-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant4
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński37
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać417
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2023-07-23
2023-07-22
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i na spacerze z psem, a nawet w toalecie, jeśli ktoś lubi czytać w takich okolicznościach.
Historia jest prosta, ona, on, „straszliwe” nieporozumienie (owo „nieporozumienie” jest tak błahe, że po prostu śmieszne), które ich rozdzieliło, wielka miłość mimo wszystkich przeciwności i mało rozbudowane tło. Ona śliczna, cała w lokach i z piegami, on niebieskooki blondyn, miłość zrodzona już w dzieciństwie, wiadomo od pierwszego spojrzenia, że na całe życie. Jest słodko, beczka miodu, a ten dziegieć to podawany jest z pipety, tak po kropelce, żadną tam łyżką, w końcu to historia na lato, a nie do myślenia. Wszyscy są idealni, młodzi, obowiązkowo piękni, a tutaj dodatkowo rozsądni, poukładani, te błędy które im się przytrafiły to takie wiecie, łatwe do rozwiązania i jeszcze łatwiejsze do wybaczenia, z konkretnym planem na resztę życia, a nawet brak planu to i tak plan. W tle pałętają się śnieżnobiałe psy, też perfekcyjne bo grzeczne i cierpliwe, rodzice to już w ogóle mucha nie siada, swoją wyrozumiałością mogą obdarować pół świata, nigdy się nie denerwują, nie krzyczą, nie strofują, oni tłumaczą i akceptują. I wspierają swoje dzieci bezdyskusyjnie i bez wątpliwości.
Jest jeden czarny charakter, a w zasadzie dwa, czyli femme fatale, która uczepiła się głównego bohatera jak rzep psiego ogona i jej brat ze skłonnościami do „kryminału”. Nie mają niestety wspierających rodziców, tylko nieudaczników, którzy w Polsce nie potrafili zarobić pieniążków, to musieli za granicę wyjechać i dziatki swoje pozostawić na głowie babci, toteż z góry wiadomo że z takich dzieci nic dobrego wyrosnąć nie może. Femme fatale ma niskie poczucie własnej wartości połączone z zaborczością, więc bruździ naszemu błękitnookiemu aniołowi jak może, a jej braciszek to już nie lada licho i na złą drogę chce bezbronnego aniołka sprowadzić. Na szczęście miłość do czystej i niewinnej dziewczyny ratuje blondyna od zatracenia się na prostej drodze do piekła.
Tyle fabuła i cała reszta. Jedyny urok tej książki to sceneria pięknej wsi w samym środku lata. No i opisy picia kakao i kawy. Cała reszta jest przeznaczona wyłącznie dla nastolatków, we mnie żadne emocje się nie obudziły, serce nie drgnęło ni razu, co najwyżej kącik ust w krzywym uśmiechu nad niektórymi opisami, szczególnie scen romantycznych, tudzież ckliwych przemówień bohatera. Póki będę pamiętać tę książkę, to będzie mi się kojarzyć z tymi obrzydliwie słodkimi piankami na kakao. Czego by nie powiedzieć takie książki są też potrzebne, szczególnie w upalne dni.
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-19
Straszna książka. Literacki potworek. Koszmarnie napisany, w zasadzie bez fabuły, ze szczątkową kreacją bohaterów, no coś okropnego.
Opowieść o kobiecie na życiowym zakręcie, którą na prostą wyprowadza praca w kawiarni z kotami, bo nie z ludźmi. Historia będąca mieszanką stylistyki „Alchemika” Paulo Coelho i poradników pod tytułem „Jak w 5 dni odmienić swoje życie i zostać szczęśliwym człowiekiem”. Nawet koty są tutaj tak banalne, że aż śmieszne. Nic tu nie ma, ani ciekawej historii ani ciekawego tła, bo o postaciach pierwszoplanowych nic nie da się powiedzieć, poza tym że bohaterka ma dziwne imię. I jeszcze wszystko dzieje się w Barcelonie, dobrze że autorka o tym wspomina bo w tekście z magii i piękna tego miasta nie ma nic. Nie polecam, radzę omijać szerokim łukiem, bo choć cienka to książczyna to i tak strata czasu.
Straszna książka. Literacki potworek. Koszmarnie napisany, w zasadzie bez fabuły, ze szczątkową kreacją bohaterów, no coś okropnego.
Opowieść o kobiecie na życiowym zakręcie, którą na prostą wyprowadza praca w kawiarni z kotami, bo nie z ludźmi. Historia będąca mieszanką stylistyki „Alchemika” Paulo Coelho i poradników pod tytułem „Jak w 5 dni odmienić swoje życie i...
2023-02-12
„Cud, miód, malina” to przereklamowany gniot, który swoją popularność zawdzięcza chyba jedynie dziewczętom zachwyconym tymi opowiadaniami wszędzie w „internetach”.
Durne, pozbawione puent opowiadanka o rodzince, która jest właśnie taka „cud, miód, malina”, słodziaśna, wspierająca, wyrozumiała, pomocna na każdym życiowym zakręcie i jakby było mało to składa się z samych kobiet, bo mężczyźni to osły, służące do prokreacji jedynie.
Nie znosiłam żadnej z bohaterek. Wszystkie były do bólu przerysowane. Nastolatka pełna niepokoju o to kim będzie w przyszłości, niby zbuntowana ale w gruncie rzeczy grzeczna i posłuszna, matka niby po przejściach, ale zawsze na każde skinienie córek, bo kto, jak nie matka może pomóc w kryzysie wiary w siebie? No i babcia łobuziara w neonowym dresiku, szalona, pijąca, ale wiadomo, kiedy szaleć jeśli nie na emeryturze. Gdy trafi się czarna owca w tej cudnej rodzince, to jest zła do szpiku kości z instynktami morderczymi, co ma pokazać, że nasze szlachetne panie i tak próbują pomóc, ale nie da się, niestety. Trzeba więc ukatrupić, tudzież odesłać prosto do piekła jednostkę niepasującą do sielankowego obrazka.
Mężczyźni u autorki to same bestie (dosłownie) tudzież zaklęte koziołki. Albo lekko nawiedzeni „zieloni” albo prowincjonalni bogacze z ciągotami do gangsterki. Pozytywne męskie jednostki stanowią tak rozmyte tło, że w zasadzie nie ma o czym mówić.
Kreacja świata ogranicza się do miasteczka, tudzież kilku malowniczych wioseczek. A i piekło jest wszędzie wokół, a drogę doń otwierają nawet małe dzieci. Do nieba jest chyba dalej i nie tak łatwo się dostać, czemuż? Autorka milczy w tym temacie.
Literacki koszmarek, słodziutki, frymuśny, taki dziewczęco – różowiutki, tylko brakowało falbanki na brzegach okładki.
„Cud, miód, malina” to przereklamowany gniot, który swoją popularność zawdzięcza chyba jedynie dziewczętom zachwyconym tymi opowiadaniami wszędzie w „internetach”.
Durne, pozbawione puent opowiadanka o rodzince, która jest właśnie taka „cud, miód, malina”, słodziaśna, wspierająca, wyrozumiała, pomocna na każdym życiowym zakręcie i jakby było mało to składa się z samych...
2023-02-08
Walcząc z kryzysem, który trwa w moim czytelniczym żywocie już od kilku miesięcy, uległam złudzeniu, iż sentymentalny powrót do „cudownych” książek z pacholęcych lat pomoże mi w złamaniu zastoju. Nic bardziej mylnego.
Spotkanie z autorką hołubioną przeze mnie w dzieciństwie i wczesnej młodości nie przyniosło mi oczekiwanej satysfakcji.
Powrót do „Błękitnego zamku” nie był powrotem udanym pod żadnym względem. To, co lata temu urzekało mnie w tej książce, czyli bohaterka, która z szarej, stłamszonej myszki zmienia się w młodą, silną, zdecydowaną kobietę, dzisiaj okazało się cukierkową bajeczką, bez żadnej większej wartości.
„Błękitny zamek” to nie jest żadna powieść psychologiczna, to błahy romansik z obyczajowym tłem. To jakiś szkic narysowany lekkim co prawda, ale bardzo powierzchownym piórem. Wszystko potraktowane jest tak trochę „po łebkach”.
Przemiana głównej bohaterki nie wynika z jakichś wewnętrznych potrzeb, tylko z faktu, że pewne wydarzenie przypiera ją, że tak powiem, do muru i jest jej już wszystko jedno. Czy gdyby nie owa wiadomość o spodziewanym losie kiedykolwiek zdobyłaby się na ów „bunt”? Nie jestem przekonana.
Polecam wyłącznie dla zabicia czasu, a motyw zahukanej gąski, która spotyka księcia z bajki mnie jedynie rozbawił.
Walcząc z kryzysem, który trwa w moim czytelniczym żywocie już od kilku miesięcy, uległam złudzeniu, iż sentymentalny powrót do „cudownych” książek z pacholęcych lat pomoże mi w złamaniu zastoju. Nic bardziej mylnego.
Spotkanie z autorką hołubioną przeze mnie w dzieciństwie i wczesnej młodości nie przyniosło mi oczekiwanej satysfakcji.
Powrót do „Błękitnego zamku” nie był...
2022-12-06
Urokliwa miniaturka, za niebotyczną cenę, która jest jakimś kuriozum.
Opowiadaniu pani Madeline Miller nie sposób odmówić urody, pięknie jest to napisane, ale nie nazwałabym tego retellingiem tekstu Owidiusza. To zaledwie mrugnięcie okiem do czytelnika i lekka zachęta by nie traktować najstarszych klasyków jako monumentów, których ruszać nie wolno, bo to pomniki i absolutnie niepodważalne podstawy naszej kultury.
„Galatea” dowodzi, że dyskutować z mitologią i starożytnymi twórcami można, a nawet należy. Samo jądro tego opowiadania sprowadzić można do raczej ogranej historii kobiety, która trafiła w ręce mizogina i psychopaty, której odebrano prawo do samostanowienia i która pragnie wyrwać się na wolność. Temat przemocy wobec kobiet literatura przewałkowała już niemal w każdy możliwy sposób. Dla mnie wartością tego tekstu jest to, że skłonił mnie do refleksji jakże inaczej wyglądałaby historia literatury, muzyki, sztuki gdyby kobiety od zarania dziejów miały równie silny głos co mężczyźni?
Urokliwa miniaturka, za niebotyczną cenę, która jest jakimś kuriozum.
Opowiadaniu pani Madeline Miller nie sposób odmówić urody, pięknie jest to napisane, ale nie nazwałabym tego retellingiem tekstu Owidiusza. To zaledwie mrugnięcie okiem do czytelnika i lekka zachęta by nie traktować najstarszych klasyków jako monumentów, których ruszać nie wolno, bo to pomniki i...
2022-11-23
Powrót do cyklu "Jeżyciada" Małgorzaty Musierowicz nie przyniósł mi ani spodziewanej satysfakcji, ani żadnej przyjemności.
"Szósta klepka" czytana w latach bardzo młodzieńczych była czymś ożywczym, radosnym i bezpretensjonalnym. Czytana dzisiaj jest jak piasek, który zgrzyta między zębami. Koszmarnie jest to napisane, te wysilone dowcipy, te przemowy, bo bohaterowie ze sobą nie rozmawiają, oni wygłaszają nadęte, górnolotne mowy, godne erudytów, a nie zwyczajnych ludzi., te opisy Poznania, tych urokliwych kamienic i willi skąpanych w zieleni....bleee...
Świat "Szóstej klepki" i całego cyklu jest czarno – biały. Ludzie są albo mądrzy i dobrzy, albo głupi, więc oczywiste, że źli. A w najlepszym wypadku ci głupi (czyli nieoczytani) błądzą jak dzieci we mgle, dopóki ci mądrzy nie otoczą ich swoją dobrocią i nie wprowadzą na właściwą ścieżkę.
Rodzice czytający tę powiastkę powinni popaść w kompleksy i potworne poczucie winy albowiem nie posiadają nawet dziesiątej części cierpliwości, wyrozumiałości, znajomości psychologii dziecka ani takich umiejętności pedagogicznych co mama Cesi. Natomiast dziewczynki winny zrozumieć, że życiowym powołaniem kobiety jest rodzenie dzieci, zajmowanie się nimi i domem oraz wywiązywanie się bez żadnej taryfy ulgowej z obowiązku codziennego dostarczania mężowi obiadu na stół. Wszelka działalność zawodowa małżonki to jedynie fanaberia, na którą małżonek łaskawie przymyka oko, o ile rzeczony obiad jest na czas.
Nie podoba mi się wcale Cesia, która jest popychadłem ze skłonnością do ulegania wpływom każdego z kim się zetknie, ma zerowe poczucie własnej wartości i wplątuje się w bardzo toksyczne relacje. Co z tego, że w końcówce książki na sekundę się buntuje? Nie zmienia to faktu, iż jest osobą bez charakteru. Zresztą cała rodzina Żaków jest dosyć toksyczna i wzajemne relacje, które tam panują nie są zdrowe.
Nie poleciłabym tej książki ani własnej córce ani żadnej współczesnej nastolatce, bo nie jest dla mnie argumentem, że to były inne czasy. Wtłaczanie dziewczynkom do głowy modelu rodziny lansowanego przez autorkę uważam za chybione. A to całe "rodzinne ciepło" to zlepek górnolotnych frazesów podlanych nieznośną ilością słodyczy.
Powrót do cyklu "Jeżyciada" Małgorzaty Musierowicz nie przyniósł mi ani spodziewanej satysfakcji, ani żadnej przyjemności.
"Szósta klepka" czytana w latach bardzo młodzieńczych była czymś ożywczym, radosnym i bezpretensjonalnym. Czytana dzisiaj jest jak piasek, który zgrzyta między zębami. Koszmarnie jest to napisane, te wysilone dowcipy, te przemowy, bo bohaterowie ze...
2022-11-15
Przeciętna powieść. Jest tu może kilka ciekawych obserwacji, ale reszta mdła albo irytująca. Aż dziw, że napisała to autorka bardzo ciekawej "Euforii"
Historia niespełnionej pisarki, tak poplątanej we własnych emocjach, że nie wiem kto ten gordyjski węzeł jest w stanie rozsupłać. Hipochondria, nieprzeżyta żałoba, złamane serce, ogromne długi, brak sensownej pracy, brak dachu nad głową i dwóch absztyfikantów, z którymi spotyka się równocześnie, gdyż podjęcie decyzji, którego z panów wybrać przekracza jej intelektualne zdolności. I całkowita niemoc w podjęciu jakiejkolwiek decyzji, która pomogłaby ogarnąć ten życiowy, już nie bałagan, ale totalny chaos. Ciężko się to czyta.
Mało tutaj o procesie twórczym, mało o warsztacie pisarza, dużo o pracy kelnerów w popularnej restauracji. Bohaterka nie ma żadnych zainteresowań, nie czyta nic, jedynie powieści kolegów, którym udało się coś wydać i zżera ją zazdrość. Dryfuje bez celu i kierunku, w nieskończoność roztrząsając śmierć matki, nieszczęśliwe zakochanie i wstrętnego tatusia, podglądacza nieletnich dziewcząt. Bohaterka jest tak skupiona na sobie, własnym bólu, wyimaginowanych chorobach, że aż dziw, iż dostrzega jakiekolwiek przejawy życia wokół siebie. Jej jedyna, niewydana powieść dotyczy matki i jej zagadkowej śmierci, a także dzieciństwa, potyczek z ojcem i ogólnie młodości autorki. Zastanawiam się, co będzie tematem kolejnej książki, skoro bohaterka nie jest w ogóle ciekawa świata, a już ludzie i ich uczucia nie obchodzą jej wcale? Co tak zasklepioną w sobie osobę zainspiruje? Co poza własnymi, wałkowanymi w kółko przeżyciami, może stanowić materiał na kolejną opowieść jaka wyjdzie spod jej pióra? Co może opowiedzieć o świecie i życiu autor całkowicie na ów świat zamknięty? Nie zauważyłam u bohaterki przejawów jakiejś niezwykłej wyobraźni zdolnej opisać jakikolwiek wewnętrzny kosmos, który wykracza poza jej uczucia.
Przedzierając się mozolnie przez ten bałagan, zastanawiałam się dokąd to wszystko zmierza i jak autorka chce zakończyć "Kochanków i pisarzy"? Niestety, poszła po najmniejszej linii oporu i zafundowała nam tak lukrowany, słodziutki koniec, że miałam ochotę z trzaskiem zamknąć tę książkę. Zakończenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z książką raczej błahą, z nieciekawą, a wręcz działającą na nerwy bohaterką i płaskim tłem. Średniak, który szybko wywietrzeje mi z pamięci.
Przeciętna powieść. Jest tu może kilka ciekawych obserwacji, ale reszta mdła albo irytująca. Aż dziw, że napisała to autorka bardzo ciekawej "Euforii"
Historia niespełnionej pisarki, tak poplątanej we własnych emocjach, że nie wiem kto ten gordyjski węzeł jest w stanie rozsupłać. Hipochondria, nieprzeżyta żałoba, złamane serce, ogromne długi, brak sensownej pracy, brak...
2022-09-23
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
W tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to zbieranina rozpieszczonych gówniarzy, którym zachciewa się wszystkiego czego mieć nie powinni. Ja wiem, że u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, a każda kolejka w której nie stoję jest krótsza ale mimo to obrzydzenie czułam obserwując zachowanie tych ludzi. Rozumiem rywalizację rodzeństwa, to rozumie każdy, kto owo rodzeństwo posiada, jednakże w powieści jest to posunięte do ekstremum. Jestem zazdrosna o sukcesy moich sióstr, jestem zazdrosna o ich życie rodzinne, ale nie potrafiłabym podnieść palca przeciwko nim. Zazdrość jest czymś normalnym w normalnych granicach, bo każdy z nas chce być najlepszy i wyjątkowy ponad miarę, jednak jest punkt poza który te złe uczucia wyjść nie mogą. Bohaterowie książki Marie Aubert przekraczają ową granicę całkowicie ignorując jej istnienie. Ktoś się zastanawia jak to się skończy? Źle oczywiście.
Mój problem z tą powieścią jest taki, że ja nie lubię tu nikogo, począwszy od matki tych sióstr, a na partnerach dziewczyn skończywszy. Tu nie ma żadnej osoby reprezentującej "zdrowy rozsądek", każdy dba tylko o swoje potrzeby, każdy jest całkowicie głuchy na istnienie drugiego człowieka. Nie rozumiem, że w tych dorosłych ludziach jest tak wielka potrzeba by ktoś ich chwalił, doceniał, potwierdzał ich rzekomą doskonałość. Możliwe, ze są to niedostatki dzieciństwa, ale ludzie dorastają i nie da się usprawiedliwić naszych życiowych wyborów kiepskim początkiem. Jest jakiś moment w życiu kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje postępowanie. A jeśli traumy z dziecięcych lat są przeszkodą w dorosłości, to czas na wizytę u psychologa. Wiem, że to myślenie zero jedynkowe, ale ani ja ani powieściowe siostry nie jesteśmy pierwszym pokoleniem ludzi z bolesnym dzieciństwem. Z taką przeszłością da się żyć, nie bez pomocy i wsparcia, ale trzeba próbować.
Tytuł książki jest bardzo trafny jeśli poznamy jej treść. "Dorośli" w powieści są tak naprawdę skupionymi na sobie dzieciakami, które czekają jak szczeniaczki na pochwałę i poklepanie po główce od równie niedojrzałej mamusi.. Ja miałam ochotę dać klapsa każdemu z bohaterów, choć to niepedagogiczne.
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
W tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to...
2022-09-19
Z niekłamaną przykrością muszę powiedzieć, że nie podobała mi się ta książka. Ani trochę. Odebrałam ją jako raczej płytką i banalną opowiastkę, z której nie wyniosłam nic oprócz poczucia obezwładniającej nudy. Autorski przekaz pozostał dla mnie nieczytelny, choć mam podejrzenia, że go tam po prostu nie ma.
Autor na kartach swego dzieła zgromadził zupełnie nieprawdopodobną liczbę bohaterów. Kogóż tam nie ma! Jest staruszeczka, kruchutka jak figurka z porcelany, twardzielka bez uczuć, małżeństwo w wieku średnim, lesbijki oczekujące dziecka, tatuś, syn, córka narkomanka, psycholożka z problemami, rabuś bez krztyny rozumu oraz facet bez spodni, za to z głową królika. Uff, ale to i tak nie wszyscy, reszty niestety nie pamiętam. W takim tłoku trudno oczekiwać pogłębionych psychologicznie portretów, to figury reprezentatywne dla wybranych na potrzeby fabuły grup społecznych lub zawodowych. Lecimy stereotypami, jak nadęta bogaczka z banku, znaczy się wredne babsko, jak porzucona żona to anioł – matka, która zrzeka się majątku dla męża, bo nie chce stresować dzieci, psycholożka jest pełna zrozumienia i cierpliwości, choć sama ma problemy, ale przecież psycholog też człowiek. No i jest staruszka w typie uroczej babuleńki, choć z ciągotami do flaszki, ale co tam umiarkowany alkoholizm, kiedy babcia jest "do rany przyłóż". Nie wykluczone, że postać babci to projekcja skrywanego marzenia autora, który w realnym życiu ma zamiast delikatnej kruszynki jakąś harpię, która nieustannie marudzi i od stu lat informuje wszystkich, że już za chwileczkę przeniesie się na tamten świat, czego wszyscy niechybnie pożałują, bo przecież stracą nieoceniony skarb.
Historia, którą autor tak pieczołowicie opowiada jest kompletnym nieprawdopodobieństwem, pełnym dziur i nielogiczności i jeśli chce się dobrnąć do końca należy opowieść wraz z bohaterami potraktować jako pretekst, który ma służyć przekazaniu prawd głębszych tudzież wartościowszych, innymi słowy jest to powieść z drugim dnem. Tyle że to drugie dno straszliwie jest mętne i muliste. Banał goni banał, wszystko jest tak oczywiste i cukierkowe, że aż się chce zgrzytać zębami. Nie od dzisiaj wiadomo, że nie potrafimy rozmawiać ani w małżeństwie, ani w rodzinie, ani w pracy. Nie komunikujemy się nawet sami ze sobą, nie rozumiemy co przeżywamy, nie potrafimy nazywać uczuć czy artykułować własnych potrzeb. Uciekamy w milczenie, często podszyte urazą, bo przecież świat powinien widzieć nas na wskroś i rozumieć co nam w duszy gra, zanim sami to pojmiemy.
Finał tej komedii jest przewidywalny jak opad liści z drzew jesienią. Wszyscy ze wszystkimi się godzą, zaistniałe, jak i domniemane krzywdy, kłamstwa, czy zdrady okazują się nieporozumieniami wynikającymi właśnie z braku komunikacji. Spodziewałam się, że wszyscy wszystkim padną w ramiona, najlepiej w strugach deszczu, bo to bardzo romantyczne i nie widać komu płyną łzy, na koniec zaś "z offu" głos narratora wygłosi podniosłą mowę o wszechogarniającej miłości, wzniosłym uduchowieniu i energii płynącej do nas z kosmosu.
Wierzę, że ta opowieść może spodobać się ludziom, którzy zachowali w sobie jeszcze wiarę w ludzkość i dobro, które rzekomo się w ludziach kryje, a także w to, że potrafimy się zmieniać, więc najgorszy drań pod wpływem miłości przeistoczyć się może w Ghandiego albo Matkę Teresę. Ja jestem cyniczna wobec takich dyrdymałów. Chociaż się rozczarowałam, to jednak Fredrika Backmana wpisuję na listę autorów, którym dam jeszcze szansę, bo nie chcę go skreślać po zaledwie jednej powieści.
Z niekłamaną przykrością muszę powiedzieć, że nie podobała mi się ta książka. Ani trochę. Odebrałam ją jako raczej płytką i banalną opowiastkę, z której nie wyniosłam nic oprócz poczucia obezwładniającej nudy. Autorski przekaz pozostał dla mnie nieczytelny, choć mam podejrzenia, że go tam po prostu nie ma.
Autor na kartach swego dzieła zgromadził zupełnie nieprawdopodobną...
2022-09-12
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę oraz wielką wyprawę w nieznane. Jest kochana psinka, pewna kura i nieco rozklekotany kamper, a wszystko na tle pięknego krajobrazu Alp. Niby nic oryginalnego, ale już początek zapowiada, że cała historia wcale nie dotyczy wyprawy tej malowniczej grupki życiowych outsiderów. Autorka zaprasza nas tak naprawdę w podróż na samo dno Rowu Mariańskiego, który jest metaforą cierpienia, depresji i smutku tak wielkiego, że potrafi zawładnąć człowiekiem całkowicie, sprowadzając na niego ciemność głębszą niż mrok tej morskiej rozpadliny.
Piękna w tej książce jest prostota z jaką autorka mówi o tym, co przeżywa się kiedy nagle, niezapowiedzianie umiera ktoś nam najbliższy, brat, siostra, matka, ojciec, mąż, żona. Tu nie ma wielkich słów, skomplikowanych zdań, cierpienie to cierpienie i trzeba nazywać rzeczy po imieniu, wielkie słowa, wspaniałe zdania tylko zaciemniają obraz. Bohaterka nagle traci nie tylko poczucie sensu swojego życia, ona traci chęć do życia w ogóle. Nie chce budzić się rano, nie chce wstawać z łóżka, nie chce jeść, nie chce nawet oddychać. Kiedy podchodzi na krawędź urwiska chce po prostu skoczyć i zakończyć to swoje nieistnienie. Odsuwa się od rodziców, koleżanek, od świata, na rozpacz nikt nie wymyślił lekarstwa, terapia pomaga na krótką chwilę. W ciemnościach, w którą stronę się nie obrócisz niczego nie ma.
Paula dochodzi do punktu, z którego widzi tylko jedno wyjście – chce umrzeć, przestać być świadomą, nie chce każdego dnia od nowa przeżywać bólu związanego z nieobecnością ukochanego brata. Czy można zawrócić z takiego kursu? Jak dostrzec światło i popłynąć w stronę powierzchni? Jak się wynurzyć z mroku? Nie ma prostych odpowiedzi. Jasmin Schreiber w usta jednego z bohaterów wkłada znaczące słowa – świat nie zatrzyma się w miejscu z powodu naszego pękniętego serca, nie poczeka, aż nam przejdzie i pogodzimy się ze stratą, świat pędzi dalej, bo śmierć to jeden z elementów procesu zwanego życiem., nikt przed tym nie ucieknie. Zatrzymać się może człowiek, zwolnić by rozejrzeć się wokół, bo pomocna dłoń jest przed naszym nosem, jest w drugim człowieku, jest w bezinteresownej miłości drugiej istoty, jest w tym, co nas otacza, w naturze, w każdej roślinie, zwierzęciu, krajobrazie. Kiedy staniesz w miejscu i zrozumiesz, że ten ból który w sobie nosisz nigdy nie minie, nie odejdzie, jedyne co możesz zrobić to go przyjąć, w pewien sposób zaakceptować jego obecność, on z czasem zelżeje, nie będzie ci skręcać żołądka na widok zdjęcia, nie zabraknie ci tchu kiedy włączysz wspólny filmik w telefonie, łzy nie popłyną na widok miejsca w którym razem byliście. Nigdy nie zapomnisz, bo pamięć będzie tą przestrzenią, w której wciąż możesz być z ukochaną osobą.
Bardzo podobało mi się jak autorka zestawiła ze sobą młodość i starość, pokazując że młoda dziewczyna na początku widzi w staruszku jedynie fizyczną brzydotę, powolne ruchy, dziwny zapach, uciążliwe fizjologiczne potrzeby pomarszczonego ciała. Z czasem jednak przestała patrzeć na kształt, zaczęła słuchać i to, co wydawało się starczym marudzeniem, okazało się bezcenną wiedzą płynącą z przeżytych lat. Starzec nie mądrzył się, nie "wciskał kitu" młodej pannie, opowiadał po prostu o tym co przeżył, o miłości do kobiety i o miłości rodzica do dziecka, o tym co dostał od losu a także o tym, co zostało mu odebrane, bo każdy u kresu życia nosi w sobie pamięć o najpiękniejszych chwilach, ale również wciąż czuje ból na wspomnienie minionych tragedii. To jest właśnie to, co nazywamy "życiową mądrością".
Bardzo piękna opowieść, być może nieco naiwna w niektórych opisach, ale cudowna w swej prostocie, w nienachalnym mówieniu o trudnych sprawach, w minimalizmie słów użytych do nazywania emocji, w bogactwie psychologicznych niuansów opisujących żałobę i wychodzenie z niej. Jasmin Schreiber potrafi pisać w sposób zrozumiały i akceptowalny dla młodych ludzi, którzy po raz pierwszy stykają się ze śmiercią kogoś bliskiego. Ani przez chwilę nie czułam, że to ktoś dorosły wymądrza się i próbuje na siłę powiedzieć "hej jestem od ciebie mądrzejszy, więc siedź i słuchaj". Czytanie "Rowu Mariańskiego" jest jak słuchanie intymnego zwierzenia przyjaciela, który otwiera się przed nami i pokazuje nam całą gamę uczuć, które na co dzień ukrywamy głęboko w sobie, dla których często po prostu nie znajdujemy słów i o których nie potrafimy mówić.
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę...
2022-09-07
"Mexican gothic" nie jest dobrą książką. Tytuł jest chwytliwy, termin "mexican gothic", jak i "gotyk południa" to określenia chwytliwe, acz niewiele znaczące w odczuciu przeciętnego czytelnika, wbrew wyobrażeniom niektórych twórców youtube.
Cóż gothic znaczy w pojęciu tego dzieła? Chyba tylko tyle, że zamiast mglistej Anglii mamy równie mglisty Meksyk, a zamiast omdlewającej heroiny, która na dźwięk skrzypiących drzwi dostaje spazmów i histerii, mamy krzepką dziewoję, która jest wygadana i pewna siebie. Tyle z gotyku.
Początek coś tam obiecuje, nawet miałam wrażenie że będzie klimatycznie, jeśli nie strasznie. Jest dworzyszcze, nadgryzione zębem czasu, jest mgła i w tejże mgle pogrążony cmentarz, są dziwni mieszkańcy dworzyszcza, przystojniak, oschła matrona i maminsynek oraz leciwy staruch, patriarcha rodu i włości. W to wszystko wrzucono bohaterkę, która ma o sobie wysokie mniemanie wynikające z zasobności portfela tatusia i z faktu, iż wszystko jej się należy bez wysiłku z jej strony, bo przecież ma bogatego tatusia. Boksują się więc te figury, trochę przekomarzają, trochę stają okoniem wobec zastanych praw, ale niewiele konkretów z tego wynika. Panna kokietuje maminsynka, matrona się denerwuje, przystojniak może by i bzyknął egzotyczną piękność, ale coś mu nie staje, a patriarcha rodu jest tak obleśny, że lepiej pominąć to milczeniem. Pojawia się więc grzyb. Dosłownie. Grzyb, który porasta tapety, meble i inne elementy strasznego dworu. Grzyb dosłowny i metaforyczny, taki co to ze ścian wchodzi prosto do głowy i miesza tam niebywale, więc nikt nie wie, co rzeczywiste, a co wyobrażone. I z grzybem lecimy błyskawicznie do mało satysfakcjonującego finału.
Niewiele w tej powieści się broni. Nie ma tu wyrazistych bohaterów, takich z ikrą, nie ma tutaj oryginalnego tła i scenerii, brak klimatu, brak grozy bo wszystko ograne, rekwizyty znajome. Dobrze, ze czyta się szybko bo inaczej byłoby zagrożenie zaśnięcia w trakcie lektury. To jedna z tych historii, które miłe są w obcowaniu i równie miłe w pozbywaniu się ich z pamięci. Doskonale nijaka.
"Mexican gothic" nie jest dobrą książką. Tytuł jest chwytliwy, termin "mexican gothic", jak i "gotyk południa" to określenia chwytliwe, acz niewiele znaczące w odczuciu przeciętnego czytelnika, wbrew wyobrażeniom niektórych twórców youtube.
Cóż gothic znaczy w pojęciu tego dzieła? Chyba tylko tyle, że zamiast mglistej Anglii mamy równie mglisty Meksyk, a zamiast...
2022-09-05
Zaczęło się ciekawie, Linus Barker, safanduła i służbista, bez grama życiowej energii, wydawał mi się sympatyczną i nietuzinkową postacią. Było to odświeżające, bo odniosłam wrażenie że autor zrywa ze stereotypem głównego bohatera – herosa z super mocami. Wrażenie było krótkie i bardzo mylące, gdyż szybciutko okazało się, że mamy do czynienia z banalną opowiastką o "tolerancji" i "przyjaźni" i "miłości" i "zrozumieniu"....po jakichś 30 stronach czytanie przypomina kompulsywne objadanie się miodem prosto ze słoika.
Banał, sztuczność, drewniane dialogi, stereotypowi bohaterowie, nudna, przewidywalna akcja, szczątkowa kreacja świata. Dzieciaczki z dziwnej szkoły są tak słodziutkie, że nawet fakt, iż jedno z nich jest synem króla Piekła schodzi na drugi plan, bo każdy czytelnik ma ochotę wszystkich w tej książce przytulać, głaskać po główkach i całować w czółko na dobranoc. I jak by było mało tej gromadki cudownych pacholąt, to na dokładkę mamy pączkującą miłość dwóch panów w średnim wieku, a jak komuś wciąż mało to i dwie zakochane kobiety znajdzie. I jest osobnik bez cech płciowych w postaci zielonej galarety z czułkami.
Jeśli jest to książka o tym, że nie należy ulegać stereotypom, że trzeba próbować zrozumieć tych, którzy się od nas różnią, to prawdy te, nie dość że zalatują banałem, to jeszcze przykryte są taką grubą warstwą lukru, że trudno się do rzekomych wartości dokopać. Nie podobało mi się, wynudziłam się jak mops, uważam że autor nie traktuje dzieci jak partnerów do rozmowy, a raczej myśli że dzieci to istoty niezbyt mądre i trzeba im wszystko tłumaczyć łopatologicznie.
Książka dla rozemocjonowanych czytelników, dla których pastelowa okładka jest równoznaczna z uroczą treścią. Dla mnie niestrawna.
Zaczęło się ciekawie, Linus Barker, safanduła i służbista, bez grama życiowej energii, wydawał mi się sympatyczną i nietuzinkową postacią. Było to odświeżające, bo odniosłam wrażenie że autor zrywa ze stereotypem głównego bohatera – herosa z super mocami. Wrażenie było krótkie i bardzo mylące, gdyż szybciutko okazało się, że mamy do czynienia z banalną opowiastką o...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-09-03
Humorystyczny, zaprawiony goryczą obrazek bogatych Skandynawów, którym chyba obrzydło wygodne życie i postanowili przed emeryturą zafundować sobie trzęsienie ziemi na każdym możliwym polu.
Bohaterką jest lekarka po pięćdziesiątce z ustabilizowanym życiem rodzinnym (dorosłe dzieci, mąż nieobecny duchem) i zawodowym (spokojna, dochodowa praca w przychodni), z własnym domem i pokaźnym kontem, które pozwala na realizację swoich, czasem kosztownych, pasji i zachcianek. Kobieta miała trudne dzieciństwo z chłodną, zdystansowaną i wiecznie zapracowaną matką, również lekarką, tyle że z pasją do swojej pracy, za to bez pasji i zainteresowania życiem rodzinnym, co zaowocowało przyspieszonym i ekstremalnym kursem samodzielności kilkuletniego dziecka.
Elin szybko nauczyła się, że sama potrafi wszystko zrobić w domu i wszystko załatwić poza domem, tak jest szybciej i łatwiej, więc nie ma się co dziwić, że mąż i dzieci nigdy nie zostali włączeni w jakiekolwiek obowiązki domowe czy ogólnie życiowe. Po wielu latach małżeństwa, po wyfrunięciu dzieci z gniazda Elin zaczyna odczuwać irytację i znużenie. Denerwuje ją mąż, którego nigdy nie ma w domu, który nie potrafi wykonać najdrobniejszych rzeczy w owym domu, który jest powolny i kompletnie niezaangażowany we wspólne życie. Denerwuje ją praca, też nudna, bo pacjenci są roszczeniowi, narcystyczni, skupieni wyłącznie na sobie, hipochondryczni, wymagający uwagi większej niż małe dzieci. Irytuje ją jej starzejące się ciało, przemijająca uroda, która więdnie w momencie kiedy Elin ma wreszcie czas dla siebie i chciałaby znowu poczuć że żyje. Co więc zrobić w takiej sytuacji? Najlepiej pogrążyć się w totalnym marazmie, leżeć na kanapie z całym kartonem wina, następnie co wieczór zalewać się w trupa oglądając seriale, by rano z męczącym kacem ruszyć na spotkanie kolejnego, takiego samego dnia.
Zwykły czytelnik, z raczej biednego państewka, czytając te rozterki zamożnej kobiety w pierwszej chwili myśli "no w dupie jej się poprzewracało", kolejna refleksja jest taka, że wszyscy bohaterowie są jak te osiołki, co im w żłoby nasypano mnóstwo rarytasów, a one biedne zamiast jeść, to rozkminiają czy wybrać szampana czy kawior. Podobno od przybytku głowa nie boli, ale nuda doskwiera mocno.
To chyba znak naszych czasów, że tak bardzo skupiamy się na zdobywaniu wysokiej pozycji społecznej, na gromadzeniu góry różnych bzdetów, że tracimy z oczu siebie samych. Pustka, jaką noszą w sobie bohaterowie powieści jest zatrważająca. Każdy z nich ma w sobie emocjonalną czarną dziurę, która wchłania wszystko bez żadnej refleksji i zadumy nad własną kondycją, nad własnym człowieczeństwem.
Żyjemy sobie w epoce, kiedy kult jednostki jest naturalny i akceptowany przez wszystkich, bo w końcu mamy jedno życie i nie ma na świecie drugiej tak fantastycznej istoty jak my, więc należy nam się wszystko, co pozwoli nam uczynić z tego jedynego żywota perfekcyjny obrazek, układankę złożoną tylko z najbardziej pożądanych elementów – urody, bogactwa, idealnego partnera, idealnych dzieci, pracy, która nam ma dawać pełną satysfakcję. Nasze istnienie jest zaszczytem dla świata i od niego mamy prawo wymagać, by dał nam wszystko, bez zbytniego wysiłku z naszej strony. Odwracając słynne słowa Kennedy'ego, "nie pytaj co możesz dać światu, pytaj co świat może dać tobie" z dopiskiem "bo mi się to należy".
Autorka pisze ironicznie, z humorem, puszcza oko do czytelnika, ale nie jest łaskawa dla swoich bohaterów, których pokazuje jak puste skorupki, które miotają się pośród modnych haseł różnych guru od ekologii, psychologii, seksu i wychowywania dzieci. Dzisiaj nie tylko wszyscy kupujemy meble z Ikei ale niedługo będziemy chodzić do łóżka z poradnikami i odhaczać punkt po punkcie listę działań, które ani chybi doprowadzą człowieka do takiego orgazmu, że Wielki Wybuch to przy tym pikuś. Niefajna jest ta nasza teraźniejszość, ale sami ją sobie stworzyliśmy i radośnie w niej tkwimy, a dostępną alternatywą jest chyba rzucenie wszystkiego w diabły, wyjazd w dzicz, budowa szałasu, brak mydła i zapuszczanie brody, chociaż to też już staje się pewnego rodzaju modą.
Powieść doskonała na odstresowanie, zawsze to miło poczytać, że inni też robią głupoty i dostają od życia po tyłku. Bezcenne są komentarze pewnego szkieletu, szkoda że tak ich mało. Polecam.
Humorystyczny, zaprawiony goryczą obrazek bogatych Skandynawów, którym chyba obrzydło wygodne życie i postanowili przed emeryturą zafundować sobie trzęsienie ziemi na każdym możliwym polu.
Bohaterką jest lekarka po pięćdziesiątce z ustabilizowanym życiem rodzinnym (dorosłe dzieci, mąż nieobecny duchem) i zawodowym (spokojna, dochodowa praca w przychodni), z własnym domem...
2022-08-30
Thomas Olde Heuvelt jest porównywany do Stephena Kinga. Kiedy czyta się takie słowa w zasadzie nie wiadomo jak się nastawić do tej książki. Czy będzie tak strasznie jak u "mistrza", czy tło obyczajowe będzie aż tak rozbudowane i "soczyste", czy bohaterowie będą tak wyraziści? A jeśli się okaże, że autor nie sprosta tym porównaniom, to czy można mieć o to pretensje do kogokolwiek?
Cóż,nie uważam, że Thomas Olde Heuvelt pisze jak King, nie jest ani trochę podobny. Nie analizuję czy lepszym czy gorszym jest autorem, na pewno jedno mają wspólne – potrafią chwilami nudzić że hej! "Echo" jest książką potwornie przegadaną, a do tego mało angażującą, połączenie rozwlekłych opisów, powtarzalności wielu scen i motywów z emocjonalnymi rozterkami mało sympatycznych bohaterów, tworzy mieszankę mdłą, raz przesłodzoną, raz łzawą i niestety zupełnie nie straszną.
Krytycy zwracają uwagę, że o oryginalności książki świadczy wykorzystanie góry jako uosobienia, czy też materializacji zła, którego źródła człowiek nie jest w stanie ustalić. Istotnie, jest to pomysł ciekawy, ale cóż z tego skoro fragmenty, kiedy czytelnik może odczuć ową niezrozumiałą grozę, której nie można sobie wyobrazić, bowiem jest bezcielesna, utonęły w bełkotliwych opisach ptaków wylatujących z twarzy, krwawiących bandaży, dziwnych zachowań ludzi, a to wszystko to typowe elementy literackich i filmowych horrorów, które raczej nikogo nie wystraszą.
Rozbawił mnie opis wioseczki, zagubionej w górach z klatkami na każdym budynku, klatkami dla ptaków oczywiście. To obrazek, na który natkniemy się w wielu opowieściach. Bohaterowie nagle z industrialnego świata przenoszą się do jakiejś zapadłej dziury, która wygląda jakby nie dotarł tu jeszcze nawet wiek dziewiętnasty, gdzie zabobon jest powszechny, ksiądz upiorny, a mieszkańcy wyglądają na ciężkich psychopatów. I ta wioseczka jest o rzut beretem od szlaków zadeptanych do cna przez turystów i miłośników wspinaczek górskich. Jakim cudem ona się tam uchowała nie wiem.
Uważam, że do porażki autora przyczyniła się też kreacja bohaterów, czyli homoseksualnej pary fizycznie pięknych Adonisów, których łączy bardzo głębokie uczucie. Wierzę autorowi na słowo, bo z tekstu nijak nie szło tego wywnioskować. Miałam wrażenie, że tych dwóch chłopaków więcej dzieli niż łączy. Każdy z nich chce od życia czegoś innego. Jeden, zapalony miłośnik gór, marzy by adrenalina nie opuszczała jego żył, drugi to rozpieszczony, bogaty Narcyz, niby domator, ale lubi zaszaleć na mieście. Cały czas obaj deklarują wielką miłość, ale jasne jest, że cała ich relacja opiera się na fizyczności i kulcie ciała. Mnóstwo razy podkreślają jak piękne, wyrzeźbione, "zrobione" mięśnie ma partner, jak cudowne rysy mają ich twarze, jak bardzo są atrakcyjni w oczach świata, a miarą czego są liczne zdjęcia na Instagramie i w innych mediach społecznościowych. Kiedy dochodzi do wypadku, szybko okazuje się ile warte było uczucie jednego z nich. Rejterada i odcięcie się od ukochanej osoby, ponieważ nie jest już fizycznie doskonała obnażają egoizm i małostkowość jednego z mężczyzn i tego nie da się już naprawić. Nie mogłam się pozbyć myśli, że jedynym punktem stycznym dla tej pary było łóżko, bo poza nim i tak wiedli oddzielne życia i na co dzień częściej widywali się na siłowni niż w domu. Leżą też dialogi, obaj rozmawiają nienaturalnie, a teksty "rzucane" przez jednego z nich wywołują co rusz grymas lekkiego niesmaku.
Cała powieść liczy ponad 600 stron, należało skrócić ją o połowę. Mnóstwo tu figur, które pojawiają się na chwilę i są kompletnie zbędne dla fabuły. Jest tu milion powtarzających się opisów, nie wiem ile razy dane mi było czytać o mięśniach na brzuchu, o muskularnych ramionach i nogach i naprawdę nie wiem jak często trzeba przypominać czytelnikowi, że jedna z postaci miała na sobie czerwoną kurtkę z goretexu.
Niestety nie podobało mi się, nie czułam strachu ani żadnych innych emocji. Uwagę przykuł jedynie prolog i historia lekarki w końcówce powieści, dwa króciutkie mgnienia, które wywołały we mnie jakieś odruchy. Uważam, że to bardzo przeciętna, przegadana opowieść, a jeśli wyróżnikiem ma być fakt, że złem wcielonym jest góra, to dla mnie za mało. Polecam bardzo cierpliwym czytelnikom.
Thomas Olde Heuvelt jest porównywany do Stephena Kinga. Kiedy czyta się takie słowa w zasadzie nie wiadomo jak się nastawić do tej książki. Czy będzie tak strasznie jak u "mistrza", czy tło obyczajowe będzie aż tak rozbudowane i "soczyste", czy bohaterowie będą tak wyraziści? A jeśli się okaże, że autor nie sprosta tym porównaniom, to czy można mieć o to pretensje do...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-26
Musso jest słabym pisarzem. Nie zmieni mojej opinii liczba sprzedanych książek i sumy za prawa do ekranizacji. To ten sam przypadek co nasz Remigiusz Mróz, obaj to autorzy poczytni, warsztatowo sprawni, ale poza tym z każdej ich książki wyziera mizeria.
"Nieznajoma z Sekwany" to słabiutki kryminalik z nadętą główną bohaterką i intrygą tak wydumaną i szytą tak grubymi nićmi, że nikt nie jest w stanie nawet przez sekundę pomyśleć, że to się mogło zdarzyć. Fabuła nie trzyma się kupy, z czego nawet autor chyba zdaje sobie sprawę, bo wszelkie fabularne dziury i niedociągnięcia tuszuje milionem powtórzeń ( imię Valentine powtarza się kilka razy na co drugiej stronie, jakby czytelnik miał sklerozę i nie mógł zapamiętać jak nazywa się ta postać), wyliczanką nazw ulic, placów i zaułków (jakbym miała topografię Paryża znać na pamięć i do czego mi to potrzebne?) oraz opisami aury (tam cały czas pada i jest zimno). Nie wiem ile razy autor powtarza, że jeden z jego bohaterów spadł ze schodów, co najmniej kilkanaście, aż zaczęłam myśleć, że chyba w tym upadku kryje się coś ważnego dla fabuły.
Bardzo denerwowało mnie też udawanie, że mamy do czynienia z ważną społecznie książką i te liczne wtręty odnośnie polityki (oczywiście francuskiej) i problemów administracyjnych Francji powinny chyba być ważne dla każdego czytelnika, gdyż Francja jak wiadomo to pępek świata. Z niemal każdej strony tej książki wyziera nieznośne poczucie wyższości autora, każdy z jego bohaterów (wiadomo Francuz) pija wina z wyższej półki, gardzi muzyką popularną, wszyscy słuchają koncertów fortepianowych oraz Bacha, Beethovena i Schuberta. Każdy policjant w Paryżu doskonale zna się na historii antycznej, tragedię grecką wraz z mitologią ma w jednym paluszku i obowiązkowo jest koneserem sztuki, więc nazwiskami malarzy sypie jak z rękawa. Oczywiście zdarzają się niezbyt mądrzy policjanci i są to wyłącznie mężczyźni. Kobiety są piękne, zadbane, eleganckie i bardzo inteligentne, więc doskonale sprawdzają się w każdej roli, matki, żony, przyjaciółki a nawet czarnego charakteru. To taki ukłon w stronę buntowniczych feministek żeby się nie czepiały.
Okropna książka, nie polecam, nie ośmielę się zachęcić kogokolwiek, nawet zagorzałego fana autora, do sięgnięcia po ten tytuł.
Musso jest słabym pisarzem. Nie zmieni mojej opinii liczba sprzedanych książek i sumy za prawa do ekranizacji. To ten sam przypadek co nasz Remigiusz Mróz, obaj to autorzy poczytni, warsztatowo sprawni, ale poza tym z każdej ich książki wyziera mizeria.
"Nieznajoma z Sekwany" to słabiutki kryminalik z nadętą główną bohaterką i intrygą tak wydumaną i szytą tak grubymi...
2022-08-21
Kiedy byłam nieopierzonym pisklęciem lat dwadzieścia to wbrew pozorom nie współczułam starym ludziom, że już witają się ze śmiercią i wszystko dla czego warto żyć mają za sobą. Ja im trochę zazdrościłam, że już nie muszą się zmagać z tą emocjonalną zawieruchą, jaką jest miłość, ze nie muszą cierpieć z powodu rozstań i złamanego serca, że nie dotyczy ich już stres związany z pracą, codziennością i zarabianiem pieniędzy. Jak widać homo sapiens lat dwadzieścia to nie jest jednostka dojrzała i dysponująca jakimś szczególnie rozwiniętym intelektem.
Mam wrażenie, że bohaterka "Aktów desperacji" niewiele odbiega od tego obrazka. I wcale nie ma znaczenia czy to pokolenie millenialsów czy osoba sprzed lat dwudziestu. Zmieniły się okoliczności ale nie człowiek w swojej naturze. Wszyscy szukamy miłości, każdy na swój sposób, bo każdy ma troszkę inne potrzeby, które domagają się zaspokojenia. Zakochiwałam się bez pamięci i bez głowy bo szukałam potwierdzenia własnej atrakcyjności, bo chciałam być kochana i pragnęłam kogoś kochać. Chciałam być potrzebna i dawać szczęście drugiej osobie. Podobnie zachowuje się główna bohaterka, miotana od jednego partnera do kolejnego. Tyle że dziecko ery instant nie szuka długotrwałych związków, bo zwyczajnie nie chce jej się zatrzymywać w miejscu, więc nie w miłości chce się przejrzeć jak w lustrze, ale w seksie. Jeden chłopak, drugi i dziesiąty, ktoś chętny na szybki numerek, zapraszam. Czytałam o tym i strasznie było mi smutno, bo widziałam nie łatwą panienkę tylko potwornie samotną i zagubioną kobietę. Wychowana na Instagramie, Facebooku i wszystkich portalach randkowych, wie o uczuciach i samej sobie mniej niż jej matka i babka. Bo jak tu się nie pogubić kiedy ideałem piękna są pokrojone jak salceson Kardashianki, a za perfekcyjny uchodzi związek Brangeliny. Zewsząd przerobione komputerowo zdjęcia wtłaczają młodym dziewczynom do głów idiotyczne kanony piękna, lansując ciała, które nie mogą i nie istnieją w rzeczywistości. Wcale nie mówię, że kiedyś było "lepiej", nie mam wątpliwości że dzisiejsze dziewczyny mogą więcej i śmielej sięgają po to, co pokolenie temu było zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn, niemniej wciąż mają wdrukowane w świadomość wzorce idealnego związku, idealnego partnera, idealnej rodziny i te ideały nijak się mają do tego, czego one mniej lub bardziej świadomie, pragną. Nie ma dobrego rozwiązania dopóki dziewczynki tresowane będą do roli służebnej wobec potrzeb mężczyzn. Bohaterka "Aktów desperacji" myśli o sobie, że jest wolną dziewczyną, niezależną, świadomą że nie chce powielać mieszczańskiego wzorca małżeństwa swoich rodziców, ale to wszystko to tylko iluzja. Kiedy "zakochuje" się w człowieku, którego tak naprawdę nie może mieć, wybiera ścieżkę utartą przez pokolenia kobiet przed nią. W jednej chwili z imprezowiczki zmienia się w potulną kuchareczkę, która biega na zakupy i gotuje wymyślne obiadki ukochanemu, który ma to w dupie, bo woli korespondować ze swoją byłą. Mniej zaślepiona i bardziej pewna siebie kobieta z miejsca wykopałaby rzeczonego kochasia za drzwi, a jego rzeczy posłałaby za nim ekspresem przez okno. Tymczasem para zaczyna funkcjonować w mocno toksycznej i zaburzonej relacji, ona próbuje zawłaszczyć go emocjonalnie, on woli inną, ale w tym układzie obiadki i zrobione pranie są nie do pogardzenia, pomoc domowa na etacie jednak kosztuje, a tu ma kucharkę, praczkę i chętną do łóżka pannę w jednym. Bezimienna bohaterka żyje w kłamstwie, bo chce być "ideałem" dla swojego chłopaka, a jednocześnie wciąż chce zachować status rozrywkowej, wolnej singielki. Jak wiadomo dwóch srok za ogon trzymać się nie da i jak to się potocznie mówi, sprawa się rypła.
Finał toksycznego związku jest okropny, tutaj nie można usprawiedliwić żadnej ze stron. Przemoc jest zawsze przerażająca i obnaża to, co w człowieku najgorsze. Mnie najbardziej zszokowało, że po gwałcie bohaterka wcale nie czuje, że stało się coś strasznego, ona wręcz uważa że na to zasłużyła, bo robiła to, co robiła. Obarcza winą tylko siebie a nie tego potwora, którego nazywała swoim chłopakiem.
Kiedy zamknęłam "Akty desperacji" pomyślałam, że wszyscy bohaterowie tej książki są odpychający. Nie mają żadnej moralności, żadnego wzorca, żadnych autorytetów. Nie kwestionuję wolności seksualnej, każdy bowiem ma prawo robić w łóżku co tylko chce, ale jeśli zaczyna swoim postępowaniem krzywdzić siebie i innych, jeśli seks traktuje jak środek przyspieszający własną destrukcję, to coś tu jest mocno zaburzone.
"Akty desperacji" to smutna, przygnębiająca opowieść o zagubieniu i samotności współczesnej młodej kobiety, która nie potrafi zbudować żadnej sensownej więzi emocjonalnej, nie tylko w miłości, ale nawet w przyjaźni, która nie akceptuje siebie, swojego ciała, swoich umiejętności, swojej wiedzy. Nie potrafi podjąć żadnej konkretnej decyzji dotyczącej swojego życia, przyszłości, a jakiekolwiek planowanie z wyprzedzeniem trwającym dłużej niż tydzień napawa ją zniechęceniem i nudą. Nie chce jej się kończyć studiów, bo to za długo i za dużo wysiłku, a profity przewidziane są na przyszłość a nie tu i zaraz, nie zależy jej na dobrej pracy, bo w zasadzie nie posiada żadnych konkretnych umiejętności i po prostu woli pić i leczyć kaca, a nie wysilać się dla "kariery". Związek ma być jedynie potwierdzeniem jej fizycznej atrakcyjności, jej ciało ma być czymś czemu żaden mężczyzna się nie oprze i tyle.
Polecam, bo to bardzo ciekawa proza, ostra, kanciasta, pozbawiona jakichkolwiek opisów otoczenia, skupiona na cielesności i fizycznych doznaniach poprzez które mamy wgląd we wnętrze bohaterki. Bez upiększeń. Czyta się znakomicie i z zainteresowaniem, trudno pozostać obojętnym.
Kiedy byłam nieopierzonym pisklęciem lat dwadzieścia to wbrew pozorom nie współczułam starym ludziom, że już witają się ze śmiercią i wszystko dla czego warto żyć mają za sobą. Ja im trochę zazdrościłam, że już nie muszą się zmagać z tą emocjonalną zawieruchą, jaką jest miłość, ze nie muszą cierpieć z powodu rozstań i złamanego serca, że nie dotyczy ich już stres związany z...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-08-11
Świetny horrorek dla młodszej młodzieży. Nic nie wiem o autorach, ale nie podejrzewam ich, na podstawie tego dzieła, o jakieś wybitne talenty pisarskie, jednak rzemieślnikami są w miarę sprawnymi. Książeczka jest jakoś tam napisana, fabuła jest prostsza niż budowa cepa, ale parę zagadek dla czytelnika dało się upchnąć.
Fabuły nie da się streścić, bo nie bardzo jest co streszczać. Trochę kuriozalna historyjka monstrualnych robotów – zabawek, które wykazują mordercze instynkty, tudzież są naczyniami dla zbłąkanych dusz, przypomina opowieść wariata pod wpływem silnych środków chemicznych.
Bohaterów mamy kilku, jak w każdej horrorowej opowiastce dla nastolatków. Błąkają się jak dzieci we mgle, czasem wymsknie im się tekst, który nie mógłby paść z ust siedemnastolatka, ale wybaczamy to autorom, może myśleli że przez to dzieło zyska miano ambitnego. Charaktery są jak z jednej sztancy, ciężko początkowo zapamiętać kto jest kim, bo wszyscy są tak samo głupawi. Dziewczęta odpowiednio histeryczne, płaczliwe, w krytycznych momentach odnajdują w sobie pokłady odwagi godne Rambo. Panowie, co do jednego, niemrawi i bezpłciowi. Wyróżnia się tylko czarny charakter, którego autorzy wielokrotnie, z lubością porównują do szczura.
Największym atutem tego dzieła jest to, że jest krótkie, tak na jedno popołudnie, bo przez tekst dosłownie się leci jak torpeda. Dzięki bogu nie ma tu miejsca na żadne nastoletnie rozkminy w stylu "czy on/ona coś do mnie czuje", tutaj raczej kwestią główną jest "kiedy nas dopadną i z której strony". Idealna książka na ten moment, kiedy od upału myślenie nie chce się włączyć.
Świetny horrorek dla młodszej młodzieży. Nic nie wiem o autorach, ale nie podejrzewam ich, na podstawie tego dzieła, o jakieś wybitne talenty pisarskie, jednak rzemieślnikami są w miarę sprawnymi. Książeczka jest jakoś tam napisana, fabuła jest prostsza niż budowa cepa, ale parę zagadek dla czytelnika dało się upchnąć.
Fabuły nie da się streścić, bo nie bardzo jest co...
2022-08-10
Zaskoczyła mnie ta książka. Spodziewałam się współczesnego horroru, dodatkowo cały czas autor mylił mi się z Johnem Ajvide Lindqvistem, nie wiedzieć czemu, więc podświadomie oczekiwałam opowieści w stylu "Powroty zmarłych", a tu taka niespodzianka!
"Szepty w ciemności" to historia w stylu dziewiętnastowiecznych powieści gotyckich o nawiedzonych dworach, mdlejących, delikatnych jak kwiat panienkach, obmierzłych starcach i złamanych sercach. Dostajemy opowieść, którą mógłby snuć nam Dickens w bujanym fotelu przed kominkiem w towarzystwie Charlotte Bronte.
Nastoletnia panieneczka z okieneczka, po odpowiedniej dawce cierpienia i upokorzeń, które średnio ją uszlachetniły, raczej nauczyły by brać co dają i nie oglądać się na innych, acz o duszy wciąż krystalicznej, rusza w wielki świat w poszukiwaniu brata, o świecie owym nie mając kompletnie pojęcia, tak samo jak o kierunku w jakim zmierza, bo dokąd brat się udał to bardziej zgaduje aniżeli wie na pewno. Wędrówka nie trwa długo, akurat tyle by zedrzeć podeszwy w drodze z jednego miasteczka do drugiego, ale nie na tyle długo by dziewczę z głodu i wyczerpania padło gdzieś przy ścieżce. Razem z nią trafiamy do wielkiego dworzyszcza, gdzie jest owszem pięknie i bogato, ale również ciemno i są przeciągi, jest też dwoje kuzynów, para dziwna, której wzajemna relacja od początku jest wysoce wątpliwa. Niby sielanka, niby ślepej kurze trafiło się ziarno i ze społecznego dna wspięła się na towarzyskie Himalaje, ale nasza bohaterka zaczyna dostrzegać wokół siebie rzeczy niezwykle niepokojące.
Tyle fabuła. Napisane jest ot świetnie, lekko, klimatycznie, szybko ulega się wrażeniu, że to naprawdę proza z ubiegłego wieku. Czy straszy? No tak średnio, bo okultyzm, zjawy, szepty i płacze mogły wystraszyć Jane Eyre ale nie czytelnika wychowanego na Kingu. W powieści Aycliffa nie straszą duchy czy potwory, tutaj niepokoi klimat, atmosfera ciągłego zagrożenia ze strony niewidzialnego i nienazwanego ale też ze strony ludzi, którzy powinni być gwarantem bezpieczeństwa i komfortu, a okazują się bestiami w ludzkiej skórze. Bezbronna heroina jest naiwna do granic głupoty, ale jest też na wskroś dobrym człowiekiem, więc nie sposób nie kibicować temu dziecięciu w zmaganiach z czymś co dybie na jej niewinną duszyczkę.
Bawiłam się wybornie, doskonała rozrywka na upały, gwarantuje lekki powiew chłodu i gęsią skórkę w kilku momentach.
Zaskoczyła mnie ta książka. Spodziewałam się współczesnego horroru, dodatkowo cały czas autor mylił mi się z Johnem Ajvide Lindqvistem, nie wiedzieć czemu, więc podświadomie oczekiwałam opowieści w stylu "Powroty zmarłych", a tu taka niespodzianka!
"Szepty w ciemności" to historia w stylu dziewiętnastowiecznych powieści gotyckich o nawiedzonych dworach, mdlejących,...
2022-07-26
"Sowniki" Kamili Bryksy zapisały się w mojej pamięci jako książka warta uwagi, bo zbierała pozytywne opinie, bo ktoś ją gdzieś tam chwalił. Trafiła na listę "do przeczytania" ale jako coś, po co sięgnę tylko w chwili kryzysu. Kryzys nastąpił, przeczytałam więc "Sowniki". Nie pomogło.
Książka jest fatalna. Nie umiem jej obronić w żadnym aspekcie. Fabuła to zlepek jakichś wydumanych, nielogicznych poczynań grupki osób, na siłę powiązanych ze sobą wyobraźnią autorki. Wszyscy biegają po jakiejś zapadłej wioseczce, co to ma cztery ulice na krzyż, miotają się między jakąś restauracją a pensjonatem i chyba sami nie wiedzą po co, w jakim celu. Ja też nie wiedziałam i wcale nie chciało mi się śledzić tej bezsensownej bieganiny.Cała intryga jest wydumana, nie poparta żadną motywacją ze strony bohaterów ani żadną logiką. Nie chce mi się streszczać tych dyrdymałów, ale to coś w stylu nastoletnia psychopatka, jakiś tam wypadek, szantaż, któremu ulega się z irracjonalnych powodów i ten zły, który pojawia się jak Filip z konopi i miał być największym "plot twistem" a mnie strasznie rozśmieszył.
Fabuła to jednak pryszcz wobec kreacji bohaterów, którzy w zasadzie nie mają żadnych cech osobowych. Są jedną masą, żadne nie wyróżnia się dosłownie niczym. Można by ich dowolnie przestawiać, zmieniać im płeć, a w niczym by to na nich nie wpłynęło, bo są doskonale nijacy. Dobrze, że autorka nazwała głównego bohatera imieniem Bernard, które niewątpliwie nie jest imieniem pospolitym i tylko dzięki temu byłam w stanie odróżnić owego Bernarda od reszty, która w mojej wyobraźni stanowi grupę tak sztampowych, nudnych i bezbarwnych osób, że chwilę po lekturze nie umiałabym wymienić imion choćby kilkorga z nich.
Powieść wyzbyta jest jakiejkolwiek atmosfery, ja nie widzę żadnych "uroków" malowniczej, polskiej prowincji. Chyba że za prowincję robi jeden pensjonat, knajpa amerykanofila i spożywczak, bo z tych, jakże swojskich elementów autorka buduje całą scenografię dla rozgrywającego się przed moimi oczami cudacznego tańca "chochołów", bo nie bohaterów z krwi i kości.
Wynudziłam się jak mops, dzięki niebiosom za audiobooka, bo całość ratuje lektor w osobie Filipa Kosiora, jest znakomity i tylko dzięki jego głosowi dotrwałam do końca. Książki nie polecam, niestety.
"Sowniki" Kamili Bryksy zapisały się w mojej pamięci jako książka warta uwagi, bo zbierała pozytywne opinie, bo ktoś ją gdzieś tam chwalił. Trafiła na listę "do przeczytania" ale jako coś, po co sięgnę tylko w chwili kryzysu. Kryzys nastąpił, przeczytałam więc "Sowniki". Nie pomogło.
Książka jest fatalna. Nie umiem jej obronić w żadnym aspekcie. Fabuła to zlepek jakichś...
Początek z grubej rury (chociaż w przypadku tej książki należy uważać z pewnymi porównaniami) – główną bohaterkę porywają kosmici w postaci, nie spodziewalibyście się, małych zielonych ludzików z ogromnymi oczami. Niesamowity popis wyobraźni i oryginalności, kapcie spadły mi z nóg. Porywacze uprowadzają z Ziemi grupę kobiet w celach nie wiadomo jakich, ale nietrudno się domyślić, skoro nadzorcami uwięzionych są istoty nie będące ludźmi ale wyposażone w ten jeden narząd, który umożliwia dyscyplinowanie porwanych poprzez gwałt. Zadziwiające zresztą jest to, że w bezmiarze wszechświata, pośród jak mniemam, niezliczonych rodzajów istot, powieściowe dziewoje co rusz trafiają na takie, których zbieżność anatomiczna (przynajmniej w jednym punkcie) z ludźmi jest zadziwiająca. Fabuła się rozkręca coraz bardziej, ale nie jeśli chodzi o akcję, a o liczbę scen erotycznych. Nic tu się kupy nie trzyma, całość to mokry sen autorki, która marzy o facecie będącym żywym wibratorem, którego celem życiowym jest zaspokajanie seksualne partnerki oraz spełnianie jej każdego życzenia, tudzież dbanie o każdą jej potrzebę życiową, czyli jedzenie, ciepły dom, oraz wysoki status społeczny (wiadomo, że bohaterka nie trafia na byle dzikusa, tylko od razu na przywódcę plemienia), ona zaś leży, pachnie, tudzież zajmuje się robótkami ręcznymi, gotowaniem, ploteczkami, co tutaj nazywa się kobiecym wsparciem (zadziwiające, że te „straumatyzowane” kobiety rozmawiają tylko i wyłącznie o tych rogatych facetach i seksie z nimi). Rozbawiło mnie stwierdzenie, że główna bohaterka jest taka silna,zaradna i opiekuje się porwanymi Ziemiankami, kiedy na początku ona zamiast je ratować, to głównie myśli o penisie niebieskiego dzikusa i o tym jak świetnie robi on jej dobrze, dopiero po którymś tam orgazmie przypomina się jej, że chyba miała coś zrobić, znaczy jej koleżanki właśnie zamarzają bez jedzenia oraz wody.
Książka jest doskonałym przykładem grafomanii w stanie czystym, to powinno służyć na kursach kreatywnego pisania jako przykład jak nie pisać książek, nie konstruować świata, nie tworzyć bohaterów. To nawet nie jest dobry erotyk, te sceny mnie strasznie śmieszyły, ten Vektal z penisem z ostrogą, z wypustkami, z sierścią i ogonem, który mruczy jak kot, no ja się boję myśleć o czym fantazjowała autorka pisząc tego gniota. I jeszcze mnie straszą na koniec, że to coś ma kilkanaście czy kilkadziesiąt tomów. Ło matko...
Początek z grubej rury (chociaż w przypadku tej książki należy uważać z pewnymi porównaniami) – główną bohaterkę porywają kosmici w postaci, nie spodziewalibyście się, małych zielonych ludzików z ogromnymi oczami. Niesamowity popis wyobraźni i oryginalności, kapcie spadły mi z nóg. Porywacze uprowadzają z Ziemi grupę kobiet w celach nie wiadomo jakich, ale nietrudno się...
więcej Pokaż mimo to