rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Niespieszna narracja, faszystowskie Włochy, uległość Kościoła, człowiek bez właściwości.

Poręczne usprawiedliwienia, fałszywe zobowiązania.

Lawirowanie między "nieszczęśliwym dzieciństwem", wyimaginowanym poczuciem winy, obsesją anormalności, determinacją do wblendowania się w tłum i narcystyczną pogardą dla tegoż.

Wydawałoby się spory potencjał na interesującą opowieść i błyskotliwy morał.

Niestety, całość dość szybko okazuje się schematyczna, studium przypadku przeciętne, refleksje głównego bohatera mniej niż bardziej odkrywcze. Parafrazując klasyka banał "banała" banałem pogania.

"Konformistę" czyta się szybko i lekko. Zbyt szybko i zbyt lekko.

Pozostaję z poczuciem niedosytu i rozczarowania.

Niespieszna narracja, faszystowskie Włochy, uległość Kościoła, człowiek bez właściwości.

Poręczne usprawiedliwienia, fałszywe zobowiązania.

Lawirowanie między "nieszczęśliwym dzieciństwem", wyimaginowanym poczuciem winy, obsesją anormalności, determinacją do wblendowania się w tłum i narcystyczną pogardą dla tegoż.

Wydawałoby się spory potencjał na interesującą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Narodziny, pogrzeby, zabawy na torach, zakupy w Kauflandzie, czarne pociągi. Płonąca stodoła, ksiądz po kolędzie, pierwszy dzień szkoły, karmienie królików. Wiejskie potańcówki, zapach papierosów, sobotnie świniobicie, Harry Potter, po bójkowe "o jezujapierdolę". Mniej lub bardziej przypadkowe ciąże. Grypy, kolczyki po mamie, okupacja, przesiedlenia, ledwo muśnięte młyny historii, kaprysy, lęki, nadzieje, zapach szamponu pokrzywowego, odrzucanie wielkich szans i wielkiej przyszłości. Wakacje w Bułgarii, denominacja, niepiękne dzieci, akceptacja faktu, że "nie wszystko o sobie można wiedzieć". Drżenie szyn, wczołgiwanie się w czyiś cień, premiera "Dnia Świra", finał "Idola". "Dzieciństwo, młodość, pierwsze przygody, pierwsze randki."

Małecki i jego dobrze rozpoznawalne klimaty. Przeszłość, współczesność, tygiel pokoleniowy, czas wojny, czas pokoju. Śmieszno, strasznie, swojsko, nostalgicznie, zwięźle, ciepło, dramatycznie, emocjonalnie. W punkt. Ale już powtarzalnie, już schematycznie, już całkiem nie zaskakująco.

Czytelnikom, którzy do tej chwili uchowali się przed lekturą Małeckiego, zdecydowanie nie odradzam. Prawdopodobnie będą mieli z lektury wiele przyjemności. Ot, po prostu po poprzednich tytułach, które zdecydowanie przypadły mi do gustu, tutaj nie znalazłem niczego odkrywczego. Choć może ma to związek z tym, że robię się bardziej cyniczny, a dodatkowo, z ostatniego braku czasu poczytywałem Rdzę w metrze, więc może trudno było wczuć mi się w klimat, który w Dygocie i Śladach tak smakował ...

Narodziny, pogrzeby, zabawy na torach, zakupy w Kauflandzie, czarne pociągi. Płonąca stodoła, ksiądz po kolędzie, pierwszy dzień szkoły, karmienie królików. Wiejskie potańcówki, zapach papierosów, sobotnie świniobicie, Harry Potter, po bójkowe "o jezujapierdolę". Mniej lub bardziej przypadkowe ciąże. Grypy, kolczyki po mamie, okupacja, przesiedlenia, ledwo muśnięte młyny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ogry, mnisi, wiedźmy, diabliki, demony, zjawy. Saksoni, Brytowie, Piktowie. Herosi, dowódcy, kozły ofiarne. Klasztorna twierdza, smoczyca odbiegająca od baśniowych stereotypów, samotny krzak głogu. Konstrukcja ułatwiająca wydziobywanie wnętrzności przez ptaki. Wątroba połyskująca w świetle kaganka.

Waleczni rycerze, nieokrzesany chłystek nagdryziony przez tajemniczą istotę, para wątłych staruszków pławiących się we wzajemnym szacunku, czułości, trosce, kurczowo trzymających się tego co tu i teraz.

Nienazwane lęki, "czarne cienie" przeszłości, "zapomniane i nieukarane" zło, „pokój zbudowany na rzezi i sztuczce magika”. Ziemia przesycona kośćmi, czekająca na wyrównanie rachunków, pielęgnowanie nienawiści, hodowanie mścicieli.

Wszystko spowite mgłą niepamięci, zapomnienia. Wszystko wątłe, iluzoryczne, tymczasowe, pozorne, niedopowiedziane, sztuczne, zawieszone w bliżej nieokreślonym letargu, błogostanie, nawiasie pomiędzy zemstą a wybaczeniem, ignorancją a świadomością. Cisza przed burzą…

Niespieszna wędrówka, efemeryczna akcja, enigmatyczne zakończenie.



Zaczęło się to dosyć przyjemnie, po ostatnich dwóch chybionych lekturach dawało poczucie relaksu, przyjemności, błogości. Na dłuższą metę stało się jednak nużące.

Przyznaję, zagadnienia związane z wspomnieniami, pamięcią, tożsamością zbiorową, indywidualną, narodową, religijną, plemienną, wypieraniem, wybiórczością, wymazywaniem, zbiorową amnezją są oczywiście ważne. W świetle bieżących wydarzeń geopolitycznych trudno nie zatrzymać się nad kwestiami typu:
"Kto wie, co się zdarzy, gdy ludzie o giętkich językach zrymują stare żale ze świeżym pragnieniem podboju?"
"To prawda, że nasze armie nie są zbyt liczne, nawet na nizinach. Przyjrzyj się jednak temu krajowi. W każdej dolinie, przy każdym zakolu rzeki odnajdziesz (...) wioski i we wszystkich jest wielu silnych mężczyzn i dorastających chłopców. To oni zasilą nasze szeregi, kiedy ruszymy na zachód."

Pytania stawiane przez Ishiguro wydają się aktualne bardziej niż zwykle (inny temat czy nie były tak samo aktualne przed każdym ludobójstwem, masakrą, pogromem zdarzającymi się na przestrzeni dziejów chyba w każdej szerokości geograficznej...) mam jednak wrażenie, że to mimo wszystko współczesny banał podrasowany konwencją średniowieczno-rycerskiego-fantasy, dla przydania szlachetności unurzany w pozornej w gruncie rzeczy czułości, szacunku, uprzejmości... Uporczywa fair-play przeciwników, „księżniczkowanie” bohatera na początku urocze, po jakimś czasie staje się przesłodzone i zaczyna mdlić.

Mnogość symboli, mnogość metafor, kontekstów, ale jakoś to wszystko przekombinowane. No chyba, że powieść ma być jedną wielką karykaturą wszystkiego czego dotyka, wówczas byłbym skłonny dodać jedną gwiazdkę. Sęk w tym, że utopiłem się w wodolejstwie autora. Czasu poświęconego na lekturę nie uważam za zmarnowany, ot, miła książka nie wymagająca większego zaangażowania, wydaje się jednak, że gdyby Ishiguro nie był absolwentem kursów creative writing "Olbrzym" byłby litościwie krótszy o połowę.

Lojalnie uprzedzam, że nie jestem miłośnikiem klimatów celtyckich, powieści fantasy, obyczajówek, w szczególności tych tasiemcowych.

Ogry, mnisi, wiedźmy, diabliki, demony, zjawy. Saksoni, Brytowie, Piktowie. Herosi, dowódcy, kozły ofiarne. Klasztorna twierdza, smoczyca odbiegająca od baśniowych stereotypów, samotny krzak głogu. Konstrukcja ułatwiająca wydziobywanie wnętrzności przez ptaki. Wątroba połyskująca w świetle kaganka.

Waleczni rycerze, nieokrzesany chłystek nagdryziony przez tajemniczą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zajawka na okładce zapobiegliwie przemilcza background zawodowo-edukacyjny autorki, za to szczegółowo informuje o jej charakterze, zainteresowaniach, w końcu o tym, że „zaczęła pisać z przekory i wpadła we własne sidła”. Ja wpadłem w sidła intrygującego tytułu, okładki, która jak na polskie wydania literatury masowej wydaje się całkiem interesująca i pobudek osobistych, na temat których nie będę się rozpisywać. Albo powiem w skrócie, że chciałem porównać jak literacka wersja zagadnienia przemocy domowej ma się do przypadków z życia wziętych. Po książkę sięgnąłem tym chętniej, że miała stanowić „doskonałe studium”.

Z nagłaśnianiem i piętnowaniem przemocy domowej na wszelkie możliwe sposoby zgadzam się w całej rozciągłości. Temat powinien być podejmowany w kółko i na okrągło, odmieniany przez wszelkie możliwe przypadki, by jak najwięcej kobiet mogło świadomie stanąć przed lustrem i uczciwie, powoli, krok po kroku najpierw przed sobą, a potem przed znajomymi (o ile jeszcze takich mają), przyznać, że ten odstręczający problem jest również ich problemem, że również ich dotyczy, by mogły wyzbyć się wstydu, znaleźć w sobie odwagę, dać sobie szansę na wyswobodzenie z tyranii "psychola", a dzieciom – na normalność.

Niezależnie od wagi tematu językowo, warsztatowo, literacko ta książka mocno kuleje, by nie powiedzieć leży i kwiczy. Rachityczne dialogi, ubóstwo językowe nad którym góruje poetyka w stylu „wyswobadzanie z odzienia” czy „toczenie nierównej walki z wirującym mieszkaniem”, zestaw złotych myśli dodatkowo pozłacanych kursywą. Rozumiem, że to zabieg celowy, że to wszystko ma być drukowanymi żeby nie dało się tego nie zauważyć, nie rozumiem jednak dlaczego autorka czuje się w obowiązku informować czytelnika, że zimą o godzinie 17tej jest już ciemno a drapanie parkietu drapakiem powoduje zadrapania tegoż… Nie mówiąc już o jednym z najbardziej oklepanych i mało realistycznych rozwiązań, które owszem może przynieść otuchę, ale raczej osobom, które "znają" temat ze słyszenia, bo rzeczywistym ofiarom dostarcza chyba tylko dodatkowej frustracji. Gdyby tak to wyglądało w realu statystyki przemocy skurczyłyby się pewnie o jakieś 75 procent, przynajmniej w polskiej rzeczywistości…

Przydzielam tytułowi cztery gwiazdki, ale zaznaczam uczciwie, że dwie z nich tylko i wyłącznie ze względu na pewną utylitarność. Wyobrażam sobie bowiem, że „Pozorność” może być skutecznym lustrem, pożyteczną inspiracją dla tych, którzy pewnych oczywistych rzeczy nie widzą i bez ingerencji osób trzecich nie zobaczą. Zakładam (jako laik), że dla psychologów, terapeutów, pracowników fundacji działających na rzecz kobiet, może stanowić pożyteczny „elementarz” do wręczania pacjentkom. W innym wypadku to produkt książkopodobny…


P.S.:

Mimo wszystko, gdzieś tam w tle kołaczą się przewrotnie pytania:

1. Czy aby pozorność dotyczyła tylko sytuacji po ślubie? Czy w momencie gdy ni stąd ni zowąd bohaterka porzuciła "ukochanego" najzwyczajniej w świecie nie wybrała grubszego portfela?

2. Czy to faktycznie możliwe by mieszkająca w sąsiednim pokoju matka przez kilka lat nie dostrzegała niczego niepokojącego? Może po prostu nie chciała otwierać "puszki z Pandorą"? A w rodzinie nigdy nie było rozwodów...

3. Czy bohaterka porzucając mężczyznę "idealnego" nie wybrała podświadomie tego, który dawał gwarancję realizowania podskórnie rozpoznawalnych wzorców? Wszak spokój w domu to nuda...

4. Czy istnieje facet który czeka kilka lat na przysłowiowego Godota ani nie podejmując zdecydowanych działań ani nie interesując się skutecznie innymi kobietami? Czy taki facet zostałby uznany we współczesnym świecie za rycerza na białym koniu czy raczej czubka, kandydatka na stalkera albo "co gorsza" geja?

5. Wreszcie, czy faktycznie najważniejsze jest "co ludzie powiedzą"? Czy zmiana priorytetów na odpowiednio wczesnym etapie nie ucięłaby w zarodku przynajmniej części z tego typu patologii?

...

Zajawka na okładce zapobiegliwie przemilcza background zawodowo-edukacyjny autorki, za to szczegółowo informuje o jej charakterze, zainteresowaniach, w końcu o tym, że „zaczęła pisać z przekory i wpadła we własne sidła”. Ja wpadłem w sidła intrygującego tytułu, okładki, która jak na polskie wydania literatury masowej wydaje się całkiem interesująca i pobudek osobistych, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fabularnie – bajeczka dla pensjonarek. Literacko – powiastka dla młodzieży szkolnej. Na swój sposób wciągająca (wszak doczytana do końca), na swój sposób dołująca. Dość przewidywalna, właściwie już od pierwszej strony wiadomo o co chodzi. Postaci mało wyraziste. Akcja, morał i mądrości poboczne rozpływają się w gadulstwie głównej bohaterki. Mam nieodparte wrażenie że treść może być pasjonująca/odkrywcza dla czytelników max do 25 roku życia i to ze sporą nawiązką. Taki „moralitet” w stylu Schmitta z tym, że okrutnie przegadany.

Dla mnie najciekawsza była warstwa okołopsychologiczna: "wypełnianie" bohaterów duszą, generowanie wyedukowanych społecznie, niby kulturalnych, niby czujących, niby indywidualnych ale jednak masowych trybików znających swoje miejsce w szeregu. Trochę drażniła obsesja głównej bohaterki na punkcie języka niewerbalnego.

No i ta sławetna przyjaźń między dziewczynami, kobietami… Wartościowy know-how dla młodzieży szkolnej. Im wcześniej zaczną się uczulać na niekoniecznie "słitaśne" ewentualności tym lepiej.

Temat przewodni niby z potencjałem, ale przedstawiony powierzchownie, w dziwacznie infantylny sposób. Jeśli ktoś chce się nad nim pozastanawiać na serio, chyba lepiej poświęcić czas na adekwatną literaturę faktu. Gwarantuję, że treść będzie bardziej wyrazista, dostarczy dużo mocniejszych wrażeń, dużo szerzej otworzy oczy, a co najważniejsze umysł. Mówię tu i o finalnym produkcie i o dehumanizacji, która tak wiele rzeczy ułatwia, w szczególności w dobie globalizacji... Lepiej pochylić się nad rzeczywistymi przypadkami niż zasłaniać bezpieczną szybą fikcyjnych antyutopii. Wystarczy zawitać w Egipcie, Chinach, Malezji, Indiach, Tajlandii. Nawet na Cyprze... To się wydarza niezależnie od tego jak bardzo cywilizacja zachodnia umywa od tego ręce. Mam żal do Ishiguro, że temat ledwie liznął i to w tak lukrowany sposób.

Podsumowując: treść idealna do pociągu, na plażę, do w miarę inteligentnego zabicia czasu. Na głęboki namysł i wspominanie po latach, nie mówiąc już o powrotach - niekoniecznie.

Po nadziejach związanych z tegorocznym noblistą – rozczarowanie. Jedno z tych większych. Nie obrażam się do końca na autora, spróbuję z jeszcze jednym tytułem, ale jeśli okaże się podobny do "Nie opuszczaj mnie" cisnę go w kąt i porzucę na amen.

Fabularnie – bajeczka dla pensjonarek. Literacko – powiastka dla młodzieży szkolnej. Na swój sposób wciągająca (wszak doczytana do końca), na swój sposób dołująca. Dość przewidywalna, właściwie już od pierwszej strony wiadomo o co chodzi. Postaci mało wyraziste. Akcja, morał i mądrości poboczne rozpływają się w gadulstwie głównej bohaterki. Mam nieodparte wrażenie że treść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kulisy plebanii, figle proboszcza, mit celibatu, hipokryzja kleru, wyglancowane sumienia zdeprawowanych owieczek, uwalniająca moc rozgrzeszenia, iluminacje młodego kleryka.

Żydostwo Bergsona, faszyzm Heideggera, aprioryzm Hegla, personalizm Wojtyły. „Ateistyczny kapitalizm”. „Odpustowy katolicyzm”.

Esbecja, komuna, donosicielstwo, esesmani z psami, chłopi z widłami, żądni krwi polscy patrioci. „Zażydzona” polska ziemia. Jedwabne, Kielce, Wołyń.

Alkoholizm, pedofilia, kazirodztwo, hipokryzja, antysemityzm, donosicielstwo.

Uporczywe taplanie się w mule historii.
Oswajanie z nową tożsamością.
Trwanie w kleszczach "pomiędzy".

Sobota czy niedziela? Poświęcenie czy wyrachowanie? Poczucie realnego zagrożenia czy tchórzostwo? Kaprys czy obowiązek? Rozdrapywanie ran czy współczesność? Niewdzięczność czy niezrozumienie? „Kochanie bez miłości” czy „miłość bez kochania się”? „Cudowne miasta zbudowane z piaskowca” czy „arabskie slumsy z antenami”?

Leonard Neuger w posłowiu był uprzejmy napisać: „zdarzenia napływają nie tylko i nie tyle z biografii postaci występujących w sztuce, ile z doświadczeń Polaków i Żydów, którym przyszło żyć w Polsce w czasie II wojny światowej i w czasach komunizmu.” Wygląda więc na to, że z doświadczeń Polaków i Żydów z czasu II wojny światowej i czasów komunizmu powszechnie wynika, że macki kleru są wszechwładne. Katoliccy księża dybią na żydowskie dzieci nawet w Ameryce Południowej. Z rozmysłem skazują je nie tylko na praktyki pedofilskie, ale na praktyki pedofilskie wyższego rzędu bo kazirodcze. Gwoli ścisłości – nie jacyś tam katoliccy księża, a księża polscy, którzy wabią ofiary w sposób szczególnie perfidny, bo na budzącą tak wiele ciepłych uczuć szarlotkę. Trudno nie zauważyć, że piętnowanie pedofilii jest tutaj dość wybiórcze. Mimo iż tekst wkracza do współczesnego Izraela, w czasy żydowskich feministek, religijnych kibuców, palestyńskich terrorystów i anten satelitarnych milczy na temat pedofilii (i jej tuszowania) w szkołach rabinackich, w środowiskach ortodoksyjnych żydów, a przecież izraelskie dzienniki od wielu lat donoszą, że Izrael staje się przystanią dla żydowskich pedofilów z całego świata. Autor nie wykorzystał również okazji do pooglądania w świetle jupiterów paradoksu alii, który z automatu odmawia obywatelstwa Żydom będącym wyznawcami innej religii, a jest nad wyraz pobłażliwy dla wszelkiej maści przestępców… (vide choćby Gąsiorowski & Bagsik).

Czy zatem (jak pisze Neuger w posłowiu) tekst rzeczywiście prezentuje symetrie czy może jednak dysproporcje, osobliwe tanato-współzawodnictwo, ugruntowywanie półprawd i stereotypów niech każdy oceni we własnym sumieniu.

Nagromadzenie tylu dyżurnych kalek, sensacji, uproszczeń, tematów niby ważnych, niby poruszających, zawsze nośnych, ale w sumie już oklepanych powoduje, że estetyka tekstu podąża raczej w kierunku przysłowiowej brazylijskiej telenoweli niż dramatu skłaniającego do głębszej refleksji.

Jeśli „Historia Jakuba” ma prowokować do pojedynku na narodowe traumy, prawość, nieskazitelność czynów i intencji, wałkowania dobrze znanych sloganów wciąż na nowo – ok, sprawdzi się w stu procentach choć w sumie nie wnosi nic odkrywczego. Jeśli czytelnik liczy na namysł nad rzeczywistą postacią, dylematami, decyzjami księdza Wekslera – trafi jak kulą w płot, bo Słobodzianek nietuzinkową biografię zamienia w parodię.

Po genialnej Naszej Klasie - spore rozczarowanie.

P.S. Choć może to zamierzona przewrotność. Może, jakby się głębiej zastanowić, to wszystko razem wzięte faktycznie jest śmieszno-żałosne…

Kulisy plebanii, figle proboszcza, mit celibatu, hipokryzja kleru, wyglancowane sumienia zdeprawowanych owieczek, uwalniająca moc rozgrzeszenia, iluminacje młodego kleryka.

Żydostwo Bergsona, faszyzm Heideggera, aprioryzm Hegla, personalizm Wojtyły. „Ateistyczny kapitalizm”. „Odpustowy katolicyzm”.

Esbecja, komuna, donosicielstwo, esesmani z psami, chłopi z widłami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Polska odwraca oczy" to szesnaście migawek zaczerpniętych z biografii obywateli, którym przyszło zderzyć się ze światem (choć po lekturze ciśnie się na język określenie "półświatkiem") instytucjonalno-aministracyjno-urzędniczym.

Autorka przywołuje bulwersujące wydarzenia dobrze znane z nagłówków prasowych. Czytelnik staje się świadkiem wynaturzeń kolektywnie skrywanych za murami zakładów penitencjarnych, izb dziecka, szpitali psychiatrycznych, gabinetów urzędników, korporacyjnych open space'ów... Spotyka między innymi wychowanków zabrzańskiego ośrodka sióstr boromeuszek (z osławioną carycą Bernadettą), dzieci porzucone przez rodziców harujących w UK, żonę Trynkiewicza z jej nader osobliwym sposobem rozumowania, kobiety rutynowo gwałcone (oczywiście "na własne życzenie") na wyjazdach służbowych realizowanych w ramach projektu unijnego, urzędników karnie odprowadzających haracz przełożonemu.

Z jednej strony mamy tu całą feerię patologii toczących „bezosobowy” aparat państwowy. Prawo robione „na zamówienie”, przepisy osłaniające cwaniaków, ustawki prokuratury z policją, bagatelizowanie gwałtów, fikcję resocjalizacji, degrengoladę systemu sądownictwa, opóźnianie śledztw, grę na przedawnienie, dobrodziejstwo wyroków w zawieszeniu. Modelowanie statystyk. Tak niewyobrażalną, że aż wzruszającą niedrożność elementarnego przepływu informacji pomiędzy instytucjami państwowymi. Sankcjonowanie przemocy, błędne diagnozy, naginanie przepisów. Wyuczoną nieudolność, niekompetencję, by nie powiedzieć półanalfabetyzm funkcjonariuszy państwowych. Gorliwe kultywowanie filozofii spychotechniki, tumiwisizmu…

Z drugiej, ułomności te już całkiem ludzkie, indywidualne, "namacalne". Cynizm, prostactwo, bezczelność, hipokryzja, lokalne układziki i zmowy milczenia. Świadome przymykanie oczu na cudzą krzywdę, w imię kurczowego trzymania się posad (z i tak przecież głodowymi pensjami). Błędne koło patologii i upokorzeń. Pełzająca agresja, zawiść, pragnienie zemsty. Analfabetyzm emocjonalny. Spiętrzenie nieprzepracowanych traum, krzywd, kompleksów z dzieciństwa. Bezsilność, bezradność, brak alternatywy. Dojmujące poczucie krzywdy i niesprawiedliwości społecznej.

Kopińska odmalowuje obraz dość ponury. Instytucje państwowe jawią się jako prywatne folwarki pańszczyźniane, poligony doświadczalne, wylęgarnie nadużyć. Ich zarządcy, pracownicy, osoby wykonujące zawody zaufania publicznego - jako wolni od wszelkiej odpowiedzialności psychopaci lub spolegliwe trybiki lokalnych układów. Urzędy, wciąż traktowane są jak dojne krowy. Wciąż króluje kolesiostwo i nepotyzm. Wciąż trzeba kombinować i „załatwiać”. Struktury funkcjonariuszy państwowych przypominają struktury mafijne.

Wydaje się, że „Polska…” jak w soczewce skupia skrzyżowanie mentalności homo sovieticusa z mechanizmami typowymi dla kraju postkolonialnego. Korporacyjne sitwy, nadużywanie władzy, sadyzm, zarządzanie przez chaos. Korupcja. Obfitość usprawiedliwień, codzienne kompromisy z własnym poczuciem przyzwoitości, uwalniająca moc wymówek (a to kredyt, a to praca, a to dzieci, a to przecież-wszyscy-tak-robią). Pozoranctwo, konformizm, kumoterstwo, kompensowanie deficytów przez gnębienie innych – podwładnych, słabszych, zależnych. Powszechna bierność, przyzwolenie. Stopniowe, dyskretne, konsekwentne, systematyczne przesuwanie granic. Postępująca znieczulica społeczeństwa „na dorobku”…

I choćby nie wiem jak bardzo człowiek chciał wierzgać i wrzeszczeć, że zaprezentowane wydarzenia to wyłuskane z pietyzmem, skrojone pod publiczkę, napompowane tanią sensacją, medialne "hiciory" rodem z faktoidu, nie da się zaprzeczyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, że to twarde fakty. W dodatku wydaje się, że Kopińska potraktowała je w sposób poważny, rzetelny. Dlatego, mimo próby zachowania zdrowego dystansu, książka jest dość frustrująca. Biorąc pod uwagę podobne tematy omawiane choćby w programach typu „Państwo w Państwie” trudno nie mieć poczucia, że pewne patologie to raczej wystudiowane „praktyki biznesowe” niż wypadki przy pracy… Lektura smutna tym bardziej, że przecież te rzeczy wydarzały się nie w obcym, abstrakcyjnym, łatwym do obśmiania PRLu, ale w rzeczywistości już po-transformacyjnej, a więc całkiem współczesnej, tej wymarzonej - "naszej".

Nie wiem, może dla równowagi psychicznej faktycznie lepiej odwrócić oczy i udać się na jogging czy ukręcić smoothie, przynajmniej człowiek podrasuje sobie poczucie kontroli i sprawstwa..

Na koniec dodam tylko, że tytuł jest jak najbardziej aktualny w kontekście politycznej bieżączki tudzież wyrabiania sobie stanowiska w kwestii "dobrej zmiany" / „rozwalania systemu" / utrzymania status quo (niepotrzebne skreślić).

"Polska odwraca oczy" to szesnaście migawek zaczerpniętych z biografii obywateli, którym przyszło zderzyć się ze światem (choć po lekturze ciśnie się na język określenie "półświatkiem") instytucjonalno-aministracyjno-urzędniczym.

Autorka przywołuje bulwersujące wydarzenia dobrze znane z nagłówków prasowych. Czytelnik staje się świadkiem wynaturzeń kolektywnie skrywanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Listy do młodego poety" to zbiór 10 listów skierowanych przez Rilkego do niejakiego Franza Kappusa (wówczas dziewiętnastolatka, studenta akademii wojskowej), który to Kappus zasłynął w zasadzie tylko i wyłącznie tym, że Rilke był mu uprzejmy odpisać, a on wpadł na pomysł by te listy opublikować (taktownie pominąwszy swoją część korespondencji).

Fizycznie tomik jest zupełnym chuderlaczkiem. Cieniutki, kościsty, niepozorny. Tyciusieńki. Łatwo ominąć go wzrokiem lub zapodziać między szpargałami. Treść przedstawia się jednak całkiem odmiennie. Rilke dotyka w swych listach tematów zacnych i ważnych. Wewnętrzna uczciwość, pokora, spokój, korzenie procesu twórczego, skarbiec dzieciństwa, poszukiwanie „głębi rzeczy”, zaufanie do twórczej, budującej przestrzeni samotności, doświadczanie ciężaru płci, obrastanie w konwencje, zadawanie pytań i cierpliwe dochodzenie do odpowiedzi, rozkosze cielesne, gromadzenie słodyczy, umiejętność wydobycia się z „wyczerpującej, gadającej i trajkoczącej wielości”, zmaganie z życiem, aktywne uczestnictwo, osadzenie w teraźniejszości, „stawanie się”, przemiana, wyciszenie, pogarda, miłość, zwątpienie, religia. Do wyboru do koloru, nic tylko czerpać garściami.

Dywagacje literaturoznawcze pozostawiam specjalistom. Jako prosty czytelnik wspomnę tylko, że lektura "Listów..." to plaster na współczesną nadprodukcję bodźców. W pamięć zapadają szczególnie treści dotyczące doświadczania smutku i samotności. Zachęca do wyciszenia, namysłu. Tekst wart dziesiątek posiadówek na kozetce...

Duńczyk mógłby pewnie klasnąć w ręce i zakrzyknąć „Hygge!”. Mnie pozostaje wyrazić opinię, że obcowanie z tak szlachetnym, rozumnym, esencjonalnym tekstem to czysta przyjemność. W dzisiejszym zabieganym, rozgdakanym świecie niektóre treści brzmią wręcz prowokacyjnie.

"Listy do młodego poety" to zbiór 10 listów skierowanych przez Rilkego do niejakiego Franza Kappusa (wówczas dziewiętnastolatka, studenta akademii wojskowej), który to Kappus zasłynął w zasadzie tylko i wyłącznie tym, że Rilke był mu uprzejmy odpisać, a on wpadł na pomysł by te listy opublikować (taktownie pominąwszy swoją część korespondencji).

Fizycznie tomik jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Mury Hebronu” to debiut Stasiuka z roku 1992. Jak autor mawia w wywiadach to eksperyment, który miał mu ułatwić wślizgnięcie się do literatury polskiej kuchennymi drzwiami. Zamierzony efekt został osiągnięty, chyba nawet z nawiązką, czemu trudno się dziwić, bo narracja łącząca klimat półświatka, naiwność kobiet z wulgaryzmami i symboliką biblijną jest od lat sprawdzoną receptą na sukces. Podobno książka jest pokłosiem osobistych doświadczeń pisarza, który odsiedział za dezercję z wojska 1,5 roku. Podobno jest „wizją człowieka zamkniętego w mentalnym więzieniu budowanym przez autora z naturalistycznym zapamiętaniem”. Podobno miała być antysystemowa.

Treść otwiera deliryczno-obłąkańczy, rytmiczny monolog-myślotok człowieka osaczonego czterema ścianami betonu, potem, smrodem – „topografią istnienia”. Pustka i cisza toczą jego ciało, mózg, świadomość. Pozbawiony imienia staje się jedynie wagą, objętością, barwą, stanem skupienia.

Rzecz dotyczy tego co za kratami, więc mamy tu do czynienia z sytuacjami iście więziennymi. Czasem ktoś wydziabie majora, czasem „pięciokilową pucką przypierdoli w beret”, świśnie cwela kindybałem, fachowo „podzeluje ślipia”, demonstracyjnie przykira z cudzego kubana. Życie obfituje w lokalne strategie i rozrywki. Panowie zabezpieczają dostawy szlugów, czaju, „prawidłowy przepływ informacji”; szczodrze rozdają w……l. Ciągle chce im się r….ć, a więc k....y prężą się jak ułańskie dzidy. Gdy cweli jak na lekarstwo czasem coś przyczaszkują i rodzi się z tego „piękny” pomysł. Czasem odwiedzają ich naiwne „zakochane pizdy”, czego sami nie są w stanie zrozumieć, ale korzystają, bo zasady są proste: „od frajerstwa trzeba wyrywać, co się da. Frajer to nie człowiek”. Niektórzy mają odgibane bardziej niż inni. Początkujący czerpią garściami od mistrzów…

Widoki dookoła równie arcywięzienne: opuchnięte rozporki, zaspermione posadzki, cieknąca krew, pogruchotane nosy, niewiarygodnie puste twarze, sierpy, zwody, obite żołądki. W ramach urozmaicenia „drewno mięśni dookoła opustoszałych oczu”, ośmiornice oplatające barki, czaszki usadowione w splocie słonecznym, „nagie kobiety wspinają[ce] się po owłosionych ramionach”. „Złachmaniony papier” świerszczyków, a na jego powierzchni „ociekające brochy i ciasne dziury”. „Znieruchomiałe kokony szarych koców”, „stalowe zarośla łóżek”.

Naprzeciw wolności tych, którym uda się na jakiś czas wyjść poza mur stoi „całe to kurestwo urzędasów, sędziów, kupionych i wystraszonych adwokatów, wściekłych prokuratorów, klawiszy – tych łańcuchowych psów (…) cały ten pierdolony burdel myślący tylko to tym, jak [ich] zamknąć, zagłodzić, zgnoić i jeszcze zmusić do poprawy”.

„Mury…” to właściwie szkice z degrengolady, deprawacji, z której tym trudniej się wyrwać, im bardziej odziedziczyło się ją po przodkach; błędne koło met, melin, alkoholizmu, złodziejstwa, cwaniactwa. Większość bywalców zakładów penitencjarnych „wczasowała w poprawczaku” i ma świadomość, że „prędzej czy później brama kryminału jebnie za plecami”.

Czy tekst jest rzeczywiście tak brutalny, wulgarny, szokujący? W porównaniu z obscenicznością sączącą się z mediów, filmów, teledysków, Internetów itede, itepe chyba niespecjalnie. Jest taki jak ludzie, o których mówi. Daleki od subtelności, ale całkiem uzasadniony. Ot, perliste, mięsiste, realistyczno-naturalistyczne, jak najbardziej adekwatne treści branżowo-środowiskowe, uwiarygadniające przekaz. Nie ma co pąsowieć czy się oburzać, wszak pudło to nie „pączki u cioci” ani uzdrowisko. Oczywiście trochę tutaj ironizuję, ale książka jest całkiem na serio. Sugestywna, pouczająca, nieskażona naiwnością, ckliwymi historyjkami, nowomową czy poprawnością polityczną.

Całkiem udany mariaż klimatów prasko-więzienno-meliniarskich. Denudatio pulpae w pełnej krasie.

„Mury Hebronu” to debiut Stasiuka z roku 1992. Jak autor mawia w wywiadach to eksperyment, który miał mu ułatwić wślizgnięcie się do literatury polskiej kuchennymi drzwiami. Zamierzony efekt został osiągnięty, chyba nawet z nawiązką, czemu trudno się dziwić, bo narracja łącząca klimat półświatka, naiwność kobiet z wulgaryzmami i symboliką biblijną jest od lat sprawdzoną...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nie trzeba słów Armando Quintero, Marco Somá
Ocena 7,9
Nie trzeba słów Armando Quintero, M...

Na półkach: , , ,

Urocza, ciepła, wzruszająca, optymistyczna nanohistoryjka o przytulaskach, czułości, dotyku, okazywaniu uczuć. Wśród tylu dźwięków dookoła czasem rzeczywiście "nie trzeba słów". W dodatku można się tego nauczyć...

Fajna kolorystyka, porządne wydanie, sztywna oprawa.
Minimum słów, maksimum treści.
Cacuszko.

Urocza, ciepła, wzruszająca, optymistyczna nanohistoryjka o przytulaskach, czułości, dotyku, okazywaniu uczuć. Wśród tylu dźwięków dookoła czasem rzeczywiście "nie trzeba słów". W dodatku można się tego nauczyć...

Fajna kolorystyka, porządne wydanie, sztywna oprawa.
Minimum słów, maksimum treści.
Cacuszko.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Stary wiejski dureń, zwyczajny-niezwyczajny poborowy, kobieta czytająca ze smug na asfalcie, dziewczyna w potrzasku, "potwory z zewnątrz". Znajomi, "którzy jeszcze są znajomymi". Celebrytka, żyjąca niczym „bezmyśln[y] baloni[k], który co chwilę szaleńczo wyrywał się w inną stronę”. Kobieta, która „większość życia spędziła, czekając, aż coś się wydarzy, i nie dostrzegając, że coś wydarza się ciągle”. Mężczyzna, który „panicznie bał się bycia pośrodku, bycia konkretnym typem człowieka, bycia „jednym z”. Kolejny – „niecierpliwy, drażliwy, roztrzęsiony”, który „wygląda, jakby wszystkich bez wyjątku nienawidził i tylko czekał, aż ktoś go znowu rozczaruje”. I jeszcze następny. Ten, który „przy szybie, za książką i na kacu, próbował spokojnie nienawidzić świata”…

„Poszarpane, nieprzewidywalne” życie. Zwalona ściana kamienicy, pokrzepianie alkoholem, gwałt, katastrofa lotnicza, górskie schronisko, pożółkłe fotografie, samochodowa sprzeczka, jazda na rowerze, przedział kolejowy, uliczna latarnia, bezsenność, „drżące, szarpane wiatrem” wierzchołki drzew.

Szara, zwyczajna, do granic możliwości pospolita codzienność. Spacery na wydmy, gra na flecie, wizyty u dziadka, krojenie kanapek, puszczanie latawca, czytanie gazety, pies cierpliwie czekający przy fotelu, sobotnie wszystko jedno, ukradkowe taksowanie wzrokiem w przedziale kolejowym, jazda na rowerze.

Esencja ludzkich życiorysów. Gabinet luster. Urodzaj portretów psychologicznych. Tęsknoty, lęki, straty, zemsty, zdrady, niezaspokojenia, rezygnacje, niedoskonałości, nałogi, pozorność. Wiek, w którym "trochę to najwięcej, na co można liczyć". "Czołganie się po brzytwach". "Niezbędno-niepotrzebny łańcuch uśmiechów, alkoholu i żarcia".

Panorama kilkunastu żyć. Krzyżówka historii, legend, występków, opowieści, zbrodni, wyrzutów sumienia, niezrozumień, niezdążeń.

Wzajemne oddziaływanie.
System naczyń połączonych.
Absorpcja – emisja.
Początek – koniec.
Nabrzmiewanie – wygaszanie.
Tymczasowość – przewlekłość.
Rzeczywistość – fantazje.

Znów jakaś niedookreślona drżączka, efemeryczność, naznaczenie. Znów coś zatacza koło. Coś wisi nad ludźmi plącząc ich losy, konstruując części wspólne między pozornie odrębnymi istnieniami. Drobiny?, odłamki?, skrawki?, matryce?, resztki?, relikty?, rysy?, świadectwa?, blizny?, dowody?... Znów nad ludzką krzątaniną uwija się los.

Osobliwe spojrzenie na tak już przecież znajomą, swojską, obgadaną na milion sposobów bieżączkę. Rodzinne, kuchenne, sąsiedzkie, uliczne, parkowe scenki rodzajowe. Treści niby prozaiczne, ale jakże zajmujące, w jak intrygującym wydaniu. Zbiór historii między którymi dryfuje jakiś wspólny mianownik. Choć może wcale nie…?

Pozostaje mi się tylko zgodzić się z opinią wyrażoną przez Michała Nogasia – "Jakub Małecki nie zawodzi. „Ślady” to dowód na to, że „Dygot” nie był przypadkiem..."

Mnie smakuje. Kiedyś chapnę sobie jeszcze raz.

Stary wiejski dureń, zwyczajny-niezwyczajny poborowy, kobieta czytająca ze smug na asfalcie, dziewczyna w potrzasku, "potwory z zewnątrz". Znajomi, "którzy jeszcze są znajomymi". Celebrytka, żyjąca niczym „bezmyśln[y] baloni[k], który co chwilę szaleńczo wyrywał się w inną stronę”. Kobieta, która „większość życia spędziła, czekając, aż coś się wydarzy, i nie dostrzegając,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez życie „kolebi[ąc] się spazmatycznie ze swoją platynową miednicą”, „skazana na odtwarzanie w całości historii swojego wypadku”. W jej ciele, ciągle i na okrągło wije się "smok bólu".

W swojej najnowszej powieści Zeruya Shalev porusza problematykę specyficzną dla perspektywy kobiecej. Mamy tu feerię rozważań dotyczących rodziny, macierzyństwa, miłości, małżeństwa, bliskości, oddalenia, rozmaitych krzywd. Mamy wiwisekcję „warstwy brudu narosłej w ciągu wielu lat wspólnego życia”, „beznadziejności kobiecego wysiłku", zaludniania królestwa posłusznymi poddanymi, rozżalenia odczuwanego w stosunku do własnego dziecka, które nie jest „wymarzonym dzieckiem, bo nie jest córką ukochanego mężczyzny”. Mamy rozczarowanie, żal, gniew, stare-nowe życie, nowe-stare zakochanie, starą-nową rozkosz, tęsknotę, która „zmieszana z pragnieniem urodzenia dziecka stworzyła pozór zakochania”.

Lektura konsekwentnie prowadzi czytelnika w kierunku pytań o jakość i fundamenty relacji, o uczciwość względem partnera, ale może przede wszystkim względem samej siebie, własnego sumienia, własnego poczucia sprawstwa i odpowiedzialności. Czy kobiece poświęcenie dla ukochanego ma sens? Czy możliwe jest zachowanie równowagi między całkowitym zatraceniem się w ukochaniu, a wypracowaniem swojej odrębności? Czy owo całkowite poświęcenie może uchronić przed porzuceniem? Czy warto angażować się w cudze cierpienie? Czy warto wyjść za mąż „bez entuzjazmu, bez radości, tylko dlatego, że tak robią wszyscy ludzie"? Czy aby na pewno „wszyscy jesteśmy skazani na tęsknotę za poprzednim etapem życia, który z reguły także nie był zbyt szczęśliwy"? Czy to prawda, że "z biegiem lat doskonalą się umiejętności ranienia, zaś umiejętność czerpania radości obumiera"?

Prawdziwym mistrzem ceremonii wydaje się jednak być tytułowy Ból. Ból, który wciąż "narzuca własne zasady, zakłóca rutynę dnia jak noworodek". Ciągle nawracający, odmieniany przez wszystkie przypadki. Psychiczny, fizyczny, realny, wyimaginowany, historyczny, współczesny, wymierzany celowo lub nieświadomie. Wyzierający z każdej niemal stronicy. Zadawany wszystkim przez wszystkich. Serwowany w ilościach przyprawiających o mdłości staje się, mam wrażenie, swoją własną parodią. Trauma, traumę, traumą pogania. Ileż można babrać się w zamierzchłej(!) przeszłości??? W pewnym momencie nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że bohaterka nurza się w tym bólu celowo, z rozmysłem, że czerpie z tego przyjemność, że uprawianie tego ciągłego nurzania się jest jej do czegoś żywotnie potrzebne...

Młyny znaków zapytania zaczynają więc mielić po raz kolejny: Czy ból sprawia nam ktoś nieznany czy sami go poszukujemy i podświadomie ciągniemy do niego jak mucha do miodu? Czy ból może być środkiem do osiągnięcia celu? Czy lepiej z bólu zrezygnować i opłakać stratę czy może wciąż kurczowo się go trzymać, eskalować, pielęgnować, podsycać i czerpać z niego korzyści? Czy nadgniłe, obolałe relacje z najbliższymi można naprawić jeszcze większym bólem? Czy nieustanne brodzenie w przeszłości ma sens? Czy "szaleńcza" pogoń za dawną miłością to tęsknota za ukochanym, czy po prostu za młodością? Czy dom to przestrzeń darzących się wzajemną miłością i zrozumieniem członków rodziny czy może tylko budowane z wysiłkiem „pozbawione fundamentów gniazdo”, składowisko przedmiotów? Czy stabilność to bezpieczeństwo czy apatia? Kiedy rodzina wyczerpuje swój potencjał? Czy walka o jej zachowanie, za wszelką cenę ma sens? Ile mąk trzeba przeżyć, a właściwie ile cierpienia trzeba sobie zadać, by móc pokochać swoje życie za to, co się ma, a nie to, czego się nie ma?

Akcja osadzona jest we współczesnym Izraelu. W tle nieuchronnie pojawia się pełen katalog „produktów eksportowych” z zakresu historii kraju i jego egzystencji na Bliskim Wschodzie: trudne sąsiedztwo, zagłada, zamachy terrorystyczne, pobór do wojska, fantazja o koegzystencji – „najbardziej pociągając[a] fantazj[a] tego regionu”, trud pojednania, wybaczenia, pokory, coraz bardziej radykalizujący się głos ludu, dziedziczenie marzeń i koszmarów, rozstawanie z domem, z dzieciństwem, dyktat przeszłości… (Jest również coś o tanim, polskim naśladownictwie oryginalnego niemieckiego wychowania i powstaniu w getcie warszawskim.) Wystarczyłoby jednak podstawić inne zmienne i z łatwością mogłaby zostać transplantowana na grunt każdej innej rodziny, każdego innego kraju, każdej innej „narodowej traumy”.

Czy miłośnicy literatury przez duże L mogą czuć się lekturą „Bólu” usatysfakcjonowani? Czy można go potraktować jako książkę wybitną? Mam wątpliwości. Czyta się ją błyskawicznie, jest na swój sposób intensywna, absorbująca, totalnie kobieca, do bólu (nomen omen) banalna i ludzka. Według mnie jednak zbyt oczywista, zbyt dosłowna, zbyt drobiazgowa, zbyt naiwna, zbyt moralizatorska. Większość refleksji, powtarzających się jak mantra konstatacji, że życie jest sumą cudów i katastrof, a „kłamstwa wracają do nas i podstawiają nam nogę” jest w sumie dość trywialna. Poetyka, finezja, o której naczytałem się tyle dobrego przed sięgnięciem po lekturę okazała się ciutę kaprawa i kiczowata. Nawet jeśli potraktować tę opowieść jako metaforę, parabolę, itede, itepe, jest dość przeciętna, w szczególności jak na literaturę izraelską.

Wydaje się, że książka będzie atrakcyjna głównie dla miłośników wątków męsko-damskich, przeszłościowo-przyszłościowych, dylematów matczyno-małżeńsko-romansowo-zawodowych oraz lekkich, popkulturowych prawd życiowych wyrażonych w konwencji internetowych memów. Przykład: „Chodzimy po świecie z gigantycznym pająkiem na głowie, nieświadomi jego obecności.”

W sumie „Ból” pozostawił mnie w lekkiej schizofrenii... Z jednej strony mam wrażenie, że opływające w zachwyty recenzje są mocno na wyrost, że niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, że lektura jest w stanie pozytywnie zaskoczyć tylko pod warunkiem nastawienia się na dobre, wciągające, ale jednak czytadło (i w takim znaczeniu polecam ją z ręką na sercu). Z drugiej – korci mnie by sięgnąć po inne powieści autorki (której twórczość dotychczas nie była mi znana).

Bohaterką powieści jest kobieta dojrzała, stojąca na progu menopauzy. Mężatka, matka dwójki (już podrośniętych) dzieci, dyrektorka szkoły, Żydówka cierpiąca na "ból post-traumatyczny". Niegdyś "sparaliżowana ze smutku", „wciąż czymś zajęta dziewczynka”, pewnego dnia „narodziła się z powrotem pojedyncza i samotna". Zawieszona w "przerwie między pamięcią a odnową” idzie przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kurz bitewny, konie taplające się we własnych jelitach, „ścierwa sępów, pomieszane z ludzkimi szczątkami”, „pełen zapału a niedoświadczony” wojownik, armatni wystrzał; piękny medyczny przypadek.

Plugawe kurtyzany, „arcydzieła ciesiołki i mechaniki”, „dwaj cieniutcy przeciwnicy”, leprozorium, żarłoczna pelagra, zbójeckie bandy, płaszcz „pusty jak całun upiora”. Błędne ogniki, „choroba świerszczy”, beczka z winem.

Pasja, niedoświadczenie, porywczość, zapał, brak bojaźni, brak wątpliwości, brak tęsknoty. Młodość – „wiek, w którym każde nowe doświadczenie, nawet makabryczne i okrutne, pulsuje gorącym ukochaniem życia”.

Serce – rozum, emocje - rozwaga, miłosierdzie - postrach, braterstwo – wrogość, dobroć – okrucieństwo, obecność - brak, nadmiar - niedobór, porywczość – cierpliwość, bezeceństwa – „szczodre szafowanie moralnymi sentencjami”.

Pierwiastek żeński – pierwiastek męski, swawola – rozpacz, moralność – rozwiązłość, zachłanność - wyrzeczenia, odpowiedzialność – dziecinada...

Wschód – Zachód, „chmura Turków” – „weterani chrześcijaństwa”, kościół instytucjonalny – odszczepieńcy, kapitalizm – socjalizm, totalitaryzm – ruch oporu, egzekucja – posłuszeństwo, zagłada - odrodzenie...

Dwie półkule. Przemyślna machina. Mania przepoławiania. Rozszczepienie. Dualizm. Skrajności. Zagubienie. Przegięcia. Radykalizmy. Nawiedzenia. Prywatne batalie. Autoagresja. Walka. Wojna. Temat „kuszący przez swoją tajemniczość”.

„Niebo zadrgało jak naciągnięta błona, susły w norkach wbiły w ziemię pazurki, sroki, nie wyjmując głowy spod skrzydła, wyrywały sobie po pióreczku sprawiając sobie ból, dżdżownica pożarła własny ogon, żmija ukąsiła się własnymi zębami; osa złamała sobie żądło na kamieniu – każde stworzenie zwracało się przeciwko sobie, szron na kamieniach zamarzał w lód, mchy zmieniały się w kamienie, a kamienie w mchy, suche liście stawały się ziemią, gęsta, twarda żywica bez litości uśmiercała drzewa. I człowiek ruszył zajadle przeciwko sobie, mając obie ręce uzbrojone w szpady.”

Uroczy kolaż makabreski, powieści przygodowej, horroru, pastiszu, traktatu filozoficznego, opery mydlanej.

Cóż za suspens! Bardziej drukowanymi już się nie da...

Kurz bitewny, konie taplające się we własnych jelitach, „ścierwa sępów, pomieszane z ludzkimi szczątkami”, „pełen zapału a niedoświadczony” wojownik, armatni wystrzał; piękny medyczny przypadek.

Plugawe kurtyzany, „arcydzieła ciesiołki i mechaniki”, „dwaj cieniutcy przeciwnicy”, leprozorium, żarłoczna pelagra, zbójeckie bandy, płaszcz „pusty jak całun upiora”. Błędne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Wchodzi koń do baru” to lektura wielopłaszczyznowa. Za pośrednictwem pięćdziesięciosiedmioletniego performera, środków wyrazu specyficznych dla stand-up’u, slapsticka, „kaskad[y] dowcipów wyciągniętych z dupy”, wycinka izraelskiego społeczeństwa zakotwiczonego w "czarującej strefie przemysłowej", piwnicznego klubu „w ponętnych oparach radonu” oraz pewnego czwartkowego wieczoru Dawid Grosman bada indywidualne i poniekąd zbiorowe emocje.

Przywołuje historyczne traumy, demony wojny i Holocaustu. Z prestidigatorską precyzją potrząsa polityczną puszką Pandory. Konfrontuje mieszkańców Netanji [głównej bazy wojskowej w okresie Wojny o Niepodległość, pierwszego miasta utworzonego w niepodległym państwie Izrael] ze smrodkiem mitów, kłamstewek, wybuczeń, wygwizdań, przemilczeń, ucieczek będących integralną składową fundamentów współczesnego Izraela. Bezpośrednio dotyka tematu nękania Palestyny: wywłaszczeń, blokad, godziny policyjnej, prewencyjnych aresztowań pod byle pretekstem, reglamentowania prądu, plombowania studni, "sprawiedliwego odwetu"… Jednocześnie, na przykładzie głównego bohatera, pokazuje jak głęboko doświadczenie wojenne determinuje życie następnych pokoleń.

Równolegle, w tle, przygląda się zagadnieniu jakości kontaktu współczesnego człowieka z kulturą, przy czym drąży temat zarówno z punktu widzenia potrzeb mieszczańskiego odbiorcy, konsumenta, który ma jasno sprecyzowane oczekiwania (wszak „płaci i wymaga”), jak i artysty, który zamiast szybko, bez zbędnych ceregieli dostarczyć klientowi uzgodniony towar, nieoczekiwanie czyni publiczność zakładnikiem własnych dramatów, staje się „istną erupcją”, „bezgranicznie zespala się z jakimś swoim pierwotnym żywiołem”, przekształca spektakl w seans terapeutyczny, spowiedź, ejakulując w świetle jupiterów zgnilizną, która fermentowała w nim od kilkudziesięciu lat.

Uczestnik nieprzewidzianego, niechcianego, niemożliwego do ogarnięcia umysłem, do zaakceptowania wydarzenia na przemian śmieje się do rozpuku, oblewa pąsem, kamienieje, szyderczo parska, wali w stół, biega na rękach, wrzeszczy na noworodka, żąda zwrotu pieniędzy. Cichcem wymyka się z burzącej równowagę sytuacji. Nie chce rozdrapywania ran; nie chce oglądać się wstecz, nie chce schodzić do krypty. Chce być bawiony, chce się czuć wyłącznie dobrze. Żąda rozrywki, dowcipów. Broni się przed myśleniem. Ucieka przed słuchaniem i słyszeniem. Robi wszystko by nie skonfrontować się z życiem, z prawdą. Nie za bardzo wie jak należy na nią zareagować, jakiego wyboru dokonać…

Autor porusza, wstrząsa, daje po pysku, bawi. Zaprasza do dokonania rachunku sumienia, wybaczenia, pojednania. Zachęca do podróży w przeszłość, pochylenia się nad cierpieniem innych, do podjęcia wysiłku zrozumienia drugiego człowieka. Rozkłada na czynniki pierwsze pułapkę eskapizmu, cynizmu, komedii. Stawia odwieczne pytania o to co właściwie wiemy o swojej Matce czy Ojcu. Kim byli? Czego doświadczyli? O czym myśleli, gdy zbyt długo patrzyli w okno nic nie mówiąc? Ile w tym naszej winy? Czy mieliśmy na to jakikolwiek wpływ? Czy wytrącenie ich z katatonii ich własnych traum było w zasięgu naszych możliwości? Czy próbowaliśmy?

Książka jest rzeczywiście przejmująca. Prawdopodobnie podziała na każdego w inny sposób i w różnych proporcjach – w zależności od daty urodzenia, biografii i kodów kulturowych. Mnie zostawiła w ciszy, w zadumie, z poczuciem niesprecyzowanego fizycznego dyskomfortu; wżarła się w mózg. Przypuszczam, że kiedyś do niej wrócę.

„Wchodzi koń do baru” to lektura wielopłaszczyznowa. Za pośrednictwem pięćdziesięciosiedmioletniego performera, środków wyrazu specyficznych dla stand-up’u, slapsticka, „kaskad[y] dowcipów wyciągniętych z dupy”, wycinka izraelskiego społeczeństwa zakotwiczonego w "czarującej strefie przemysłowej", piwnicznego klubu „w ponętnych oparach radonu” oraz pewnego czwartkowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Autora ani bohatera „Pierwszego Śniegu” nie trzeba specjalnie przedstawiać. Seria jest ponoć kultowa, a jej główny bohater - „samowolny, arogancki, kłótliwy, niestabilny”, „herostratesowo słynny”, ulepiony z „twardej, sztywnej i trudnej w obróbce” gliny, niezrównany posiadacz "genu szczurołapa", komisarz Harry Hole - to marka sama w sobie. Co jakiś czas przychodzi mu stanąć w szranki z „potworną porą ciemności", dumę dawno "przełknął już razem z whisky i wielokrotnie wyrzygał", wraz z pierwszym sztachnięciem się zapachem bestii ogarnia go drżenie i podekscytowanie, a „po podekscytowaniu nadciąg[a] Wielkie Otępienie, będące jednocześnie wszystkim, zakochaniem i oszołomieniem, ślepotą i jasnowidzeniem, sensem i szaleństwem."

Treść książki wypełniona jest bałwanami, totemami, maskami, zapachem strachu, adrenaliny, tajemniczymi chrobotami, podpełzającym ponad kolana odrętwieniem. Nesbo mnoży trupy, zwody, uniki, intrygi, podejrzenia, poszlaki. Misternie tka sieć zależności między bohaterami mieszając teraźniejszość z przeszłością. Kręci, zawraca, lawiruje, niestrudzenie zarzuca kolejne pętle i przynęty. Jak to bywa w kryminałach, tu i ówdzie słychać sapanie, dyszenie, "zamierające echo własnych kroków", ten i ów postanawia wymierzyć sprawiedliwość; dookoła czuć pot spływający po skórze i metaliczny zapach krwi.

Może wyjdę na zblazowanego bluźniercę, ale średnio podzielam zachwyty nad efektem pracy "Jo". Oto dlaczego:

1. Zbudowanie tak wielowątkowej, pełnej zwrotów akcji w logiczny i spójny sposób niewątpliwie wymaga od autora pewnego kunsztu i talentu. Za to faktycznie należą wyrazy uznania. Niemniej jednak, na widok kompozycji typu: "listopadowy śnieg przykrywał już puchową kołdrą pofałdowany krajobraz.", "chmury kamuflowały puszysty świt", "usłyszała buczenie dzwonka w środku; zabrzmiał jak trzmiel zamknięty w słoiku po dżemie", „jej ciężki chrapliwy oddech rozszarpywał ciszę, brzmiał niczym odrywanie kawałka papieru, w który pakowała dziewczynkom drugie śniadanie", "jego dłonie już szukały znajomych ścieżek, które nigdy się im nie sprzykrzyły" – zęby bolą.

2. Dla mnie - w miarę regularnego oglądacza seriali kryminalnych i politycznych - "Pierwszy śnieg" był okrutnie schematyczny i po prostu nudny. Rozkręciłem się jako tako w okolicach setnej strony. Rozumiem, że bohaterowie muszą prowadzić jakieś tam dialogi, gdzieś mieszkać, na coś patrzeć, mijać jakieś krajobrazy, mieć jakiś tam kontakt ze światem zewnętrznym. O ile wrzuty z dziedziny topografii, urbanistyki, turystycznych widoczków, chorób genetycznych, wykwintnych akcesoriów weterynaryjnych uważam za uzasadnione i całkiem ciekawe, o tyle te o norweskiej polityce zagranicznej, monarchii, stoiku Zenonie, Bush’u, rastafarianizmie, subsydiowaniu handlu z trzecim światem czy generałach z pentagonu wydają się całkiem od czapy, wepchnięte na siłę, kompletnie niepotrzebne. Pomysł "na bałwana" też jakoś nie wydał mi się specjalnie porywający, w sumie bardziej mnie bawił niż przerażał.

3. Susan Sonntag (w „Widoku cudzego cierpienia”) pisze: „Wygląda na to, że apetyt na obrazy przedstawiające ciała umęczone jest prawie tak silny jak na wizerunki ciał nagich.” Podobno obraz udręki, „ekstatyczny i zarazem nieznośny”, fascynuje i uzależnia. Jeśli to prawda, to w moim przypadku podświadome, pierwotne voyeurystyczne żądze w zakresie krwiożerczości, makabry, grozy, zła w czystej postaci, z nawiązką realizuje literatura faktu. O ile jednak drastyczność w reportażach uważam z grubsza za uzasadnioną (ma bowiem choćby demaskować, piętnować, przestrzegać), o tyle okładanie się poszatkowanymi zwłokami, nurzanie w śniegu zbryzganym krwią, "podziwianie" instalacji skonstruowanych ze zdekapitowanych głów czy poodcinanych członków, w fikcyjnym świecie wydaje mi się kompletnie jałowe. Informuję zatem lojalnie, że daleko mi do wielbiciela gatunku. W kinie - ok. W postaci drukowanej – ani trochę (ot, szkoda czasu).

4. Przez cały czas towarzyszyło mi poczucie, że zamiast historii mrożącej krew w żyłach, trzymam w rękach dotowany przez norweskie izby turystyczne prospekt turystyczny Norwegii.

5. Domknięcia poszczególnych wątków i grand finale są według mnie zbyt oczywiste i zbyt wcześnie przewidywalne.


Być może, na tle innych twórców kryminałów Nesbo rzeczywiście jest mistrzem. Być może byłbym w stanie bardziej zachwycić się „Pierwszym Śniegiem” jako stały subskrybent generowanych przez niego treści. Być może rozwój postaci Hole'a i talentu pisarza jest rzeczywiście godny podziwu. Tego nie wiem, bo to raptem druga przeczytana przeze mnie książka z cyklu. (tytułu poprzedniej nie pamiętam nawet mając przed oczami komplet okładek, pamiętam tylko że tamta podobała mi się jednak bardziej).

Mimo, iż Nesbo dotyka w sumie ciekawego zagadnienia społeczno-matrymonialnego, oprócz wątpliwej satysfakcji z w miarę wczesnego przewidzenia "kto zabił", i odfajkowania "skandynawskiego kryminału" - przez co mogę się poczuć o jeden "skandynawski kryminał" mniej wykluczony społecznie - książka pozostawia mnie w zasadzie z niczym. Ot poprawnie skonstruowany, plażowo-pociągowy zabijacz czasu, który po kilku tygodniach prawdopodobnie wyparuje z głowy.

Cóż, tak to bywa, gdy ogólne wrażenia "po" totalnie rozmijają się z wysokimi oczekiwaniami. Mam nadzieję, że ekranizacja (z powodu której sięgnąłem po ten tytuł) pokaże pazur, którego nie byłem w stanie dostrzec w czasie lektury.

Autora ani bohatera „Pierwszego Śniegu” nie trzeba specjalnie przedstawiać. Seria jest ponoć kultowa, a jej główny bohater - „samowolny, arogancki, kłótliwy, niestabilny”, „herostratesowo słynny”, ulepiony z „twardej, sztywnej i trudnej w obróbce” gliny, niezrównany posiadacz "genu szczurołapa", komisarz Harry Hole - to marka sama w sobie. Co jakiś czas przychodzi mu stanąć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od jakiegoś czasu książki dla dzieci są u mnie substytutem przysłowiowej kolejki elektrycznej. Wybierając lekturę na towarzysko-rodzinne spędy z udziałem maluchów, całkiem świadomie i całkiem egoistycznie dobieram ją bardziej pod siebie niż pod nie. Tak też było z książką „Dlaczego oczy kota…”.

W zeszłym roku, w czasie fali upałów, uraczyłem się tytułem „Dlaczego hipopotam jest gruby”. Przypadł mi do gustu na tyle, że postanowiłem skwapliwie wykorzystać okazję do zapoznania się z jego poprzednikiem – „Oczami kota…” właśnie.

Podobnie jak w "Hipopotamie...", autorka – znana ze swego zamiłowania do zwierząt lekarz weterynarii – super zrozumiałym dla maluchów (a całkiem dowcipnym dla dorosłych) językiem, relacjonuje zwyczaje zwierzęcych pań i panów. Objaśnia je (na zasadzie różnic i analogii) przez pryzmat ludzkich zachowań i ludzkich potrzeb, dzięki czemu czyni je bliższymi i bardziej zrozumiałymi.

Wykorzystując konwencję udzielania odpowiedzi na pytania, opowiada między innymi o czeluściach żołądków przeżuwaczy, osobliwościach torbaczy, fiszbinowców, jaszczurczego ogona, chomiczego pyszczka, sowiej głowy…

Rozprawia o miłosnych pieśniach ryb, sprycie lisów i wiewiórek, seksizmie pszczół, zimowej hibernacji, ewolucji, trzeciej powiece, smutnym losie żądlących pszczół, ssakach, które "całkowicie zrezygnowały z życia na lądzie i przeniosły się do wody"…

Prezentuje barwny katalog strategii obronnych, adaptacyjnych, trybów ucieczki, metod uniku, kamuflażu, sposobów zdobywania pokarmu, gromadzenia zapasów na zimę albo suszę, zalotów…

Objaśnia specyfikę wybranych wąsów, języków, ogonów, szczypców, kolców… Zwraca przy tym uwagę na znaczenie faktur, umaszczeń, zachowań typu drapanie, skakanie, lizanie, szczypanie…

Dementuje kłamstwa niecnie rozpowiadane o świniach, lisach i baranach. Udowadnia, że obrazek jeża niosącego jabłko to ściema godna amerykańskich filmów akcji, a oddychające ryby i pływające koty istnieją.

Książka obejmuje kilkadziesiąt pytań i dość rozległy wolumen bohaterów (od mrówki po płetwala).

Są to pytania dotyczące ciekawostek przyrodniczych, np.: Który zwierzak poluje za pomocą lassa?, do czego służą kądziołki przędne i wibrysy? Jakie są różnice między dromaderem a baktrianem? Do czego kretowi potrzebne łopaty, sarnom talerze a bobrowi kielnia? Do czego zwierzętom sznurowanie? Która kaczka mieszka w dziupli? Ile waży najmniejszy ptak na świecie? Które zwierzę śpi najdłużej a które najkrócej?...

Pytania na miarę tych egzystencjalnych: Dlaczego zwierzęta nie noszą ubrań? Dlaczego gęsi chodzą gęsiego? Dlaczego mucha nie spada z szyby? Dlaczego kot mruczy? Dlaczego ryba się nie topi? Dlaczego dzięcioł stuka w drzewo? Dlaczego jedne psy są małe a inne bardzo duże? Dlaczego trawa jest zielona, kot łapie myszy, żaba jest mokra, a kwiaty kolorowe? Dlaczego psy gryzą, koty drapią a raki szczypią? Dlaczego kogut ma grzebień a jamnik jest taki długi? ...

Ale również te już zupełnie poważne: Skąd się wzięły świnki morskie? Dlaczego pies macha ogonem? Dlaczego ludzie nie mają skrzydeł? Czy rośliny czują ból? Czy paznokcie mogą rosnąć w nieskończoność? Skąd się biorą sny? Dlaczego ludzie i zwierzęta umierają? Jak to jest, że ogień parzy? Dlaczego każdy człowiek jest inny? Co należy robić by nie pogubić wszystkich myśli?

No i tytułowe – na samo brzmienie którego ciarki przechodzą po plecach :D – dlaczego oczy kota świecą w nocy?

Pytania niby dziecinnie proste i oczywiste, ale jednak… Moją osobistą eureką było to, że nie wszystkie biedronki są w kropki…, w dodatku nie wszystkie są czerwono-czarne (!)

Książka dla dociekliwych maluchów, ale również dla dociekliwych dorosłych, którzy lubią podróżować w czasie. Świetnie oddaje obfitość zwierzęcego świata. Dla malucha istna kopalnia wiedzy o naszych braciach mniejszych. Uwrażliwia na ich potrzeby. Uświadamia, że zwierzaki to żyjące istoty, które podobnie jak człowiek mogą odczuwać głód, strach, ból. Fakt, że treść jest ciekawa dla dorosłych powoduje, że przy wspólnej lekturze zainteresowanie w naturalny sposób promieniuje na młodocianych. Kawał dobrej roboty. Jak zwykle w wykonaniu Doroty Sumińskiej – lekko, mądrze, z miłością, szacunkiem i w punkt.

Chciałoby się rzec, że odtąd każdy spacer czy wyprawa do lasu powinny być przygodą, ale na ile komu starczy zapału to już inna sprawa...

Od jakiegoś czasu książki dla dzieci są u mnie substytutem przysłowiowej kolejki elektrycznej. Wybierając lekturę na towarzysko-rodzinne spędy z udziałem maluchów, całkiem świadomie i całkiem egoistycznie dobieram ją bardziej pod siebie niż pod nie. Tak też było z książką „Dlaczego oczy kota…”.

W zeszłym roku, w czasie fali upałów, uraczyłem się tytułem „Dlaczego hipopotam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Złota klatka czyli Prawdziwa historia księżniczki czystej krwi Anna Castagnoli, Carll Cneut
Ocena 7,7
Złota klatka c... Anna Castagnoli, Ca...

Na półkach: , ,

„Będąc młodą…”. Wróć. Będąc młodym, no, może już nie tak młodym, ale na pewno zziębniętym przechodniem bezwiednie omiatającym wzrokiem mijane witryny sklepowe, dostrzegłem jak z wystawy księgarni łypie na mnie energetyczna okładka pełna zadziornych oczu, piór, dziobów, łebków. Za nic ma sobie miejską szarość. Za nic ma pośpiech i zmęczone twarze. Drwi ze stanów podgorączkowych, prychania, kichania, kałuż i błocka. Wytyka mnie palcem, szydzi, że szwenda się taki bez celu, zmarznięty i przemoczony. Wrzeszczy „Kup mnie”, „Weź mnie”, „Jam jest twoją gorącą kawą”, „Jam jest rozgrzewającą herbatą z imbirem”, „Jam jest twoim suplementem diety z podwyższoną zawartością witaminy C”. Grozi, że odmowa wejścia do księgarni zakończy się niechybnie paskudnym choróbskiem. Cóż, przejrzała mnie na wylot. Wygłodniały kolorów, spragniony choćby namiastki słońca, gorąca i egzotyki, wobec tak stanowczego postawienia sprawy okazałem się zupełnie bezbronny. Pobieżne przekartkowanie zawartości upewniło mnie, że to jest dokładnie coś, czego w danej chwili potrzebuję, a zadekowanie w najbliższej kawiarni umożliwiło kompulsywne zatopienie się w jej wnętrzu.

Baśń jak to baśń. Oto rozwydrzona, nienasycona, wiecznie niezadowolona dziesięciolatka o imieniu Walentyna – córka cesarza, królewna czystej krwi odwiedzana przez ambasadorów "z najodleglejszych zakątków świata" – ma obsesję na punkcie butów, kapeluszy, pasków z wężowych ogonów i ... ptaków. Podobnie jak miliardy innych wynudzonych, sadystycznych księżniczek ma nieposkromiony apetyt. Wciąż chce więcej i więcej. Wciąż domaga się bardziej i bardziej niemożliwego. Pragnie ptaka a to ze szklanymi skrzydłami, a to z koralowym dziobem, a to plującego wodą… Wreszcie żąda aby słudzy znaleźli jej ptaka, który potrafi mówić. Zachcianka jak wiadomo niełatwa do spełnienia. Tym bardziej, że panienka nie da sobie w kaszę dmuchać. Nie zadowala się głupią papugą. Piętrzą się klatki. Piętrzą się czaszki. Spomiędzy liter rozlega się świst gilotyny i lamenty „nieporadnych” służących. Mimo to dziewczyna nie daje za wygraną. Koniec końców na skutek obsesyjnej realizacji marzenia „pałac poczerwieniał od krwi i popadł w ruinę”. Aż tu nagle, ni z tego ni z owego, „pewnego dnia do wrót pałacu zapukał nikomu nieznany młody sługa o oczach ostrych jak sztylety"…

Jak widać historia mrożąca krew w żyłach. Polecam miłośnikom horrorystycznych klimatów, niedokończonych opowieści, arytmetyki tudzież statystyki, ptaków i... pięknych ilustracji.

Mógłbym popsychologizować na temat samotności, nerwicy natręctw, braku umiaru i cierpliwości, zachłanności, kompulsywnego zbieractwa i innych mniej lub bardziej przykrych przypadłości, na które wydaje się cierpieć główna bohaterka. Mógłbym już zupełnie odpłynąć w kierunku obsesyjnej determinacji w chorobliwym dążeniu do realizowania z d… wziętych celów, wywrócenia na nice priorytetów, mozolnego budowania swojej własnej, osobistej złotej klatki, ale tego nie zrobię. Prawdę mówiąc historia tej małej zupełnie mnie nie interesuje. Mam ją zupełnie gdzieś, bowiem tak jak Walentyna ma obsesję na punkcie ptaków, tak ja mam obsesję na punkcie oprawy graficznej tej książki.

„Złota klatka” to prawdziwe cacko jeśli chodzi o szatę graficzną. Przepiękne odcienie żółcieni, oranżów, szarości, czerni tu i ówdzie przełamane ostrzejszym akcentem kolorystycznym. Przepiękne czerwienie. Szmaragdowa zieleń. Głębia, nasycenie, przepych szlachetnych tonacji i faktur. Odręczne pismo. Twarze niczym wypożyczone z płócien Boscha czy Bruegela. Ilustracje jakby żywcem wyjęte z muzealnej ekspozycji. Mnogość ptasich łebków, piór, kształtów. Bogactwo detali.

Czy książki mogą służyć do głaskania? Nie wiem. Wiem tylko, że w tym przypadku zdarzyło mi kilkakrotnie pogładzić stronice. Pozostaje żal, że jest ich tak mało...

Podsumowując: rewelacja w wykonaniu fenomenalnego belgijskiego ilustratora – Carll’a Cneut’a, którego prace polecam uwadze.

„Będąc młodą…”. Wróć. Będąc młodym, no, może już nie tak młodym, ale na pewno zziębniętym przechodniem bezwiednie omiatającym wzrokiem mijane witryny sklepowe, dostrzegłem jak z wystawy księgarni łypie na mnie energetyczna okładka pełna zadziornych oczu, piór, dziobów, łebków. Za nic ma sobie miejską szarość. Za nic ma pośpiech i zmęczone twarze. Drwi ze stanów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja wybrana na chybił-trafił. Ot, zaintrygował mnie tytuł. Jak wiadomo Hrabal wielkim pisarzem był, więc pełen dobrych chęci, otwarty na nowe doświadczenia, postanowiłem dać się porwać jego osławionej poetyce.

Niestety, trafiłem jak kulą w płot. Litery zaczęły tańczyć przed oczami, historie dłużyły się niemiłosiernie, entuzjazm opadał z rozdziału na rozdział. Nieomal dostałem globusa. Mniej więcej w połowie zacząłem tracić cierpliwość i spisałem książkę na straty.

W ramach strategii never-give-up postanowiłem przeczytać notkę od autora. Bez tego raczej nie dostrzegłbym sensu snucia tych opowiadań przez prawie trzysta stron.

„...pabitel to człowiek, przed którym piętrzy się nieustannie ocean natarczywych myśli. Jego monolog płynie bez przerwy, raz jak rzeczka podziemna w jamie myśli, kiedy indziej zaś wycieka ustami. Właśnie pabienie przez sztafetę ludzkiego języka jest podawane z ust do ust niczym płonąca pochodnia… / Pabitel przeważnie niczego nie czytał, za to dużo widział i dużo słyszał. I niemal niczego nie zapomniał… / pabienie jest swoistą postawą poetycką… dąży do wyrażenie tego co niejasne i nieuchwytne…/ ludzie ci [pabitele] mają skłonność do przesady, patosu… sądy przez nich wygłaszane są mętne… / dla literatury pabitel stanowi wartość dzięki temu że jest naturalną przeciwwagą dla intelektu… / pabitelom nie zależy na posiadaniu lodówki czy telewizora. A jeśli już je mają, to korzystanie z przedmiotów sprowadzą do absurdu…".

"Każdy warsztat, każdy urząd, każde miejsce, gdzie ludzie spotykają się po to, żeby pracować lub rozmawiać, każde środowisko ma swojego pabitela, za którym tęsknimy, gdy zachoruje albo pójdzie na urlop.”

Ok, sens się zarysował. Hrabal postanowił wystawić pomnik opowiadaczom przypadkowych, prawdziwych lub wyimaginowanych, fabryczno-włóczęgowo-kolejkowo-weselno-pociągowo-urzędowo-knajpianych historyjek. Wyczuwam klimat: takich opowiadaczy jest coraz mniej, a i ludzie coraz mniej skłonni do wysłuchiwania ich wynurzeń. Naprowadzony na właściwy tor, kontynuowałem lekturę. Niestety, nawet już wyposażony w kierunek, z trudem dałem radę ogarnąć potok postaci, mnogość zdarzeń i historii z d… wziętych. Ciągle traciłem wątek, kompletnie nie mogłem się skoncentrować.

Raczej nie będę tęsknił za tą książką. Szczęśliwie dobrnąłem do końca, ale sądzę, że oprócz tytułowego opowiadania „Pabitele”, nie zostanie mi na długo w pamięci.

Przyznaję, że przed lekturą „Pabiteli” o twórczości Hrabala nie wiedziałem właściwie nic. Oczywiście byłem w stanie wymienić kilka tytułów, ale nic mi one nie mówiły. Nie żebym miał z tego powodu jakieś wyrzuty sumienia, po prostu jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do czeskiej literatury. Chcąc napocząć Hrabala i nadrobić zaległości napatoczyłem się na „Pabiteli”. Pozycja...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Banzai. Japonia dla dociekliwych Zofia Fabjanowska-Micyk, Joanna Grochocka
Ocena 7,6
Banzai. Japoni... Zofia Fabjanowska-M...

Na półkach: , ,

„Banzai” to włączony do serii „Świat dla Dociekliwych” przewodnik, który ma za zadanie pomóc w nadgryzieniu i posmakowaniu kultury Japonii. Zadanie to realizuje wzorcowo. Potrawka nie tylko wybornie smakuje, ale również cieszy oko.

Wydawnictwo w interesujący sposób pokazuje współczesną wielorakość tego obszaru w ujęciu geograficznym, kulturowym, językowym, społecznym. Autorka posługuje się adekwatnym do możliwości poznawczych młodego człowieka językiem a urokliwe ilustracje zapewniają cezurę na wchłonięcie informacji.

Japonia z opowieści Zofii Fabjanowskiej-Micyk to dostojny, osadzony w dziedzictwie cesarstwa, wyspiarski kraj Nihon, Kraj Wschodzącego Słońca, Kraj Kwitnącej Wiśni, stu sześćdziesięciu wulkanów, bogini Amaterasu, chryzantemy o szesnastu płatkach, herbacianych ceremonii. Kraj shintoizmu, buddyzmu, teatru bunraku, hiragamy, katanaki, miniaturowych wierszy, kółka hino maru, ideogramów, sylabariuszy, ery Heisei. To jednocześnie kraj mlaskania, siorbania, kilku stopni grzeczności i bicia pokłonów, słynnej aukcji tuńczyków, gumowych domów, pakunków ratunkowych, robotycznych psów, elektronicznych myjąco-suszących toalet oraz super prędkich shinkansenów. To również kraj pikników hanami, octu ryżowego, pączków na patyku, lodów o smaku ośmiornicy, czekoladowo-chrzanowych wafelków, który do perfekcji doprowadził sztukę "pustej ręki" i "miękkiej drogi", w którym dzień chłopców jest świętem narodowym, krowy karmi się musli a maty tatami występują zarówno w funkcji mebla jak i jednostki miary służącej do określenia kubatury pomieszczeń. To wreszcie królestwo origami, drzewek bonsai, anime, mangi, duszka Totoro, kotów celebrytów.

Oprócz rzeczy dość oczywistych dociekliwy mały odbiorca znajdzie w książce mnóstwo smaczków krok po kroku potęgujących zainteresowanie Japonią. (Mnie szczególnie przypadły do gustu święto siedmio-, pięcio- i trzylatków, parada golasów, malarstwo tuszowe enso, korzenie Panasonica, Toyoty i karate, wyspa świętych jelonków głodomorów i laski z wbudowaną nawigacją GPS.)

Autorce z sukcesem udało się uchwycić charakterystyczny dla Japończyków mariaż hyzia na punkcie nowinek technologicznych z uporczywym przywiązaniem do obrzędowości i dość konserwatywnych zasad współżycia.

"Banzai" to naprawdę klimatyczne opracowanie. Ciepłe, rzeczowe, ciekawe, otwierające na kulturę, egzotykę, tradycję, różnorodność, promujące szacunek dla dzieci, rodzeństwa i osób starszych. Harmonijna szata graficzna jest konsekwentnie trzymana w lejcach czerwieni, różu, khaki, czerni. Wyważone ilustracje doskonale współgrają z treścią. W zestawie: świetna mapa w wersji obrazkowej, przepisy (choć może raczej przepiski) kulinarne, słowniczek (puryści językowi dopatrzą się w nim prawdopodobnie lekkich zgrzytów, ale przecież nie o kompendium lingwistyczne tutaj chodzi).

Polecam uwadze (również osobom sporo wykraczającym poza docelową grupę wiekową 8+). Przyjemne doznania estetyczne gwarantowane.

„Banzai” to włączony do serii „Świat dla Dociekliwych” przewodnik, który ma za zadanie pomóc w nadgryzieniu i posmakowaniu kultury Japonii. Zadanie to realizuje wzorcowo. Potrawka nie tylko wybornie smakuje, ale również cieszy oko.

Wydawnictwo w interesujący sposób pokazuje współczesną wielorakość tego obszaru w ujęciu geograficznym, kulturowym, językowym, społecznym....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Całkiem odmienna staje się natura zwierzęcia, gdy ma ono poczucie własnej siły. Tak bywa i z ludźmi!" (Szczypiorski, Msza za Miasto Arras)

"Nie czekajcie. Na nic nie czekajcie.
Wychodźcie.
I biegnijcie.
Będziecie zabici w biegu.
Jeśli znajdą nas żywych, pokroją na kawałki."
Tak wtedy robili""

"...dziwne wojenne sytuacje, kiedy jeden wróg staje się obrońcą przed drugim wrogiem. W innych częściach Polski to przez Niemcami się ucieka. Ale na Wołyniu Niemcy dają bezpieczeństwo."

Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Rosjanie, Żydzi, Czesi, Madziarzy...
Chrześcijanie, protestanci, żydzi, sztundowie...

"... kiedy jedni sąsiedzi zabijają, drudzy rzucają się, by ratować."

"...nie morduje nacja ani religia. Mordować może człowiek, i to człowieka należy winić."

"Kto mówi prawdę? Wszyscy. Tylko że każdy swoją.
Każdy ma tu swoją pamięć. Każdy ma swoją historię."

"... czasów wojennych nie można mierzyć dzisiejszą miarą. (...) Trudno wskazać, kto zaczął, kto kogo bardziej skrzywdził. Takie rachunki nie mają dziś sensu."



Rzecz dotyczy oczywiście rzezi wołyńskiej. Temat ostatnio modny, ni stąd ni zowąd mainstream’owy, dookoła karnawał górnolotnych haseł, wszyscy na gwałt odnajdują w sobie patriotyzm, eksperci wyrastają jak grzyby po deszczu, wszyscy chcą wiedzieć dlaczego, nie ma sensu mnożyć truizmów, będę się streszczać.

Grzegorz Motyka o książce: „Autor pisze o antypolskich czystkach w sposób, w jaki przyjęło się pokazywać zbrodnie w dawnej Jugosławii, Rwandzie czy Kambodży.” To prawda. Szabłowski, zamiast żonglować li tylko suchą, bezosobową faktografią, przekierowuje uwagę czytelnika na emocje, relacje: międzyludzkie, międzysąsiedzkie, międzyetniczne... Wskrzesza konkretne osoby, nazwiska, miejscowości, zabudowania. Co ważne, pozwala, by wybrzmiały wspomnienia, spostrzeżenia przedstawicieli różnych nacji, przy czym wszystkim zapewnia jednakową atencję i szacunek. Stawia na wyeksponowanie odwagi, przytomności umysłu, współczucia, odruchów dobroci. Szczęśliwie opiera się pokusie pałowania czytelnika kakofonią obrazów walających się jelit, porozrzucanych gałek ocznych, tętnic bryzgających krwią, trzasków pękających ścięgien, czaszek, odoru fekaliów, nazwijmy to umownie tanatowirówką, którą tak rączo wyżyma odbiorcę choćby Tochman. Treść jest oczywiście przejmująca, w przypadku pisania o czystce to raczej nieuniknione, ale osoby, które z różnych powodów unikają wyżej wymienionego „efekciarstwia” mogą śmiało sięgnąć po lekturę bez umawiania wizyty u psychiatry.

"Jak to się dzieje, że gdy jeden człowiek sam chwyta za motykę, widły, nóż i idzie zabijać, drugi ryzykuje wszystko, by ratować obcych sobie ludzi. Jeden idzie i zabiera po tych zabitych kołdry, widelce, talerze, szafy, ba, nawet zboże z pola. A drugi szuka w snopkach, czy ktoś nie przeżył; przynosi wodę, ubranie, coś do jedzenia... Jakie mechanizmy tym rządzą?"

Sztandarowe pytanie „Sprawiedliwych…” zostaje mimo wszystko bez odpowiedzi. Cóż, biorąc pod uwagę liczbę milionów istnień ludzkich (również tych w fazie infance 1 i infance 2) pochłoniętych przez konflikty quasi/etniczne w już przecież poholocaustowym świecie, nie ulega wątpliwości, że pytanie to zostanie postawione jeszcze wiele razy, w wielu konfiguracjach, w wielu dziś nawet jeszcze nie wyobrażonych projektach literackich, wszak chętnych do zdobywania osobistych doświadczeń w zakresie mordowania (w imię barwnego katalogu szlachetnych ideałów), w dzisiejszym, już zupełnie współczesnym świecie jak okiem sięgnąć nie brakuje. Ale to też truizm...

P.S.: No i to licytowanie się na stodoły...

"Całkiem odmienna staje się natura zwierzęcia, gdy ma ono poczucie własnej siły. Tak bywa i z ludźmi!" (Szczypiorski, Msza za Miasto Arras)

"Nie czekajcie. Na nic nie czekajcie.
Wychodźcie.
I biegnijcie.
Będziecie zabici w biegu.
Jeśli znajdą nas żywych, pokroją na kawałki."
Tak wtedy robili""

"...dziwne wojenne sytuacje, kiedy jeden wróg staje się obrońcą przed drugim...

więcej Pokaż mimo to