-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2015-12-28
2015-12-25
2015-12-26
2015-12-14
2015-12-11
2015-12-04
2015-11-17
2015-11-22
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że wyrobiłam sobie swoistą znieczulice oraz syndrom przewracania oczami. Nie próbuję być złośliwa, po prostu poszukuje czegoś porywającego, wyjątkowego, niekoniecznie oryginalnego, bo jak już ustaliliśmy (przynajmniej ja ustaliłam) wszystko już gdzieś, kiedyś było. Sztuka w tym, by do opowiadanej historii wpisać to owe przecudowne „coś”, co z niczego potraf zrobić coś wyjątkowego.
Do „Pojedynku” przyciągnęła mnie obietnica salonowych gierek, balów, plotek i rewolty. Skojarzyło mi się to z romansami historycznymi, do których mam słabość. W dodatku niewolnictwo? O tym jeszcze nie czytałam w takim zestawieniu! I muszę powiedzieć, że Marie Rutkowski ewidentnie posiadła sekretną wiedzę na temat tego, jak pisać książki, by zadowolić takie marudy jak ja.
„Pojedynek” to jednak nie tylko cudowny romans. Nie wiem nawet czy wysunęłabym go na pierwszy plan, bo wszystko, co wokół tego wątku się dzieje, jest tak samo zajmujące, wciągające i intrygujące. W dodatku zajmuje sporo miejsca. To wciąż młodzieżówka i nie można po niej oczekiwać nie wiadomo czego, ale to nie przeszkodziło mi w przeczytaniu tej książki w zaledwie jeden dzień. Nie mogłam się oderwać. Nie mogłam się też emocjonalnie nie zaangażować. Historia tych dwojga jest po prostu... Smutna, ale piękna. Romantyczna, ale i tragiczna. Przewidywalna, a jednocześnie zupełnie nieoczekiwana. I co najważniejsze, pozbawiona tak częstego przesłodzenia.
Kestrel i Arin. Arin i Kesrtel. Czy to razem, czy osobno – to ten typ bohaterów, którzy z miejsca zdobywają nasze uznanie. Gdy tak sobie o nich myślę, nie są niczym nowym. Są typowi, standardowi, do przewidzenia. I nie jest to z mojej strony zarzut. Absolutnie nie. Tej dwójce nie potrzebna jest oryginalność, bo mają to „coś”.
Podsumowując; „Pojedynek” wciąga, wyłącza myślenie, daje się sobą rozkoszować. Wbrew pozorom, to nie tylko młodzieżowe romansidło. Obietnice plotek, balów, intryg i rebelii są tu w pełni spełnione, co czyni ten wątek romantyczny raczej dodatkiem, niż motywem głównym. Te historię się chłonie. Przyjmuję się ją taką, jaka jest i natychmiast chce się więcej.
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/pojedynek-marie-rutkoski.html
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że...
2015-11-17
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim sercu.
Dystopia, to gatunek w którym królują powieści dla młodzieży. To młodzi ludzie zmieniają świat, a wokół nich leje się krew i latają rozczłonkowane, mniej lub bardziej, ciała. Norma, prawda? Taki urok dystopii. Zawsze mamy jednego wyjątkowego bohatera otaczającego się jedynie odrobinę mniej wyjątkowymi ludźmi. Bohatera, który walczy, zakochuje się, coś zyskuje i coś traci. Wszystko pod tym względem jest jasne... a jednak Red Rising, zarówno „Złota krew”, jak i „Złoty syn”, reprezentują zupełnie inny poziom dystopii. To jakby półka wyżej.
„Wojna to chaos. Zawsze taka była. Jednak technologia czyni ją jeszcze gorszą. Zmienia strach. W instytucie bałem się ludzi. [….] Widziałem nadchodzącą śmierć i przynajmniej mogłem się szarpać w nadziei, że się wyrwę. Tutaj nie ma takiego luksusu. Nowoczesna wojna wzbudza strach przed powietrzem, przed cieniem, przed ciszą. Śmierć przychodzi i nawet jej nie widać.”
Mam wrażenie, jakby Pierce Brown napisał te książki specjalnie dla mnie. Jakby dokładnie wiedział, co uwielbiam, a czego nienawidzę. Jakby był świadomy, że ubóstwiam szalejącą akcję, nietuzinkowych bohaterów, szczyptę nienachalnego i niebanalnego romansu, a wszystko to przyprószone cudownym, lirycznym językiem oraz ogromną dawką emocji. Stworzył bohatera, którego rozumiem, choć zupełnie nie pojmuję jak to możliwe. I świat różniący się od naszego niemal we wszystkim, a jednak jakimś cudem pomiędzy tymi wszystkimi słowami można dostrzec rzeczywistość w jakiej coraz mocniej żyjemy. A może tylko coś sama sobie dopisałam?
Tak czy inaczej, „Złoty syn” sprostał wszystkim moim oczekiwaniom. Wystarczyło pierwsze zdanie rozpoczynające książkę, bym momentalnie wsiąknęła do świata Darrowa. I gdybym tylko mogła sobie na to pozwolić, zjadłabym ją na raz. Po pierwszym tomie stosunkowo nieśmiało wypowiadałam opinie, jakoby to była moja ulubiona dystopijna seria. Dzisiaj, po lekturze drugiego tomu, nie mam co do tego żadnych, absolutnie żadnych wątpliwości. Wszystkie najgłośniejsze tytuły w tym gatunku mogą się schować przy Red Rising!
„Po raz pierwszy wydaje mi się mały i stary. I nie chodzi o jego zmarszczki, lecz o słowa. Jest reliktem. Należy do epoki, którą próbuję zniszczyć. […] nic nie może poradzić na to, w co wierzy. Nie widział tego, co ja. Nie pochodzi stąd, skąd ja. Nie miał Eo, która popchnęłaby go do działania, ani Tancerza, który by go poprowadził, ani Mustang, żeby dawała mu nadzieję. Dorósł w Elicie, gdzie miłość i zaufanie są tak rzadkie jak trawa na pustyniach Helionu. Ale zawsze pragnął właśnie miłości i zaufania. Jest jak człowiek, który zakopuje w ziemi nasienie, patrzy, jak wyrasta drzewo, które później ścinają sąsiedzi. [...]”
Podsumowując; nie jestem zadowolona z tej recenzji, bo nie umiem ująć w słowa jak bardzo ubóstwiam tę serię. Jak mocno „Złoty syn” mnie zachwycił, rozbawił, rozszarpał mi serce, od czasu do czasu poczynając nieśmiałe próby jego poskładania. Jak bardzo mnie przeraził, ale i wzruszył. Jak idealnie wpasował się we wszystko, co kocham w książkach i książkowych bohaterach. Pierce Brown to mistrz słowa. Maluje światy, charaktery i emocje z taką dokładnością, że wszystkiego można dotknąć, poczuć, a nawet posmakować... I jak tu go nie kochać?
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/red-rising-zoty-syn-pierce-brown-konkurs.html
KONKURS-> http://vegaczyta.blogspot.com/p/konkurs-red-rising-zota-krew-i-zoty-syn.html
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-05
Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.
Jest za to muzyka.
Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej zrecenzowania kilka dobrych tygodni temu, jeszcze nie wiedziałam, że gdy wreszcie będę miała ją w rękach, temat śmierci kogoś bliskiego będzie mi tak bliski, a moje własne rany nazbyt świeże, by ze spokojem, przynajmniej jako takim, czytać tę powieść.
Na szczęście "Playlist for the dead" to historia wyważona, przemyślana, a zarazem naszpikowana emocjami, które mają jedno główne zadanie: pochwycić czytelnika w swoje sidła i wypuścić dopiero wtedy, gdy dotrze do ostatniej strony, przeczyta ostatnie zdanie i słowo. Poza tą brutalną i smutną stroną powieści, mamy również część pełną niewiadomych i tajemniczych zagadek, które możemy w raz z Samem odkrywać, by choć na jeden krótki moment odetchnąć i odciąć się od świadomości tego głównego wątku. Od śmieci wokół której przecież to wszystko się toczy.
Co się stało tamtego wieczoru? Co takiego popchnęło Heydena do samobójstwa? Kogo to była wina? A może wina leży w zupełnie innym miejscu, niż to, które wydaje się oczywiste?
Pytania się mnożą jeszcze szybciej, niż pozyskiwane przez Sama informacje. A wszystko to w akompaniamencie wyjątkowej muzyki, z której również wiele można wyczytać – szczególnie już po skończeniu książki, kiedy ma się w głowie pełen obraz sytuacji w jakiej znaleźli się bohaterowie. Wtedy to teksty wszystkich utworów zgrywają się w całość. Piękną, smutną, przeżerającą momentami całość.
Podsumowując: "Playlist for the dead" to książka nie tylko o śmierci. Mamy tu bowiem wiele o bólu, o stracie, o poczuciu winy, o chęci odcięcia się od swoich własnych emocji z prostego strachu przed tymi, które mogłyby nas zranić. Mamy ofiary, oprawców, jest skrucha i chciałoby się powiedzieć, zwykła, ludzka ślepota. Ta historia to swoista karuzela kontrastów, które jednych odrzucą, jeszcze innych zachęcą, a wybranych rozłożą na łopatki. Ja stanowczo zaliczam się do tej trzeciej grupy.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/playlist-for-deadposuchaj-zrozumiesz.html
Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.
Jest za to muzyka.
Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej...
2015-09-07
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w niekompletnym składzie...
Tak się jednak składa, że Mark wcale nie zginął. Gdy się budzi, bardzo szybko rozumie swoje położenie. Jest sam na obcej planecie, zapewne nikt nie wie, że przeżył, a na dodatek kolejna misja będzie tu za odległe cztery lata, a zapasy jedzenia pozostawione na Marsie pozwolą mu przetrwać zaledwie rok. Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie rozpadłby się na drobne kawałki z czystego przerażenia. Ale nie Watney. On nie byłby sobą, gdyby nie spróbował przetrwać.
Na "Marsjanina" Andy'ego Weira miałam ochotę od dawna, ale jakoś nie było nam po drodze. Bliskość premiery ekranizacji skutecznie zmotywowała mnie do zapoznania się z tą książką. Choć raz udało mi się najpierw przeczytać, a dopiero potem obejrzeć – mogę być z siebie dumna! Pominąwszy jednak moją ochotę na tę powieść, nie byłam do końca pewna, czego mogę się po niej spodziewać. Mamy tu przecież tylko jednego głównego bohatera, który utknął na bezludnej planecie, jaka w tej kompozycji robi za bohatera drugoplanowego. Bałam się, że w powieść wkradnie się w końcu prosta nuda. Jeśli ktoś z Was ma podobne wątpliwości, pragnę je rozwiać.
Po pierwsze – Mark Watney i jego narracja, to wyśmienita rozrywka sama w sobie. To ten typ bohatera, który jest ironiczny, sarkastyczny, przeklina zarówno w prosty, jak i wyszukany sposób, potrafi rozśmieszyć, ale i wpłynąć na emocje czytelnika w stanowczo odmienny sposób. Jest jak człowiek orkiestra, który oprócz rozrywki, sprzeda Wam garść naukowych nowinek, które wreszcie będą przystępne i zrozumiałe.
Po drugie – akcja nie toczy się tylko na Marsie. Mamy wątek prowadzony na ziemi, a także ten wśród załogi, która odleciała z czerwonej planety bez jednego członka załogi. I nie można się nudzić!
Podsumowując; "Marsjanin" to porywająca powieść o pragnieniu przetrwania. To obraz świata i ludzi, którzy nagle potrafią się zjednoczyć i współpracować, byle tylko ocalić jednego człowieka - teraz obywatela Ziemi, a nie zaledwie jednego narodu. Wciągają, momentami przerażająca, ale przede wszystkim przesycona błyskotliwym humorem.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/marsjanin-any-weir.html
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-03
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest przerażające i do niczego dobrego nie prowadzi.
Lauren Miller, autorka "Aplikacji", nie poprzestała tylko na chwilowym zamyśleniu nad tym naszym przywiązaniem do technologii. Stworzyła powieść tak samo przerażającą, jak i, niestety, w wielu aspektach przypuszczalnie proroczą.
Rok 2032, nie tak znowu daleka przyszłość, a jednak zdaje się, że ludzie w ogóle jeszcze istnieją tylko i wyłącznie dzięki nowoczesnej technologii jaka zdominowała absolutnie każdą sferę ich życia. Aplikacja Lux jest wstanie podjąć takie decyzje jak proste "co zjeść na śniadanie", aż po tak ważne jak "na jakie studia pójść, by odnieść życiowy sukces". Kalkuluje, sprytnie oblicza, wie więcej, niż można by podejrzewać. Dzięki niej, a właściwie przez nią, w ludziach zaczyna skutecznie zanikać coś, co wyróżnia nas najmocniej spośród innych mieszkańców naszej planety, a mianowicie – myślenie. Teoretycznie to zrozumiałe i całkiem logiczne skoro wszystko spoczywa teraz na barkach jednej sprytnej aplikacji. Koniec z zamartwianiem się, nieprzespanymi nocami, niepewnością jutra czy prostym niepokojem o własny los. Lux jest wstanie pokierować człowiekiem tak, by był szczęśliwy. I tylko czasem, i tylko w przypadku nielicznych, na przekór Luxowi wychodzi zwątpienie. Głos w głowach ludzi, którzy z jakichś względów nie przystosowali się do obecnych standardów życia. Podobno to objaw choroby, którą należy leczyć...
Gdy więc Rory słyszy zwątpienie po raz pierwszy jest przerażona. Dostała się do Theden – prestiżowej szkoły dla wybitnie inteligentnych ludzi, a ten głos w jej głowie, głos raz po raz zaprzeczający wszystkiemu, co mówi Lux, nie wróży niczego dobrego. Wszystko się jednak zmienia, gdy dociera do niej, że aplikacja w jej telefonie, to coś więcej niż zaawansowany program. Wszystko, w co dotąd wierzyła rozpada się na drobne kawałki i nagle to właśnie na niej spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości.
Będę szczera. Czytanie tej książki było jak jedzenie krówek mordoklejek – są pyszne, ale lepiej spożywać je w samotności inaczej skazani jesteśmy na seplenienie, albo wręcz zupełne wyłączenie z rozmowy. W skrócie – słodko gorzkie doświadczenie, a jednak ciężko powiedzieć, że się ich nie lubi. "Aplikacja" to połączenie dystopii z thrillerem, powieścią przygodową, trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, na dodatek w iście młodzieżowych klimatach, bo główna bohaterka – i głos opowiadający całą historię – ma tylko szesnaście lat. Młodzieńcze lata mam niestety dawno za sobą i bywały momenty, kiedy od przewracania oczami bolały mnie gałki oczne, a myśli wypełniały przekleństwa. I zanim Wy zaczniecie marudzić przypomnę tylko, że to książka kierowana do młodzieży, traktująca o młodzieży... Więc problemem jest tu raczej moja odległa metryka urodzenia, a nie książka, czy sama Rory. Stara du**a ze mnie, co poradzić? Na pocieszenie dodam, że moja irytacja była najmocniejsza tylko na początku - potem nie miałam na nią czasu!
Autorka wynagrodziła mi bowiem to, co irytujące, świetną akcją. Z początku wszystko idzie bardzo wolno, ale wierzcie mi, kiedy w końcu przyśpiesza, ciężko złapać oddech. Jedna intryga przechodzi w drugą, a kiedy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, wszystko rozgryźliśmy i myślimy sobie, że jesteśmy tacy inteligentni, sprytni i przewidujący, akcja znowu gubi obrany wcześniej bieg.
Podsumowując; "Aplikacja" Lauren Miller, to swoista mieszanka przerażającej wizji przyszłości zdominowanej przez technologie, jaką dzisiaj uważamy za niewinną, wręcz pomocną, z młodzieżowym thrillerem. Zagadki, intrygi, pędząca akcja oraz szczypta romansu na dokładkę. To z całą pewnością nie jest ten typ powieści, którą można czytać bez całkowitego skupienia – akcja na to zwyczajnie nie pozwala.
Polecam!
Premiera "Aplikacji" już 7 października!
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/przedpremierowo-aplikacja-lauren-miller.html#more
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-03
Post-apokaliptyczne opowieści wyrastają w tych czasach niczym grzyby po deszczu. I dobrze, bo bardzo lubię ten gatunek. Niesie w sobie to wszystko, czego szukam w książkach najczęściej: szczyptę fantastyki, ogromne emocje, porywającą akcję (a czasem nawet romans i wtedy to już jestem w niebie). Jak w każdym zakątku naszego literackiego świata, zdarzają się powieści lepsze i gorsze. Bywa też, że znajdziemy się gdzieś w pobliżu czegoś wyjątkowego, odchodzącego od wszelkich ram, w jakich został zamknięty dany gatunek. I jak myślicie, gdzie na tej drobnej skali umiejscowiłam "Pandemię" Jany Wagner?
Zaczyna się dość typowo. Śmiercionośny wirus o nieznanym pochodzeniu atakuje ludzkość, nie dając jej choćby cienia szansy na ocalenie. Swoją podróż w towarzystwie uroczego głosu Anny rozpoczynamy w Moskwie – mieście, które bardzo szybko przestaje istnieć, pożarte przez śmierć i samowolę cudem ocalałych, a raczej – wciąż żywych ludzi. Aby przetrwać, należy się jak najszybciej stamtąd wynieść. Anna wraz ze swoim ukochanym Sieriożą, dziećmi, jego byłą żoną Irą i ich wspólnymi znajomymi udaje się w kierunku jedynego bezpiecznego schronienia o jakim udaje im się pomyśleć. Mała chatka na wysepce jeziora Wong w Karelli przy granicy z Finlandią stanowi cel, do którego wcale nie będzie tak łatwo dotrzeć. Skończyła się bowiem era bezstresowych podróży, gdzie największym utrudnieniem był korek czy przebita opona. Teraz droga to swoista aleja śmierci najeżona niezliczoną liczbą czyhających na przejezdnych niebezpieczeństw...
Myśląc o post-apokalipsie, pierwsze co przychodzi nam do głowy to zawrotna akcja, ucieczki, pościgi, konfrontowanie się bohaterów z trudami nowego, niebezpiecznego świata, którego dopiero się uczą. Do tego odrobina (mniejsza bądź większa) emocji, szczypta romansu, kilka czarnych charakterów... I "Pandemia" ma to wszystko, zaledwie w nieco... innych proporcjach, niż jest to zazwyczaj spotykane.
Jeśli więc szukacie książki pełnej pędzącej na łeb na szyję akcji, z rozbudowanym wątkiem poświęconym samej pandemii – to nie jest odpowiedni tytuł. Na Waszym miejscu nie skreślałabym jej jednak tak od razu. Dlaczego? Ponieważ "Pandemia" może Was zaskoczyć. Osobiście nigdy wcześniej nie czytałam post-apokalipsy w podobnym klimacie.
To, co czyni tę książkę wyjątkową, to niebywale rozwinięta warstwa emocjonalna, a nawet psychologiczna. Można powiedzieć, że to taka przedziwna obyczajówka osadzona w zupełnie niespotykanych i przede wszystkim, ekstremalnie trudnych okolicznościach. Wyobraźcie sobie tylko to połączenie: Wy, Wasz facet/kobieta, jego/jej była/były żona/mąż, wspólni znajomi rozdarci pomiędzy wrogimi obozami – już samo to wydaje się przerażające. A teraz wyobraźcie sobie jeszcze, że nie macie jak od tego uciec, bo świat opanował śmiercionośny wirus. Musicie ich wszystkich znosić, musicie zaakceptować obecną sytuacje, codziennie pokonywać zazdrość, niepewność, czy wyrzuty sumienia, bo to nie tak, że akurat Wy jesteście święci, a oni źli i parszywi. Szaleństwo. Kompletne szaleństwo.
Zwykle marudzę, gdy wątek obyczajowy jest aż tak rozwinięty, a jednak "Pandemię" praktycznie połknęłam. Wyniszczająca świat choroba okazała się na tyle ciekawym wątkiem, albo okolicznościami, że nawet mnie porwały te wszystkie skomplikowane relacje "rodzinne". Jest bowiem coś takiego w głosie Anny opowiadającej tę historię, że zwyczajnie chce się jej słuchać dalej i dalej. Wraz z nią przeżywa się wszystkie trudy, nie zawsze rozumiejąc czy pochwalając jej decyzje – co stanowi kolejny, ogromny plus. Gdyby Anna była aniołkiem bez wad czy słabości wierzcie mi, ta recenzja byłaby w zupełnie innym tonie.
Niestety "Pandemia" to również jedna z tych książek, które kończąc czytać ma się ochotę podrzeć, spalić, ewentualnie utopić za brak konkretnego zakończenia. Pomijając już same braki w genezie pandemii – rozumiem, że to tak naprawdę nie o nią tutaj chodzi, to jednak zabrakło mi tej kropki nad i. Skończyłam książkę, ale wciąż nie znam losów głównych bohaterów. To frustrujące! Mam wrażenie, jakby mój egzemplarz był wybrakowany, brakowało mu kilku stron, bo mi je ktoś złośliwie wyrwał.
Podsumowując; "Pandemia" to wbrew pozorom przede wszystkim obraz relacji międzyludzkich w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Nie ma tu specjalnie pędzącej akcji, za to mamy emocje i obietnicę zaangażowania się w opowiadaną historię. Myślę, że Jana Wagner miała szalenie ciekawy pomysł i całkiem dobrze jej to wszystko wyszło. Nawet pomijając to nietrafione (jak dla mnie) zakończenie, ta książka z pewnością ma coś w sobie i z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Trzeba tylko pamiętać, że to bardziej obyczajówka i powieść drogi, niż pełnokrwista post-apokalipsa.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/09/pandemia-jana-wagner.html#more
Post-apokaliptyczne opowieści wyrastają w tych czasach niczym grzyby po deszczu. I dobrze, bo bardzo lubię ten gatunek. Niesie w sobie to wszystko, czego szukam w książkach najczęściej: szczyptę fantastyki, ogromne emocje, porywającą akcję (a czasem nawet romans i wtedy to już jestem w niebie). Jak w każdym zakątku naszego literackiego świata, zdarzają się powieści lepsze i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-13
Po przeczytaniu „Obcej” Diany Gabaldon na „Uwięzioną w bursztynie” rzuciłam się najszybciej, jak tylko się dało. Zakochana w Jamiem, zafascynowana całościową historią po prostu nie mogłam się powstrzymać mimo, że intuicja próbowała mi coś niecoś powiedzieć. I tym razem nie mogę stwierdzić, że ją zignorowałam, wręcz przeciwnie, po prostu postanowiłam na nią nie zważać. I nawet myślę, że czasem po prostu tak trzeba.
Nie skupiając się na szczegółach fabuły drugiego tomu... „Uwięziona w bursztynie” zaczyna się tak dziwnie, że przez chwilę myślałam, iż coś pomyliłam i kupiłam nie tą część, co trzeba (z zasady nie czytam opisów z tyłu okładek, chyba, że już muszę). Nie te lata, nie ta sytuacja. Niby Clare, ale z córką... CÓRKĄ! Jedno, wielkie WTF. Ale, ale... Bardzo szybko okazało się, że wszystko okay i to po prostu taki twist w fabule. Całkiem z resztą udany. Jestem jak najbardziej fanką tego wątku i chcę więcej!
Niestety na ponowne spotkanie z Jamiem przyszło mi chwilę czekać. Liczyłam na potężne emocje gdy to się w końcu stanie i... no cóż, powiedzmy, że Szkot w spodniach traci swój urok, a Francja jako taka mu nie za dobrze służy. Mówiąc wprost: wątek z tym krajem był drogą przez mękę. Nie czułam tych emocji, nie czułam tej chemii, specyficznego klimatu, brakowało mi taaaaaaaaak wielu rzeczy, że gdyby nie upór i instagramowy fanklub poświęcony naszemu rudemu góralowi... chyba bym poległa.
Na szczęście akcja w końcu wraca tam, gdzie powinna, czyli do przepięknej, ale i niebezpiecznej Szkocji. I dopiero wtedy, jak dla mnie, „Uwięziona w bursztynie” prawdziwie się rozkręca. Nie zrozumcie mnie źle, fabularnie dzieje się wiele i są to rzeczy zarówno ważne, jak i charakterystycznie pokręcone, ale jednak obdarte z tego wyjątkowego klimatu jakim może się poszczycić pierwszy tom.
Niestety tak jak w przypadku „Obcej” i tutaj nie brakuje zupełnie niepotrzebnych scen. Autorka ma tendencje do przegadanych dialogów (w sensie, że mogą wałkować jeden temat przez wieczność) i rozdmuchanych (odrobinę zbyt mocno) problemów. Ja wiem, że Claire to Claire, a Jamie to Jamie, ale przysięgam, bywały chwilę, kiedy miałam ochotę ich oboje udusić. Jedno gorsze od drugiego... Ale to chyba również część charakterystycznego klimatu, więc nie wypada za bardzo narzekać.
Podsumowując; gdyż nie bardzo wiem, co mogę tu jeszcze dodać, by nie spoilerować. Raczej jest jasne, że jestem odrobinę zawiedziona drugim tomem, co jednak wcale nie jest dla mnie zaskoczeniem. Czułam, że prawdziwy fenomen to serial, a nie książki – jakkolwiek okrutnie to brzmi. Denerwuje mnie ten ogromny brak zwięzłości w tekście, jakby naprawdę żaden korektor nie miał go nigdy w rękach, a autorka opublikowała absolutnie wszystko, co napisała. I nie chodzi o to, że to cegły i długo się je czyta, nie. Przez te rozciągnięte wątki łatwo można zgubić to „coś”, co niewątpliwie ta historia posiada. Trzeba się wczytać, wykazać cierpliwością, ale i wyobraźnią, by we własnej głowie wymazać wady i wyeksponować zalety. To męczące. Mam jednak nadzieję, że dalsze tomy są już lepsze. Z tego, co słyszałam, „Uwięziona w bursztynie” to część najsłabsza, później jest już tylko lepiej. Oby się to sprawdziło!
Moja ocena: 6/10 – bardzo, bardzo słabe 6, takie za te piękne oczęta Jamiego, gdyby nie one, oj gdyby nie one! ;)
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/09/uwieziona-w-bursztynie-diana-gabaldon.html#more
Po przeczytaniu „Obcej” Diany Gabaldon na „Uwięzioną w bursztynie” rzuciłam się najszybciej, jak tylko się dało. Zakochana w Jamiem, zafascynowana całościową historią po prostu nie mogłam się powstrzymać mimo, że intuicja próbowała mi coś niecoś powiedzieć. I tym razem nie mogę stwierdzić, że ją zignorowałam, wręcz przeciwnie, po prostu postanowiłam na nią nie zważać. I...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-29
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka bowiem nie tylko osoby, które zabija, ale i ludzi, jacy ich kochali.
Niemal już na całym świecie nastolatki masowo popełniają samobójstwo. Trawieni przez depresje i skrajną rozpacz nie widzą innego wyjścia, jak się zabić. Z pomocą przychodzi im Program, który usuwając „zarażone” wspomnienia daje tym młodym ludziom drugą szansę. Ale czy na pewno wszystko jest tak dobre, jak pięknie brzmi?
Sloane z pewnością natychmiast by temu zaprzeczyła. I nic dziwnego. Świat w jakim żyje zamienił się w niebezpieczną grę, w której nikomu nie wolno już być sobą. Każdy przejaw smutku zostaje natychmiastowo odnotowany, a dana osoba poddana obserwacji. Jeden fałszywy krok i zostanie zabrana do jednej z wielu placówek Programu, a tam zupełnie „wyczyszczona”. Powróci bez pamięci o swoich najlepszych przyjaciołach, miłościach i rzeczach, które niegdyś były dla niej tak ważne. Będzie zdrowa, ale przestanie być sobą. Nic dziwnego, że tak wielu woli zwyczajnie umrzeć...
Jak dotąd Sloane i jej chłopak James jakoś się trzymali. Połączeni wspólnymi traumatycznymi przeżyciami, odnajdywali w swoich ramionach pokłady siły potrzebnej do przetrwania tego piekła. Niestety wątłe mury jakie wokół siebie zbudowali zaczynają się kruszyć, aż upadają zupełnie i nawet ich miłość nie jest wstanie powstrzymać dręczących myśli o śmierci. Ale przecież sobie obiecali! Obiecali sobie i komuś dla nich ważnemu, że będą się sobą opiekować... A teraz wszystko przepadło.
Uwielbiam dystopie. To jeden z tych gatunków, który nie musi być pełnokrwistym horrorem, by wywołać u mnie niepokój. „Plagę samobójców” czytałam najpierw z zaciśniętymi zębami, by powstrzymać powoli wypełniającą i mnie rozpacz, wyciekającą spomiędzy stron. Później ze zmarszczonymi gniewnie brwiami, zupełnie nie rozumiejąc pobudek co poniektórych postaci.
Nie będę Wam dużo pisać o głównych bohaterach, pozwolę, byście odkryli ich sami. By ich uczucia, przeżycia i walka jaką toczą każdego pojedynczego dnia, była dla Was takim samym cudownym, a zarazem przerażającym zaskoczeniem, co dla mnie. By sami Was w sobie zakochali, zmusili do kibicowania i emocjonalnego zaangażowania w opowiadaną przez Sloane historię. Tej książki nie da się bowiem czytać na chłodno.
Choć patrząc na całość ciężko nazwać „Plagę samobójców” specjalnie oryginalną, ma w sobie wiele znanych nam już motywów, to jednak posiada coś, co wielu innym dystopiom brakuje. Tym czymś jest właśnie ogromny ładunek emocjonalny. To niemal tak, jakby te wszystkie odebrane bohaterom wspomnienia zostawały przekazywane nam. I czuje się ich ciężar z każdą kolejną przeczytaną stroną, aż do tego stopnia, że w końcu staje się to nieznośne.
Mimo mojego zachwytu, „Plaga samobójców” nie jest książką pozbawioną wad. Zabrakło mi bowiem samej genezy plagi, autorka skupia się tu głównie na historii Sloane i James'a i choć pod tym względem nie zawiodła, to jak dla mnie brakuje całości tej przysłowiowej kropki nad i. Mam jednak nadzieję, że wszystko wyjaśni się w drugim tomie. To nie jest wada, która specjalnie przeszkadza w odbiorze książki, ale dla tych dociekliwych może stanowić mały problem.
Podsumowując; nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałam tak dobrą dystopię. Mimo, że to raczej powieść bazująca na emocjach, a nie szalejącej akcji, całkowicie mną zawładnęła. W „Pladze samobójców” znajdziecie przerażającą wizję świata zainfekowanego beznadzieją i szaleńczymi pomysłami, jak ją pokonać. Jest tu wzruszająca historia miłości, która nie chciała zostać zapomniana oraz bohaterów, jacy niejednokrotnie musieli się mierzyć z konsekwencjami decyzji, które ktoś podjął za nich. I nic nie jest jasne i klarowne. Czarne, albo białe, a zaufanie czy prawda są tak samo niepewne i ulotne jak wspomnienia...
Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, coś czuję, że tam to dopiero będzie się działo!
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/przedpremierowo-plaga-samobojcow.html
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka...
2015-07-25
Kiedy słyszę o walce o władze, zdradach i knowaniach - moje zaintrygowanie budzi się do życia. I nawet jeśli usilnie próbuje samą siebie przekonać, że jestem na tyle silna, by oprzeć się reklamom, prawda jest taka, że i ja staje się ofiarą tych wszystkich czarownych obietnic. A potem się złoszczę, nie wiem tylko czy bardziej na siebie, czy daną książkę.
Z Joe Abecrombie nie miałam wcześniej styczności, jego „Pół króla” to pierwsza książka, która trafiła na moją półkę. I muszę powiedzieć, że bardzo długo walczyłam sama ze sobą. Część mnie krzyczała: to dokładnie to, na co ostatnio masz nieustanną ochotę! Ale druga ostrzegała. I może gdyby ostrzegała nieco bardziej dosadnie, nie musiałabym doszukiwać się pomiędzy tymi wszystkimi stronami choć odrobiny tego „czegoś”, co miało mnie tak porwać, przytrzymać i nie wypuścić aż do ostatniej strony.
Ale po kolei – kilka tygodni przerwy od systematycznego pisania recenzji i już mi się wszystko pomieszało ;)
Yarvi to młody książę, który nigdy nie łączył swojego życia z jakąkolwiek większą władzą. Jako drugi syn, na dodatek nie w pełni sprawny fizycznie, nigdy nie był nawet brany pod uwagę, gdy szło o prowadzenie wojen, czy tym bardziej – przejęcie tronu. Los jednak kpi z praktykowanych wiekami ustaleń. W obliczu ataku nieprzyjaciela młody książę musi nie tylko objąć tron, ale i dokonać zemsty. Zanim jednak do tego dojdzie, na jego drodze stanie kilku innych przeciwników. Wrogów o których istnieniu nawet nie miał pojęcia.
Ech. Zapowiadało się świetnie. Naprawdę bardzo dobrze. Mamy tu bowiem głównego bohatera, który na odmianę nie jest piękny i idealny, a ja takich uwielbiam. Nie walczy na miecze (zbyt dobrze), nie strzela z łuku. Jego bronią jest umysł, wrodzony oraz wyćwiczony spryt. A także, a może nawet – przede wszystkim – wiedza. Gdyby tak pomyśleć o Yarvim jako bohaterze niepowiązanym kurczowo z fabułą książki, dostaniemy szalenie intrygującą postać. Jedną z tych pełnych potencjału. W połączeniu jednak z historią, Yarvi to kolejny zagubiony książę, który musi coś odzyskać, gdzieś dotrzeć, kogoś poznać, odkryć kilka sekretów, zedrzeć parę masek z twarzy przyjaciół/wrogów.
Często powtarzam, że nie ma co się czepiać, iż wątki z jednej książki pojawiają się w drugiej, bo w końcu wszystko już kiedyś było i o prawdziwą oryginalność jest niebywale trudno. Ważne, by książka miała to „coś”. Niestety, „Pół króla” nie ma dla mnie tego „czegoś”, przez co jedynie powiela schematy (w fabule). Wszelkie próby uczynienia w niej czegoś nieoczekiwanego wprawdzie najczęściej się udawały, ale problem w tym, że efekty tych zwrotów akcji wielokrotnie wydawały mi się nie trafione.
Ale żeby było jasne - „Pół króla” to nie jest tragiczna książka. Jest dobra. Nie wybitna, po prostu dobra. (Gdybym była złośliwa, a przecież nie jestem, powiedziałabym, że jest nieco nijaka.) Jeśli ktoś nie poszukuje w swoich lekturach mocniejszej dawki emocji, to z pewnością będzie zadowolony. Dla mnie lektura tej książki była niczym prosta linia, bez większych wzlotów, ale też bez upadków, jakich należałoby się specjalnie wstydzić.
Podsumowując; czy sięgnę po drugi tom? Nie. Nie czuję takiej potrzeby i żaden opis czy polecenie na okładce tym razem tego nie zmieni. Choć polubiłam bohaterów – ani trochę się z nimi nie zżyłam. Nie przeżywałam ich przygód tak, jak powinnam i to dla mnie problem, bo akurat w takiej literaturze poszukuje odrobinę większego zaangażowania.
Moja ocena: bardzo, bardzo słabe 6/10
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/po-krola-joe-abercrombie.html
Kiedy słyszę o walce o władze, zdradach i knowaniach - moje zaintrygowanie budzi się do życia. I nawet jeśli usilnie próbuje samą siebie przekonać, że jestem na tyle silna, by oprzeć się reklamom, prawda jest taka, że i ja staje się ofiarą tych wszystkich czarownych obietnic. A potem się złoszczę, nie wiem tylko czy bardziej na siebie, czy daną książkę.
Z Joe Abecrombie...
2015-08-16
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze – odpuście sobie czytanie opisów na okładkach (nie ważne, czy pierwszego, czy też drugiego tomu). Te informacje są zbędne, wręcz przeszkadzają, bowiem jedną z wielu magicznych mocy J.D. Horna jest umiejętność zaskakiwania czytelnika. Nie umiem wskazać innego autora, który z taką lekkością wprowadzałby do historii z magią w tle tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Życie Mercy to bowiem mieszanina sekretów, kłamstw i oszust. Zaledwie w najlepszym przypadku półprawd, a i te potrafią nieźle namieszać. Przyjaciele okazują się wrogami, wrogowie przyjaciółmi i tak na zmianę tylko po to, by na sam koniec ledwie pamiętać od czego się zaczęło. Od miłości? Od nienawiści? Prawdy czy kłamstwa? Komu ufać? Można w ogóle komuś zaufać?
„...uderzyła mnie myśl, że dom, w którym dorastałam, jest niczym innym jak sceną. Teatr kłamstw. Może i był zbudowany z drewna i cegieł, lecz wszystko inne w nim było nieprawdziwe.”
Magia granicy, zapory pomiędzy światem ludzi, a demonów, to kolejna z zagadek, które Mercy musi rozwikłać. Problem w tym, że odpowiedź na jedno pytanie automatycznie rodzi następne, a wszystko to w towarzystwie skrzącej się w powietrzu magii, upiornych stworów, morza krwi i zepsutych potworów udających ludzi. Czasem nawet przyjaciół. W Savannah nic nie jest takie, na jakie wygląda i żeby przeżyć, należy o tym pamiętać.
Wybaczcie brak bardziej rozwiniętego zarysu wydarzeń, jednak naprawdę myślę, że to jedna z tych książek, które najlepiej smakują, gdy się je bierze niemalże w ciemno. Będzie, co ma być. Gwarantuje, że i tak nie zdołacie dogonić sprytnych knowań autora, a bez większej ilości informacji ta szalona historia nabierze jeszcze mocniejszych rumieńców.
J.D Horn stworzył bohaterów, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie są idealni i już za to należy mu się uznanie. Pomijając już te ich tajemnice (a wierzcie mi, wszyscy je mają), każdy ma wady czy słabości. Mercy chorobliwie pragnie uwagi i gdy ją dostaje nie bardzo wie jak na nią zareagować, by w rezultacie nie stracić tego, co dla niej najcenniejsze. Ellen ma problem z alkoholem, Iris z powrotem do siebie sprzed jej zdradliwego męża, natomiast „wrodzony” czar Olivera nie zawsze dobrze mu służy w kontaktach z jedyną prawdziwą miłością w jego życiu... Och, jest jeszcze Peter o heterohromicznym spojrzeniu i tajemniczym pochodzeniu oraz Emmet – ożywiony golem, który zdaje się odczuwać więcej ludzkich emocji, niż by pewnie chciał. Nie wspominając już nawet o cudownej Matce Jilo – szalonej ciemnoskórej staruszce mówiącej o sobie w trzeciej osobie... Każdy z nich ma w sobie coś, co sprawia, że pragnie się ich poznać bliżej niezależnie od historii jaka właśnie się toczy.
I jako, że staram się zawsze odrobinę pokręcić nosem, co by nikogo nie zasłodzić...
Z magią w teraźniejszości jest ten podstawowy problem, że czasem zbyt łatwo przesadzić z jej genezą i trafić na terytoria gdzie króluje absurd. J.D. Horn jak na razie tam nie dotarł, kroczy gdzieś na linii granicznej, sprytnie umykając mocniejszym podmuchom wiatru, który mógłby go popchnąć w niewłaściwą stronę. Biorąc jednak pod uwagę z jaką łatwością, ale i precyzją, igra z emocjami czytelnika śmiem twierdzić, że nawet ta pozycja na wspomnianej granicy jest w pełni świadoma, a może nawet zamierzona. To jednak nie zmienia faktu, że w kilku momentach lekko się krzywiłam czując zbliżającą się przesadę. Na szczęście tylko się zbliżała i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Niepokojąca – tego słowa szukałam przez ostatnich kilka dni, kiedy to próbowałam napisać o „Źródle”. Ta seria jest specyficzna, ale i właśnie niepokojąca. To coś, z czym chyba nigdy się jeszcze nie spotkałam w fantastyce. Wielu bohaterów wywołuje u mnie sprzeczne emocje, od uwielbienia, poprzez niechęć czy irytacje, a jednak nad wszystkim dominuje proste zaintrygowanie. Ech! Wiem tylko, że wyjątkowość tej serii mnie przyciąga, a to chyba najważniejsze.
Podsumowując; „Źródło” to wyśmienita kontynuacja cyklu, który zapowiadał się bardzo dobrze, ale nie dawał pewności, że spełni wszystkie obietnice. Ku mojej radości udało się. Drugi tom powielił klimat pierwszego, jest tak samo duszno i specyficznie (och, jak mocno specyficznie), a przy tym wydarzenia spadają czytelnikowi na głowę w takim tempie, że nie ma czasu się nawet nad nimi głębiej zastanowić. Zanim coś się wymyśli, do czegoś dojdzie, autor wystawia język i odwraca wszystko do góry nogami... Więcej. Ja po prostu chcę więcej, bo cała ta pogmatwana historia to cudowna zagadka, którą pragnę jak najszybciej rozwiązać!
I Wam też polecam spróbować!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/zrodo-jd-horn.html#more
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze...
2015-07-07
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
„Uzdrowiciel” Antii Tuomainena zapowiadał się wybornie.
„Kiedy nabrałem całkowitej pewności, że Johannie coś się stało? O czwartej w nocy, zbudzony szczekaniem sfory psów? Dwie godziny później, przy kawie, kiedy oczekiwanie na sen wymagało więcej wysiłku niż wstanie z łóżka? A może podejrzenie narastało wciągu dnia, gdy mechanicznie wykonując swoją pracę, spoglądałem co minuta na milczący telefon?”
Tapio Lehtinen to mało poczytny poeta. Nie ma szczęścia w zawodzie jaki sobie wybrał, co innego z miłością. Jego piękna żona – Johanna, dziennikarka helsińskiej gazety – stanowi centrum jego świata. Nic dziwnego, że ten świat, i tak ledwo trzymający się jeszcze w jednym kawałku, chwieje się w posadach, gdy Johanna nie daje znaku życia przez więcej niż dobę. To całkowicie do niej niepodobne. Tapio rozpoczyna własne śledztwo, nie ma co liczyć na policje – ta jest zajęta ważniejszymi sprawami. Okazuje się, że Johanna badała sprawę Uzdrowiciela – mordercy terroryzującego miasto. Ta informacja zmienia wszystko. Tym bardziej, że względnie szybko okazuje się, że tak naprawdę Tapio nic nie wie o kobiecie z którą się ożenił...
Antti Toumainen przedstawia nam obraz niedalekiej przyszłości, kiedy to świat pogrąża się w chaosie. Zmiany klimatyczne zaszły za daleko i nie da się ich odwrócić. Na nic ekologiczne domy, samochody, energia. Na nic segregowanie śmieci czy inne, drobne przejawy troski o przyrodę. To koniec. Świat umiera, a ludzie razem z nim. Przestępczość jest tak duża, że policja jako taka przestała mieć znaczenie. Ludzie giną na potęgę, ale nie ma kto ich szukać. Ich, czy też ich morderców.
Helsinki opisane przez autora to mroczne, niebezpieczne miejsce. Jestem pod ogromnym wrażeniem klimatu jaki udało się mu zbudować. Czułam chłód, deszcz i smród. Widziałam dzielnice biedy, te pozbawione prądu, podtopione, brudne, pełne chorób. Przed oczami stawały mi przerażające obrazy przyszłości, która wcale nie jest tak nierealna, jak może się wydawać. Toumainen nie puścił wodzy fantazji aż tak bardzo, by można było nazwać „Uzdrowiciela” typową dystopią jakich ostatnio tak wiele - tyle, że w wydaniu dla dorosłych czytelników. Nie odczułam tej fantastycznej nuty i za to należą się autorowi brawa.
„Ze wszystkich sił starałem się wyrzucić z głowy widok, jaki ujrzałem w mieszkaniu, ale jakoś nie mogłem. Zakrwawione włosy i pościel, ciemnobrunatne plamy na ścianach, małe ciałka przykryte kołdrami. O czym myśleli przed zaśnięciem? O zabawach w przedszkolu? O gwiazdkowych prezentach?”
Kolejnym aspektem jaki mnie zaczarował jest styl. Główny bohater, a zarazem narrator, jest poetą. Nic więc dziwnego, że w tekst wkrada się poetyckość. I to taka doza, by nie przytłaczała, a dopełniała całości. Jestem pewna, że dla niektórych może ona powodować wrażenie, jakby akcja się wlokła – może tak faktycznie jest – jednak dla mnie ważniejszy w tym przypadku był klimat. Wejście w umysł Tapio, widzenie świata jego oczami… Wielokrotnie miałam wrażenie, że siedzi obok mnie ze spuszczoną głową, wzrokiem utkwionym w podłodze i opowiada. Cicho, czasami monotonnie, czasami nieco żywiej i niekiedy, te momenty uwielbiałam najmocniej, podnosił głowę, patrzył mi w oczy, a ja mogłam w nich zobaczyć i usłyszeć w głosie na przemian gniew i strach. Taką pierwszoosobową narrację uwielbiam. Taką i tylko taką całkowicie akceptuję i jestem dla niej wstanie odmówić sobie widzenia historii również oczami innych bohaterów.
Im dalej, tym było lepiej. Pod koniec niemal się zachłysnęłam wszystkimi tymi plusami: klimatem, coraz mocniej wyczuwalnym napięciem, pokręconą tajemnicą, stylem, emocjami brzmiącymi w głosie Tapio… I mogło być tak cudownie. Mogło być wprost epicko. Niestety. Dostałam w twarz. Tapio wstał, splunął i wyszedł, a ja nie wiedziałam przez chwilę, co mu odbiło. Wciąż nie wiem. Takie jest to zakończenie. Zakończenie bez zakończenia. Wyjaśnienie bez wyjaśnienia. Finał bez cholernego finału. Nie, to nie seria. Nie, to nie zapowiedź mega cudownej kontynuacji. To po prostu takie zakończenie – z dupy – chciałoby się rzec… Ech! To frustrujące! Nie lubię takich zakończeń. Nie znoszę wręcz. To zniszczyło to dobre wrażenie, które budowało się wolno, ale z namaszczeniem, dbałością o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Podsumowując; być może problem tkwi tak naprawdę we mnie, może po prostu trzeba lubić tego typu zakończenia. Niedomówienia są świetne, niestety nie tak potężne, jak tutaj. Nie mogę jednak "Uzdrowiciela" całkowicie skreślić, bo Tapio zabrał mnie do miejsca, którego mam nadzieję nigdy nie zobaczę. Pokazał rzeczywistość, jakiej się po cichu boję. Zauroczył mnie swoją poezją i miłością do żony. I może właśnie dlatego ten policzek na koniec tak mnie zabolał?
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/uzdrowiciel-antti-tuomainen.html
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
„Uzdrowiciel” Antii...
2015-06-19
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
A…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą optymistką, jaką kiedykolwiek znał. Dziewczynę, która nosiła japonki z nadzieją na nadejście wiosny. Sprawiała wrażenie, jakby biegła przez życie w podskokach, niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka; rzeczy, które rozłożyłyby większość ludzi na łopatki, zdawały się jej nie dotykać. Albo jeżeli padała, to natychmiast się odbijała i wracała do pionu. Upadała raz jeszcze, przywoływała uśmiech na twarz, otrzepywała się i ruszała dalej. Ed nie potrafił stwierdzić, czy to najbardziej bohaterska, czy najidiotyczniejsza rzecz, jaką w życiu widział.
A potem nagle stał na krawężniku […] i patrzył, jak na oczach tej samej dziewczyny wszystko, w co wierzyła, rozsypuje się w proch, aż nie zostało nic poza bladą zjawą na siedzeniu pasażera, która wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w samochodową szybę.”
„Razem będzie lepiej” to również…
„…opowieść o rodzinie, która nigdzie nie pasowała. O dziewczynce, która była trochę dziwna i wolała matematykę od makijażu. O chłopaku, który lubił się malować i nie należał do żadnego plemienia.”
I co tu można dodać? Może tylko to, że Ed to mężczyzna, który mimo swojego wieku wciąż nie do końca sam siebie odnalazł, poznał i pokochał. Popełnił głupi błąd i czekają go poważne konsekwencje. Ostatnie, czego teoretycznie potrzebuje, to cudze problemy o jakich nie ma bladego pojęcia. No i może jeszcze, że wielkie, śliniące się psy z problemami gastrycznymi nie do końca pasują do luksusowych samochodów, co nie wiele znaczy w konkretnych sytuacjach… Ale ostrzegam, tak dla zasady.
Ach, i jeszcze, najważniejsze, że są takie książki, po przeczytaniu których ma się je ochotę przytulić. I wiecie co? „Razem będzie lepiej” jest jedną z nich.
Może to nie jest historia na miarę „Zanim się pojawiłeś”, nie ma tej samej siły, nie niesie za sobą aż tak potężnych emocji, ale jest też przede wszystkim zupełnie inną książką. Jojo Moyes ma dar do mieszania humoru z powagą w taki sposób, że nawet najbardziej tragiczna sytuacja może nagle zamienić się w komedie i odwrotnie. Wykreowane przez nią postacie ma się ochotę zaprosić na obiad i poprosić, by opowiedziały jakąś historię ze swojego życia, z zaznaczeniem, by nie ważyły się pominąć najdrobniejszego szczegółu.
I po raz kolejny dostajemy powieść teoretycznie o dość jednostajnej tematyce, a jednak niosącej za sobą tak wiele różnych kwestii, że nie sposób wspomnieć o wszystkich. To książka dla młodych i starszych – każdy znajdzie coś dla siebie. Mądra, prawdziwa, romantyczna, tragiczna, niekiedy smutna, niekiedy pełna nonsensu… Trochę jak życie, i trochę również jak słodkie marzenie, wszystko zależy od kontekstu, naszego nastawienia i osobistych doświadczeń.
Choćbym chciała na coś ponarzekać, w końcu nie jestem fanką podobnych powieści, nie jestem wstanie. To jeden z tych wyjątków potwierdzających regułę, a może po prostu to zwyczajnie dobra książka. Nie bardzo mam ochotę się nawet nad tym zastanawiać. Nawet po kilku tygodniach po jej przeczytaniu wystarczyło przejrzeć kilka cytatów, by emocje z jakimi kończyłam ją czytać do mnie wróciły. I znowu mam ją ochotę przytulić - jakkolwiekby to irracjonalnie nie brzmiało.
Wokół nas jest wiele rodzin z podobnymi problemami z jakimi musi sobie radzić Jess - zapracowanych matek, nieakceptowanych nastolatków, zagubionych dorosłych. Gdybym mogła, każdemu z nich sprezentowałabym tę książkę, bo pokazuje nie tylko to, że razem jest lepiej i każdy popełnia błędy, ale przede wszystkim, że w inności można znaleźć siłę. W miłości do siebie również, w niej jest jej najwięcej. I wystarczy chcieć. I mocno wierzyć, że wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży… Słowa, słowa, a jednak pełne mocy. I to mówi pesymistka, która każdego dnia musi sobie przypominać, by widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą.
Podsumowując: „Razem będzie lepiej” udowodniło mi, że Jojo Moyes to nie autorka jednej książki. Mogę spokojnie czytać jej powieści niezależnie od tego, czy wpisują się w moje gusta literackie czy też nie. Nawet jeśli sprawi, że się popłaczę, to jest szansa, że za kilka stron się uśmiechnę, a na koniec będę mogła odłożyć książkę na półkę z przeświadczeniem, że jeszcze nie raz do niej zajrzę tylko po to, by ponownie się uśmiechnąć.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/razem-bedzie-lepiej-jojo-moyes.html#more
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
A…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą...
2015-05-26
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od początku…
Wszystko zaczyna się w 1945 roku w Szkocji. Claire Randall wraz ze swoim mężem Frankiem spędzają urlop w urokliwym miasteczku. Wojna oddaliła od siebie małżonków, a ten wyjazd miał ich na nowo do siebie zbliżyć. I wszystko idzie dobrze aż do chwili, gdy za sprawą starych kamieni i jeszcze starszej magii, Claire przenosi się w przeszłość. Nagle jest w 1743 roku w samym środku wojny domowej. Mało tego, pierwszą osobą z jaką rozmawia jest mężczyzna, który wygląda niemal tak samo jak jej mąż… Ale to nie Frank. Ten mężczyzna nie ma w sobie odrobiny dobroci. Na szczęście życie i godność Claire zostaje uratowane przez górali i to wtedy, tak naprawdę, jej przygoda się rozpoczyna.
Nie będę nawet próbować owijać w bawełnę. „Obca” Diany Gabaldon podobała mi się tak bardzo głównie przez wzgląd na serial i serialowych bohaterów. Gdyby nie to, mój odbiór tej książki byłby znacznie gorszy. Podejrzewam wręcz, że miałabym nie małe trudności, by przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle. Ogólnie, to cudowna historia. Romantyczna, pełna sprzeczności, z rozwiniętym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy chwilę z wartką akcją, mamy erotyczne uniesienia, jest tu czas na śmiech, na łzy, na szok i zbulwersowanie. Jest nawet szansa, że w którymś momencie zrobi Wam się niedobrze…
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie postarała się spojrzeć na całość nieco trzeźwiej. Zapomnieć o serialu (o którym pozwolę sobie wspomnieć później), wprost genialnie dobranych aktorach i skupić się na książce samej w sobie. I tu pojawiają się pewne problemy. Ta historia jest zwyczajnie zbyt obszerna. Nie mam tu na myśli zbyt wielu wątków, zwrotów akcji czy bohaterów, w żadnym razie. Jest tu jednak od groma paplania o niczym, nic nie wnoszących do całości scen czy rozmów, tak rozciągniętych, że mniej uważny czytelnik mógłby czasem pod ich koniec zapomnieć od czego w ogóle wszystko się zaczęło. To ma swój urok, ale dla mnie, osoby, która potrzebuje żywszej akcji, kilka momentów w książce było nie małym wyzwaniem.
Stylowo również nie mogę powiedzieć, by Diana Gabaldon jakoś specjalnie się popisała. Mamy poprawną pierwszą osobę. Ani złą, ani wybitną, po prostu poprawną. Forma narracji nie wywołała u mnie żadnych emocji, choć może i mogłabym uznać za plus prosty fakt, iż nie wywołała u mnie również irytacji…
To, co przemawia za „Obcą” to wszystko, co można znaleźć pomiędzy tymi wadami. Historia, choć teoretycznie nie przedstawia niczego aż tak oryginalnego, bo w końcu podróże w czasie są dla wielu czytelników znane, to jednak samo tło w jakim wszystko się dzieje, tworzy niepowtarzalny klimat. Szkocja w czasie wojny domowej, klany, rodzinne niesnaski, intrygi, a wszystko oprószone mistyczną magią. Do tego sama Claire, zadziorna, waleczna i silna. Uwielbiam takie bohaterki. Oczywiście miałam trochę problemów z jej rozdarciem pomiędzy mężem, który został w przyszłości i jej nową miłością do Jamiego, młodego górala. Wiecie, trójkąty i te sprawy. Stety/niestety Jamie to kolejny bohater, który zdobył moje serce (rude włosy, kilt, ma rękę do koni – toż to przecież ideał xD). No i tych dwoje razem? Nawet ja nie mogłam się długo bronić przed ich urokiem. I to nie wszystko. Każdy bohater „Obcej” ma swoje miejsce. Swój własny charakter, przeszłość i cel – stworzenie ich w taki sposób zabrało sporą ilość miejsca, ale akurat tego bym nie zmieniła.
Spotkałam się ze stwierdzeniami, że „Obca” to przerośnięty erotyk i absolutnie się z tym nie zgadzam. Jasne, w pewnym momencie akcja zwalnia, a czytelnik musi się zmierzyć z rozwiniętym wątkiem romantyczno-erotycznym, jednak mimo wszystko do erotyku temu daleko. Jako całość książka niesie za sobą również o wiele więcej niż tylko erotyczne przygody byłej pielęgniarki – przynajmniej w mojej ocenie.
I kilka słów o serialu. „Outlander” to kwintesencja tego, co najlepsze w „Obcej”. Wątki, które nie mogły być pokazane w książce (ograniczenia pierwszoosobowej narracji), zostały dodane, zbędne rzeczy wycięte, niektóre skrócone, lekko zmienione, by wszystko tworzyło zgraną całość. I choć bardzo mnie to boli, to serial oceniam wyżej, niż książkę. Pomijając doskonały dobór aktorów, serial przedstawia zwyczajnie to, co najlepsze w całej tej historii, podczas gdy w książce należy te aspekty nieco mozolnie oddzielać od zbędnej reszty.
Podsumowując; pomijając wszystkie wady, „Obca” to genialna historia nie tylko o miłości czy pożądaniu, ale również pragnieniu wolności. O walce, która z góry wydaje się przegrana, a jednak nie sposób od niej uciec, czy się poddać. O honorze, miłości do swojej kultury, własnej odrębności i historii jaką mozolnie budowali przodkowie bohaterów. To również przerażająca konfrontacja ze złem w ludzkiej postaci… Być może wymaga odrobiny cierpliwości. Może i trzeba przymknąć oko na „to” czy na „tamto”, ale nie ma książek idealnych.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/obca-diana-gabaldon.html
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...
Na wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie jest, a kogo ja chciałabym w nim widzieć... W skrócie: związek bez większych szans.
Ale "Ekspozycja" Remigiusza Mroza zaczęła się dobrze. Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze. Od pierwszego spotkania zapałałam nieśmiałą miłością do głównego bohatera, który bawił mnie, a nie irytował. Zwyczajnie wiedział gdzie są granice i rzadko je przekraczał. Po prostu miał to „coś”. No, a kiedy okazało się, że ma swoją muzę... Oj, byłam w skowronkach. Naprawdę. No i te morderstwa! Mistrzostwo!
Tylko problem w tym, że w którymś momencie coś, co było fascynujące, zaczęło być coraz bardziej nieprawdopodobne, wręcz chwilami okrutnie przebarwione. Przeniosłam się do dziwacznego świata pełnego karykatur i absurdów, gdzie nic już nie było dla mnie zrozumiałe. I jasne, to coś charakterystycznego dla Mroza, ten autor po prostu kocha mieszać ludziom w głowach. Niestety tym razem to do mnie zupełnie nie trafiło, wręcz popsuło początkowe, naprawdę dobre wrażenie.
I nie każcie mi nawet komentować zakończenia, bo zapomnę, że te scyzoryki w moich kieszeniach, to czekają w pogotowiu na „Parabellum 3”, i jednak użyję ich już teraz. Tak. Mam mordercze myśli. Tak bardzo, piiiip, mordercze.
Przez to wszystko nie wiem nawet, czy chce czytać drugi tom. Jednocześnie wiem też, że muszę, bo mi to nie da spokoju. I nie, wcale nie jestem z tego zadowolona. Zwyczajnie wciąż za bardzo jestem na to zakończenie wściekła. Zły Mróz! Zły! Najpierw dał mi nadzieje, potem wywlókł mnie cholera jedna wie gdzie, a na koniec zdzielił pałką w łeb przypominając, że to on tu pisze scenariusze, a mnie się może tylko wydawać, że już niczym mnie nie zaskoczy. Drań (chciałoby się powiedzieć: zimny, ale to mogłoby być już przegięcie ;)).
Podsumowując; „Ekspozycja” miała ogromne szanse trafić do grona nielicznych kryminałów, które mi się naprawdę podobały. Niestety gdzieś po drodze coś nie wyszło. O wiele bardziej wolę Mroza w powieściach historycznych lub science fiction, co tylko potwierdza jedno: ja + kryminały = ględzenie na potęgę ;)
Mimo wszystko polecam, bo przeciętny Mróz to jednak i tak bardzo dobry Mróz.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/12/ekspozycja-remigiusz-mroz.html
Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNa wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie...