłość mimo wszystkich przeciwności i mało rozbudowane tło. Ona śliczna, cała w lokach i z piegami, on niebieskooki blondyn, miłość zrodzona już w dzieciństwie, wiadomo od pierwszego spojrzenia, że na całe życie. Jest słodko, beczka miodu, a ten dziegieć to podawany jest z pipety, tak po kropelce, żadną tam łyżką, w końcu to historia na lato, a nie do myślenia. Wszyscy są idealni, młodzi, obowiązkowo piękni, a tutaj dodatkowo rozsądni, poukładani, te błędy które im się przytrafiły to takie wiecie, łatwe do rozwiązania i jeszcze łatwiejsze do wybaczenia, z konkretnym planem na resztę życia, a nawet brak planu to i tak plan. W tle pałętają się śnieżnobiałe psy, też perfekcyjne bo grzeczne i cierpliwe, rodzice to już w ogóle mucha nie siada, swoją wyrozumiałością mogą obdarować pół świata, nigdy się nie denerwują, nie krzyczą, nie strofują, oni tłumaczą i akceptują. I wspierają swoje dzieci bezdyskusyjnie i bez wątpliwości.
Jest jeden czarny charakter, a w zasadzie dwa, czyli femme fatale, która uczepiła się głównego bohatera jak rzep psiego ogona i jej brat ze skłonnościami do „kryminału”. Nie mają niestety wspierających rodziców, tylko nieudaczników, którzy w Polsce nie potrafili zarobić pieniążków, to musieli za granicę wyjechać i dziatki swoje pozostawić na głowie babci, toteż z góry wiadomo że z takich dzieci nic dobrego wyrosnąć nie może. Femme fatale ma niskie poczucie własnej wartości połączone z zaborczością, więc bruździ naszemu błękitnookiemu aniołowi jak może, a jej braciszek to już nie lada licho i na złą drogę chce bezbronnego aniołka sprowadzić. Na szczęście miłość do czystej i niewinnej dziewczyny ratuje blondyna od zatracenia się na prostej drodze do piekła.
Tyle fabuła i cała reszta. Jedyny urok tej książki to sceneria pięknej wsi w samym środku lata. No i opisy picia kakao i kawy. Cała reszta jest przeznaczona wyłącznie dla nastolatków, we mnie żadne emocje się nie obudziły, serce nie drgnęło ni razu, co najwyżej kącik ust w krzywym uśmiechu nad niektórymi opisami, szczególnie scen romantycznych, tudzież ckliwych przemówień bohatera. Póki będę pamiętać tę książkę, to będzie mi się kojarzyć z tymi obrzydliwie słodkimi piankami na kakao. Czego by nie powiedzieć takie książki są też potrzebne, szczególnie w upalne dni.
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to