-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2017-12-30
2017-12-31
King w starym stylu, cały czas miałem wrażenie, że to opowiadanie wygrzebane z dna szuflady dawno zapomnianego biurka.
King w starym stylu, cały czas miałem wrażenie, że to opowiadanie wygrzebane z dna szuflady dawno zapomnianego biurka.
Pokaż mimo to2017-11-07
Może określenie na wyrost, ale dla mnie ta książka to taki... czeski realizm magiczny. Nie wiem, czy więcej tu magii i bohaterki-syreny czy innej wodnej nimfy czy jak najbardziej realnego i boleśnie odczuwalnego pogrążania się w obłędzie. Na pewno bezkresne odmęty samotności.
Jeśli ktoś nie wierzy, że momentami nie sposób oderwać się od lektury fragmentów neurotycznie wymienianych gatunków ziół i najlepszych sposobów, pór i miejsc ich zbiorów oraz określania odpowiedniego stopnia ich wysuszenia, niech spróbuje zmierzyć się z tą lekturą.
Jedna rzecz mi tylko zgrzytała: kiedy z łąk i ugorów trafiamy z bohaterką do punktu skupu, bardzo wiarygodnie opisane są jej reakcje na kontakt z zewnętrznym światem i innymi ludźmi, ale przytaczane pieczołowicie ceny skupu sprawiały, że to właśnie w tym momencie ja sam najprędzej popukałbym się w czoło na widok bohaterki. Tymczasem... sprawdziłem ceny w polskich punktach skupu i doszedłem do wniosku, że bardziej - w razie konieczności - opłacałoby mi się zbieranie szklanych opakowań wtórnych nad Wisłą niż choćby nie wiem jak obficie rosnących ziół.
Może określenie na wyrost, ale dla mnie ta książka to taki... czeski realizm magiczny. Nie wiem, czy więcej tu magii i bohaterki-syreny czy innej wodnej nimfy czy jak najbardziej realnego i boleśnie odczuwalnego pogrążania się w obłędzie. Na pewno bezkresne odmęty samotności.
Jeśli ktoś nie wierzy, że momentami nie sposób oderwać się od lektury fragmentów neurotycznie...
2017-11-23
Edycja bez korekty, np. "To z kolei skłoniło Toma to opowieści o smutnym Afganistanie (...)". Tłumaczenie wspomagane tłumaczem Google'a, np. "(..) jęczących i nawołujących rannych wciąż znoszono przy tory."
Saga, co się zowie! Nasi wydawcy potrafią już tak określić 300-stronicowe książeczki, drukowane 14-ką i z szerokimi marginesami, a tu rzeczywiście mamy ponad 300 lat historii dwóch rodów i podróż po niemal wszystkich kontynentach opisanych na ponad 800 stronach. O dziwo, im bardziej zamierzchłe czasy, tym bardziej szczegółowa jest narracja. Ale to zaledwie mnie zaskoczyło, natomiast szczerze zirytowała mnie maniera prezentowania punktów zwrotnych (a tych tu oczywiście nie brakuje), w lekko zdawkowy sposób, jakby mimochodem, i to jeszcze w momentach, w których bardzo często zdarzało mi się zaczynać błądzić myślami poza fabułą. Uczciwie przyznaję, że to akurat może być winą stresujących dni w pracy.
Mocny pro-ekologiczny przekaz. "Szyszkownikom" ku rozwadze. Nie, żebym podejrzewał ich o takie intelektualne bezeceństwa, jak czytanie...
Edycja bez korekty, np. "To z kolei skłoniło Toma to opowieści o smutnym Afganistanie (...)". Tłumaczenie wspomagane tłumaczem Google'a, np. "(..) jęczących i nawołujących rannych wciąż znoszono przy tory."
Saga, co się zowie! Nasi wydawcy potrafią już tak określić 300-stronicowe książeczki, drukowane 14-ką i z szerokimi marginesami, a tu rzeczywiście mamy ponad 300 lat...
2017-11-09
Do tego wydawnictwa idealnie pasuje żart Kuby Wojewódzkiego, który tak oto tłumaczył w swoim ostatnim show fakt, że 70% Polaków w ogóle nie czyta książek: boją się, że trafią na książkę celebryty.
Ale przynajmniej Wydawca lojalnie ostrzega, że daje nam do rąk opowieści aktora. To nie są opowiadania. Opowiadanie wymaga jakiegoś zamysłu kompozycyjnego, a tu mamy banalne opowiastki tworzone jakby na pierwszych zajęciach z kreatywnego pisania dla entuzjastów: każdy wyciąga arkusz papieru i zaczyna snuć własną opowieść, a kiedy prowadzący zaklaszcze, wszyscy przekazują swój arkusz sąsiadowi i kontynuują nie własną, a otrzymaną historię, aż do kolejnego klaśnięcia, i tak dalej. Mamy tu więc na przykład opowieść o ojcu ponownie nawiązującym więź z synem, która na chwilę trafia w ręce architekta, następnie surfera, by wreszcie skończyć jako banalny melodramat.
Wątek maszyny do pisania niczego nie spaja, maszyna jest w większości jedynie nieistotnym gadżetem, a w jednej z 5 czy 6 przeczytanych opowieści (więcej nie dałem rady pomimo całej sympatii dla niezapomnianego odtwórcy Foresta) gadżetem nawet niezauważonym.
Do tego wydawnictwa idealnie pasuje żart Kuby Wojewódzkiego, który tak oto tłumaczył w swoim ostatnim show fakt, że 70% Polaków w ogóle nie czyta książek: boją się, że trafią na książkę celebryty.
Ale przynajmniej Wydawca lojalnie ostrzega, że daje nam do rąk opowieści aktora. To nie są opowiadania. Opowiadanie wymaga jakiegoś zamysłu kompozycyjnego, a tu mamy banalne...
2017-10-16
Powróciłem do lektury po latach. Pierwszy raz czytałem ją natychmiast po wydaniu, to były jeszcze te lata kiedy o nowo wydanych książkach we wszelkiego rodzaju mediach mówiło i pisało się więcej niż o perypetiach Majdanów czy kulkach mocy. I muszę przyznać, że wciąż bawi i zaciekawia - jeśli nie uczy, to na pewno pobudza wyobraźnię i zachęca do własnych poszukiwań i zgłębiania tematu.
Po kilkunastu latach od premiery oraz po wielokrotnych emisjach ekranizacji z Tomem Hanksem nie da się napisać o książce niczego nowego. Dlatego chciałbym dać wyraz swojemu oburzeniu, w jakie wprawiło mnie posłowie do książki w wydaniu Sonii Dragi. Nie pamiętam, czy ten skandaliczny tekst pojawił się w oryginalnym wydaniu - jeśli tak, to niemal na pewno go wówczas pominąłem. Oburzające jest, że wydawca używa posłowia jak listka figowego, tak jakby chciał przykryć fakt chęci zysku swoistymi przeprosinami dla potencjalnie urażonych chrześcijan. Połajanki wobec Dana Browna, któremu autor posłowia odmawia prawa do nazywania kościoła katolickiego "Watykanem", przekonywanie czytelników o zacności Opus Dei, dyskutowanie z tezami stawianymi w powieści - przypominam! - rozrywkowej i sensacyjnej to obraza dla czytelnika. O ile literówki w puszczonych do druku bez korekty książkach też są wyrazem braku szacunku dla nabywcy i czytelnika, to przynajmniej bywają śmieszne. Tu poczułem, że wydawca mną gardzi i ma mnie za idiotę. I dokładnie tak samo traktuje Dana Browna.
Powróciłem do lektury po latach. Pierwszy raz czytałem ją natychmiast po wydaniu, to były jeszcze te lata kiedy o nowo wydanych książkach we wszelkiego rodzaju mediach mówiło i pisało się więcej niż o perypetiach Majdanów czy kulkach mocy. I muszę przyznać, że wciąż bawi i zaciekawia - jeśli nie uczy, to na pewno pobudza wyobraźnię i zachęca do własnych poszukiwań i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-28
Książka wstrząsająca, ale momentami wzruszająca. Jeśli jakieś zdanie nie krzyczy bólem i nienawiścią, to wyraża dojmujące pragnienie bliskości i bycia kochanym.
Oprócz opresyjnego (mało powiedziane!) ojca mamy tu bezwolną matkę i rodzeństwo, które często nie daje żadnego wsparcia. A w tle ocean dewocji i hipokryzji mieszkańców miasteczka oraz podłość nauczycieli, tych cywilnych i tych w sutannach.
Nie wiem czy jest to literatura wysokich lotów, ale ja nie tyle szukam w książkach literackiego kunsztu, co poruszającej historii. A ta porusza każdy nerw. Styl autora jest zaskakująco surowy, to w zasadzie relacja z lat upokorzeń i cierpienia bólu, usilnych prób zachowania odrobiny godności wobec szykan z każdej strony, beznamiętne, niemal punkt po punkcie, rozliczenie z ojcem, matką, jednym z braci, sąsiadami i obywatelami miasteczka, księżmi i nauczycielami.
To historia bez happy endu. Nie ma wybaczenia ani pojednania. Jest odrobina zrozumienia (powrót ojca z frontu po przegranej wojnie), ale nie ma nawet cienia usprawiedliwienia.
Książka wstrząsająca, ale momentami wzruszająca. Jeśli jakieś zdanie nie krzyczy bólem i nienawiścią, to wyraża dojmujące pragnienie bliskości i bycia kochanym.
Oprócz opresyjnego (mało powiedziane!) ojca mamy tu bezwolną matkę i rodzeństwo, które często nie daje żadnego wsparcia. A w tle ocean dewocji i hipokryzji mieszkańców miasteczka oraz podłość nauczycieli, tych...
2017-10-31
Znam wybiórczo zarówno najnowsze dokonania Tess Gerritsen jak i jej harlequinowe początki. We wstępie autorka podkreśla, że "Ciało" jest książką przełomową, w której zaczęła zmieniać proporcje romansu i sensacji. Niestety, dla mnie wciąż tu za dużo romansu, i to takiego mocno lukrowanego. Ona - z biednej dzielnicy i niepełnej rodziny, on - dziedzic i prezes, szarmancki i z gestem. Wątek kryminalny to połączenie motywów koncernów wprowadzających na rynek nowatorskie, acz niesprawdzone leki oraz walki o stołki w lokalnym samorządzie i korupcji w policji.
Mam dziwaczne wrażenie, że autorka w tej książce składa swoisty hołd hollywoodzkim produkcjom filmowym z przełomu lat 80. i 90. Mamy tu wątek wiernego, lekko zgryźliwego kamerdynera, mamy zaniedbaną dzielnicę, którą władze lokalne w ogóle się nie zajmują i mamy lokalnego bonzo przesiadującego w opuszczonym magazynie z dziewczyną o punkowym image'u u swego boku...
Całość bardziej komiczna, niż emocjonująca, ale da się czytać.
Znam wybiórczo zarówno najnowsze dokonania Tess Gerritsen jak i jej harlequinowe początki. We wstępie autorka podkreśla, że "Ciało" jest książką przełomową, w której zaczęła zmieniać proporcje romansu i sensacji. Niestety, dla mnie wciąż tu za dużo romansu, i to takiego mocno lukrowanego. Ona - z biednej dzielnicy i niepełnej rodziny, on - dziedzic i prezes, szarmancki i z...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-02
Minęło wiele długich lat od mojego pierwszego zetknięcia się z prozą Raymonda Chandlera, a już wówczas traktowałem ją jako z lekka trącącą myszką klasykę. Po niezbyt obszerny współczesny sequel sięgnąłem z pewną dozą braku przekonania (to mój pierwszy "ciąg dalszy" napisany po latach przez innego autora), ale i z zaciekawieniem, nastawiony na lekka lekturę na weekend.
Z przyjemnością wczułem się w klimat powieści, skrytemu pod pseudonimem autorowi rzeczywiście udaje się odtworzenie stylu Chandlera - przynajmniej na tyle, na ile ja go pamiętam, albo... jak go sobie wyobrażam po tylu latach! ;-) W każdym razie już od pierwszych stron byłem spokojny, że autor nie podąża drogą wyznaczoną przez twórców Sherlocka w adaptacji BBC i dostaję po prostu bardzo solidną imitację. Nie oczekiwałem więcej.
Uwielbiam ironiczne komentarze i pełne sarkazmu dialogi w powieściach, tu ich natężenie aż zaskakuje. Jeśli trafia się strona bez takich złośliwości, czytelnik może być pewien, że na następnej pojawią się dwie lub więcej. O dziwo, mnie akurat najmniej wciągały opisy sytuacji, w których Philip Marlowe popada w prawdziwe tarapaty.
Rozczarowaniem dla mnie jest sama zagadka kryminalna i jej rozwiązanie. Może po fajerwerkach Dana Browna, przygodach bohaterów Clive'a Cusslera, zagadkach Harlana Cobena, napięciu serwowanym przez Jeffery Deavera i pedofilskich obrzydliwościach, których pełno w kryminałach skandynawskich poczciwa walizka z podwójnym dnem i duet podłych Meksykanów nie są już w stanie wywołać większych emocji. Szkoda trochę tych niewinnych lat, szkoda że niezłą chyba książkę można dziś traktować przede wszystkim jako sympatyczną ramotę.
Minęło wiele długich lat od mojego pierwszego zetknięcia się z prozą Raymonda Chandlera, a już wówczas traktowałem ją jako z lekka trącącą myszką klasykę. Po niezbyt obszerny współczesny sequel sięgnąłem z pewną dozą braku przekonania (to mój pierwszy "ciąg dalszy" napisany po latach przez innego autora), ale i z zaciekawieniem, nastawiony na lekka lekturę na weekend.
Z...
2017-09-25
Nie jestem koneserem skandynawskich kryminałów, ten wybrałem najdosłowniej metodą na chybił-trafił przeglądając zawartość półki w ofercie abonamentowej e-booków. Traf chciał, że kolejny raz była to skandynawska opowieść z pedofilią w tle.
Po bardzo mocnym wstępie następuje ogromne rozczarowanie i bynajmniej nie chodzi mi o brak kolejnej dawki szokujących emocji - ta powieść nie jest kryminałem. To czystej wody publicystyka przeplatana zbędnym wątkiem romansowym udająca dramat prawniczy.
Zamiast oczekiwanego (chyba?) rozwiązania zagadki kryminalnej mamy próbę uporania się z własnymi traumami narratorki i - moim zdaniem mocno nieporadną - próbę oskarżenia szwedzkiego systemu karnego
Irytująca skokowa narracja (rozdział retrospekcyjny przeplatany z narracją współczesną) nie ma raczej żadnego głębszego sensu, a sama autorka weń nie wierzy i porzuca ten zabieg na długo przed zakończeniem. A właściwie przed końcem książki, bo zakończenie jest - jak to ładnie niektórzy ujmują - otwarte. Czyli zakończenia de facto brak.
Nie jestem koneserem skandynawskich kryminałów, ten wybrałem najdosłowniej metodą na chybił-trafił przeglądając zawartość półki w ofercie abonamentowej e-booków. Traf chciał, że kolejny raz była to skandynawska opowieść z pedofilią w tle.
Po bardzo mocnym wstępie następuje ogromne rozczarowanie i bynajmniej nie chodzi mi o brak kolejnej dawki szokujących emocji - ta...
2017-09-20
Kolejna, choćby po prozie Jan Balabána czy wydanych również przez Starą Szkołę "Świnkach morskich", powieść nijak nie współgrająca z obrazem Czechów jaki możemy mieć po opowieściach o Szwejku czy obejrzeniu kilku poczciwych komedii.
Zawiedzeni, albo i zszokowani, mogą być ci, którzy liczyli na pogodne wspomnienia z młodości przypadającej na przełom tysiącleci. Nie można też smakować literackiego kunsztu autora - używany tu język jest równie brutalny jak brutalna jest rzeczywistość małomiasteczkowych przemian po roku 1989, język w całości podporządkowany jest zamysłowi narracyjnemu autora.
Zawiedzeni mogą być też czechofile - brak tu odniesień do postaci czeskiej kultury czy polityki opisywanego okresu, o rozpadzie Czechosłowacji nie ma ani słowa, samo miasteczko - czy choćby region - pozostaje nieidentyfikowane. Gdyby nie ksywka "Ziemniak" jednego z bohaterów, która chyba nie przyjęłaby się na naszym blokowisku czy w dawnym PGR, historia mogłaby się rozgrywać równie dobrze w Polsce.
Co do historii właśnie... poza opisywaniem grupy przyjaciół różnymi kolorami, którego to zabiegu - szczerze przyznaję - nie rozgryzłem, historia jest najsłabszym punktem tej niegrubej książki. Jak na dzieciaka urodzonego w roku katastrofy w Czarnobylu bohater zbyt szybko przechodzi z fascynacji The Beatles do fascynacji Nirvaną, a po drodze jeszcze plącze się Bruce Lee (a w powieści to już lata 90-te!), tak jakby urodził się dziesięć lat wcześniej i hibernował przez jedną dekadę.
Kolejna, choćby po prozie Jan Balabána czy wydanych również przez Starą Szkołę "Świnkach morskich", powieść nijak nie współgrająca z obrazem Czechów jaki możemy mieć po opowieściach o Szwejku czy obejrzeniu kilku poczciwych komedii.
Zawiedzeni, albo i zszokowani, mogą być ci, którzy liczyli na pogodne wspomnienia z młodości przypadającej na przełom tysiącleci. Nie można...
2017-09-20
Pamiętam, że wkrótce po opublikowaniu "Kodu Leonarda da Vinci" często można było się zetknąć z opinią, że Choć "Kod..." fajny, to nie dorównuje "Aniołom...". Było to jeszcze w czasach, gdy jedna z najwartościowszych opinii o "Aniołach..." nie nazywała "Kodu..." książką poprzednią. Wiele lat trwało, nim wreszcie przyszło mi samemu porównać dwie pierwsze odsłony przygód pana Langdona. Zachęciły mnie kolejne powtórki ekranizacji z Tomem Hanksem pokazywane na jednym z kanałów TV - kiedyś postanowiłem, że "nie oglądam, dopóki nie przeczytam". Dziś, gdy ekranizację IV tomu mam dostępną na jednym z kanałów filmowych, a tom V ma trafić do księgarń lada dzień, uznałem ostatecznie, że nie ma co dłużej czekać.
Lubię takie lektury i w swojej kategorii "Anioły..." są zdecydowanie pozycją z górnej półki. Nie podpisałbym się jednak pod twierdzeniem, że przewyższają "Kod...". Być może o opinii decyduje właśnie kolejność lektury I i II tomu - jak by nie czytać, tom po który sięgamy później musi się wydać lekko wtórny. Mnie dodatkowo nie przypadło do gustu przygotowywanie gruntu pod spektakularne zakończenie. Gdybym czytał to w formie papierowej, pewnie co chwilę sprawdzałbym czy aby ktoś nie podmienił mi Browna na katechizm kościoła katolickiego. Na szczęście, okazało się, że to tylko pretekst do sensacyjnego zwrotu akcji, który jednak z tegoż powodu traci na sile oddziaływania - czytelnik czuje, że albo autor sobie odpuścił zakończenie, albo bardzo nieudolnie próbuje wodzić czytelnika za nos.
Pamiętam, że wkrótce po opublikowaniu "Kodu Leonarda da Vinci" często można było się zetknąć z opinią, że Choć "Kod..." fajny, to nie dorównuje "Aniołom...". Było to jeszcze w czasach, gdy jedna z najwartościowszych opinii o "Aniołach..." nie nazywała "Kodu..." książką poprzednią. Wiele lat trwało, nim wreszcie przyszło mi samemu porównać dwie pierwsze odsłony przygód pana...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-13
Yyyyyy... Ale o so chodzi!?
Serię zbierałem w latach, w których mogłem sobie finansowo pozwolić na każdą książkę, a w których miałem czas na przeczytanie pewnie nawet mniej niż co 20 zakupionej książki. Dziś, dzięki czytnikowi i usłudze abonamentowej oraz przewartościowaniu priorytetów nadrabiam zaległości w lekturze z ostatnich kilkunastu lat. "Pan..." od zawsze był na szczycie listy lektur do nadrobienia, ale dziś nie wiem, czy sięgnę po kolejne tomy. Na pewno wiem tylko to, że nieczytane wersje papierowe wkrótce trafią do antykwariatu lub do book crossingu.
Po pierwsze - mariaż SF i F jest nieudany, bo SF tu tyle co kot napłakał. Po drugie - pierwszy tom nie wydaje się żadną logicznie zwieńczoną całością - jeden z dwóch wątków, wprowadzony dość późnawo, zostaje dość długo przed zakończeniem porzucony, bez żadnej sugestii co do powiązania obydwu wątków. Za to, przyznaję, niektóre rozdziały spokojnie wybroniłyby się jako całkowicie odrębne opowiadania! Po trzecie - jeden z narratorów co chwila sili się na sarkazm i (auto)ironię - które uwielbiam! - ale brak temu polotu. Po czwarte - jeden z rozdziałów, opisujący historię z "bystretkami" (takie tam alternatywne surykatki), choć fajny, to tak odkrywczy, że z powodzeniem nadałby się na lekturę obowiązkową dla klas V szkoły podstawowej. Na dojrzałym facecie ta głębia przekazu i nauka szkoły życia nie robi wrażenia. Po piąte - autor miesza narrację w I i III osobie, bez czytelnego dla mnie powodu. Jeśli ma być jedynie niestandardowo, to za mało by podziwiać geniusz. Jeśli zabieg jest podyktowany względami narracyjnymi - to za mało bym chętnie sięgał po kolejne tomy. Po szóste - product placement w futurystycznym fantasy polegający na wychwalaniu najpodlejszej jakości koncernowych piw produkowanych w Polsce i Chorwacji jest żenujący. Po siódme - z wielokrotnie podkreślanego polsko-chorwacko-fińskiego pochodzenia narratora wynika żałośnie niewiele - poza talentem językowym Nocnego Wędrowca jedynie moje przypuszczenie, że jeśli autor nie podkreśli polskich korzeni bohatera, to kto jak to, ale Fabryka Słów mu tego nie opublikuje.
Yyyyyy... Ale o so chodzi!?
Serię zbierałem w latach, w których mogłem sobie finansowo pozwolić na każdą książkę, a w których miałem czas na przeczytanie pewnie nawet mniej niż co 20 zakupionej książki. Dziś, dzięki czytnikowi i usłudze abonamentowej oraz przewartościowaniu priorytetów nadrabiam zaległości w lekturze z ostatnich kilkunastu lat. "Pan..." od zawsze był...
2017-08-18
Oj... :-( "Czarny dom" Petera Maya mnie absolutnie zachwycił, autora uznałem za (spóźnione, ale jednak) odkrycie roku, dwa pozostałe tomy trylogii z wyspy Lewis czekają na jesienne i zimowe popołudnia i wieczory, kiedy to spróbuję je pochłonąć w jak najkrótszym czasie (bo nie chcę by o długości lektury decydował korek lub jego brak na trasie dojazdu do pracy) i w wersji papierowej (bo tak szlachetniej, a wierzę że cała trylogia zasługuje na wyróżnienie). Z radością więc sięgnąłem po powieść autora spoza cyklu, z rozczarowaniem wkrótce odkrywając, że autor jakby odcinał kupony od popularności wcześniejszej trylogii i poniewczasie żałował, że ta jest już zamknięta.
Historia kryminalna jest wyjątkowo nieemocjonująca, rozwiązanie zagadki dość przewidywalne i tylko irracjonalne działania żony ofiary pozwalają przeciągać moment odkrycia prawdy. Znacznie ciekawszy jest obyczajowy wątek dotyczący kłopotów detektywa po niedawnym rozwodzie. Jednak autor równolegle snuje inną opowieść, która całkowicie kradnie uwagę czytelnika - w historii przodków Sime'a jest moc emocji i wzruszeń, urok wiktoriańskiej powieści, szlachetny urok starych książek przygodowych, opowieści z jednoznacznym rozgraniczeniem dobra i zła, ludzi honoru i łajdaków. A najgorsze dzieje się wtedy, gdy autor zaczyna te historie spajać - to już nie jest ani sensacja/kryminał ani romans historyczny - to jest Harlequin dla zaawansowanych i ckliwych ponad miarę.
Oj... :-( "Czarny dom" Petera Maya mnie absolutnie zachwycił, autora uznałem za (spóźnione, ale jednak) odkrycie roku, dwa pozostałe tomy trylogii z wyspy Lewis czekają na jesienne i zimowe popołudnia i wieczory, kiedy to spróbuję je pochłonąć w jak najkrótszym czasie (bo nie chcę by o długości lektury decydował korek lub jego brak na trasie dojazdu do pracy) i w wersji...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-03
Do trzech razy sztuka, czyli dam autorowi jeszcze jedną szansę. Pierwszy tom cyklu o Harrym Hole przeczytałem mniej więcej 1,5 roku temu i nie zachwycił mnie na tyle, bym czym prędzej zaczął nadrabiać zaległości. Wielokrotnie czytałem komentarze zapewniające, że Jo Nesbo podnosi poziom wraz z każdą kolejną książką - tymczasem mnie akurat "Karaluchy" wciągnęły jeszcze mniej niż "Człowiek nietoperz". Jakkolwiek to zabrzmi, czytając "Karaluchy" często przychodziło mi na myśl określenie "kryminał z myszką" a po głowie zaczynała krążyć myśl, by zamiast odkrywania późniejszych dzieł Jo Nesbo odświeżyć sobie twórczość Agathy Christie.
Do trzech razy sztuka, czyli dam autorowi jeszcze jedną szansę. Pierwszy tom cyklu o Harrym Hole przeczytałem mniej więcej 1,5 roku temu i nie zachwycił mnie na tyle, bym czym prędzej zaczął nadrabiać zaległości. Wielokrotnie czytałem komentarze zapewniające, że Jo Nesbo podnosi poziom wraz z każdą kolejną książką - tymczasem mnie akurat "Karaluchy" wciągnęły jeszcze mniej...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-25
Późno bo późno, ale wreszcie zabrałem się za twórczość Lee Childa i poznawanie perypetii jego bohatera Jacka Reachera, kreację którego bardzo wychwala sam Stephen King. Może stałoby się to wcześniej, gdyby nie dwie bardzo moim zdaniem nieudane ekranizacje powieści z cyklu z Tomem Cruisem w roli Jacka. Nieudane do tego stopnia, że nawet kiedy sięgnę - a postanowiłem czytać wszystko w porządku chronologicznym - po kolejne tomy serii, wcześniejsze obejrzenie filmów w najmniejszym stopniu nie popsuje mi frajdy z odkrywania kolejnych tarapatów, w jakie popadnie Jack. Ja po prostu nic z fabuły tych dziełek nie pamiętam, przed oczyma mam tylko śmiesznie napuszonego i prężącego muskuły aktora. Swoją drogą, któregoś dnia będę musiał poszperać w sieci i dowiedzieć się, czy autor serii zabrał głos na temat obsadzenia właśnie Toma Cruise'a w roli Jacka.
Przyznaję, że lektura z początku szła bardzo opornie - dwa pierwsze rozdziały napisane są w koszmarnym stylu, zdania brzmią jak wojskowe komendy, krótko i zwięźle. Na tyle krótko, że nie mogłem utrzymać płynności czytania - dosłownie potykałem się o kropki. Uznałem jednak, że przy ponad 20 opublikowanych i wielokrotnie wznawianych tomach serii warto brnąć dalej. I ostatecznie nie zawiodłem się. Historia wciąga i trzyma w napięciu, wydaje się mocno filmowa, jakby od razu pisana z myślą o przeniesieniu jej na duży ekran z jednym z "twardzieli" hollywoodzkiego kina akcji lat 90-ych dwudziestego wieku, kina sensacyjnego z lekkim przymrużeniem oka pomimo gęsto ścielącego się trupa.
Późno bo późno, ale wreszcie zabrałem się za twórczość Lee Childa i poznawanie perypetii jego bohatera Jacka Reachera, kreację którego bardzo wychwala sam Stephen King. Może stałoby się to wcześniej, gdyby nie dwie bardzo moim zdaniem nieudane ekranizacje powieści z cyklu z Tomem Cruisem w roli Jacka. Nieudane do tego stopnia, że nawet kiedy sięgnę - a postanowiłem czytać...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-21
Podobno w trylogiach najsłabsza jest na ogół druga odsłona. W przypadku trylogii o Billu Hodgesie niestety najsłabszy jest finałowy "Koniec warty". King zaczął cykl całkiem zgrabnym kryminałem, utrzymał poziom w drugim tomie proponując tak kontynuację jak i całkiem nową historię, a kończy odfruwając w nadprzyrodzone klimaty i świat złowrogich gadżetów.
Ponadto z ostatniego tomu niemal wyeliminowana zostaje postać Jerome - odebrałem to trochę tak, jakbym oglądał serial, z którego jeden z aktorów chce zrezygnować na rzecz innych projektów.
Niektórzy zarzucają (nie najmłodszemu już) Kingowi nadmierny sentymentalizm. Ja tam lubię się czasem wzruszyć, a po romanse sięgał przecież nie będę.
Podobno w trylogiach najsłabsza jest na ogół druga odsłona. W przypadku trylogii o Billu Hodgesie niestety najsłabszy jest finałowy "Koniec warty". King zaczął cykl całkiem zgrabnym kryminałem, utrzymał poziom w drugim tomie proponując tak kontynuację jak i całkiem nową historię, a kończy odfruwając w nadprzyrodzone klimaty i świat złowrogich gadżetów.
Ponadto z ostatniego...
2017-08-14
Książka pozbawiona walorów literackich. A także poznawczych. No, chyba że wzorem bohatera - studenta dziennikarstwa w połowie pierwszej dekady XXI wieku, radzącego sobie z angielskim - trzeba komuś tłumaczyć, czym jest darkroom w gejowskim klubie.
Książka pozbawiona walorów literackich. A także poznawczych. No, chyba że wzorem bohatera - studenta dziennikarstwa w połowie pierwszej dekady XXI wieku, radzącego sobie z angielskim - trzeba komuś tłumaczyć, czym jest darkroom w gejowskim klubie.
Pokaż mimo to2017-08-11
Książkę zapamiętam przede wszystkim jako największą hańbę polskiej korekty. Wstyd dla wydawnictwa i wymienionych z nazwiska korektorek. Nie poprawiono nawet błędów, które wyłapują edytory tekstu ("słowa, które dotarły z imrpezy", "podkoszulek ze starym hsałem"), nie uzupełniono ewidentnych pominięć ("chcieli go poświęcić, żeby sami iść dalej", "swój domek kupił sprytnie kilka wcześniej"), literówek, których edytory nie wyłapują ("ten nocy kradła", "wciągnąć resztkę kreski koi"), absurdalnych kiksów "nie wiem, co czym mówisz", "najpierw musiał się zorientował" ani nieporadnych kwiatków od tłumacza ("podniszczone buty do biegania, które poznały kiedyś lepsze czasy" czy ustrzelony jeleń o wadze 30 kilogramów).
Co do samej powieści, najsłabsze w niej jest to, co powinno stanowić o jej sile i oryginalności: "wywody" psychologiczne.
Książkę zapamiętam przede wszystkim jako największą hańbę polskiej korekty. Wstyd dla wydawnictwa i wymienionych z nazwiska korektorek. Nie poprawiono nawet błędów, które wyłapują edytory tekstu ("słowa, które dotarły z imrpezy", "podkoszulek ze starym hsałem"), nie uzupełniono ewidentnych pominięć ("chcieli go poświęcić, żeby sami iść dalej", "swój domek kupił sprytnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-04
Zaskakująco wiarygodny, lub przekonywająco kreślony, portret polskiej emigrantki, która ułożyła sobie życie w Wiedniu. Czy aby na pewno ułożyła? Na pewno zdołała kilkanaście ostatnich lat życia przeżyć wygodnie i zostawić za sobą wszystko to, od czego zawsze chciała uciec i odciąć się od tych, z którymi nie było jej po drodze, czyli w zasadzie wszystkimi poza synem-jedynakiem.
Bohaterkę poznajemy jednak nie jako kobietę spełnioną, a jako kobietę uzależnioną od pomocy innych i w ostatnich swoich dniach zmuszoną do zachowań, które sama z całą surowością potępiała przez całe życie u innych. Nienawidziła męża za chodzenie w kalesonach po domu, a dziś wrzuca głęboko pod łóżko obsikane ciuchy, tyle że mocno skropione perfumami Chanel.
To nie jest krzepiąca lektura. Pomimo prawdziwego czy pozorowanego dystansu do bohaterki do życia i świata, przejmuje głęboko.
Zaskakująco wiarygodny, lub przekonywająco kreślony, portret polskiej emigrantki, która ułożyła sobie życie w Wiedniu. Czy aby na pewno ułożyła? Na pewno zdołała kilkanaście ostatnich lat życia przeżyć wygodnie i zostawić za sobą wszystko to, od czego zawsze chciała uciec i odciąć się od tych, z którymi nie było jej po drodze, czyli w zasadzie wszystkimi poza...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ucieszyło mnie zbiorcze wydanie felietonów pana Rusinka, gdyż nie miałem przyjemności czytywać ich regularnie w "Gazecie Wyborczej". Felietony podzielone są na tematyczne podzbiory, ale erudycja Autora sprawia, że każdy z nich wykracza poza takie przyporządkowanie. Zbiór pełen jest anegdot, nie brakuje mojej ulubionej o pracownicy banku speszonej tym, że poprzez nawiązanie połączenia telefonicznego przerwała panu Rusinkowi intymną czynność deklinowania się. Bawią też te, w których Autor jako ojciec konfrontowany jest z żywym językiem, jakim posługują się jego córka i jej rówieśnicy.
Ucieszyło mnie zbiorcze wydanie felietonów pana Rusinka, gdyż nie miałem przyjemności czytywać ich regularnie w "Gazecie Wyborczej". Felietony podzielone są na tematyczne podzbiory, ale erudycja Autora sprawia, że każdy z nich wykracza poza takie przyporządkowanie. Zbiór pełen jest anegdot, nie brakuje mojej ulubionej o pracownicy banku speszonej tym, że poprzez nawiązanie...
więcej Pokaż mimo to