-
ArtykułyPałac Rzeczypospolitej otwarty dla publiczności. Zobaczysz w nim skarby polskiej literaturyAnna Sierant1
-
Artykuły„Cztery żywioły magii” – weź udział w quizie i wygraj książkęLubimyCzytać20
-
ArtykułyMaria Skłodowska-Curie: kobieta, o której słyszał każdy Polak, tym razem mówi sama o sobieAnna Sierant1
-
Artykuły„Książka o górach”, czyli wielkie odkrywanie. Wywiad z Robbem Maciągiem i Patriciją Bliuj-StodulskąAnna Sierant1
Biblioteczka
2022-09-07
2022-04-07
Książka budzi we mnie mocno mieszane uczucia. Dziwaczna mieszanka naiwnie skonstruowanych historii z bardzo mętnym przesłaniem i niewyraźną puentą.
W założeniu miała to być chyba dekonstrukcja najbardziej znanych baśni, które popkultura przemieliła na tysiące sposobów i które na stałe wpisały się w świadomość dzieci z każdego kraju na świecie. Nie udało się.
Najbardziej przeszkadzał mi rozdźwięk pomiędzy ledwie zarysowanymi postaciami, których charakterystyka ograniczała się w zasadzie do opisu wyglądu zewnętrznego, ze szczególnym podkreślaniem koloru skóry, a bardzo niepokojącymi szczegółami fabuły, które absolutnie nie są przeznaczone dla dzieci.
Mamy więc historie o ciemnoskórej Śnieżce i niedobrej białej macosze, o Jasiu, który jest leniem, ale nieróbstwo popłaca, o wiecznie niedojrzałym Piotrusiu Panie, czyli o mężczyznach, którzy nie dorastają do związku z kobietą, o Jasiu i Małgosi i rodzicach, którzy nie dorośli do rodzicielstwa, oraz że zemsta odbiera człowieczeństwo nawet najukochańszej osobie, o Śpiącej Królewnie, która jest chłopcem i woli kochać chłopca i o Sinobrodym, który jest pedofilem, i jeszcze kilka równie optymistycznych opowiastek.
"Piękno i bestie" to książka nie wiadomo dla kogo, mnie dorosłego czytelnika niczym nie zaskakuje, niczego nowego ani o świecie, ani o ludziach się nie dowiaduję, natomiast dla nastolatka nie wiem czy będzie na tyle atrakcyjna, by chciał wracać do bajek, które jeszcze pamięta z dzieciństwa. Poza tym przeszkadza mi, że w tych historiach jest tak mało dobra, większość bohaterów to podejrzane typy, knujące intrygi, albo planujące zbrodnie, a jeśli nawet napotkamy kogoś pozytywnego, to ta jego dobroć wcale nie jest taka jednoznaczna i wyraźna. Wszystko to mętne jak woda w kałuży. Nie podobało mi się.
Książka budzi we mnie mocno mieszane uczucia. Dziwaczna mieszanka naiwnie skonstruowanych historii z bardzo mętnym przesłaniem i niewyraźną puentą.
W założeniu miała to być chyba dekonstrukcja najbardziej znanych baśni, które popkultura przemieliła na tysiące sposobów i które na stałe wpisały się w świadomość dzieci z każdego kraju na świecie. Nie udało się.
Najbardziej...
2022-03-26
Niesamowita książka. Już po lekturze "Jonathana Strange i pana Norrell" wiedziałam, że Susanna Clarke to nietuzinkowa pisarka, "Piranesi" dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość.
Tajemnicza opowieść o dziwnym samotniku , który mieszka w domu o nieskończonej ilości sal wypełnionych gigantycznymi posągami, otoczonym morzem, ponad którym jest tylko nieboskłon. Wędrowałam wraz z Piranesim przez te białe sale, oglądałam dziwaczne, wyłaniające się ze ścian postacie, splątane w walce, zajęte codziennymi czynnościami, bawiące się i pełne smutku, figury mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt. Wszystkie zaklęte w kamieniu przez jakąś siłę, której Piranesi nie umie nazwać. Nie wiemy czy to boska sprawka, czy jakiś kosmiczny wypadek, a może magia? Piranesi nie wie i nie czuje potrzeby by tę tajemnicę zgłębić, zajmują go sprawy na wskroś doczesne – jak zdobyć pożywienie, w co się ubrać, jak się ogrzać i jak uniknąć śmierci, bowiem otaczające dom morze daje mu ryby i inne pokarmy, ale jest nieokiełznanym i bezlitosnym żywiołem.
Piranesi nie pamięta jak znalazł się w Domu, jego pamięć jest ulotna, trudno mu odróżnić kolejne dni, ale jest szczęśliwy. Piranesi nie czuje się samotny, za towarzystwo ma ptaki, morze, gwiazdy i posągi. I tak jest do czasu, kiedy wszystko ulega zmianom i przewartościowaniom. Doskonale ułożona codzienność wali się jak domek z kart, tajemnice zaczynają się odkrywać wbrew woli Piranesiego i nic nie jest takie jak było.
Ta powieść to traktat o samotności, która jest wpisana w naszą egzystencję. Rodzimy się samotni i umieramy w samotności, jesteśmy zamknięci w naszej odrębności, próba podzielenia się uczuciami, to jak próba wytłumaczenia świata bez znajomości podstawowych pojęć. Jak rozmowa z kimś, kto nie mówi w naszym języku. Mogę powiedzieć bliskiej osobie, że jestem smutna, szczęśliwa czy samotna, mogę wyjaśnić przyczyny tych emocji, ale czy będziemy tak samo odczuwać na przykład strach? Czy samotność oznacza dla nas to samo jeśli ja lubię samotność, a kogoś innego ona przeraża? Piranesi rozmawia z ptakami i wydaje mu się, że doskonale rozumie ptasi język, ale czy rozumie go naprawdę, czy to tylko złudzenie? Czy ja jestem w stanie poznać i zrozumieć do końca innego człowieka, czy tylko się łudzę, bo dzięki temu złudzeniu czuję się bezpieczniej w swojej egzystencji?
Ten aspekt powieści jest dla mnie najbardziej interesujący i odebrałam go bardzo intensywnie, bo Susanna Clarke pisze bardzo sensualnie, ma niezwykle plastyczną wyobraźnię. "Piranesi" w opisie tych nieskończonych, białych sal przywodził mi na myśl niesamowity zamek z "Tytusa Groana" Mervyna Peaka. Mervyn Peake był poetą ale przede wszystkim ilustratorem, miał niesamowitą wyobraźnię, trochę mroczną, trochę surrealistyczną, podobnie odczuwałam "Piranesiego", który jest w swoim opisie świata zarazem fascynujący, jak i niepokojący, budzi podskórny strach i jednocześnie nie pozwala od siebie oderwać oczu.
"Piranesi" to dzieło wyjątkowe, można je interpretować na wiele sposobów w zależności od wyobraźni i wiedzy czytelnika. Można doszukiwać się tu obrazu walki dziecka natury, które chłonie świat każdym zmysłem z chciwym "rozumem", któremu świat służy tylko jako źródło wiedzy potrzebnej do zdobycia władzy nad innymi, takie starcie ekologii z kapitalizmem w najgorszej postaci. Można postrzegać tę powieść jako fantastyczną historię o światach równoległych, o przenikaniu się realnego z magicznym, o odwiecznej walce sił światła z ciemnością, nie zmienia to faktu, że dostałam dzieło przejmujące, z cudownym opisem dziwnej rzeczywistości, napisane bardzo pięknym językiem. To opowieść, która zapada nie tylko w pamięć, ale przede wszystkim w serce i nie daje się z niego wyrzucić. Kiedy zamknęłam tę niewielką książeczkę pomyślałam, że ten fragment wiersza Wyspiańskiego, jeśli zmienić jedno słowo, mógłby być ostatnim zdaniem Piranesiego:
"Świat mój widzę ogromny,
wielkie powietrzne przestrzenie,
ludzie je pełnią i cienie,
ja jestem grze ich przytomny." Koniecznie przeczytajcie!
Niesamowita książka. Już po lekturze "Jonathana Strange i pana Norrell" wiedziałam, że Susanna Clarke to nietuzinkowa pisarka, "Piranesi" dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość.
Tajemnicza opowieść o dziwnym samotniku , który mieszka w domu o nieskończonej ilości sal wypełnionych gigantycznymi posągami, otoczonym morzem, ponad którym jest tylko nieboskłon. Wędrowałam wraz...
2022-02-12
Nie ma co się czarować, pomimo tych licznych dziesiątek powieść "(Nie)pamięć" jest strasznie słaba. Ja wiem, że co wrażliwsze serducha niektórych czytelniczek dały się uwieść ckliwej do bólu miłosnej historii z chorobą w tle, to jednak nie da się obronić tej książki.
Słaba fabuła, źle rozplanowana akcja, szczątkowo wykreowani bohaterowie, dramatycznie złe, sztuczne dialogi i cała pseudonaukowa warstwa, w której autor nawet nie udaje, że wie o czym pisze. O zakończeniu nie wspomnę, bo tu doszłam do kresu mojej czytelniczej tolerancji i zaśmiewałam się do łez nad tym finalnym "słitaśnym" obrazkiem.
Historia miłości Josha i Hope to same wyświechtane banały. Kochać to znaczy żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim, miłość to trwanie w wiecznym zachwycie nad najmniejszym drobiazgiem, to radość z padającego deszczu, z ufnego spojrzenia bezbronnego szczeniaczka, wreszcie miłość to widok dwójki staruszków trzymających się za ręce na ławeczce w parku. O matulu moja... Mnóstwo opisów wspólnych śniadań, zakupów w "osiedlowym spożywczaku", zakupów koniecznie na pchlim targu i obowiązkowo szczegółowe opisy gotowania. Szczerze się dziwiłam jak Josh pomiędzy uprawianiem seksu z Hope i wyżej wymienionymi czynnościami (plus liczne, romantyczne kilkudniowe wyjazdy do malowniczych pensjonatów) znajduje czas na studia, nie wspominając o wiekopomnych, przełomowych dla ludzkości odkryciach jak mapowanie mózgu i przenoszenie świadomości człowieka do maszyny. Zuch chłopak, nie ma co!
Taka to właśnie jest książka. Rozumiem, że fajnie czyta się fantazję na temat świata przyszłości, gdzie wybrańcy (nie łudźmy się, że każdy szaraczek) dostaną szansę na drugie życie, ale mało tego, w tym pakiecie od łaskawego losu otrzymują piękniejsze ciało, niebywałe talenty i bogatą, nową rodzinę. Kto nie chciałby żyć wiecznie?
"(Nie)pamięć" to niestety stek bzdur napisany łopatologicznie przez średniej klasy autora, tekst który może wywołać mdłości od nadmiaru cukierkowych frazesów i nic więcej.
Nie ma co się czarować, pomimo tych licznych dziesiątek powieść "(Nie)pamięć" jest strasznie słaba. Ja wiem, że co wrażliwsze serducha niektórych czytelniczek dały się uwieść ckliwej do bólu miłosnej historii z chorobą w tle, to jednak nie da się obronić tej książki.
Słaba fabuła, źle rozplanowana akcja, szczątkowo wykreowani bohaterowie, dramatycznie złe, sztuczne...
2019-01-30
2019-03-08
2019-05-22
2019-05-22
2019-10-05
Historia na pozór z gatunku sci-fi, ale w gruncie rzeczy to opowieść o kondycji współczesnego człowieka. O kondycji moralnej przede wszystkim. Każdy z bohaterów znajduje się w sytuacji ekstremalnej- Peter i jego koledzy rzuceni na obcą planetę, każdy z bagażem traumatycznych przeżyć z przeszłości i Bea samotna na dalekiej Ziemi. Każdy z nich próbuje się odnaleźć w nowych dla siebie warunkach. Z różnym skutkiem.
Peter, będący pastorem z powołania, z wielką żarliwością oddaje się misji nawrócenia czy raczej wprowadzenia na ścieżkę wiary chrześcijańskiej obcej rasy, której kompletnie nie rozumie. Zmaga się z wieloma problemami. Próby porozumiewania z Oazjanami spełzają na niczym. Oazjanie i ludzie nie rozumieją się ani na poziomie językowym ani uczuciowym. Zresztą jedni i drudzy zachowują się jakby zostali wykastrowani z wszelkich emocji.
Działalność Petera może wzbudzać podziw, bo pomimo wielu barier on jeden stara się poznać tubylców. Ale jest też okropnie irytujący w swojej gorliwej i ślepej wierze w Boga i w prowadzoną misję, co dramatycznie oddala go od żony.
Bohater dopiero pod koniec opowieści pojmuje, że język jest niedoskonałym narzędziem. Służy porozumiewaniu się, ale nie zrozumieniu, bo nasz bohater nie zbliżył się do Oazjan pomimo nauki ich języka i jednocześnie przestał rozumieć słowa żony zawarte w jej dramatycznych listach. Dociera do niego, że prawdziwe zrozumienie rodzi się z bliskości, z wzajemnego przeżywania zdarzeń, które ową bliskość pogłębiają.
Bardzo piękna powieść o miłości do drugiego człowieka, o tym że empatia to element człowieczeństwa a prawdziwa jedność między ludźmi rodzi się z bliskości emocjonalnej i fizycznej. Nie możemy istnieć bez dotyku i bez słów ukochanej osoby.
Historia na pozór z gatunku sci-fi, ale w gruncie rzeczy to opowieść o kondycji współczesnego człowieka. O kondycji moralnej przede wszystkim. Każdy z bohaterów znajduje się w sytuacji ekstremalnej- Peter i jego koledzy rzuceni na obcą planetę, każdy z bagażem traumatycznych przeżyć z przeszłości i Bea samotna na dalekiej Ziemi. Każdy z nich próbuje się odnaleźć w nowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-16
Na długie jesienne wieczory idealnym sposobem jest leniwa lektura połączona z ciepłym kocem i kawą. Idąc tym, nieco oklepanym, tropem postanowiłam zrobić sobie powtórkę z "Bajek robotów" Stanisława Lema. Jest to świetna lektura dla wszystkich cierpiących z powodu ponurej, zimnej aury, która sprzyja jedynie chandrze i poczuciu beznadziei. Lekka, autentycznie śmieszna, ale skłaniająca również do głębszej refleksji.
Czytałam tę książkę po raz pierwszy jeszcze w szkole podstawowej, ponieważ jakiś wariat wpisał ten tytuł na listę szkolnych lektur, czym skutecznie zniechęcił rzesze czytelników do poznania twórczości Lema. Wówczas dopiero zachłysnęłam się fantastyką pożerając Tolkiena i Herberta. Lem był dla mnie odkryciem, choć skłamałabym że zrozumiałam wtedy wszystko, co w "Bajkach robotów" jest zawarte. Odebrałam te historie raczej płytko i powierzchownie jak większość dzieciaków, skazanych na ich czytanie. Intuicja podpowiadała mi jednak, że mam do czynienia z czymś wyjątkowym, co znacząco odbiega od podręcznikowych czytanek. Pamięć o tej niewielkiej książeczce przeniosłam w dorosłe życie i dopiero teraz doceniam głębię i nowatorstwo wizji Lema.
Tak jak już pisałam pośmiałam się w trakcie czytania, ubawiłam ale...no właśnie. Po lekturze troszkę mniej mi do śmiechu. Lem przebrał znanych nam z dzieciństwa królów, królewny, mędrców i czarowników za roboty i dziwaczne maszyny "rozumne". Zamiast fantastycznych baśniowych krain mamy obce planety, mgławice, słońca i gwiazdy. Jednak pomimo tego przewrotnego sztafażu wciąż śmiejemy się z siebie samych, z naszej głupoty, która nie ma granic i rozszerza się jak wszechświat.
Roboty w dziele Lema są tak jak ludzie głupie, chciwe, zaślepione żądzą władzy i wyolbrzymionymi ambicjami. Zło ma się zazwyczaj dobrze, dobro zaś i uczciwość nagradza się rzadko. Niezbyt to pochlebna opinia o ludzkości, ale trudno raczej spodziewać się optymizmu u człowieka, który zetknął się ze zbrodniami II wojny światowej. Cała twórczość Lema pozbawiona jest złudzeń co do kondycji moralnej i natury człowieka. Rozwój technologiczny i eksploracja kosmosu nie uczynią nas lepszymi. Wnioski z lektury może nie brzmią zabawnie ale skoro głupota jest przypadłością niemożliwą do wytępienia, to trzeba, a nawet należy, ją piętnować i ośmieszać, a Lem w "Bajkach robotów" uczynił to po mistrzowsku.
Na długie jesienne wieczory idealnym sposobem jest leniwa lektura połączona z ciepłym kocem i kawą. Idąc tym, nieco oklepanym, tropem postanowiłam zrobić sobie powtórkę z "Bajek robotów" Stanisława Lema. Jest to świetna lektura dla wszystkich cierpiących z powodu ponurej, zimnej aury, która sprzyja jedynie chandrze i poczuciu beznadziei. Lekka, autentycznie śmieszna, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-26
Literaturę fantastyczno – naukową (fantasy zresztą też) lubię i czytam od czasów pacholęcych, Ostatnio tą miłością zaraziłam siostrę, która aktualnie czyta takie perełki jak "Solaris" czy "Hyperion, a których lekturę ja niestety mam już za sobą. Kolega siostry podsunął jej książkę "Gamedec", siostra postanowiła mnie zapytać co sądzę o tym tytule i niespodzianka- tej książki akurat nie znałam. Owszem słyszałam, często pojawiała się na łamach "Nowej Fantastyki", wiedziałam, że to jakiś cykl, jednak sama książka nie trafiła do moich rąk i niespecjalnie się nią interesowałam. Ale skoro nadarzyła się okazja, by zapoznać się z tym dziełem, postanowiłam niezwłocznie to uczynić. Przeczytałam i...mam bardzo mieszane uczucia.
Mój błąd, że nastawiłam się na coś nietuzinkowego, co zachwalali recenzenci "Nowej Fantastyki", a ich opinie wysoce sobie cenię. A tu takie rozczarowanie, żeby nie powiedzieć klops. Może gdybym przeczytała ten zbiorek opowiadań w chwili kiedy pojawił się na księgarskim rynku (2004 rok) zrobiłby na mnie większe wrażenie. Dzisiaj niestety czuje się bardzo, że to debiut autora i po dziełach takich autorów jak Ben Aaronovitch czy Richard Morgan, gdzie bohaterowie również rozwiązywali kryminalne zagadki w scenerii sci-fi raczej trudno o zachwyty.
Bohaterem dwunastu historii jest Torkil Aymore, tytułowy gamedec, czyli detektyw rozwiązujący problemy swoich klientów w wirtualnym świecie gier, w którym ludzie przyszłości będą spędzać większość czasu i życia. O tym, że ludzie mają hopla na punkcie gier to żadne odkrycie, bo kto by nie chciał biegać po fantastycznych światach z mocami superbohaterów odczuwając wszystko jak w realnym świecie?
Opis technologii pozwalającej na takie przeniesienie świadomości w grę nie jest jakiś mega oryginalny – wiadomo że trzeba mieć jakąś wtyczkę i wpiąć się do jakiegoś "gniazdka", zaopatrzyć się w specjalny kask i dostarczyć organizmowi środki i pigułki pozwalające utrzymać się ciału przy życiu na czas gry. Opisy mózgów trzymanych w pojemnikach kiedy ciało ludzkie z jakiegoś powodu uległo zniszczeniu, tudzież próby przeniesienia sztucznej inteligencji w ludzkie ciało raczej bawią niż zadziwiają konceptem.
Nie będę jednak za bardzo czepiać się technicznych aspektów wykreowanego universum, bo nie jestem naukowcem ani informatykiem. Chętniej przyjrzę się bohaterom opowiadanych historii. Torkil Aymor, choć dostatecznie cyniczny i zapatrzony w siebie, jakoś mało wiarygodnie wypada w roli detektywa parającego się rozwiązywaniem problemów na jakie gracze natrafiają w wirtualnym świecie, gdzie zupełnie jak w normalnej rzeczywistości roi się od oszustów, hakerów, złodziei a nawet morderców. Wszystko rzecz jasna obraca się wokół pieniądza.
O przeszłości Torkila wiemy zgoła niewiele, żeby nie powiedzieć nic. Jest zapalonym graczem i na podstawie doświadczenia zdobytego w grach buduje swoją karierę i reputację. Wydaje się być człowiekiem oczytanym – coś wie o psychologii, historii, filozofii, przeczytał zapewne niejedną książkę (choćby Juliusza Verne'a), najlepiej zaś orientuje się w popkulturze i to tej sprzed lat (według czasu książkowego). Poza tym jest oczywiście przystojny, ma wspaniałą muskulaturę (nie wiadomo gdzie zdobytą skoro ciągle leży i gra) i jest niepoprawnym kobieciarzem. Kobiety rzecz jasna interesują go tylko jeśli są niezwykle atrakcyjne, bo poza walorami cielesnymi nie dostrzega w nich nic interesującego( są raczej roszczeniowe i marudzą). Pewnie dlatego najtrudniej mu dogadać się z jedyną prawdziwą kobietą w jego życiu – Pauliną Eim. Lepiej mu idzie z NPC-ką w grze i nastolatką, której nie widział poza światem wirtualnym.
O kobiecych bohaterkach tej książki niewiele da się powiedzieć. Ich charakterystyka ogranicza się do biustów szczelnie wypełniających staniki i krótkich spódniczek w połączeniu z kabaretkami. Ach wszystkie, co do jednej, są zaślepione powalającym urokiem Torkila, z którym chcą uprawiać seks wszędzie, czy to w "realium" czy w grze.
"Gamedec" to lekka, łatwa przygodówka dla nastolatków, którym buzują hormony i które namiętnie grają. Dorosły za wiele tu nie znajdzie. Ja tej książki nie zapamiętam na dłużej, ot takie sobie czytadło. Po dalsze tomy być może sięgnę, ale tylko żeby przekonać się czy warsztat Marcina Przybyłka rozwinął się, a wymyślony przezeń świat i bohater zyskali głębszy wymiar niż na kartach debiutanckiego "Gamedeca".
Literaturę fantastyczno – naukową (fantasy zresztą też) lubię i czytam od czasów pacholęcych, Ostatnio tą miłością zaraziłam siostrę, która aktualnie czyta takie perełki jak "Solaris" czy "Hyperion, a których lekturę ja niestety mam już za sobą. Kolega siostry podsunął jej książkę "Gamedec", siostra postanowiła mnie zapytać co sądzę o tym tytule i niespodzianka- tej książki...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-30
Kilka lat temu przeczytałam głośną powieść "Chłopiec w pasiastej piżamie" nieznanego mi wówczas autora Johna Boyne'a. Książka podobała mi się tak sobie, wydawała mi się sztuczna, mało realna i raczej średnio napisana. O autorze zapomniałam do czasu kiedy w internecie zrobiło się dosyć głośno o horrorze, pod jakże oryginalnym tytułem, "Nawiedzony dom" autorstwa wspomnianego pana. Znani youtuberzy polecali i wychwalali to dzieło obejmując je swoimi patronatami. Skuszona tym szumem kupiłam książkę i postanowiłam w spokojne, świąteczne dni zapoznać się z treścią i poczuć dreszcz strachu. Niestety strach mną nie wstrząsnął, wstrząsał mną śmiech niepohamowany. Szczególnie w scenach kiedy bohaterką targały niewidzialne dłonie, dusząc ją, wystawiając przez okno, unosząc w powietrzu, tudzież zrzucając na głowę ciężkawe gargulce. Sceny w zamierzeniu autora mające czytelnika straszyć niestety raczej bawią. Trudno stwierdzić czy był to efekt zamierzony.
Bohaterka historii, Eliza Caine, jest kobietą młodziutką, wrażliwą, pogrążoną w smutku po tragicznym wydarzeniu, jest nauczycielką i osobą chyba oczytaną z racji wykonywanego zawodu. Jest jednak równocześnie naiwną, średnio rozgarniętą panną, która ma słabe pojęcie o świecie, polityce, gospodarce, sytuacji ekonomicznej własnego kraju, czy czymkolwiek co zdaniem jej współczesnych nie powinno zaprzątać niewieściej głowy, tak przecież podatnej na histerię i obłęd. Nie ma dziewczyna szczęścia w miłości, trafia na żonatych albo na zboczeńców. Pech. Jedyna pewna rzecz, na której bazuje cała ta postać to miłość do dzieci, choć na plus trzeba jej policzyć fakt, że zważywszy na czasy w których żyje jest nauczycielką postępową, dzieci nie bije ani nie dręczy w żaden sposób.
Trudno mi zdecydować czy jej postępowanie w Gaudlin Hall wynika z niezwykłej odwagi czy z jakiejś umysłowej indolencji, bo wobec zjawisk nadprzyrodzonych raz zachowuje się jak przerażony człowiek,wręcz oszalały ze strachu, by za chwilę wykazać się niebywałą odwagą, nawet wbrew temu, co dyktuje jej rozsądek. Rozumiem jej waleczność jeśli w grę wchodzi życie dzieci, ale są momenty kiedy ona całkowicie o tych dzieciach zapomina i z wrzaskiem ucieka z domu.
Ogólnie bohaterowie są nacechowani wewnętrznym rozdźwiękiem. Z jednej strony wszyscy wyznają wartości charakterystyczne dla epoki, w której żyją, czyli bezwarunkowo akceptują fakt, że to mężczyźni stoją na szczycie drabiny społecznej, a miejsce kobiety jest w sypialni lub salonie. Kobiety nie mają żadnych praw, nie dziedziczą, nawet dzieci które rodzą należą prawnie wyłącznie do ojca. Kobietom odmawia się prawa do posiadania zdrowego rozsądku, a nawet rozumu, bo wiadomym jest że to płeć słaba i wielce skora do histerii i szaleństwa. Od dziecka są "tresowane" do takiego modelu życia, nie buntują się bo nie ma dla nich po prostu alternatywy. Jeśli pochodzą z "dobrych domów" mogą zostać nauczycielkami bądź guwernantkami i cudem same się utrzymać. To wszystko znamy z twórczości sióstr Bronte czy Elizabeth Gaskell. Natomiast w "Nawiedzonym domu" widoczny jest dysonans, autor z jednej strony przypisuje swoim bohaterom mentalność ludzi epoki wiktoriańskiej, by za chwilę wkładać w ich usta tyrady godne zagorzałych feministek tudzież filozofii rodem z New Age. Eliza Caine jest grzeczną, pruderyjną panienką na miarę swoich czasów, a kilka stron dalej wzdycha do żonatego mężczyzny, w którego silnych ramionach gotowa jest omdlewać do całkowitej nieprzytomności.
John Boyne zawarł w swojej powieści wiele różnorodnych problemów. Mamy tu zjawiska nadprzyrodzone,pedofilię, choroby psychiczne, traumy z dzieciństwa proceder umieszczania w więzieniach za długi całych rodzin włącznie z malutkimi dziećmi i nie wiem co jeszcze. Wszystko to rozumiem, Dickens też poruszał w swoich książkach trudną problematykę ale jego powieści nigdy nie mówiły o takich sprawach jak prawa kobiet czy pedofilia tak otwarcie nazywając wszystko po imieniu, jak czyni to John Boyne. To strasznie wybijało mnie z lektury,byłam zdezorientowana, bo jeśli opowiada mi się historię z epoki wiktoriańskiej, to konsekwentnie trzymajmy się tej konwencji, te współczesne wtręty w wypowiedziach niektórych postaci są dla czytelnika mylące. To powoduje, że opowieść całkowicie traci klimat.
Największym jednak zarzutem, który mogę tej książce postawić, a aspiruje ona jak rozumiem, do miana wiktoriańskiej powieści grozy, jest to, że ta historia zupełnie, absolutnie wcale i w żadnym momencie nie straszy. Konia z rzędem dam temu, kto udowodni, że w trakcie lektury się przestraszył. Cała historia jest przegadana, schematyczna i do bólu przewidywalna. Nawet twist na zakończenie można odgadnąć zaraz na początku lektury.
Niezbyt entuzjastyczne odczucia jakie wzbudziła we mnie pierwsza powieść autora, niestety tutaj znalazły potwierdzenie – John Boyne to średni pisarz, a "Nawiedzony dom" jest książką bardzo, bardzo przeciętną, żeby nie powiedzieć słabą.
Kilka lat temu przeczytałam głośną powieść "Chłopiec w pasiastej piżamie" nieznanego mi wówczas autora Johna Boyne'a. Książka podobała mi się tak sobie, wydawała mi się sztuczna, mało realna i raczej średnio napisana. O autorze zapomniałam do czasu kiedy w internecie zrobiło się dosyć głośno o horrorze, pod jakże oryginalnym tytułem, "Nawiedzony dom" autorstwa wspomnianego...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-08
Moja pierwsza przeczytana w tym roku książka. Cóż mogę powiedzieć o tym dziele? Nie było tragedii. Jest to przeciętny horror zbudowany na mocno ogranych schematach, ale napisany całkiem przyzwoicie, toteż strony przelatują przed oczami błyskawicznie. Może to nie świadczy najlepiej o jakości dzieła, ale decydując się na lekturę „Osady” nie oczekiwałam żadnych wyjątkowych doznań czytelniczych, a jedynie niezłej rozrywki na jeden bądź dwa wieczory.
Początek historii jest intrygujący. Z niewielkiej osady w dziwnych i niewyjaśnionych okolicznościach znikają wszyscy mieszkańcy. Sześćdziesiąt lat później grupka młodych zapaleńców próbuje rozwiązać zagadkę tajemniczego eksodusu mieszkańców Silvertjarn. W związku z tym zaopatrzeni w sprzęt i prowiant przybywają w rzeczone miejsce i dosyć beztrosko rozpoczynają eksplorację opuszczonych domów, niemal od razu pakując się w kłopoty.
O postaciach występujących w powieści niewiele da się powiedzieć, są to charaktery ledwie zarysowane. Wiadomo, że jedna osoba ,jak to w horrorach bywa, ukrywa jakiś sekret, ktoś ma problemy psychiczne, inni są albo zakochani albo zazdrośni. Interakcje emocjonalne są intensywne i podsycane dziwną aurą osady. Oczywistym jest, że w którymś momencie muszą eksplodować.
Kobiety w powieści opisane są na tyle, że o każdej da się powiedzieć kilka zdań, czegoś dowiadujemy się o ich przeszłości, to one są siłą napędową opowiadanej historii. Męscy bohaterowie są schematyczni i tak zepchnięci na margines, że bardziej się nie dało. Roberta i Maxa odróżnia od siebie tylko wygląd, poza tym są jak klony.
Jak zwykle najciekawiej wypadają czarne charaktery i szkoda, że autorka nie pokusiła się o pogłębienie ich historii i motywów postępowania.
Sama opowieść ostatecznie okazuje się dość banalna. Bohaterowie jak przystało na horror średniej klasy wykazują się odpowiednią dawką głupoty zawsze pchając się w sam środek zagrożenia i kompletnie nie myśląc o bezpieczeństwie czy konsekwencjach pewnych kroków. Książka ma fajny klimat, troszkę tajemniczy, trochę niepokojący. Jest przewidywalna, bo autorka nie aspiruje do oryginalności i nie próbuje wychodzić poza utarte schematy. Obiecuje interesującą historię z lekkim dreszczykiem, do połknięcia w jeden wieczór. Nie jest to groza tej miary, co powieści Jozefa Kariki czy choćby Artura Urbanowicza, ale nie wywołuje aż takiego poczucia niesmaku jak „Nawiedzony dom” Johna Boyne'a.
Moja pierwsza przeczytana w tym roku książka. Cóż mogę powiedzieć o tym dziele? Nie było tragedii. Jest to przeciętny horror zbudowany na mocno ogranych schematach, ale napisany całkiem przyzwoicie, toteż strony przelatują przed oczami błyskawicznie. Może to nie świadczy najlepiej o jakości dzieła, ale decydując się na lekturę „Osady” nie oczekiwałam żadnych wyjątkowych...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-15
Nowy Rok zaczął się bardzo dobrze, to już czwarta przeczytana przeze mnie książka i to całkiem niezła.
"Dzikie serce" to niewątpliwie świeże spojrzenie na figurę drapieżnika w horrorze. Literatura tego gatunku przyzwyczaiła swoich czytelników do klasycznej konstrukcji fabuły, gdzie zazwyczaj człowiek, bądź grupa ludzi zmaga się z mniej lub bardziej materialnym złem. Wrogiem bohaterów niesamowitych opowieści są różne potwory, wampiry, wilkołaki i inne wymyślne monstra; straszą też różnej maści psychopaci, socjopaci i seryjni mordercy. Są też strachy niematerialne, trudniejsze do nazwania, nawiedzone domy, nawiedzone przedmioty, siły bezcielesne i niewidzialne dla ludzi, ale potrafiące człowieka mocno fizycznie zranić. Do takiego straszenia przyzwyczaiła nas zarówno literatura, jak
i kino, jednak od czasu do czasu zdarzają się dzieła, które wykraczają poza zastane schematy. Tak właśnie jest w przypadku "Dzikiego serca", które opisuje nam fragment życia pewnej rodziny widziany oczami drapieżnika, który co prawda wygląda jak człowiek, ale poza zewnętrzną skorupą nie ma w nim nic ludzkiego. Nie jest to w żadnym razie spojler, bo autorka już na pierwszej stronie daje nam do zrozumienia z kim, albo raczej czym, będziemy mieć do czynienia.
Tracy za chwilę skończy osiemnaście lat, ale wcale nie rwie się do życia typowego dla dorastającej dziewczyny. Dorosły wiek jest jej potrzebny do startu w "dorosłym" wyścigu psich zaprzęgów. Bo to psy i wyścigi, a także polowania są wielką pasją dziewczyny. Znika w lesie na całe dnie i noce, zastawia sidła, a swoje ofiary obdziera ze skóry i dostarcza do domu mięso i futra. Tracy nie poluje jednak tylko z zamiłowania do uśmiercania zwierząt, ona poluje by się najeść i przeżyć. A mówiąc o jedzeniu nie mam na myśli mięsa. Bohaterka łaknie bowiem krwi.
Świat widziany oczami potwora jest fascynujący, tak samo jak przyroda otaczająca Tracy, siła i dzikość natury są najbliższe bohaterce, ponieważ rządzą nimi jasne i precyzyjne zasady, a wszystko podporządkowane jest instynktowi przetrwania. Świat ludzi jest dla Tracy trudniejszy do zrozumienia. Ludzkie zachowania są dla niej niejasne i nielogiczne, dopiero kiedy spróbuje czyjejś krwi przejmuje uczucia i wspomnienia ugryzionej osoby. Dysponując takim aparatem poznawczym Tracy powinna rozwijać się jako człowiek, zyskiwać niesamowitą wiedzę i mądrość. Tak się nie dzieje, bo jak już zostało powiedziane Tracy to drapieżca, który choć pozornie pragnie bliskości i ciepła drugiego człowieka to zawsze kieruje się przede wszystkim instynktem dzikiego i zabójczego zwierzęcia. Bohaterka przypomina oswojonego, udomowionego tygrysa- można go głaskać, nawet przytulać, ale spróbujcie się zapomnieć w kontakcie z tygrysem...
Tracy wydaje się w pierwszym kontakcie miłą, zdystansowaną dziewczyną, ale w każdej chwili może zaatakować i zwykły człowiek ma marne szanse na przeżycie. Tracy nie patrzy na ludzi jak na istoty swojego gatunku. Postrzega nas jako źródło pożywienia. Nie może zrozumieć zachowania ojca i brata, ich normalnego, zwyczajnego życia. Nie pojmuje, że przedkładają zacisze i ciepło domu ponad nieokiełznane piękno dzikiego lasu. Wciąż zastanawia się jak smakowałaby krew ojca, brata, przyjaciela, nie myśli o bólu i śmierci jakie sprowadza na swoje ofiary. I choć Tracy w krytycznym momencie będzie bronić swoich bliskich, to autorka ani na chwilę nie pozwala nam zapomnieć, że obcujemy z potworem, z bytem nieludzkim, który postrzega życie w kategoriach przetrwania, a nie związków emocjonalnych. Nie ma wątpliwości, że gdyby w grę wchodziło jej przeżycie, bohaterka bez wahania poświęciłaby bliskich.
Książka obfituje w dosyć nieprzyjemne opisy zabijania tak zwierząt, jak i ludzi, ale nie uważam tego za objaw chorobliwej wyobraźni autorki, jest to zabieg literacki konieczny do ukazania inności, obcości Tracy. Udało się to pisarce doskonale. Czułam ciarki obserwując otoczenie oczami bohaterki. Zaglądanie do głowy potwora to bardzo nieprzyjemne uczucie, ale na swój sposób fascynujące.
"Dzikie serce" to bardzo dobry horror, choć niełatwy w odbiorze. Oferuje kilka tropów i zagadek, w które warto się zagłębić, stawia też pytania o granice człowieczeństwa. W moim prywatnym, tegorocznym rankingu najlepszych powieści grozy uplasuje się wysoko.
Nowy Rok zaczął się bardzo dobrze, to już czwarta przeczytana przeze mnie książka i to całkiem niezła.
"Dzikie serce" to niewątpliwie świeże spojrzenie na figurę drapieżnika w horrorze. Literatura tego gatunku przyzwyczaiła swoich czytelników do klasycznej konstrukcji fabuły, gdzie zazwyczaj człowiek, bądź grupa ludzi zmaga się z mniej lub bardziej materialnym złem....
2020-01-18
Przedziwne dzieło, powiedziałabym, że to nie tyle powieść, co "powieściątko". Zabawny melanż historii w kostiumie wiktoriańskim i zagadki kryminalnej a'la Conan Doyle. Niestety coś tu nie zagrało. Daruję sobie pisanie o przewidywalnej intrydze z zabójstwem, cała konstrukcja tej powieści rozłazi się w szwach.
Główna bohaterka Madeline Hyde nie bez przyczyny nosi takie, a nie inne nazwisko. Zupełnie jak bohater noweli Roberta Louisa Stevensona, ma dwie twarze. Początkowo wydaje się bystrą osóbką, oczytaną w najnowszych (jak na opisywane czasy) pracach naukowych, ma dosyć postępowe poglądy, nieobce są jej postulaty głoszone przez sufrażystki. Niestety trwa to tylko tylko przez chwilę, na początkowych stronach. Madeline szybko zrzuca maskę inteligentnej osoby i pozwala dojść do głosu niezbyt mądrej trzpiotce, która nie kojarzy najprostszych faktów. I oczywiście natychmiast zaczyna cierpieć na powszechną przypadłość dam z wyższych sfer – mdleje nawet na widok muchy. Strasznie jest to denerwujące.
Madeline wykazuje również cechy typowe dla heroin romansów rodem z harlequina – sama nie dostrzegając własnej urody, poraża nią każdego napotkanego mężczyznę z siłą pioruna. Pokażcie mi kobietę, która chodzi po świecie
z taką nieświadomością?
Jeśli chodzi o męskich bohaterów to trudno o nich cokolwiek powiedzieć, poza tym że są silni, powalająco męscy z nutką tajemniczości i czują niepohamowaną żądzę na widok bohaterki, napastując ją przy każdej możliwej okazji i przy znikomym oporze z jej strony.
Nie oczekiwałam po tej książce jakichkolwiek głębszych przeżyć czytelniczych, ale i tak jest rozczarowująca. Zmarnowany potencjał na bezpretensjonalną opowiastkę
o dziewczynie szukającej męża, zamiast tego mamy romans z parapsychologią i bohaterami, których sztuczność aż razi. Nie jest to powieść dla dojrzałego czytelnika, raczej dla nastolatek, które zaczytują się w młodzieżowych romansach. Dorosły może co najwyżej uśmiechnąć się czytając
o naiwnych zachowaniach bohaterów, którzy nie grzeszą rozumem. Bardzo ta książka jest nijaka, dobrze że niedługa. Kolejna wydmuszka do szybkiego zapomnienia.
Przedziwne dzieło, powiedziałabym, że to nie tyle powieść, co "powieściątko". Zabawny melanż historii w kostiumie wiktoriańskim i zagadki kryminalnej a'la Conan Doyle. Niestety coś tu nie zagrało. Daruję sobie pisanie o przewidywalnej intrydze z zabójstwem, cała konstrukcja tej powieści rozłazi się w szwach.
Główna bohaterka Madeline Hyde nie bez przyczyny nosi takie, a...
2020-01-20
Początek roku upływa mi w gęstej i mrocznej atmosferze książek z gatunku grozy i niesamowitości.
Po "Nawiedzonym domu" i "Osadzie" przyszedł czas na "Zimowe dzieci" Jennifer McMahon. Jest to moje pierwsze spotkanie z tą autorką i jest to spotkanie nawet udane. "Zimowe dzieci" to klimatyczny horror z elementami dramatu rodzinnego. Akcja toczy się dwutorowo, na przemian poznajemy losy Sary Harrison Shea i jej tajemniczej cioteczki oraz współcześnie obserwujemy dramatyczne przeżycia dwóch sióstr Ruthie i Fawn. Na kartach powieści spotkamy jeszcze Katherine, która opłakuje syna i męża i Candance, która chce odzyskać opiekę nad synem, no i wreszcie męża Sary, Martina. Sara traci w tragicznych i niewyjaśnionych okolicznościach dziecko, pogrążona w rozpaczy zaczyna w dzienniku opisywać wydarzenia, związane z tajemniczymi istotami, zwanymi śniącymi. Wątek rozgrywający się w naszych czasach dotyczy zaginionej matki Ruthie i Fawn. Siostry szukając matki odkrywają kilka wstrząsających rodzinnych sekretów. Wszystkie wątki łączą się w pewnym momencie, co prowadzi do dramatycznego punktu kulminacyjnego.
Czyta się tę opowieść dobrze, a czytałoby się znacznie lepiej gdyby autorka darowała sobie wątek Katharine i Candance, bo niczego nie wnoszą i niepotrzebnie spowalniają akcję, odciągając uwagę od głównego wątku. Mało wiarygodna jest też dla mnie postać cioteczki i jej nagła, nieprzekonująca przemiana pod koniec powieści.
W powieści sporo się dzieje, akcja pędzi do przodu, a strony same się przewracają. Klimat jest trochę straszny, trochę tajemniczy. Autorka posługuje się dosyć plastycznym językiem, więc czujemy ten chłód zimy, który szczypie w policzki i sprawia że drętwieją palce. Opisy czającego się w lesie śniącego są na tyle sugestywne, że momentami miałam ochotę obejrzeć się za siebie.
Sam temat, czyli powrót ukochanych zmarłych zza grobu nie grzeszy oryginalnością, pisał o tym Stephen King czy John Ajvide Lindqvist, ale to nie przeszkadza w odbiorze powieści.
Największym zarzutem, który mogę postawić autorce to sposób w jaki kreuje bohaterów. Ich charaktery sprawiają wrażenie powierzchownych i schematycznych, trudno tu mówić o pogłębionym portrecie psychologicznym jednostki postawionej w ekstremalnej, traumatycznej sytuacji. To sprawia, że nie sposób zaangażować się emocjonalnie w dramat Sary czy Ruthie i Fawn, w zasadzie nie czułam do żadnej z nich ani specjalnej sympatii ani niechęci, były mi całkowicie obojętne. Niejednokrotnie łapałam się na myśli, że wszystko mi jedno, która z nich zginie bądź zostanie skrzywdzona. To poważny zarzut wobec książki i umiejętności kreowania postaci przez Judith McMahon. Szkoda bo powieść i nawet pomysł mają potencjał, a i pióro autorki zdradza talent.
Ogólnie książka mi się podobała, czytałam ją z zainteresowaniem, czasem przebiegł mi po skórze jakiś dreszczyk, a najbardziej urzekła lodowata atmosfera zagrożenia, czającego się nie w mroku nocy, a w ostrej bieli czystego śniegu i zimna.
Z ciekawością sięgnę po kolejne tytuły spod ręki Jennifer McMahon, jeśli tylko pojawią się na polskim rynku wydawniczym.
Początek roku upływa mi w gęstej i mrocznej atmosferze książek z gatunku grozy i niesamowitości.
Po "Nawiedzonym domu" i "Osadzie" przyszedł czas na "Zimowe dzieci" Jennifer McMahon. Jest to moje pierwsze spotkanie z tą autorką i jest to spotkanie nawet udane. "Zimowe dzieci" to klimatyczny horror z elementami dramatu rodzinnego. Akcja toczy się dwutorowo, na przemian...
2020-01-22
Nazwisko Paula Tremblay'a było mi dotychczas zupełnie nieznane. Tytuł "Głowa pełna duchów" gdzieś tam dźwięczał mi w głowie, ale kompletnie nie kojarzyłam go z nazwiskiem autora. Po lekturze książki zapamiętam go na pewno, jest to bowiem pisarz wielce utalentowany i godny uwagi.
Literackie horrory straszą swoich czytelników na wiele sposobów. Najczęściej zagrożenie pochodzi z zewnątrz – na książkowych stronach mnóstwo żywych trupów z wielkim apetytem, pałętają się potwory i psychopaci z morderczymi narzędziami; często gęsto manifestują swoja obecność zjawy, które choć niematerialne, to jednak są widoczne.
Znacznie gorsze i po stokroć bardziej przerażające jest jednak zło korzeniami sięgające wnętrza człowieka. To coś, co nagle powoduje, że najbliższa osoba zmienia się w kogoś obcego, zupełnie nieobliczalnego i niepojętego, którego zachowanie staje się zagadką. Zupełnie jakby w głowie pojawił się jakiś "alien", który mówi człowiekowi rzeczy okropne, namawia do złego i ogólnie straszy.
Opowieść dotyczy zwyczajnej amerykańskiej rodziny z klasy średniej, która z dnia na dzień staje w obliczu wydarzeń wstrząsających jej, zdawałoby się, stabilnymi filarami. Ojciec traci pracę, co szybko generuje poważne problemy finansowe. Do tego dodajmy coraz dziwniejsze zachowanie starszej córki by nagle rodzinne konflikty zaczęły przybierać na sile.
Na początku dziwactwa Marjorje kładzie się na karb dojrzewania. Dziewczyna ma w końcu czternaście lat, jest więc wulkanem niekontrolowanych emocji. Ale to, co na początku wydawało się dziwne, z czasem przybiera bardzo niepokojący wymiar. Niewinne zabawy z młodszą siostrą stają się dla Marjorje okazją do opowieści niepokojących, strasznych dla dorosłych a co dopiero dla ośmiolatki. Gawędziarskie opowiadanie o wyrywaniu języka przyprawia o dreszcze i mdłości, tak bardzo jest obrazowe i plastyczne.
Zagubieni rodzice najpierw wybierają rozsądne i logiczne rozwiązanie – zabierają córkę do psychologa . Kolejne zdarzenia i strzępy dialogów informują czytelnika, że terapia nie przynosi wymiernych efektów, a jedynie generuje ogromne koszty i rujnuje rodzinę finansowo. Ani leki ani pobyt w szpitalu psychiatrycznym nie złagodziły psychotycznych epizodów Marjorie.
Gdzie więc szukać pomocy, kiedy racjonalne rozwiązania zawodzą? Książka kieruje się w stronę religii. Głowa rodziny odkrywa w sobie uśpione dotąd pokłady wiary w Biblię i nauki Kościoła, toteż zaprasza do swego domu księży gotowych odprawić egzorcyzmy na dziecku, które jest opętane duchowo, według kościoła i wobec racjonalizmu psychologii. Czy egzorcyzmy zadziałają ,czy też nie, trzeba przeczytać. Dość powiedzieć, że zakończenie powieści pozwala na własną interpretację czytelnikom, co należy zaliczyć na plus autorowi.
Aby ratować finanse rodziny, ojciec i matka zgadzają się na obecność ekipy filmowej rodem z "Blair Witch Project". Filmowanie bieżących zdarzeń zmusza wszystkich do kłamstw i przeinaczeń, zastany stan zdarzeń zdaje się nie wystarczać, filmowcy starają się go podkręcić i na siłę uatrakcyjnić. Nagle czytelnik zdaje sobie sprawę, że wszystko co się wydarzyło i co się jeszcze dzieje, obserwuje oczami ośmioletniej Merry. Czy jest to obraz prawdziwy i obiektywny? Na ile możemy wierzyć słowom dziecka? Jak bardzo postrzeganie świata przez dorosłego rozmija się z postrzeganiem dziecka? Czy możliwe jest dotarcie do obiektywnej prawdy?
Pytania stawiane przez autora podczas lektury "Głowy pełnej duchów" są niezwykle frapujące i nurtują długo po lekturze.
Powieść Paula Tremblay'a każe zastanowić się, czy wobec zagrożenia, którego nie sposób dotknąć ani określić materialnie dysponujemy gotowym zestawem rozwiązań. Autor daje nam do zrozumienia, że zwykle pomocy szukamy w świecie zewnętrznym, którego regułom podlega nawet religia, ale który nie sięga tych najgłębszych pokładów naszego jestestwa, gdzie jesteśmy bezbronni i jednocześnie najsilniejsi wobec duchowego zła. Jesteśmy ratunkiem sami dla siebie.
Powieść ma otwarte zakończenie, co być może nie spodoba się wielu osobom. Ja je chwalę, gdyż daje czytelnikowi szerokie pole do interpretacji; jest formą dialogu z autorem i czytelnikiem.
"Głowa pełna duchów" to znakomity horror, który posługując się znanymi schematami opowiada nową historię i stawia ważne, ciekawe i frapujące pytania o kondycję współczesnego człowieka.
Nazwisko Paula Tremblay'a było mi dotychczas zupełnie nieznane. Tytuł "Głowa pełna duchów" gdzieś tam dźwięczał mi w głowie, ale kompletnie nie kojarzyłam go z nazwiskiem autora. Po lekturze książki zapamiętam go na pewno, jest to bowiem pisarz wielce utalentowany i godny uwagi.
Literackie horrory straszą swoich czytelników na wiele sposobów. Najczęściej zagrożenie...
2020-01-26
Udało mi się skończyć "Strach" Jozefa Kariki. Piszę to
z niejaką ulgą, bo nie czytało mi się tej książki łatwo, nie wiem czemu, nie jest to przecież jakieś wymagające wyzwanie czytelnicze. Ot niezły horror, który czyta się szybko, bez wyjątkowego zaangażowania, wciąga, ale nie zapada specjalnie w pamięć. Może czytanie tej książki zimą, przy błyskawicznie zapadających ciemnościach nie jest najlepszym pomysłem, powieść też rozgrywa się w środku mrocznej, przeraźliwie mroźnej zimy...
Historia nie grzeszy zbytnią oryginalnością – grupka przyjaciół doświadczyła w dzieciństwie czegoś przerażającego, podczas zabawy w lesie jedno z nich zniknęło tajemniczo
i bez śladu. Po latach owi znajomi, czy też przyjaciele, spotykają się ponownie jako dorośli ludzie, ze sporym życiowym bagażem. Spotykają się w rodzinnym mieście, które znowu jest milczącym świadkiem tragedii – znika kolejne dziecko. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że z niemal identycznym punktem wyjścia mieliśmy do czynienia w słynnym horrorze "To" Stephena Kinga.
Karika snując swoją opowieść stopniowo odkrywa sekrety wokół zaginięć dzieci, ale dużo bardziej interesuje go to, co dzieje się z człowiekiem w zetknięciu z czymś niewidzialnym, nieuchwytnym, co nie daje się nazwać, ani racjonalnie wytłumaczyć. Jak takie zdarzenie wpływa na ludzkie zachowania, uczucia, jak destrukcyjne jest dla relacji
z innymi ludźmi, nawet tymi najbliższymi.
Jożo Karsky wraca do rodzinnego domu pokiereszowany bolesnym rozstaniem z żoną i z duszą zatrutą okropnymi wspomnieniami. Jednak rodzinny dom to nie jest ciepły, bezpieczny azyl, to ziejące pustką miejsce będące częścią dziecięcej traumy bohatera. Zniknięcie ukochanej Alicy rozbija rodzinę – matka choruje na depresję, ojciec bije syna, odreagowując życiowe porażki i frustracje. Od pierwszego kroku Joża za próg rodzinnego domu akcja książki przyspiesza i zagęszcza się atmosfera zagrożenia
i niepewności.
Problemem, który był dla mnie najciekawszy w książce to strach i sposoby na radzenie sobie z nim. Jożo nauczył się odsuwać, aż na granicę świadomości, wszelkie wspomnienia, zerwał kontakt z ojcem, wyjechał z rodzinnego miasteczka. Słowem odciął się od przeszłości całkowicie, nie kontaktował się z żadnym znajomym czy przyjacielem
z dzieciństwa. Rozpad małżeństwa zmusił bohatera do powrotu, powrót zaś uświadomił mu, że przed strachem nie ma ucieczki, dopóki nie zlikwiduje się jego źródła.
Ota i Hana nie radzą sobie wcale lepiej. Ota całkowicie wyrugował z pamięci wydarzenia z lasu, zachowuje się jak człowiek z amnezją. Hana, jedyna dziewczyna w grupie ocalałych, zachowuje się podobnie – udaje, że nie pamięta a bezpieczeństwa szuka w ramionach silnych i brutalnych mężczyzn. Jednak strach wciąż kryje się głęboko w ich głowach, umysłach. A z własnej głowy nie da się uciec, chyba że w szaleństwo. Jożo postanawia podjąć walkę
z nienazwanym i uwolnić się wreszcie od obezwładniającego strachu.
Partie książki poświęcone czwórce przyjaciół (jest jeszcze przecież Bohusz obwarowany w swoim domu, niczym
w twierdzy, najnowszą technologią mającą zagwarantować mu bezpieczeństwo) i ich walce z paraliżującym strachem są najbardziej interesujące. Przerażenie wybuchające w tych ludziach na każdy dźwięk, lęk przed ciemnością, przed lasem, rozpaczliwa ucieczka przed wspomnieniami są wręcz odczuwalne dla czytelnika. Każdy z nas doświadczył strachu
i wiemy, że to jedna z najsilniejszych i najbardziej destrukcyjnych emocji.
Szkoda, że autor nie pokusił się o rozwinięcie i pogłębienie wątku Joża i jego ojca. Ta wzajemna relacja ofiary i oprawcy, pełna przemocy i niezabliźnionych ran, skonfrontowana
z nienazwanym złem byłaby mieszanką wybuchową.
Co do zakończenia, to znowu przychodzi na myśl Stephen King, ale u Kariki koniec książki wypada znacznie lepiej. Ostatecznie morderczy wróg nie zostaje nazwany konkretnym imieniem, pozostaje pole do domysłów, gdzieś tam pobrzmiewają odległe echa uniwersum Lovecrafta.
"Strach" Jozefa Kariki to całkiem niezłe czytadło. Wciąga
i zaciekawia na tyle, że nie ma się ochoty odłożyć książki dopóki intryga się nie wyjaśni. Obie wydane w Polsce powieści słowackiego pisarza pozytywnie wyróżniają się na tle innych tytułów tego gatunku. Karika pisze dobrze, pomysły ma całkiem udane i potrafi przestraszyć. "Szczelina" i "Strach" to udane powieści grozy, niecierpliwie czekam więc na "Ciemność".
Udało mi się skończyć "Strach" Jozefa Kariki. Piszę to
z niejaką ulgą, bo nie czytało mi się tej książki łatwo, nie wiem czemu, nie jest to przecież jakieś wymagające wyzwanie czytelnicze. Ot niezły horror, który czyta się szybko, bez wyjątkowego zaangażowania, wciąga, ale nie zapada specjalnie w pamięć. Może czytanie tej książki zimą, przy błyskawicznie zapadających...
2020-01-31
Powieści z gatunku fantasy przyzwyczaiły mnie ostatnimy czasy do obcowania z historiami o walecznych zabójczyniach, które "latają" z mieczami, łukami, tudzież inną bronią po lasach i zagajnikach, co rusz trafiając na cudnej urody elfy, trolle czy gnomy, obowiązkowo płci męskiej. Elementami koniecznymi w rzeczonych opowieściach są skomplikowane perypetie miłosne i liczne sceny erotyczne, często połączone z przemocą. Aż łza się kręci na wspomnienie pierwszej lektury Tolkiena, Ursuli K. Le Guin czy Andrzeja Sapkowskiego.
W związku z powyższym po fantasy ostatnio sięgam rzadko, ale o Catherynne M. Valente coś słyszałam w tonie bardzo pozytywnym i zetknęłam się z jej nazwiskiem na łamach "Nowej Fantastyki", co było najlepszą rekomendacją.
Śmiało sięgnęłam po "Nieśmiertelnego", który od czasu polskiego wydania zyskał chyba miano powieści kultowej, bo jest nie do zdobycia, a ceny książki na Allegro są kosmiczne. Przystępując do lektury spodziewałam się więc książki co najmniej dobrej. Nie zawiodłam się. "Nieśmiertelny" jest powieścią znakomitą, nie pozbawioną pewnych niedoskonałości, ale na pewno wyjątkową.
W kulturze historia Kościeja ma wiele wersji, ogólnie rzecz biorąc jest to opowieść o tajemniczym czarowniku, który żyje poza granicami ludzkiego świata. Ma nieprzeliczone bogactwa, swoją śmierć ukrywa głęboko przed zakusami kolejnych żon (gustuje w młodych mieszkankach Rosji), które porywa z naszego świata i nader szybko porzuca na rzecz kolejnych oblubienic (rotacja jest naprawdę spora zważywszy, że bohater jest długowieczny).
W powieści Catherynne M. Valente Kościej to sybaryta, skwapliwie korzystający z uroków swojego królestwa.Pod postacią ptaka wkracza w życie pewnej młodziutkiej dziewczyny, Marii Moriewny, którą czyni swoją kolejną żoną,
a która ostatecznie jest przyczyną jego nieszczęścia i zguby. Zanim to nastąpi ( i to nie jest bynajmniej zakończenie powieści) wędrujemy z Marią przez zaklętą krainę, królestwo Kościeja, z krótkimi przystankami w "prawdziwym" Leningradzie.
"Nieśmiertelny" to mieszanka wybuchowa. Rosyjski folklor miesza się z dwudziestowieczną historią Rosji; żar ptaki, Baba Jaga, rusałki, skrzaty egzystują razem z takimi postaciami jak Lenin, Trocki czy Stalin. Domami opiekują się skrzaty, które zawiązują spółdzielnie, gdzie losy domów poddawane są głosowaniom, a na ludzkich mieszkańców pisze się donosy
i składa raporty. Baba Jaga jest feministką, która z zasady nie popiera instytucji małżeństwa i na przekór sobie wciąż zdobywa nowych mężów po to tylko, by ich pożreć, dosłownie. To ona zostaje nauczycielką młodej żony Kościeja i wprowadza Marię w tajniki małżeńskiego pożycia będącego polem bitewnym, gdzie siła kobieca i męska ścierają się w walce o władzę. Rusałka, przyjaciółka Marii, jest rasową trendsetterką, która zaznajamia ją z najlepszych kosmetykami i uczy podstaw makijażu. Gnomka zachowuje się jak agent bezpieki i rwie się do tropienia wrogów ludu i rewolucji, nic tylko by przesłuchiwała i skazywała na rozstrzelanie.
Powieść naszpikowana jest ukrytymi pod kostiumem baśni odwołaniami do historii Rosji, zapewne ktoś, kto tę historię dobrze zna bez trudu rozpozna fakty pod tym kamuflażem. Ja przyznam, że miałam z tym pewien kłopot, bo historyk ze mnie żaden.
Oprócz wielu metafor, nawiązań bezpośrednich i ukrytych do wieku XX, książka porusza również problemy płci i ról społecznych wyznaczanych kobiecie i mężczyźnie. Nietrudno zgadnąć, która płeć w mniemaniu autorki jest spychana do roli podrzędnej, całkowicie niesłusznie rzecz jasna. Kobiece postacie są znacznie lepiej wykreowane w powieści, są niesamowicie skomplikowane, nieobliczalne,szalone
i fascynujące dla mężczyzn. Baba Jaga to kobieta z ogromną charyzmą, silna, niezależna, w zasadzie mężczyzn potrzebuje wyłącznie w celach rozrywkowych, tudzież stanowią dla niej apetyczną przekąskę. Maria Moriewa z zahukanego dziecka rewolucji i dziewczęcia oszołomionego siłą i pociągającym urokiem Kościeja, zmienia się w kobietę świadomą swego piękna i siły z jaką oddziałuje na mężczyzn. Kościej
z nauczyciela, który wprowadził ją w hedonizm i wyuzdany seks, niepostrzeżenie dla samego siebie staje jej niewolnikiem i ląduje w piwnicy przykuty do ściany i posłuszny każdej erotycznej fantazji Marii.
Mężczyźni w powieści Catherynne M. Valente uosabiają agresywną męskość, są zdobywcami, a kobiety to ich trofea. Kościej i Iwan pragną Marii przede wszystkim zafascynowani jej urodą i fizycznym pięknem. Kościej uczy Marię jak podporządkować się całkowicie mężczyźnie oddając mu swoje ciało i obnażając każdą myśl. Iwan zaś niewiele ma do zaoferowania, ale skwapliwie korzysta z tego, czego Maria nauczyła się będąc z Kościejem.
Maria pouczona przez Babę Jagę i wyzwoloną rusałkę porzuca rolę potulnej i uległej zabawki, zaczyna otwierać oczy na otaczający ją świat, dostrzega liczne sekrety i tajemnice swojego męża, zaczyna zadawać niewygodne pytania i stopniowo przejmuje władzę nad Kościejem i jego królestwem. Nie na długo niestety. Ulega głosowi serca i ulega miłości do mężczyzny śmiertelnego, porzuca dla niego bajkowe luksusy i splendory by skończyć z ukochanym Iwanem w zamarzniętym, oblężonym i umierającym z głodu Leningradzie.
Całej historii "Nieśmiertelnego", jej zawiłości, niuansów, metafor, motywów zaczerpniętych z rosyjskiej mitologii, odwołań do historii Rosji nie sposób streścić i wyliczyć. Autorka opisuje zdarzenia niebywale plastycznie (fragmenty o posiłkach Marii i Kościeja sprawiają, że ślina napływa do ust) i cudownie pod względem językowym. To tak, jakby z bliska patrzeć na niezwykły obraz, na którym widać każde pociągnięcie pędzla artysty, gdzie każda barwa ma swoje znaczenie, a rozmieszczenie postaci i przedmiotów opowiada historię, od której nie można się oderwać. Każda strona powieści dowodzi, że obcujemy z czymś oryginalnym, niezwykle ciekawym, ambitnym i doskonale przemyślanym. Jedyny zarzut to to, że w pewnym momencie ta cała symbolika, czasem trudna do odczytania, zaczyna nieco nużyć. Ja jednak nie żałuję ani minuty spędzonej z "Nieśmiertelnym" Catherynne M. Valente. W kolejce czekają "Opowieści sieroty" i "Palimpsest", jestem przekonana, że będą to równie frapujące historie. Z żalem żegnam Kościeja i Marię, ale jako czytelniczka jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam poznać ich historię, tak pięknie opowiedzianą przez amerykańską pisarkę.
Powieści z gatunku fantasy przyzwyczaiły mnie ostatnimy czasy do obcowania z historiami o walecznych zabójczyniach, które "latają" z mieczami, łukami, tudzież inną bronią po lasach i zagajnikach, co rusz trafiając na cudnej urody elfy, trolle czy gnomy, obowiązkowo płci męskiej. Elementami koniecznymi w rzeczonych opowieściach są skomplikowane perypetie miłosne i liczne...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-12
Retelling to modne słowo i modny trend w literaturze, który zaowocował kilkoma głośnymi tytułami. Małe Syrenki są feministkami, Piękna i Bestia zamieniają się rolami,
a Jaś i Małgosia to Jasioł i Młgosia, którzy uciekają
z wakacyjnego kurortu wprost do mrocznego lasu. Na nowo opowiada się znane bajki, legendy, mity, sięga się nawet po arcydzieła literatury światowej.
Z pewnym niedowierzaniem wzięłam do ręki "Mroczne dzieje Elizabeth Frankenstein" Kiersten White. Pomyślałam,
że autorka albo jest bardzo dobrą, albo bardzo odważną pisarką, skoro porwała się na tak karkołomne przedsięwzięcie. Stanąć w szranki z Mary Shelley i spróbować na nowo opowiedzieć historię słynnego Frankensteina, na to trzeba odwagi...albo pychy i niezłomnej wiary we własne umiejętności.
Do lektury przystąpiłam z ogromną ciekawością
i dreszczem emocji, pamiętam bowiem, że pierwsza lektura "Frankensteina, czyli współczesnego Prometeusza" budziła we mnie wielkie emocje i była ogromnym przeżyciem, mimo że książka ma już dwieście lat. Śmiało więc otworzyłam tę różowiutką okładkę dzieła Kiersten White i zatopiłam się
w lekturze...Zatopiłam to dobre określenie, poszłam bowiem w odmęty tej lektury szybciej niż Titanic na dno Oceanu Atlantyckiego.
W skrócie jest to historia dziewczęcia z traumatycznym dzieciństwem, które mieszka w domu bogatych ludzi i jest towarzyszką zabaw i dorastania ich syna. Chłopiec od dzieciństwa przejawia chorobliwą fascynację śmiercią, ludzkim ciałem i mordowaniem. Elizabeth ma być swoistym buforem bezpieczeństwa, ona jedna jest bowiem w stanie okiełznać mordercze skłonności chłopca. Rodzice Victora mieli przysłowiowego "nosa" wybierając Elizabeth na opiekunkę syna, któż bowiem lepiej zrozumie seryjnego mordercę niż socjopatka z mistrzostwem manipulująca całym otoczeniem?
Mroczne eksperymenty dorosłego Victora mają jeden cel – tchnąć życie w martwe ciało i stworzyć nowego człowieka, silnego i nieśmiertelnego w oczach zwykłych ludzi. O ile Mary Shelley wykreowała bohatera, który targany wewnętrznymi rozterkami rzucał wyzwanie Bogu i śmierci, którego postępowanie wynikało z fascynacji nauką, medycyną, filozofią, a jego duszę rozrywały wątpliwości i pytania natury religijnej, tak Victor Kierstin White to narcystyczny młodzik dla kaprysu i zachcianki pragnący z ukochanej uczynić coś na wzór żywej lalki. Nie ma żadnych wątpliwości natury duchowej czy moralnej, we własnych oczach jest bogiem,
a Elizabeth ma być, po przemianie, pierwszą spośród jego wyznawców.
Nie raz i nie dwa, łapałam się na myśli, że Victor i Elizabeth stanowią doskonałą parę. Egoistka i Narcyz, oboje skupieni na sobie i realizujący własne cele, bezwzględni dla wszystkich, którzy, na swoje nieszczęście, trafią w orbitę ich działań. Elizabeth jest wręcz odpychająca w swoim pragnieniu dostatniego, wygodnego życia. Ludzie są dla niej jak pionki, które trzeba umiejętnie rozstawić na szachownicy, by osiągnąć zamierzony cel. Nie wierzę w jej deklaracje miłosne wobec Victora. Jest on dla niej wyłącznie gwarancją dobrobytu, "urabiała" go sobie od dzieciństwa. Biedny, wrażliwy Henry to jedynie "wyjście awaryjne", gdyby bohaterce nie udało się usidlić młodego Frankensteina. Justine znalazła posadę guwernantki w domu Frankensteinów dzięki intrydze Elizabeth, ale nie chodziło
o pomoc biednej dziewczynie, a raczej o wygodę Elizabeth, która po wyjeździe Victora na uniwersytet musiałaby sama zająć się jego młodszym rodzeństwem, a to jej nie pasowało. Znalazła więc Justine, zaślepioną, naiwną, którą mogła bezkarnie okłamywać i wykorzystywać. Najbardziej żal mi było Henry'ego, który oddał serce wyrachowanej Elizabeth, szczerze ją pokochał, podczas gdy ona udawała uczucie
i "trzymała" go przy sobie tylko na wypadek, gdyby jej małżeństwo z Victorem nie doszło do skutku.
Przez niemal całą książkę bohaterka kłamie, oszukuje, udaje bezbronną, delikatną kobietkę, naraża na śmierć Henry'ego
i Justine, po to by ukryć potworne zbrodnie obłąkanego Victora i wreszcie dopiąć swego - stać się bogaczką.
Książka jest strasznie słabo napisana i źle skonstruowana. Pierwsza połowa dłuży się niemiłosiernie, by w drugiej części nabrać gwałtownie przyspieszenia, jakby autorka sama się przestraszyła kierunku, w którym to wszystko zmierza. Dwoje głównych bohaterów to postacie straszliwie antypatyczne, którym się nie kibicuje, a raczej życzy słusznej kary. Postacie drugoplanowe są znacznie ciekawsze, choć ich potencjał jest niewykorzystany (chociażby postać Mary – ciekawy portret dziewczyny, która daje się uwieść i zafascynować zwodniczemu urokowi socjopaty).
Powieść Kiersten White to nie retelling "Frankensteina" Mary Shelley, powiedziałabym że to profanacja, ale w przypadku "Mrocznych dziejów Elizabeth Frankenstein" byłby to wciąż komplement.
Retelling to modne słowo i modny trend w literaturze, który zaowocował kilkoma głośnymi tytułami. Małe Syrenki są feministkami, Piękna i Bestia zamieniają się rolami,
a Jaś i Małgosia to Jasioł i Młgosia, którzy uciekają
z wakacyjnego kurortu wprost do mrocznego lasu. Na nowo opowiada się znane bajki, legendy, mity, sięga się nawet po arcydzieła literatury światowej.
...
"Mexican gothic" nie jest dobrą książką. Tytuł jest chwytliwy, termin "mexican gothic", jak i "gotyk południa" to określenia chwytliwe, acz niewiele znaczące w odczuciu przeciętnego czytelnika, wbrew wyobrażeniom niektórych twórców youtube.
Cóż gothic znaczy w pojęciu tego dzieła? Chyba tylko tyle, że zamiast mglistej Anglii mamy równie mglisty Meksyk, a zamiast omdlewającej heroiny, która na dźwięk skrzypiących drzwi dostaje spazmów i histerii, mamy krzepką dziewoję, która jest wygadana i pewna siebie. Tyle z gotyku.
Początek coś tam obiecuje, nawet miałam wrażenie że będzie klimatycznie, jeśli nie strasznie. Jest dworzyszcze, nadgryzione zębem czasu, jest mgła i w tejże mgle pogrążony cmentarz, są dziwni mieszkańcy dworzyszcza, przystojniak, oschła matrona i maminsynek oraz leciwy staruch, patriarcha rodu i włości. W to wszystko wrzucono bohaterkę, która ma o sobie wysokie mniemanie wynikające z zasobności portfela tatusia i z faktu, iż wszystko jej się należy bez wysiłku z jej strony, bo przecież ma bogatego tatusia. Boksują się więc te figury, trochę przekomarzają, trochę stają okoniem wobec zastanych praw, ale niewiele konkretów z tego wynika. Panna kokietuje maminsynka, matrona się denerwuje, przystojniak może by i bzyknął egzotyczną piękność, ale coś mu nie staje, a patriarcha rodu jest tak obleśny, że lepiej pominąć to milczeniem. Pojawia się więc grzyb. Dosłownie. Grzyb, który porasta tapety, meble i inne elementy strasznego dworu. Grzyb dosłowny i metaforyczny, taki co to ze ścian wchodzi prosto do głowy i miesza tam niebywale, więc nikt nie wie, co rzeczywiste, a co wyobrażone. I z grzybem lecimy błyskawicznie do mało satysfakcjonującego finału.
Niewiele w tej powieści się broni. Nie ma tu wyrazistych bohaterów, takich z ikrą, nie ma tutaj oryginalnego tła i scenerii, brak klimatu, brak grozy bo wszystko ograne, rekwizyty znajome. Dobrze, ze czyta się szybko bo inaczej byłoby zagrożenie zaśnięcia w trakcie lektury. To jedna z tych historii, które miłe są w obcowaniu i równie miłe w pozbywaniu się ich z pamięci. Doskonale nijaka.
"Mexican gothic" nie jest dobrą książką. Tytuł jest chwytliwy, termin "mexican gothic", jak i "gotyk południa" to określenia chwytliwe, acz niewiele znaczące w odczuciu przeciętnego czytelnika, wbrew wyobrażeniom niektórych twórców youtube.
więcej Pokaż mimo toCóż gothic znaczy w pojęciu tego dzieła? Chyba tylko tyle, że zamiast mglistej Anglii mamy równie mglisty Meksyk, a zamiast...