-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-02-02
2016-11-24
Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez życie „kolebi[ąc] się spazmatycznie ze swoją platynową miednicą”, „skazana na odtwarzanie w całości historii swojego wypadku”. W jej ciele, ciągle i na okrągło wije się "smok bólu".
W swojej najnowszej powieści Zeruya Shalev porusza problematykę specyficzną dla perspektywy kobiecej. Mamy tu feerię rozważań dotyczących rodziny, macierzyństwa, miłości, małżeństwa, bliskości, oddalenia, rozmaitych krzywd. Mamy wiwisekcję „warstwy brudu narosłej w ciągu wielu lat wspólnego życia”, „beznadziejności kobiecego wysiłku", zaludniania królestwa posłusznymi poddanymi, rozżalenia odczuwanego w stosunku do własnego dziecka, które nie jest „wymarzonym dzieckiem, bo nie jest córką ukochanego mężczyzny”. Mamy rozczarowanie, żal, gniew, stare-nowe życie, nowe-stare zakochanie, starą-nową rozkosz, tęsknotę, która „zmieszana z pragnieniem urodzenia dziecka stworzyła pozór zakochania”.
Lektura konsekwentnie prowadzi czytelnika w kierunku pytań o jakość i fundamenty relacji, o uczciwość względem partnera, ale może przede wszystkim względem samej siebie, własnego sumienia, własnego poczucia sprawstwa i odpowiedzialności. Czy kobiece poświęcenie dla ukochanego ma sens? Czy możliwe jest zachowanie równowagi między całkowitym zatraceniem się w ukochaniu, a wypracowaniem swojej odrębności? Czy owo całkowite poświęcenie może uchronić przed porzuceniem? Czy warto angażować się w cudze cierpienie? Czy warto wyjść za mąż „bez entuzjazmu, bez radości, tylko dlatego, że tak robią wszyscy ludzie"? Czy aby na pewno „wszyscy jesteśmy skazani na tęsknotę za poprzednim etapem życia, który z reguły także nie był zbyt szczęśliwy"? Czy to prawda, że "z biegiem lat doskonalą się umiejętności ranienia, zaś umiejętność czerpania radości obumiera"?
Prawdziwym mistrzem ceremonii wydaje się jednak być tytułowy Ból. Ból, który wciąż "narzuca własne zasady, zakłóca rutynę dnia jak noworodek". Ciągle nawracający, odmieniany przez wszystkie przypadki. Psychiczny, fizyczny, realny, wyimaginowany, historyczny, współczesny, wymierzany celowo lub nieświadomie. Wyzierający z każdej niemal stronicy. Zadawany wszystkim przez wszystkich. Serwowany w ilościach przyprawiających o mdłości staje się, mam wrażenie, swoją własną parodią. Trauma, traumę, traumą pogania. Ileż można babrać się w zamierzchłej(!) przeszłości??? W pewnym momencie nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że bohaterka nurza się w tym bólu celowo, z rozmysłem, że czerpie z tego przyjemność, że uprawianie tego ciągłego nurzania się jest jej do czegoś żywotnie potrzebne...
Młyny znaków zapytania zaczynają więc mielić po raz kolejny: Czy ból sprawia nam ktoś nieznany czy sami go poszukujemy i podświadomie ciągniemy do niego jak mucha do miodu? Czy ból może być środkiem do osiągnięcia celu? Czy lepiej z bólu zrezygnować i opłakać stratę czy może wciąż kurczowo się go trzymać, eskalować, pielęgnować, podsycać i czerpać z niego korzyści? Czy nadgniłe, obolałe relacje z najbliższymi można naprawić jeszcze większym bólem? Czy nieustanne brodzenie w przeszłości ma sens? Czy "szaleńcza" pogoń za dawną miłością to tęsknota za ukochanym, czy po prostu za młodością? Czy dom to przestrzeń darzących się wzajemną miłością i zrozumieniem członków rodziny czy może tylko budowane z wysiłkiem „pozbawione fundamentów gniazdo”, składowisko przedmiotów? Czy stabilność to bezpieczeństwo czy apatia? Kiedy rodzina wyczerpuje swój potencjał? Czy walka o jej zachowanie, za wszelką cenę ma sens? Ile mąk trzeba przeżyć, a właściwie ile cierpienia trzeba sobie zadać, by móc pokochać swoje życie za to, co się ma, a nie to, czego się nie ma?
Akcja osadzona jest we współczesnym Izraelu. W tle nieuchronnie pojawia się pełen katalog „produktów eksportowych” z zakresu historii kraju i jego egzystencji na Bliskim Wschodzie: trudne sąsiedztwo, zagłada, zamachy terrorystyczne, pobór do wojska, fantazja o koegzystencji – „najbardziej pociągając[a] fantazj[a] tego regionu”, trud pojednania, wybaczenia, pokory, coraz bardziej radykalizujący się głos ludu, dziedziczenie marzeń i koszmarów, rozstawanie z domem, z dzieciństwem, dyktat przeszłości… (Jest również coś o tanim, polskim naśladownictwie oryginalnego niemieckiego wychowania i powstaniu w getcie warszawskim.) Wystarczyłoby jednak podstawić inne zmienne i z łatwością mogłaby zostać transplantowana na grunt każdej innej rodziny, każdego innego kraju, każdej innej „narodowej traumy”.
Czy miłośnicy literatury przez duże L mogą czuć się lekturą „Bólu” usatysfakcjonowani? Czy można go potraktować jako książkę wybitną? Mam wątpliwości. Czyta się ją błyskawicznie, jest na swój sposób intensywna, absorbująca, totalnie kobieca, do bólu (nomen omen) banalna i ludzka. Według mnie jednak zbyt oczywista, zbyt dosłowna, zbyt drobiazgowa, zbyt naiwna, zbyt moralizatorska. Większość refleksji, powtarzających się jak mantra konstatacji, że życie jest sumą cudów i katastrof, a „kłamstwa wracają do nas i podstawiają nam nogę” jest w sumie dość trywialna. Poetyka, finezja, o której naczytałem się tyle dobrego przed sięgnięciem po lekturę okazała się ciutę kaprawa i kiczowata. Nawet jeśli potraktować tę opowieść jako metaforę, parabolę, itede, itepe, jest dość przeciętna, w szczególności jak na literaturę izraelską.
Wydaje się, że książka będzie atrakcyjna głównie dla miłośników wątków męsko-damskich, przeszłościowo-przyszłościowych, dylematów matczyno-małżeńsko-romansowo-zawodowych oraz lekkich, popkulturowych prawd życiowych wyrażonych w konwencji internetowych memów. Przykład: „Chodzimy po świecie z gigantycznym pająkiem na głowie, nieświadomi jego obecności.”
W sumie „Ból” pozostawił mnie w lekkiej schizofrenii... Z jednej strony mam wrażenie, że opływające w zachwyty recenzje są mocno na wyrost, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, że lektura jest w stanie pozytywnie zaskoczyć tylko pod warunkiem nastawienia się na dobre, wciągające, ale jednak czytadło (i w takim znaczeniu polecam ją z ręką na sercu). Z drugiej – korci mnie by sięgnąć po inne powieści autorki (której twórczość dotychczas nie była mi znana).
Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-01
Napisać o tej książce że jest wstrząsająca to eufemizm. Właściwie trudno dobrać adekwatne słowa. Ta książka boli, staje kością w gardle, w mózgu, sączy truciznę w trzewia. Człowiek kuli się jeszcze długi czas po jej zakończeniu. Literatura obozowa i łagrowa to przy niej klechdy domowe.
Ogólnie rzecz ujmując, książka traktuje o ludobójstwie w Rwandzie. W istocie to książka o zacietrzewieniu, o sankcjonowaniu krwawej łaźni przez władze, o skuteczności wymykającej się dotychczasowym statystykom, o bestialstwie w całej jego pierwotności tak specyficznej dla kontynentu afrykańskiego. Bohaterami relacji są ocaleni, świadkowie, ofiary, kaci, sędziowie, dzieci patrzące już tylko z fotografii, ciała przysypane wapnem. Częścią wspólną - maczety, maczugi, butelki, motyki, benzyna, gaz łzawiący weryfikujący skuteczność działań. Rzadziej granaty i kule. Te były oznaką luksusu. Ludzie płacili by umrzeć od kul.
Jeden z bohaterów mówi: "Ocalili mnie od śmierci, ale nikt nie ocalił mnie od tego, co potem". A co potem? Jak okiem sięgnąć wszędzie są "wyryte podpisy morderców", "wszędzie turlają się czaszki jednakowo pęknięte", "dzieci mają mokre policzki nawet wtedy, gdy śpią". Ludzie zamienili się w drewno. Kawałki drewna próbują z ich ciał wydobyć psychiatrzy. Ciało nie daje żadnej radości, odmawia kontaktu, stało się brudne, przeistoczyło się w wybrakowane, nieświeże, cuchnące mięso. Ofiary i kaci są skazani na współistnienie, czasem śpią w jednym łóżku. Po latach na betonowych sześcianach - postumentach mających upamiętnić zbrodnie - zamalowuje się liczbę ofiar. O przeszłości mówić nie wolno. Najważniejsze jest przebaczenie, narodowe pojednanie mimo, że wszyscy wciąż pamiętają, że "trzask rozłupywanej maczetą głowy brzmi jak trzask rozłupywanej kapusty".
Trzeba przyznać Tochmanowi, że dość realistycznie oddał atmosferę horroru który był (i właściwie wciąż jest) udziałem bohaterów relacji. Niemniej jednak prezentowanie kościoła jako niemal głównego winowajcy, a w szczególności pallotynów budzi głęboki absmak. To, że wojny domowe nie biorą się znikąd, są planowane zarówno pod względem logistycznym i finansowym to truizm. Podobnie było z wojną w Rwandzie. Gdzie Francuzi? Gdzie Belgowie? Gdzie ONZ? Gdzie brytyjskie koncerny militarne? Gdzie światowe mocarstwa? Gdzie choćby najdrobniejsza wzmianka o hańbie organizacji humanitarnych w Gomie? Gdzie byli WÓWCZAS dziennikarze?
"Świadek jest trochę ofiarą i trochę sprawcą. Patrzy na zabijanie i ucieka." Sugerowanie serią retorycznych pytań, że misjonarze polscy przyczynili się, albo nie zapobiegli rzezi, przy braku pogłębionej analizy sytuacji historyczno-militarno-społeczno-finansowej w rejonie, a przede wszystkim specyfiki głęboko zakorzenionych waśni plemiennych, latami konserwowanych i podsycanych przez Zachód, trąci manipulacją. Rozumiem, ze należy dyskutować z kościołem jako instytucją, oczywiście rozliczać księży, którzy brali w ludobójstwie aktywny udział, ale wrzucanie wszystkich do jednego worka jest, jak dla mnie, w tym przypadku aberracją. Prezentowanie w opozycji do pallotynów mężnej postawy wojskowego to nadużycie. Wojskowy, który znosił ciała, ślizgał się na mózgach, bezcześcił zwłoki wymiotując na nie dawał radę ponieważ był profesjonalistą szkolonym specjalnie do takich zadań, był zaprogramowany na działanie, szkolony w zarządzaniu sytuacjami kryzysowymi.
Zanim zaczniemy się pastwić i osądzać misjonarzy miejmy na uwadze, że większość z "nas" nie odważyłaby się wyjechać na misję do Afryki w najbardziej pokojowej sytuacji (ach, ten gorąc), ba nawet na wakacje (ach, to robactwo), większość protestuje przeciwko przyjęciu do Polski garstki ludzi którzy u siebie w krajach przeżyli piekło (ach, zabiorą mi wszystko czego mi brakuje, nic to, że i tak tego nie mam), ba, nawet bałoby się podać im dłoń (ach, jeszcze się czymś zarażę). Ludzie reagują różnie w sytuacjach granicznych. Każdy ma inną konstytucję psychofizyczną. Niektórych strach paraliżuje, niektórzy rzucają się w otchłań z poczuciem, że przecież i tak nie mają nic do stracenia. Jedni wyjeżdżają, bo nie mają sumienia spojrzeć w oczy miejscowym, inni zostają bo nie mają sumienia spojrzeć w oczy bliskim w kraju, albo po prostu i tak nie mają do czego wracać. W czasie gdy połowa Polaków deklaruje że opuściłoby kraj gdyby w Polsce wybuchła wojna mamy mieć pretensję do misjonarzy, że wybrali życie? Nie oczekujmy od księży aby byli Chrystusami...
Napisać o tej książce że jest wstrząsająca to eufemizm. Właściwie trudno dobrać adekwatne słowa. Ta książka boli, staje kością w gardle, w mózgu, sączy truciznę w trzewia. Człowiek kuli się jeszcze długi czas po jej zakończeniu. Literatura obozowa i łagrowa to przy niej klechdy domowe.
Ogólnie rzecz ujmując, książka traktuje o ludobójstwie w Rwandzie. W istocie to książka...
2016-05-12
2016-09-18
2016-11-26
„Banzai” to włączony do serii „Świat dla Dociekliwych” przewodnik, który ma za zadanie pomóc w nadgryzieniu i posmakowaniu kultury Japonii. Zadanie to realizuje wzorcowo. Potrawka nie tylko wybornie smakuje, ale również cieszy oko.
Wydawnictwo w interesujący sposób pokazuje współczesną wielorakość tego obszaru w ujęciu geograficznym, kulturowym, językowym, społecznym. Autorka posługuje się adekwatnym do możliwości poznawczych młodego człowieka językiem a urokliwe ilustracje zapewniają cezurę na wchłonięcie informacji.
Japonia z opowieści Zofii Fabjanowskiej-Micyk to dostojny, osadzony w dziedzictwie cesarstwa, wyspiarski kraj Nihon, Kraj Wschodzącego Słońca, Kraj Kwitnącej Wiśni, stu sześćdziesięciu wulkanów, bogini Amaterasu, chryzantemy o szesnastu płatkach, herbacianych ceremonii. Kraj shintoizmu, buddyzmu, teatru bunraku, hiragamy, katanaki, miniaturowych wierszy, kółka hino maru, ideogramów, sylabariuszy, ery Heisei. To jednocześnie kraj mlaskania, siorbania, kilku stopni grzeczności i bicia pokłonów, słynnej aukcji tuńczyków, gumowych domów, pakunków ratunkowych, robotycznych psów, elektronicznych myjąco-suszących toalet oraz super prędkich shinkansenów. To również kraj pikników hanami, octu ryżowego, pączków na patyku, lodów o smaku ośmiornicy, czekoladowo-chrzanowych wafelków, który do perfekcji doprowadził sztukę "pustej ręki" i "miękkiej drogi", w którym dzień chłopców jest świętem narodowym, krowy karmi się musli a maty tatami występują zarówno w funkcji mebla jak i jednostki miary służącej do określenia kubatury pomieszczeń. To wreszcie królestwo origami, drzewek bonsai, anime, mangi, duszka Totoro, kotów celebrytów.
Oprócz rzeczy dość oczywistych dociekliwy mały odbiorca znajdzie w książce mnóstwo smaczków krok po kroku potęgujących zainteresowanie Japonią. (Mnie szczególnie przypadły do gustu święto siedmio-, pięcio- i trzylatków, parada golasów, malarstwo tuszowe enso, korzenie Panasonica, Toyoty i karate, wyspa świętych jelonków głodomorów i laski z wbudowaną nawigacją GPS.)
Autorce z sukcesem udało się uchwycić charakterystyczny dla Japończyków mariaż hyzia na punkcie nowinek technologicznych z uporczywym przywiązaniem do obrzędowości i dość konserwatywnych zasad współżycia.
"Banzai" to naprawdę klimatyczne opracowanie. Ciepłe, rzeczowe, ciekawe, otwierające na kulturę, egzotykę, tradycję, różnorodność, promujące szacunek dla dzieci, rodzeństwa i osób starszych. Harmonijna szata graficzna jest konsekwentnie trzymana w lejcach czerwieni, różu, khaki, czerni. Wyważone ilustracje doskonale współgrają z treścią. W zestawie: świetna mapa w wersji obrazkowej, przepisy (choć może raczej przepiski) kulinarne, słowniczek (puryści językowi dopatrzą się w nim prawdopodobnie lekkich zgrzytów, ale przecież nie o kompendium lingwistyczne tutaj chodzi).
Polecam uwadze (również osobom sporo wykraczającym poza docelową grupę wiekową 8+). Przyjemne doznania estetyczne gwarantowane.
„Banzai” to włączony do serii „Świat dla Dociekliwych” przewodnik, który ma za zadanie pomóc w nadgryzieniu i posmakowaniu kultury Japonii. Zadanie to realizuje wzorcowo. Potrawka nie tylko wybornie smakuje, ale również cieszy oko.
Wydawnictwo w interesujący sposób pokazuje współczesną wielorakość tego obszaru w ujęciu geograficznym, kulturowym, językowym, społecznym....
2016-02-03
Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja wybrana na chybił-trafił. Ot, zaintrygował mnie tytuł. Jak wiadomo Hrabal wielkim pisarzem był, więc pełen dobrych chęci, otwarty na nowe doświadczenia, postanowiłem dać się porwać jego osławionej poetyce.
Niestety, trafiłem jak kulą w płot. Litery zaczęły tańczyć przed oczami, historie dłużyły się niemiłosiernie, entuzjazm opadał z rozdziału na rozdział. Nieomal dostałem globusa. Mniej więcej w połowie zacząłem tracić cierpliwość i spisałem książkę na straty.
W ramach strategii never-give-up postanowiłem przeczytać notkę od autora. Bez tego raczej nie dostrzegłbym sensu snucia tych opowiadań przez prawie trzysta stron.
„...pabitel to człowiek, przed którym piętrzy się nieustannie ocean natarczywych myśli. Jego monolog płynie bez przerwy, raz jak rzeczka podziemna w jamie myśli, kiedy indziej zaś wycieka ustami. Właśnie pabienie przez sztafetę ludzkiego języka jest podawane z ust do ust niczym płonąca pochodnia… / Pabitel przeważnie niczego nie czytał, za to dużo widział i dużo słyszał. I niemal niczego nie zapomniał… / pabienie jest swoistą postawą poetycką… dąży do wyrażenie tego co niejasne i nieuchwytne…/ ludzie ci [pabitele] mają skłonność do przesady, patosu… sądy przez nich wygłaszane są mętne… / dla literatury pabitel stanowi wartość dzięki temu że jest naturalną przeciwwagą dla intelektu… / pabitelom nie zależy na posiadaniu lodówki czy telewizora. A jeśli już je mają, to korzystanie z przedmiotów sprowadzą do absurdu…".
"Każdy warsztat, każdy urząd, każde miejsce, gdzie ludzie spotykają się po to, żeby pracować lub rozmawiać, każde środowisko ma swojego pabitela, za którym tęsknimy, gdy zachoruje albo pójdzie na urlop.”
Ok, sens się zarysował. Hrabal postanowił wystawić pomnik opowiadaczom przypadkowych, prawdziwych lub wyimaginowanych, fabryczno-włóczęgowo-kolejkowo-weselno-pociągowo-urzędowo-knajpianych historyjek. Wyczuwam klimat: takich opowiadaczy jest coraz mniej, a i ludzie coraz mniej skłonni do wysłuchiwania ich wynurzeń. Naprowadzony na właściwy tor, kontynuowałem lekturę. Niestety, nawet już wyposażony w kierunek, z trudem dałem radę ogarnąć potok postaci, mnogość zdarzeń i historii z d… wziętych. Ciągle traciłem wątek, kompletnie nie mogłem się skoncentrować.
Raczej nie będę tęsknił za tą książką. Szczęśliwie dobrnąłem do końca, ale sądzę, że oprócz tytułowego opowiadania „Pabitele”, nie zostanie mi na długo w pamięci.
Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-21
„Dobry ksiądz nie musi się znać na Panu Bogu. Na ludziach musi.”
Symfonia na komendanta, kapłana, właściciela masarni, burmistrza, jego nieszczęśliwą żonę oraz niedoszłego sportowca i lokalnych prostaczków.
Walc z gminną wieścią, wiecznym oczekiwaniem, "piękną i wzniosłą ideą", fantasmagorią, „zgęstką dziwnych szczegółów”, hurraoptymizmem, serdecznym politowaniem, sentymentalnym transem, kursywą i cudzysłowem, świętą tradycją, zaczadzeniem papieską obecnością, szaleństwem, pijackim roztkliwieniem, budowaniem zamków na piasku, nadpodażą bożych znaków.
W tle libacja, wypożyczalnia nart, "upokarzające" przesłuchanie, polędwica papieska, ściśle-tajność, słabość do aut i gorzały, służby watykańskie, nęcące aliteracje, imperialistyczne osaczenie, wznoszenie daremnych próśb, uzurpacje biologii.
Przewoźny festiwal cudów. Wszystkim się darzy. Granatowe Góry tętnią od wysypu szlachetnych przeobrażeń i wzajemnych porozumień. Nastało niemożliwe.
Całkiem sensowna satyra. Raczej podsumowująca niż odkrywcza. Raczej zabawna niż cierpiętnicza. Wszystko w dobrym guście i ze smakiem, bez jadu i chamstwa. Zwięźle i w punkt.
„Dobry ksiądz nie musi się znać na Panu Bogu. Na ludziach musi.”
Symfonia na komendanta, kapłana, właściciela masarni, burmistrza, jego nieszczęśliwą żonę oraz niedoszłego sportowca i lokalnych prostaczków.
Walc z gminną wieścią, wiecznym oczekiwaniem, "piękną i wzniosłą ideą", fantasmagorią, „zgęstką dziwnych szczegółów”, hurraoptymizmem, serdecznym politowaniem,...
2016-12-26
2016-12-26
2016-07-28
2016-07-17
2016-12-31
2016-07-12
2016-06-24
2016-06-29
2016-07-10
2016-07-03
2016-07-04
„List do nienarodzonego dziecka” Oriany Fallaci to książka totalna. Wsysa. Wchłania. Wciąga. Oplata. Otula. Lęgnie się w mózgu pączkując w mnogość znaczeń, interpretacji, znaków zapytania. Wibruje ekstremalnymi, pozornie wykluczającymi się stanami emocjonalnymi. Z jednej strony przepełniona intymnością, bliskością. Z drugiej - przejmująca, wstrząsająca, racjonalna aż do bólu. Nie poucza, nie ocenia, nie daje przyzwolenia ale też nie zabrania. Można się w niej całkowicie zatracić. Można przeżyć swego rodzaju katharsis. Jedyne, czego nie da się z nią zrobić to zaszufladkować.
Nie spodziewałem się, że tak niepozorna fizycznie książeczka, ba, można by nawet rzec, broszura, może zawierać tak wielki ładunek emocjonalny. Aby się z niej otrząsnąć musiałem przeczytać ją jeszcze raz, następnego dnia. Minął już jakiś czas i ciągle we mnie rezonuje.
Bohaterka prowadzi monolog wewnętrzny z sobą, z otoczeniem, z nienarodzonym dzieckiem, z dogmatami, z cudem życia. Igra z przeznaczeniem, z przyszłością, z jutrem, w które to jutro, przez traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa, zupełnie nie wierzy. Roztrząsa czy owo jutro, a zatem przyszłość, zarówno jej jak i jej dziecka, powinna być efektem ślepego zdania się na wiarę, łut szczęścia czy też przemyślanej decyzji i wyboru świadomego do granic możliwości.
Dziecko traktuje jak równorzędnego partnera. Opisując mu świat robi to bez ściemy. Przedstawia go takim jak go postrzega, nie pozostawia więc miejsca na przemilczenia, iluzje czy ckliwe bajeczki. Książka uświadamia jak łatwo można człowiekowi wszczepić – w dobrej lub złej wierze, nieświadomie lub z pobudek całkiem egoistycznych – własne lęki i demony, jak łatwo można zainstalować schematy i kalki zachowań z którymi ów człowiek będzie borykał się do końca życia (a przynajmniej do momentu osiągnięcia własnej świadomości).
Książka wydaje się być apoteozą życia, ale również apoteozą zwątpienia, apoteozą prawa do zadawania pytań, apoteozą poczucia sprawstwa i odpowiedzialności, odpowiedzialności za kogoś, ale też i za siebie, apoteozą dokonywania świadomego wyboru nie poddającego się dogmatom, otoczeniu, kulturze, religii.
Uważam, że każdy powinien mieć swój osobisty egzemplarz tej książki, na wyłączność, by móc sięgać do niego w chwili słabości i zwątpienia; matki, ojcowie, synowie, córki, wnukowie, dziadkowie, szefowie, dziewczyny, kobiety, mężczyźni. Jeśli w szkołach jest wciąż godzina wychowawcza to ta książka powinna być na niej lekturą obowiązkową. Idealnie byłoby ją przeczytać nie za wcześnie (by nie przerazić) ale i nie za późno, żeby nie było „za późno”.
„List do nienarodzonego dziecka” Oriany Fallaci to książka totalna. Wsysa. Wchłania. Wciąga. Oplata. Otula. Lęgnie się w mózgu pączkując w mnogość znaczeń, interpretacji, znaków zapytania. Wibruje ekstremalnymi, pozornie wykluczającymi się stanami emocjonalnymi. Z jednej strony przepełniona intymnością, bliskością. Z drugiej - przejmująca, wstrząsająca, racjonalna aż do...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to