-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-01-16
2016-01-08
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy autorzy decydują się zaryzykować popsucie szansy na stworzenie historii, jaka będzie jedyna w swoim rodzaju, jeśli nawet nie jest do końca oryginalna. I mam wrażenie, że Marie Lu właśnie w "Wybrańcu" dokonała opłakanych w skutkach decyzji. Chętnie napisałabym na ten temat coś więcej, ale obawiam się, że wtedy ten akapit byłby jednym, wielkim spoilerem. Powiem tylko, że jak w przypadku pierwszego tomu uważałam bohaterów za ogromny plus książki, tak tutaj zmuszali mnie nagminnie do przewracania oczami i warczącego wzdychania, a to najgorsze, co mogło mnie z ich strony spotkać...
Pomijając jednak ten jeden wątek, "Wybraniec" broni się magiczną łatwością czytania. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale tak samo doskonale czytało mi się pierwszy, jak i drugi tom. Być może to nie jest odpowiednie określenie, ale styl autorki jest tak naturalny, że niekiedy można zwyczajnie zapomnieć, że się czyta. Oczywiście mogłabym marudzić na pierwszą osobę i po raz kolejny, zupełny brak różnic pomiędzy głosami, ale Wam tego oszczędzę.
Należy pamiętać, że "Wybraniec" to kontynuacja serii, przy której dobrze się odpoczywa i w takiej roli spełnia się w 100%. Myślę też, że gdybym jeszcze poczekała i sięgnęła po tę książkę w chwili, gdy miałabym za sobą same bardziej angażujące emocjonalnie lektury, moje wrażenia byłyby o wiele lepsze.
Podsumowując; „Wybraniec” być może nie zawiódł mnie tak, jak się tego obawiałam, ale też nie powtórzył sukcesu „Rebelianta”. Marie Lu zdecydowała się tu na kilka zwrotów akcji, jeśli w ogóle można to tak nazwać, których nie jestem fanką. W dodatku tak silnie widziałam w June i Dayu bohaterów innej książki, że było to wręcz nieznośne. Ale! Żeby nie kończyć tak marudnie - muszę przyznać, że końcówka książki pod względem akcji dosłownie wymiata! Gdyby autorka pisała w taki sposób częściej, zniosłabym wszystko. Tyle emocji, tak cudownie zawrotne tempo i jaki finał... Po prostu świetnie. I ta końcówka właśnie sprawiła, że mimo wszystko mam ochotę sięgnąć po trzeci tom.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/legenda-wybraniec-marie-lu.html
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-02
Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś wyjątkowego i choćby za to jedno należą jej się brawa. Ale to nie wszystko.
Każdy, kto sięga po tę książkę powinien być przede wszystkim przygotowany na początkowe maltretowanie słowniczka pojęć umieszczonego z tyłu książki, gdyż nowych nazwy, określeń, rang itp. jest od groma. Zastanawiałam się długo czy powinnam uznać to za wadę, bo w końcu niewymownie mnie to początkowo irytowało i było też częściowym powodem odłożenia tego tytułu, gdy po raz pierwszy po niego sięgnęłam. Z drugiej jednak strony jestem naprawdę pełna uznania dla autorki za tak dokładne zbudowanie tego świata. Jakkolwiek by nie było, gdy już przywykłam do wszystkich nowych nazw, poszło z górki.
„Czas żniw” ma w sobie coś obyczajowego. Być może to dziwnie brzmi w porównaniu do gatunku w jakim ta książka się znajduje, jednak gawędziarstwo głównej bohaterki, jej liczne wspomnienia przeszłości, jej życia, rodziny i przyjaciół... To wszystko jednoznacznie mi się skojarzyło. I w normalnych warunkach właśnie teraz zaczęłabym marudzić, a jednak tym razem uważam, że właśnie ta dokładność czyni z tej powieści coś wyjątkowego. I nawet bohaterowie są pełnokrwiści, choć tak naprawdę słyszymy tylko głos głównej bohaterki.
Podsumowując; „Czas żniw” z pewnością mnie zaintrygował. Jestem zachwycona bohaterami, zaintrygowana samym pomysłem i nawet pierwszoosobowa narracja tak bardzo mi tu nie przeszkadzała. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam tę książkę i zapolować na drugi tom.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/czas-zniw-samantha-shannon.html
Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-17
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim sercu.
Dystopia, to gatunek w którym królują powieści dla młodzieży. To młodzi ludzie zmieniają świat, a wokół nich leje się krew i latają rozczłonkowane, mniej lub bardziej, ciała. Norma, prawda? Taki urok dystopii. Zawsze mamy jednego wyjątkowego bohatera otaczającego się jedynie odrobinę mniej wyjątkowymi ludźmi. Bohatera, który walczy, zakochuje się, coś zyskuje i coś traci. Wszystko pod tym względem jest jasne... a jednak Red Rising, zarówno „Złota krew”, jak i „Złoty syn”, reprezentują zupełnie inny poziom dystopii. To jakby półka wyżej.
„Wojna to chaos. Zawsze taka była. Jednak technologia czyni ją jeszcze gorszą. Zmienia strach. W instytucie bałem się ludzi. [….] Widziałem nadchodzącą śmierć i przynajmniej mogłem się szarpać w nadziei, że się wyrwę. Tutaj nie ma takiego luksusu. Nowoczesna wojna wzbudza strach przed powietrzem, przed cieniem, przed ciszą. Śmierć przychodzi i nawet jej nie widać.”
Mam wrażenie, jakby Pierce Brown napisał te książki specjalnie dla mnie. Jakby dokładnie wiedział, co uwielbiam, a czego nienawidzę. Jakby był świadomy, że ubóstwiam szalejącą akcję, nietuzinkowych bohaterów, szczyptę nienachalnego i niebanalnego romansu, a wszystko to przyprószone cudownym, lirycznym językiem oraz ogromną dawką emocji. Stworzył bohatera, którego rozumiem, choć zupełnie nie pojmuję jak to możliwe. I świat różniący się od naszego niemal we wszystkim, a jednak jakimś cudem pomiędzy tymi wszystkimi słowami można dostrzec rzeczywistość w jakiej coraz mocniej żyjemy. A może tylko coś sama sobie dopisałam?
Tak czy inaczej, „Złoty syn” sprostał wszystkim moim oczekiwaniom. Wystarczyło pierwsze zdanie rozpoczynające książkę, bym momentalnie wsiąknęła do świata Darrowa. I gdybym tylko mogła sobie na to pozwolić, zjadłabym ją na raz. Po pierwszym tomie stosunkowo nieśmiało wypowiadałam opinie, jakoby to była moja ulubiona dystopijna seria. Dzisiaj, po lekturze drugiego tomu, nie mam co do tego żadnych, absolutnie żadnych wątpliwości. Wszystkie najgłośniejsze tytuły w tym gatunku mogą się schować przy Red Rising!
„Po raz pierwszy wydaje mi się mały i stary. I nie chodzi o jego zmarszczki, lecz o słowa. Jest reliktem. Należy do epoki, którą próbuję zniszczyć. […] nic nie może poradzić na to, w co wierzy. Nie widział tego, co ja. Nie pochodzi stąd, skąd ja. Nie miał Eo, która popchnęłaby go do działania, ani Tancerza, który by go poprowadził, ani Mustang, żeby dawała mu nadzieję. Dorósł w Elicie, gdzie miłość i zaufanie są tak rzadkie jak trawa na pustyniach Helionu. Ale zawsze pragnął właśnie miłości i zaufania. Jest jak człowiek, który zakopuje w ziemi nasienie, patrzy, jak wyrasta drzewo, które później ścinają sąsiedzi. [...]”
Podsumowując; nie jestem zadowolona z tej recenzji, bo nie umiem ująć w słowa jak bardzo ubóstwiam tę serię. Jak mocno „Złoty syn” mnie zachwycił, rozbawił, rozszarpał mi serce, od czasu do czasu poczynając nieśmiałe próby jego poskładania. Jak bardzo mnie przeraził, ale i wzruszył. Jak idealnie wpasował się we wszystko, co kocham w książkach i książkowych bohaterach. Pierce Brown to mistrz słowa. Maluje światy, charaktery i emocje z taką dokładnością, że wszystkiego można dotknąć, poczuć, a nawet posmakować... I jak tu go nie kochać?
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/red-rising-zoty-syn-pierce-brown-konkurs.html
KONKURS-> http://vegaczyta.blogspot.com/p/konkurs-red-rising-zota-krew-i-zoty-syn.html
„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-10-03
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest przerażające i do niczego dobrego nie prowadzi.
Lauren Miller, autorka "Aplikacji", nie poprzestała tylko na chwilowym zamyśleniu nad tym naszym przywiązaniem do technologii. Stworzyła powieść tak samo przerażającą, jak i, niestety, w wielu aspektach przypuszczalnie proroczą.
Rok 2032, nie tak znowu daleka przyszłość, a jednak zdaje się, że ludzie w ogóle jeszcze istnieją tylko i wyłącznie dzięki nowoczesnej technologii jaka zdominowała absolutnie każdą sferę ich życia. Aplikacja Lux jest wstanie podjąć takie decyzje jak proste "co zjeść na śniadanie", aż po tak ważne jak "na jakie studia pójść, by odnieść życiowy sukces". Kalkuluje, sprytnie oblicza, wie więcej, niż można by podejrzewać. Dzięki niej, a właściwie przez nią, w ludziach zaczyna skutecznie zanikać coś, co wyróżnia nas najmocniej spośród innych mieszkańców naszej planety, a mianowicie – myślenie. Teoretycznie to zrozumiałe i całkiem logiczne skoro wszystko spoczywa teraz na barkach jednej sprytnej aplikacji. Koniec z zamartwianiem się, nieprzespanymi nocami, niepewnością jutra czy prostym niepokojem o własny los. Lux jest wstanie pokierować człowiekiem tak, by był szczęśliwy. I tylko czasem, i tylko w przypadku nielicznych, na przekór Luxowi wychodzi zwątpienie. Głos w głowach ludzi, którzy z jakichś względów nie przystosowali się do obecnych standardów życia. Podobno to objaw choroby, którą należy leczyć...
Gdy więc Rory słyszy zwątpienie po raz pierwszy jest przerażona. Dostała się do Theden – prestiżowej szkoły dla wybitnie inteligentnych ludzi, a ten głos w jej głowie, głos raz po raz zaprzeczający wszystkiemu, co mówi Lux, nie wróży niczego dobrego. Wszystko się jednak zmienia, gdy dociera do niej, że aplikacja w jej telefonie, to coś więcej niż zaawansowany program. Wszystko, w co dotąd wierzyła rozpada się na drobne kawałki i nagle to właśnie na niej spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości.
Będę szczera. Czytanie tej książki było jak jedzenie krówek mordoklejek – są pyszne, ale lepiej spożywać je w samotności inaczej skazani jesteśmy na seplenienie, albo wręcz zupełne wyłączenie z rozmowy. W skrócie – słodko gorzkie doświadczenie, a jednak ciężko powiedzieć, że się ich nie lubi. "Aplikacja" to połączenie dystopii z thrillerem, powieścią przygodową, trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, na dodatek w iście młodzieżowych klimatach, bo główna bohaterka – i głos opowiadający całą historię – ma tylko szesnaście lat. Młodzieńcze lata mam niestety dawno za sobą i bywały momenty, kiedy od przewracania oczami bolały mnie gałki oczne, a myśli wypełniały przekleństwa. I zanim Wy zaczniecie marudzić przypomnę tylko, że to książka kierowana do młodzieży, traktująca o młodzieży... Więc problemem jest tu raczej moja odległa metryka urodzenia, a nie książka, czy sama Rory. Stara du**a ze mnie, co poradzić? Na pocieszenie dodam, że moja irytacja była najmocniejsza tylko na początku - potem nie miałam na nią czasu!
Autorka wynagrodziła mi bowiem to, co irytujące, świetną akcją. Z początku wszystko idzie bardzo wolno, ale wierzcie mi, kiedy w końcu przyśpiesza, ciężko złapać oddech. Jedna intryga przechodzi w drugą, a kiedy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, wszystko rozgryźliśmy i myślimy sobie, że jesteśmy tacy inteligentni, sprytni i przewidujący, akcja znowu gubi obrany wcześniej bieg.
Podsumowując; "Aplikacja" Lauren Miller, to swoista mieszanka przerażającej wizji przyszłości zdominowanej przez technologie, jaką dzisiaj uważamy za niewinną, wręcz pomocną, z młodzieżowym thrillerem. Zagadki, intrygi, pędząca akcja oraz szczypta romansu na dokładkę. To z całą pewnością nie jest ten typ powieści, którą można czytać bez całkowitego skupienia – akcja na to zwyczajnie nie pozwala.
Polecam!
Premiera "Aplikacji" już 7 października!
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/przedpremierowo-aplikacja-lauren-miller.html#more
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-29
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka bowiem nie tylko osoby, które zabija, ale i ludzi, jacy ich kochali.
Niemal już na całym świecie nastolatki masowo popełniają samobójstwo. Trawieni przez depresje i skrajną rozpacz nie widzą innego wyjścia, jak się zabić. Z pomocą przychodzi im Program, który usuwając „zarażone” wspomnienia daje tym młodym ludziom drugą szansę. Ale czy na pewno wszystko jest tak dobre, jak pięknie brzmi?
Sloane z pewnością natychmiast by temu zaprzeczyła. I nic dziwnego. Świat w jakim żyje zamienił się w niebezpieczną grę, w której nikomu nie wolno już być sobą. Każdy przejaw smutku zostaje natychmiastowo odnotowany, a dana osoba poddana obserwacji. Jeden fałszywy krok i zostanie zabrana do jednej z wielu placówek Programu, a tam zupełnie „wyczyszczona”. Powróci bez pamięci o swoich najlepszych przyjaciołach, miłościach i rzeczach, które niegdyś były dla niej tak ważne. Będzie zdrowa, ale przestanie być sobą. Nic dziwnego, że tak wielu woli zwyczajnie umrzeć...
Jak dotąd Sloane i jej chłopak James jakoś się trzymali. Połączeni wspólnymi traumatycznymi przeżyciami, odnajdywali w swoich ramionach pokłady siły potrzebnej do przetrwania tego piekła. Niestety wątłe mury jakie wokół siebie zbudowali zaczynają się kruszyć, aż upadają zupełnie i nawet ich miłość nie jest wstanie powstrzymać dręczących myśli o śmierci. Ale przecież sobie obiecali! Obiecali sobie i komuś dla nich ważnemu, że będą się sobą opiekować... A teraz wszystko przepadło.
Uwielbiam dystopie. To jeden z tych gatunków, który nie musi być pełnokrwistym horrorem, by wywołać u mnie niepokój. „Plagę samobójców” czytałam najpierw z zaciśniętymi zębami, by powstrzymać powoli wypełniającą i mnie rozpacz, wyciekającą spomiędzy stron. Później ze zmarszczonymi gniewnie brwiami, zupełnie nie rozumiejąc pobudek co poniektórych postaci.
Nie będę Wam dużo pisać o głównych bohaterach, pozwolę, byście odkryli ich sami. By ich uczucia, przeżycia i walka jaką toczą każdego pojedynczego dnia, była dla Was takim samym cudownym, a zarazem przerażającym zaskoczeniem, co dla mnie. By sami Was w sobie zakochali, zmusili do kibicowania i emocjonalnego zaangażowania w opowiadaną przez Sloane historię. Tej książki nie da się bowiem czytać na chłodno.
Choć patrząc na całość ciężko nazwać „Plagę samobójców” specjalnie oryginalną, ma w sobie wiele znanych nam już motywów, to jednak posiada coś, co wielu innym dystopiom brakuje. Tym czymś jest właśnie ogromny ładunek emocjonalny. To niemal tak, jakby te wszystkie odebrane bohaterom wspomnienia zostawały przekazywane nam. I czuje się ich ciężar z każdą kolejną przeczytaną stroną, aż do tego stopnia, że w końcu staje się to nieznośne.
Mimo mojego zachwytu, „Plaga samobójców” nie jest książką pozbawioną wad. Zabrakło mi bowiem samej genezy plagi, autorka skupia się tu głównie na historii Sloane i James'a i choć pod tym względem nie zawiodła, to jak dla mnie brakuje całości tej przysłowiowej kropki nad i. Mam jednak nadzieję, że wszystko wyjaśni się w drugim tomie. To nie jest wada, która specjalnie przeszkadza w odbiorze książki, ale dla tych dociekliwych może stanowić mały problem.
Podsumowując; nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałam tak dobrą dystopię. Mimo, że to raczej powieść bazująca na emocjach, a nie szalejącej akcji, całkowicie mną zawładnęła. W „Pladze samobójców” znajdziecie przerażającą wizję świata zainfekowanego beznadzieją i szaleńczymi pomysłami, jak ją pokonać. Jest tu wzruszająca historia miłości, która nie chciała zostać zapomniana oraz bohaterów, jacy niejednokrotnie musieli się mierzyć z konsekwencjami decyzji, które ktoś podjął za nich. I nic nie jest jasne i klarowne. Czarne, albo białe, a zaufanie czy prawda są tak samo niepewne i ulotne jak wspomnienia...
Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, coś czuję, że tam to dopiero będzie się działo!
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/przedpremierowo-plaga-samobojcow.html
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka...
2015-05-05
Recenzja nie zawiera spoilerów.
Nie lubię ostatnich tomów. Ich czytanie to katorga, bo wiem, że później co najwyżej zostaną mi krótkie opowiadania, ale historia, która zdobyła moje serce już się skończyła. Trzeba się rozstać z bohaterami, porzucić tak wytrwale poznawany świat i choć wiem, że zawsze mogę do niego wrócić, wiem również, że już nigdy nie będzie tak samo jak za pierwszym razem.
„Po zmierzchu” Alexandry Bracken to trzeci i ostatni tom serii „Mroczne umysły”. Serii dla mnie wyjątkowej, bo jednej z tych, która na nowo przyciągnęła mnie do literatury młodzieżowej. I choć nigdy nie była dla mnie idealna, to jednak miała coś w sobie wyjątkowego.
Długo się zastanawiałam jak przybliżyć fabułę trzeciego tomu w taki sposób, by nie zdradzić zbyt wiele i w końcu doszłam do wniosku, że to niewykonalne. Nie dla tych, którzy w ogóle nie mieli jeszcze styczności z tą serią. Postanowiłam więc tego nie robić, korzystając z krótkiego opisu wydawcy.
„Mam na imię Ruby. Nie mogę oglądać się za siebie.
Wraz z tymi, którzy przetrwali, kieruję się na północ, aby uwolnić tysiące więzionych dzieci. Gdy jest się odpowiedzialnym za los całego pokolenia, nie ma miejsca na błędy. Jeden fałszywy ruch może wzniecić iskrę, która podpali świat.”
Sama skupię się raczej na ogólnych wrażeniach.
Co więc mogę powiedzieć o trzecim tomie? Trzeba mieć do niego cierpliwość – to pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Akcja jest raczej spokojna i przyśpiesza dopiero grubo po minięciu połowy książki, co akurat dla mnie stanowiło nie lada wyzwanie. „Po zmierzchu” to tom pełen wyznań, wyjaśnień, odkrywania prawdy nie tylko tej związanej z wyjątkowymi mocami dzieci i sposobem działania rządu. Ruby, główna bohaterka oraz narratorka, przeszła wszelkie możliwe przemiany, na nowo zyskując moją sympatię. Wciąż uważam, że w „Nigdy nie gasną” zabrakło kilku przejść pomiędzy Ruby z pierwszego tomu, a Ruby z drugiego… ale pomijając ten aspekt, Ruby z trzeciego tomu to wreszcie młoda, silna kobieta, która doskonale wie czego chce. Wie też jak to osiągnąć i jedyny problem jaki ma, to wszyscy, no prawie wszyscy inni. Zaakceptowała już samą siebie. Zaakceptowała również, że czasem trzeba coś stracić, oddać, poświęcić, by osiągnąć coś ważnego. Ważniejszego od nas samych.
Alexandra Bracken postarała się o przysłowiowe pięć minut dla każdego swojego bohatera. Nie postawiła Ruby na typowym piedestale wokół którego kręci się cała akcja, a przynajmniej nie zrobiła tego w standardowy sposób. Dzięki temu nie tylko ją można nazwać pełnokrwistą postacią. I zachwyca mnie to, jak pokazała związek Ruby i Liama. Chociaż Lee wkurzał mnie okropnie, to jednak doceniam, że to nie jest kolejny z tych „idealnych” związków, gdzie idealna ona i idealny on po prostu się kochają i to jedno uczucie rozwiązuje absolutnie każdy problem. Miłość Ruby i Liama to piękny chaos. To przeciąganie liny. To konfrontacje. To usilne próby wypracowania kompromisu. I wreszcie… to również popełniane błędy. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje!
W przypadku dwóch poprzednich tomów styl autorki zaliczałam do plusów. Pierwsza osoba w jej wykonaniu nie raziła mnie tak, jak często się to zdarza. Wręcz przeciwnie, bardzo dobrze mi się ją czytało. Niestety w „Po zmierzchu” doszłam do tego samego wniosku, do którego dochodzę bardzo często. Pierwsza osoba i skupienie się na jednym bohaterze odebrało tej historii to, co było w niej najlepsze. Wiele zdarzeń działo się bowiem bez personalnego udziału Ruby. Ona tylko się o nich dowiadywała i musiała na nie zareagować, co nie było już tak ekscytujące. A działo się wiele, szczególnie pod koniec. Seria kończy się nie małym trzęsieniem ziemi, niestety przytłumionym przez tylko jeden opowiadający głos. Chciałabym być w głowach innych bohaterów. Chociażby w głowie Cole’a, być może nawet przede wszystkim w jego. Chciałabym usłyszeć ich myśli, ich obawy i przekonania. Chciałabym być w centrum wszystkich wydarzeń, za każdym razem, gdy działo się coś znaczącego. Niestety czułam się przykuta do Ruby, co pierwszy raz podczas tej serii stanowiło dla mnie nie mały problem.
Podsumowując; „Po zmierzchu” to mimo wszystkich wad i niedociągnięć bardzo dobre zakończenie serii. Nie jest przesłodzone, nie jest uproszczone – nic bowiem nie stało się od tak, po prostu, a za wszystko, co zostało osiągnięte została wyznaczona cena. I ciężko nazwać ją sprawiedliwą. Zakończenie jak najbardziej zaspokoiło więc moje oczekiwania. Alexandra Bracken zabrała mnie na szaloną przygodę, pełną wzruszeń, nerwów i nie małych zwrotów akcji. Mogłabym godzinami narzekać na to i na tamto, ale i tak najważniejsze jest tylko jedno: „Mroczne umysły”, „Nigdy nie gasną”, „Po zmierzchu” razem tworzą jedną z moich ulubionych młodzieżowych serii i nawet moje własne marudzenie tego nie zmieni!
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/po-zmierzchu-alexandra-bracken.html
Recenzja nie zawiera spoilerów.
Nie lubię ostatnich tomów. Ich czytanie to katorga, bo wiem, że później co najwyżej zostaną mi krótkie opowiadania, ale historia, która zdobyła moje serce już się skończyła. Trzeba się rozstać z bohaterami, porzucić tak wytrwale poznawany świat i choć wiem, że zawsze mogę do niego wrócić, wiem również, że już nigdy nie będzie tak samo jak...
2015-03-01
Chyba każdy z Was już słyszał o „Czerwonej królowej” Victorii Aveyard, a nawet jeśli nie, to będziecie raczej w tej mniej licznej grupie. Nic dziwnego. Promocja tej książki była ogromna nie tylko w naszym kraju. Gdzie nie spojrzeć tam przepiękna okładka osławionej już powieści. Nawet w mojej lokalnej księgarni, gdzie młodzieżówki tego typu docierają z lekkim opóźnieniem. Istny szał… Czy tym razem i ja poprę te wszystkie ochy i achy?
Mare Molly Barrow żyje w Nowej Erze, czasie, gdzie przeszłość łączy się z przyszłością. Do łask wraca hierarchia społeczna, której podwalinami jest kolor krwi płynącej w żyłach mieszkańców królestwa. Czerwonokrwiści są sługami, srebrnokrwiści panami obdarzonymi dodatkowo magicznymi mocami. Świat dzieli się na biednych i bogatych. Nigdy wcześniej osiągnięcie pełnoletności nie budziło w ludziach takiego lęku. Jeśli nie mają pracy, muszą iść do wojska. Pełnoletność wróży rychłą śmierć i każdy zdaje sobie z tego sprawę. Tylko nielicznym udaje się wrócić. Taki los przewiduje dla siebie Mare. Nie ma pracy, a osiemnaste urodziny są coraz bliżej. I wtedy coś się dzieje. Zdaje się, że los postanowił się do niej uśmiechnąć. Z dnia na dzień z bezrobotnej czerwonej staje się czerwoną pracującą na dworze króla, a potem… Potem okazuję się, że nie jest taka zwyczajna, jak sądziła. Kryje się w niej moc, której nijak nie można wytłumaczyć, bo przecież w żyłach Mare płynie czerwona, a nie srebrna krew. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim rodzi się bunt. Rebelia z wolna się rozrasta… Tylko czy w takim świecie jak ten, pełnym intryg, kłamstwa i obłudy, cokolwiek może się zmienić?
Przez wszystkie godziny spędzone z „Czerwoną królową” próbowałam odnaleźć w tej powieści tak zażarcie obiecywane „wow”. Okazało się jednak, że historia Mare nie jest wcale taka oryginalna. Każdy większy aspekt fabuły czy kreacji bohaterów można odnaleźć w innych głośnych tytułach i rzuca się to w oczy. Przynajmniej mnie się rzucało, choć zwykle staram się nie zwracać na to uwagi. Jasne jest, że wszystko już kiedyś było i licząc na prawdziwą oryginalność robimy z siebie głupków. Są jednak takie książki, gdzie schematyczność, nawet największa, nie ma znaczenia. Myślę, że poniekąd właśnie tak jest z „Czerwoną królową”, choć niestety akurat mnie nie udało się w pełni tego poczuć.
Nie zrozumcie mnie źle. „Czerwona królowa” to świetna powieść młodzieżowa, która zasługuje na uwagę. Niestety dla mnie była to zaledwie kolejna dobra młodzieżówka, pełna zwrotów akcji i sporej dawki terroru. Tajemnic, zdrad, politycznych gierek. Nikt nie jest tu święty, nikt nie jest bez winy. Smaczku dodaje również połączenie nowoczesnej techniki ze starą, „dobrą” monarchią.
Niestety „Czerwona królowa” to również niedopracowany świat, a przynajmniej nie został on przedstawiony tak, jak bym tego chciała. Zabrakło mi genezy Nowej Ery, być może autorka planuje przybliżyć ten aspekt później, możliwe. Tylko, czy takie kwestie nie powinny być wyjaśnione w pierwszym tomie? Wiele osób docenia brak oczywistego wątku miłosnego. I owszem, i ja mogłabym go docenić, gdyby nie to, że przez większość czasu miałam wrażenie, że Mare jest pszczółką skaczącą z kwiatka na kwiatek, a jej motto brzmi: „jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma”. Niepewność względem „lojalności” pewnych bohaterów? Jakoś nie zostałam zaskoczona w żadnym momencie.
Styl Aveyard z pewnością wybija się spośród innych autorów piszących powieści dla młodzieży. Jako scenarzystka, doskonale ubrała otoczenie Mare, nadała mu kolorów, kształtów i smaku. Tylko dlaczego to wszystko kosztem fabuły, akcji i niejednokrotnie kreacji samych bohaterów? Autorka potrafi magicznie opowiadać, jednak gdyby się tak zastanowić, ta piękna opowieść to lanie wody. Czy dokładny wystrój jakiejś komnaty daje nam głębszy obraz tego, co dzieje się w głowie jej mieszkańca? Cóż, gdyby był podejrzany o morderstwo, a na komodzie leżał zakrwawiony sztylet, to może… Rozumiem, że ta dokładność w opisach otoczenia może się podobać. Gdyby tyle samo uwagi autorka poświęciła bohaterom, sama byłabym zachwycona. Niestety w moich oczach proporcje zostały naruszone.
Wiele razy spotkałam się z porównaniem „Czerwonej królowej” z „Red rising” Pierce’a Browna i potrafię zrozumieć dlaczego – powszechna schematyczność, podobne aspekty, a nawet ten podział na kolory. Ale poziom? Niestety „Czerwona królowa” jest w tej walce bez szans. Oczywiście w moich oczach.
Podsumowując; „Czerwona królowa” to historia o niewidzialnej dziewczynie, która nagle staje się kimś. Świat, który był dla niej całkowicie zamknięty, staje otworem. Obecność w nim jest jednak okupiona szeregiem wyrzeczeń i ceną liczoną w ludzkim życiu. Mimo, że nie wyzwoliła u mnie większych emocji, to nie uważam czasu spędzonego przy tej książce za stracony. Bawiłam się doskonale i z pewnością sięgnę po drugi tom. Nie można zapominać, że to debiut. A jak na debiut, Victoria Aveyard spisała się naprawdę świetnie. Jeśli zaczyna swoją karierę od czegoś takiego, naprawdę nie mogę się doczekać książki, która powstanie gdy już nabierze odrobiny doświadczenia.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Chyba każdy z Was już słyszał o „Czerwonej królowej” Victorii Aveyard, a nawet jeśli nie, to będziecie raczej w tej mniej licznej grupie. Nic dziwnego. Promocja tej książki była ogromna nie tylko w naszym kraju. Gdzie nie spojrzeć tam przepiękna okładka osławionej już powieści. Nawet w mojej lokalnej księgarni, gdzie młodzieżówki tego typu docierają z lekkim opóźnieniem....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-15
„Dawno, dawno temu uwikłaliśmy się w romans z ogniem…” – od tych słów rozpoczyna się „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jedno zdanie stanowiło pewną obietnicę, którą autor złożył czytelnikom już na wstępie. Czy jej dotrzymał?
Na Amerykę (i nie tylko) spadają bomby atomowe. Nie jest całkowicie jasne kto rozpoczął ten koszmar, ale jedno jest pewne – już nic, nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej.
To nie jest typowa postapokaliptyczna wizja zrujnowanego świata. Autor postanowił wpleść w fabułę odrobinę fantastyki, tak więc… Z ust martwego starca czarnoskóry zapaśnik słyszy dwa słowa: „chroń dziecko” i nie ma wątpliwości, o jakim dziecku mowa. Bezdomna kobieta nazywana Siostrą Nawiedzoną po znalezieniu pierścienia skrywającego w sobie tajemniczą moc, zostaje celem numer 1 dla obłąkanego stwora o tysiącu twarzy, chichoczącego złowieszczo na widok porozrywanych ciał. Młody chłopak ocalały z ruin potężnego bunkra, w towarzystwie pewnego pułkownika daje upust okrucieństwu, które jeszcze przed bombami dawało o sobie znać.
O „Łabędzim śpiewie” słyszałam wiele. Trochę trwało zanim książka do mnie trafiła, jednak z pewnością warto było na nią poczekać. Mimo obecnej w powieści fantastyki, która w wielu momentach wręcz wchodzi na pierwszy plan, odnosiłam często wrażenie, że to najbardziej realistyczna postapokaliptyczna historia, jaką miałam okazję czytać. Nie ma tu miejsca na sentymenty, ale też nie wszyscy od razu myślą tylko o sobie i swoim przetrwaniu. Są ludzie i ludzie, a każdy z nich stanowi odrębną jednostkę, która radzi sobie z rzeczywistością na swój własny sposób.
Mimo, że powieść w oryginale ukazała się w roku moich urodzin, czyli 1987, w ogóle nie czuć tego w tekście czy samej historii. Przyznam się, że dopiero po skończeniu książki zabrałam się za oglądanie pierwszych stron, tych typowo informacyjnych i to, co odkryłam mnie nieco zszokowało. Przeczytałam wiele recenzji „Łabędziego śpiewu”, ale jakoś ten jeden, jak dla mnie bardzo istotny szczegół mi umknął. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ten tekst ma tyle lat co ja, a jednak nadal jest na czasie. To chyba samo w sobie świadczy o talencie autora.
Niestety, pomimo ogólnego zachwytu lekturą, nie dostałam absolutnie wszystkiego, na co liczyłam. Pomijając już nieco rozwlekły początek, ja po prostu nie potrafię w pełni wczuć się w książki, których „cel” nie jest jasno określony, bądź klaruje się bardzo powoli, by na koniec okazało się, że w pełni wyjaśni się dopiero w drugim tomie (albo i nie). Nie po raz pierwszy spotykam się z podobnym stylem prowadzenia fabuły, w końcu chociażby wielbiona przeze mnie "Piąta fala" Ricka Yanceya została napisana podobnie, a jednak "Łabędziemu śpiewowi" czegoś zabrakło. Nie umiem tego określić, ale to, co posklejało historię Yanceya, nie znalazło się w powieści MacCammona. Jakkolwiek więc podobał mi się klimat książki, czy jej bohaterowie, to jednak akcja zmierzająca do nieokreślonego „gdzieś tam”, odebrała całości przynajmniej jedną gwiazdkę. Dlaczego tak drastycznie?
Przez tą niemalże formę luźnych opowiadań, nie umiałam w pełni wczuć się w bohaterów i ich sytuacje. Jasne, każdy z nich do czegoś dąży itd., ale jako całość? Do czego to wszystko prowadzi? Mogłam bohaterów docenić, wzbudzali we mnie wiele emocji, wszystko jednak działo się nie na tym poziomie, co powinno. I nawet to tajemnicze poczucie zagrożenia, tak cudownie wplecione w całą historię, nie miało szansy odsłonić swojego prawdziwego potencjału. Być może w drugim tomie będzie z tym lepiej? Oby. Inaczej to będzie, niestety, tylko bardzo dobra seria.
Podsumowując; mimo, że Robert McCammon nie do końca spełnił wszystkie obietnice, to jednak zaprezentował się z naprawdę dobrej strony. Autora porównuje się do Stephena Kinga, żadnego z nich nie znam na tyle dobrze, by móc się do tego odnieść, niemniej jednak to McCammon wywołał u mnie niepokój i ciarki na plecach, a nie King. Być może „Łabędzi śpiew” po prostu mocniej wpasował się w moje gusta czytelnicze? Sami musicie to ocenić, do czego gorąco Was zachęcam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Dawno, dawno temu uwikłaliśmy się w romans z ogniem…” – od tych słów rozpoczyna się „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jedno zdanie stanowiło pewną obietnicę, którą autor złożył czytelnikom już na wstępie. Czy jej dotrzymał?
Na Amerykę (i nie tylko) spadają bomby atomowe. Nie jest całkowicie jasne kto rozpoczął ten koszmar, ale jedno...
2015-01-19
„Neva” Sary Grant trafiła do mnie stosunkowo niedawno, jednak moją uwagę zwróciła już latem, gdy pierwszy raz poszukiwałam dystopijnych/antyutopijnych powieści. Przyciągnęła mnie okładka, plus całkiem intrygujący opis, tylko intuicja nie mogła się zdecydować, czy mnie do tej książki namawiać, czy raczej od niej odwodzić. Więc zwlekałam, aż książka niemal sama wpadła do koszyka zakupowego.
Tytułowa Neva wychowuje się w miejscu otoczonym kopułą chroniącą ludzi przed zewnętrznym światem. Zamknięta w niej społeczność tworzy swoje własne prawa i obowiązki. Ludzie są do siebie tak podobni fizycznie, że ci, którzy pragną choć trochę się wyróżniać, potrzebują tatuaży, jakichś znaków szczególnych na swoich ciałach. Podczas gdy w normalnym świecie dorośli chronią młodzież przed zgubnym pociągiem fizycznym, tutaj się do niego zachęca i kusi. Nie bez przyczyny. Rodzi się bowiem mało dzieci, a społeczeństwo zaczyna wymierać. Brakuje wszystkiego, choć rząd skrzętnie próbuje to ukrywać.
Grupa przyjaciół postanawia się zbuntować. Wymyślają chwytliwe hasło zarzucające władzom okłamywanie obywateli, po czym wypisują go farbą gdzie tylko się da. Od tego zaczynają się problemy. Nie można bowiem bezkarnie się buntować. Ludzie znikają, gdy to robią. Neva ma ich całą listę, a numerem 1 jest na niej jej własna babcia. Wcześniej zgrana paczka przyjaciół zaczyna się wykruszać, a Neva stoi gdzieś po środku tego wszystkiego, próbując zrozumieć własne uczucia. A te są skomplikowane. Z jednej strony Ethan, jej chłopak, z drugiej Braydon, chłopak jej najlepszej przyjaciółki Sanny, który całuje ją „przypadkiem”, albo „przez pomyłkę”, burząc tym samym zarówno swój jak i Nevy związek.
Książka ma zaledwie 319 stron, mogłabym ją przeczytać w trzy, góra cztery godziny, a jednak męczyłam ją jakieś dwa tygodnie. Pani Grant pisze w pierwszej osobie w dodatku w czasie teraźniejszym, co w ogóle mi się nie podobało. Czytało się dość opornie i wszystko zdawało się albo melodramatyczne, albo sztuczne. Owszem, jest wiele gorszych stylowo tekstów. Nie zmienia to jednak faktu, iż „Neva” zwyczajnie mnie wynudziła. Wręcz się cieszyłam, gdy dotarłam do końca.
Sądziłam kiedyś, że najgorzej jest wtedy, gdy książka ewidentnie nam się nie podoba. Kiedy nie dość, że jest coś nie tak z bohaterami, działającymi nam na nerwy, to jeszcze fabuła kuleje, nie wspominając już o koszmarnym stylu autora, tak zupełnie na dokładkę. „Neva” Sary Grant uświadomiła mi błędność tego zdania. Gorzej jest, kiedy książka nie wzbudza w nas absolutnie żadnych emocji poza ulgą, gdy dociera się do ostatniej strony i w końcu można ją odłożyć na półkę i o niej zapomnieć. Zapomnieć nie dlatego, bo tak właśnie chcemy, bo czujemy, że nie jest wprost warta naszej pamięci, a przez to, że nie ma w niej absolutnie nic, co pozwoliłoby nam pamiętać. Zła książka ma ostry wyrazisty kolor zawodu. Nijaka książka jest przeźroczysta, niewyraźna, zlewająca się z tłem, jakiekolwiek by ono nie było. Dla mnie „Neva” właśnie taka jest. Nijaka. Bez wyrazu. Założę się, że za miesiąc nie będę pamiętać nawet imion bohaterów, oprócz tej tytułowej. Albo nawet i nie to.
Banał, przewidywalność plus patetyczność podrasowana kilkoma wyniosłymi stwierdzeniami, mającymi za zadanie porazić czytelnika dojrzałością bohaterów. Tragizmem ich sytuacji itp… Na mnie w ogóle to nie podziałało. Co najwyżej zmusiło do nagminnego ćwiczenia gałek ocznych w przewracaniu oczami.
Podsumowując; niestety nie mam zbyt wiele dobrego do powiedzenia o tej książce. „Neva” Sary Grant ma piękną okładkę i to chyba tyle. Cała reszta jest nudna i przedramatyzowana. Nie ma w niej absolutnie nic, co byłoby warte zapamiętania. Nie wywarła na mnie żadnych emocji oprócz oczywistego znużenia. Pomysł nie był może zły, ale z pewnością zaprzepaszczony. Wszystko dzieje się tam za szybko, przez co brakuje wyrazistości tym nielicznym wydarzeniom, które prowadzą nas od punktu A do punktu Z. Być może kiedyś, w chwili premiery, gdy gatunek dopiero powoli się odradzał, to było coś. Dzisiaj jednak, na tle innych podobnych gatunkowo powieści, „Neva” w mojej ocenie jest całkiem blisko dna.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Neva” Sary Grant trafiła do mnie stosunkowo niedawno, jednak moją uwagę zwróciła już latem, gdy pierwszy raz poszukiwałam dystopijnych/antyutopijnych powieści. Przyciągnęła mnie okładka, plus całkiem intrygujący opis, tylko intuicja nie mogła się zdecydować, czy mnie do tej książki namawiać, czy raczej od niej odwodzić. Więc zwlekałam, aż książka niemal sama wpadła do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-20
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny, płacąc za to jednak sporą cenę. Równość zniknęła. Społeczeństwo zostało podzielone na kasty, kolory, doprowadzając rolę ludzi do sług i panów. Nie wszystkim ten układ się podoba. Nie każdy jest zadowolony z faktu, iż wyższe kolory wykorzystują niższe… W dziejach ludzkości dyktatura nigdy nie trwała nazbyt długo, zawsze przychodził jej kres. Przeważnie był krwawy, okupiony wieloma ofiarami, a sposoby przechytrzenia niechcianego systemu nie zmieniły się za bardzo od czasów pierwszych ludzi.
Głównym bohaterem jest młody chłopak - Darrow - jest jednym z czerwonych, najniższym kolorem wśród wszystkich ludzi. Mieszka na Marsie, pracuje w kopalni i jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Jego życie jest proste, momentami ciężkie, gdyż rzeczywistość czerwonej planety nie bywa przyjazna. Ma jednak rodzinę będącą centrum jego świata i szczerze mówiąc nie pragnie niczego więcej. Nie raz i nie dwa odczuwa wściekłość na niesprawiedliwość jaka dotyka jego i jego bliskich, jednak na złości się kończy. Wie, że nie może niczego zmienić. Wie też, czym grozi jakikolwiek bunt.
Los jednak zdaje się nie dbać o jego zdanie czy życzenia. Tragedia, która rozdziera serce Darrowa, w krótkim czasie zmienia jego poglądy niemalże całkowicie. Kieruje nim wola zemsty, ale przede wszystkim marzenia. Marzenia należące nie do niego, a kogoś, kogo kochał i stracił w brutalny sposób. By zwalczyć tyranie musi przeniknąć w szeregi złotych. Stać się jednym z nich i rozbić ich od środka. Zanim to jednak nastąpi, Darrow musi wygrać w wielu pojedynkach. Zdać całą listę testów. Przelać więcej krwi, niż zdołałby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Godząc się na to nawet się nie spodziewa, jak ciężkie zadanie jest przed nim.
„[…] Osobiście wcale nie chcę robić z ciebie człowieka. Ludzie są tacy delikatni. Tak łatwo ich złamać. Ludzie umierają. Nie, ja zawsze chciałem stworzyć Boga. - Uśmiecha się psotnie, rysując jakieś szkice na cyfrowej podkładce. Obraca ją i pokazuje mordercę, jakim się stanę. - Dlaczego więc nie zrobić z ciebie boga wojny?”
Nie umiałabym zliczyć jak wiele razy ta książka mnie zaskoczyła. Kiedy sądziłam już, że wiem w jakim kierunku zmierza, autor zmieniał kurs, a ja rozbijałam się o ścianę. Aż się wierzyć nie chce, że to debiut. Z jednej strony autor sięgnął po wypróbowane schematy, jak kastowy podział społeczeństwa, bohatera wywodzącego się z najniższej grupy, czy nawet motyw sprawdzianów i testów, które mają doprowadzić Darrowa do szczytu. To wszystko już znamy z wielu głośnych tytułów. A jednak „Red Rising: Złota krew” to absolutnie coś nowego.
Muszę jednak przyznać, że po pierwszym zachwycie dopadło mnie zniecierpliwienie. Budowanie tego skomplikowanego świata trochę trwa i bywa momentami nużące. Jest natomiast konieczne dla zrozumienia zależności jakimi rządzi się starszy o 700 lat świat. Mogę jednak ręczyć, że po przebrnięciu przez ten wolniejszy kawałek fabuły, czeka was naprawdę wartka akcja od której ciężko się oderwać. Powiedzenie „Jeszcze jeden rozdział i idę spać” stało się dla mnie rzeczywiste w przypadku tej powieści. Odnalezienie momentu, w którym mogłam przemówić samej sobie do rozumu i zmusić do odłożenia książki na półkę bywało trudne.
Bohaterowie… Nie jestem wstanie opisać ich wszystkich. Nie chcę też wybierać zaledwie kilku, bo myślę, że pisząc o nich zdradziłabym co nieco odnośnie fabuły, a zaskoczenie jest tu naprawdę sporym plusem i nie chciałabym go Wam odbierać. Powiem tylko, że dawno tak mocno się nie zżyłam z nastoletnimi bohaterami. Czy to tym głównym, Darrowem, czy też pobocznymi. Być może dlatego, że świat w jakim żyją nie pozwala im na dzieciństwo, jakie my znamy. W wieku nastu lat są jak dorośli. Ich prawdziwy wiek zaledwie tworzy jakieś tło, które bardzo rzadko staje na pierwszym planie. Tak czy inaczej, płakałam razem z nimi, śmiałam się, złościłam i cierpiałam. I nie mogę się już doczekać, by powrócić do ich świata i dowiedzieć się, jak dalej potoczy się ich historia.
Styl autora… Jak nie lubię pierwszej osoby, tak tutaj mi ona nie przeszkadzała. Nawet czas teraźniejszy, który zazwyczaj jest gwoździem do trumny, tym razem mi nie wadził. Przeciwnie, byłam wstanie zakreślić od groma cytatów. Niekiedy mam problem z wyobrażeniem sobie walk, opisanie takich scen bywa trudne i nie każdy sobie z tym radzi. Pierce Brawn nie miał z tym raczej większego problemu, bo dzięki jego opisom absolutnie wszystko malowało się w mojej głowie niczym genialny film.
„Oglądam hologram z bitwy Złotych, a serce zamiera mi w piersi. Walczą jak letnia nawałnica. Nie jak ryczący, monstrualni Obsydiani, lecz jak ptaki prujące w powietrzu. Walczą w parach, gwałtownie skręcając, tańcząc, zabijając, przedzierając się przez zaporę z Obsydianów i Szarych, jakby bawili się mieczami, a wszystkie ciała upadające na ziemie były kłosami rozsiewającymi krew zamiast ziaren. Ich złociste zbroje lśnią. Ich miecze błyskają. To bogowie, nie ludzie.
I ja mam ich zniszczyć?”
Podsumowując: „Red Rising: Złota krew” to powieść, która mnie zachwyciła, udowadniając mi ponownie, że romans i akcja wcale nie muszą się wykluczać. Śmiało mogę też zaliczyć tę książkę do grona ulubionych powieści młodzieżowych, choć jestem też zdania, że równie mocno ten tytuł może przypaść do gustu dorosłym. Wspomniany romans nie jest ckliwy, wręcz przeciwnie, a ilość akcji powinna zadowolić najbardziej wymagającego czytelnika. Oby więcej na rynku było właśnie takich książek.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny,...
2014-07-04
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam pierwszy cytat. Dalej było tylko lepiej. Choć „lepiej” wydaje się niedopowiedzeniem.
Historia przedstawiona w „Piątej fali” jest teoretycznie prosta. Mamy ziemię, obcą cywilizacje przerastającą ludzkość pod każdym istotnym względem, i kilku pozornie zwyczajnych bohaterów próbujących jakoś poradzić sobie z nastała rzeczywistością. Fenomen tej książki polega na tym, że z tej prostej historii Rick Yancey uczynił coś o wiele bardziej skomplikowanego. Autor bardzo szybko zaczyna nas wodzić za nos i to tak umiejętnie, że ledwo zdajemy sobie z tego sprawę.
„Pierwsza fala przyniosła ciemność. Druga odcięła drogę ucieczki. Trzecia zabiła nadzieję. Po czwartej wiedz jedno: NIE UFAJ NIKOMU” – dzięki autorowi nie ufałam nawet własnej intuicji czy inteligencji i absolutnie nic więcej nie było mi potrzeba do szczęścia. A jednak dostałam to więcej.
Wątek romantyczny był wisienką na torcie. Niektórym może on przeszkadzać, ale dla mnie okazał się dopełnieniem całości. Wszystkie najlepsze historie mają swoich romantycznych bohaterów i tak też jest tutaj. Przy czym nic nie jest ani przesadzone, ani przesłodzone. Jest wręcz tak samo skomplikowane jak cała reszta.
„Piąta fala” to jednym słowem opowieść w której mamy absolutnie wszystko. Skomplikowane relacje, jeszcze bardziej skomplikowane uczucia, wartką, zaskakującą akcje i bohaterów, którzy nie mogliby być już bardziej pełnokrwiści czy złożeni.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam...
2014-07-14
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością irytowała mnie. To trochę taka postać, która łączy z sobą cechy naiwnego nastolatka, który sądzi, że wie wszystko, z poważnym dorosłym, którego stać na poświęcenia dla wyższego dobra. I okay, ja rozumiem, świat się kończy, a ludzie dorastają znacznie szybciej… Niemniej jednak jej sposób bycia irytował mnie przez większość czasu.
Kolejna rzecz, to poważne braki w szkicu bohaterów. Autor skupił się na aspekcie uczuć, poglądów i wiary jeśli tyczyła się ona głównej akcji, lecz te dotyczące bohaterów pobocznych, z którymi Kira ma kontakt, zaledwie zakreślił, przez co wyszło coś dziwnego. Potrafię uwierzyć w altruizm Kiry, ale nie w jej związki z innymi ludźmi. Chociażby ten z jej „chłopakiem” Markusem jest tak… sztuczny i powierzchowny, że wolałabym wręcz, by go w ogóle nie było, bo tylko te krótkie sceny między nimi powodują silniejszą frustracje. Tak naprawdę jedynym bohaterem, który prawdzie zwrócił moją uwagę i wzbudził na odmianę pozytywne emocje, to Samm, częściowiec, którego poznajemy mniej więcej w połowie książki.
Cała fabuła wydaje mi się też lekko przekombinowana i momentami naiwna. To, że dopiero Kira wpadła na coś tak logicznego jak przebadanie częściowców w celu poznania istoty wirusa, jest po prostu niepojęte. Podobnych zabiegów mających z niej uczynić niemalże boginię jest niestety więcej. Odniosłam wrażenie, jakby autor momentami sam się gubił w tym co pisał.
Podsumowując – czytało się nieźle. Nie miałam ochoty zarwać nocy, by tylko przeczytać kilka rozdziałów więcej, ale też nie miałam problemów z przebrnięciem przez tą książkę. Z pewnością też sięgnę po drugą część w nadziei, że może tam odnajdę to, czego zabrakło mi w pierwszym tomie.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością...
2014-10-04
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że w recenzji mogą pojawić się spoilery pierwszego tomu!
Myślałam, że po tylu wstrząsach, zwrotach i zawirowaniach pierwszego tomu, Rick Yancey nie ma już zbyt wielu asów w rękawie. Przygotowałam się mentalnie, że jak to często bywa, drugie tomy serii bywają najsłabsze. Tymczasem zostałam zaskoczona już na wstępie, kiedy to zamiast głosu Cassie, Bena, Sama czy nawet Evana, którego życie stało pod wielkim znakiem zapytania, przywitał mnie głos Ringer. Tak, tak, tej szalonej Ringer. Zazwyczaj nie bardzo mi się podoba dokładanie kolejnych bohaterów, bo przecież to za innymi tęsknie, inni mnie ciekawią. Niemniej Ringer była postacią, która zaintrygowała mnie już wcześniej, przez co w tym przypadku przywitałam ją z większą ekscytacją, niż sama mogłabym się po sobie spodziewać.
Po wydarzeniach z obozu, Ringer, Filiżanka, Cassie, Sam, Ben, Pączek i Dumbo ukrywają się w hotelu. Czekają na nikogo innego jak Evana, który w końcu obiecał Cassie, że ją odnajdzie. Tylko, że czas mija, a oni nie odeszli na bezpieczną odległość od miejsca, z którego się wydostali. W dodatku idzie zima, a hotel opanowany przez szczury nie jest najbezpieczniejszym miejscem. Ringer, wbrew zdaniu Bena, opuszcza kryjówkę w poszukiwaniu miejsca, w jakim mogliby się skryć i to właśnie wtedy historia bohaterów dzieli się na dwoje. Ringer, śledzona przez Filiżankę zostaje ujęta przez Voscha, który ma dla niej specyficzne, zupełnie niespodziewane plany, natomiast reszta musi się zmagać z innymi, równie szalonymi i niebezpiecznymi „rzeczami” o imieniu Grace. Grace, która „jest jak Evan” i dla której tylko on się liczy...
Powiedzieć, że po raz kolejny zostałam wpuszczona w maliny przez autora to za mało. „Piąta fala” miała swój specyficzny klimat, pełen niepewności i najczystszych niewiadomych, ale „Bezkresne morze” to istna paranoja. Choć Cassie, Evan, Ben, Dumbo i Pączek przeżywają swój własny, niemały koszmar, ocierają się o śmierć tak wiele razy, że aż ciężko to zliczyć, to jednak drugi tom stanowczo należy do Ringer i Vosha. To oni wywołują ten stan nieustannego niezrozumienia i kwestionowania własnej umiejętności nie tyle nawet logicznego myślenia, co czytania. Ich rozmowy są czasem tak absurdalne w swym pięknie, że zastanawiałam się kilkakrotnie, czy aby na pewno dostałam końcowe tłumaczenie, czy może to jakiś pierwszy, niedokładny szkic. Dopiero na końcu coś się wyjaśnia, ale też nie na tyle, by czytelnika uspokoić. Ba! O uspokojeniu jakimkolwiek nie ma mowy. Jedyną ulgą może być to, że uzyskujemy odpowiedzi na część pytań. Inna sprawa, że te odpowiedzi wbijają w fotel i odbierają oddech.
Niemniej jednak „Bezkresne morze” to nie tylko zalety, książka ma też wady. Po pierwsze jest krótka, to wprawdzie 407 stron, ale tylko przez zmyślne rozłożenie rozdziałów. Czyta się błyskawicznie, co może samo w sobie nie jest złe, ale zwyczajnie pragnęłabym pozostać w tym świecie odrobinę dłużej.
Bohaterowie. Wprawdzie trzymają poziom, ale ta wszechobecna paranoja wprowadza zamieszanie. I jakkolwiek dobrze czytało mi się części z punktu widzenia Ringer, czy Pączka, którego szokującą przeszłość poznajemy w „Bezkresnym morzu”, to nie podobało mi się bardzo odebranie głosu Samowi i Benowi. Rozumiem, że ten tom należał głównie do innych postaci, ale zwyczajnie mi ich brakowało. Niby są, nigdzie nie znikają, a jednak czytanie o nich, ale nie z ich punktu widzenia, przyprawiło mnie o leki niedosyt.
Sam koniec również stoi dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, zaskoczenie jest ogromne. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie akurat tego i to, samo w sobie, jest jak najbardziej na plus. Tylko co z uzyskanymi odpowiedziami i ich znaczeniem? Przyznam, że jest we mnie jeszcze więcej pytań, niż było przed końcową sceną z Ringer i Voschem w rolach głównych. Nie mam pojęcia jak autor ma zamiar zamknąć te wszystkie wątki w tylko jednej książce. Nie mam pojęcia nawet czy kierunek w jaki idzie mi się podoba. Ale czy on naprawdę idzie w tym kierunku? Szaleństwo! Jestem totalnie, absolutnie skołowana.
Podsumowując tę jakże długaśną recenzję; „Bezkresne morze” to bardzo dobra kontynuacja „Piątej fali”. Nie możemy narzekać na akcje. Nic nie staje się stabilne, jak to czasem bywa, kiedy wracamy do znanych nam postaci. Na każdym kroku czekają na czytelnika niespodzianki i dosłownie nie można oderwać oczu od tekstu. Niemniej nie czuję, bym mogła drugi tom ocenić podobnie jak pierwszy. Choć jestem zachwycona, nie dodam te książki do najlepszych z najlepszych. Być może to ulegnie zmianie po trzecim tomie, ale jak na teraz jest we mnie zbyt wiele sprzecznych ze sobą uczuć. Bo z jednej strony jestem zachwycona, z drugiej nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana.
Oficjalna premiera: 08.10.2014
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że...
2014-10-28
2014-11-13
No i dobrnęłam do końca. „Dar Julii” Tahereh Mafi jest trzecią i ostatnią częścią cyklu. Z finalnymi tomami jest tak, że mimowolnie ma się jakieś swoje oczekiwania i niekiedy można się nieźle zawieść. Szczególnie, jeśli okazuje się, że autor miał zupełnie inną wizję na zakończenie książki. No cóż, tak już chyba po prostu jest.
Uwaga! Uwaga! Trochę spoilerów 1 i 2 tomu!
Po całkiem udanym „Sekrecie Julii” podchodziłam do ostatniego tomu raczej spokojna o swoje własne wrażenia. Warner zaczął grać pierwsze skrzypce, Adam został zepchnięty gdzieś na margines. Czego mogłabym jeszcze chcieć? No dobrze, przyznaję, mogłam chcieć jeszcze wiele, wiele innych rzeczy... Ale po kolei.
Julia dochodzi do siebie pod okiem Warnera. Próbuje się pozbierać zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Punkt Omega został zniszczony, a jej przyjaciele prawdopodobnie nie żyją. Wydaje się, że wszystko stracone, ale czy na pewno? Julia już nie jest tą samą zalęknioną dziewczyną. Zmieniła się, wydoroślała, ale przede wszystkim – stała się bardziej pewna siebie. Zna swoją wartość, wie co potrafi, do czego jest zdolna... Podejrzewa nawet jak bardzo daleko znajduje się teraz granica, do której jest wstanie się posunąć. Tak więc nie, nie wszystko jest jeszcze stracone, szczególnie, kiedy ma do pomocy człowieka, który wierzył w nią nawet, gdy sama w siebie wątpiła.
Ta seria od początku wydawała mi się dziwna. Po przeczytaniu trzech części wciąż to jedno słowo wydaje się najbardziej adekwatne do określenia całej tej historii. Jest coś magicznego w tych książkach, nie umiem i nawet nie chcę temu przeczyć. Część mnie doskonale rozumie zachwyt nad tą serią, ale druga, ta bardziej zrzędliwa, nie może się temu nadziwić.
W tych trzech tomach Mafi odrobinę przybliżyła nam zbudowany przez nią świat, choć dla mnie wciąż jest to świat trzymający się na wątłych zapałkach, które byłe nacisk rozerwie na strzępy, a potem wszystko runie. To stanowczo najsłabszy punkt powieści, przynajmniej dla mnie. Ale w porządku, da się to jakoś przeżyć. I nawet brak większej akcji, która skupia się na zaledwie kilkunastu końcowych stronach, jestem wstanie przeżyć, szczególnie, kiedy mam ochotę na coś lekkiego.
Spoiler! Spoiler! Spoiler!
To, czego jednak zaakceptować nie potrafię, to zamordowanie jednego, jedynego bohatera, który uwięził moją uwagę od pierwszego tomu, bohatera, dzięki któremu w ogóle zdecydowałam się kontynuować serię, po niezbyt udanym, w moich oczach, pierwszym tomie. Ale nie, nie było to morderstwo dosłowne. Mafi zamordowała go lukrem. Wszystko, co czyniło Warnera Warnerem zostało obrócone o sto osiemdziesiąt stopni, podkolorowane i oblepione słodkim lukrem. Wszystko, co mnie w nim fascynowało, przepadło. Z chłopaka o dwojakim charakterze uczyniła słodziaka, który zwyczajnie został źle zrozumiany. Banał, banał i jeszcze raz banał, dodatkowo dość średnich lotów. Nigdy, przenigdy nie wybaczę Mafi tego, co zrobiła Warnerowi.
Koniec spoilera!
Mimo wszystko, mimo tego jednego aspektu, cała reszta, choć przewidywalna, wyszła całkiem dobrze. Adam wspiął się na wyżyny w działaniu mi na nerwy, ale to było do przewidzenia. Z resztą, wszystko w tym trzecim tomie było do przewidzenia. Oryginalnością Mafi nigdy nie grzeszyła, jeśli nie liczyć jej wyjątkowego stylu z pierwszej części.
Podsumowując; „Dar Julii” mnie nie zachwycił, co jednak nie oznacza, że jako młodzieżówka, która jest bardziej nastawiona na romans, niż na jakąś większą akcje, jest całkiem dobra. Rozumiem te wszystkie zachwyty i wcale się im nie dziwię. Niemniej jednak dla mnie finalny tom stoi na tym samym poziomie, co pierwszy. Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że gdyby usunąć tych kilka schematów i postawić na trochę bardziej oryginalne/kontrowersyjne – teoretycznie – rozwiązania, to byłby to tom, który prześcignąłby wszystkie pozostałe nawet nie o jedną, a dwie gwiazdki.
Czy więc polecam? Pewnie. Mimo bardziej negatywnego niż pozytywnego tonu tej recenzji, wciąż uważam, że seria zasługuje na uwagę. Mnie, niestety, całość nie zachwyciła tak, jak pozostałych, ale też, jak już wspomniałam, seria nie jest kierowana do mnie. Jestem pewna, że gdybym miała te 10-12 lat mniej, byłabym zwyczajnie oczarowana.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
No i dobrnęłam do końca. „Dar Julii” Tahereh Mafi jest trzecią i ostatnią częścią cyklu. Z finalnymi tomami jest tak, że mimowolnie ma się jakieś swoje oczekiwania i niekiedy można się nieźle zawieść. Szczególnie, jeśli okazuje się, że autor miał zupełnie inną wizję na zakończenie książki. No cóż, tak już chyba po prostu jest.
Uwaga! Uwaga! Trochę spoilerów 1 i 2 tomu!
Po...
2014-10-02
Zacznę od tego, że z oceną książki Blake'a Crouch'a „Wayward Pines. Szum” będę miała nie mały problem. Jak można ocenić coś, co w osiemdziesięciu procentach tekstu z lekka cię wynudziło, irytowało i średnio przykuwało uwagę, ale w ostatnich dwudziestu całkowicie porwało i to na tyle, by nie móc się już doczekać kolejnego tomu i rozwinięcia tej szalonej historii? Mam nadzieję, że pisząc tę recenzję znajdę jakieś rozwiązanie.
Ethan Burke to agent specjalny i były żołnierz. Zostaje wysłany do miasteczka Wayward Pines, by odnaleźć dwoje zaginionych agentów, ale coś dzieję się po drodze. Ethan budzi się w szpitalu, towarzyszą mu ulotne skrawki wspomnień o wypadku i nie wiele więcej. Zaczyna poznawać dziwne miasteczko i jeszcze dziwniejszych jego mieszkańców. Nic nie skleja się w logiczną całość, dodatkowo nikt nie chce udzielić mu jasnych odpowiedzi na jego pytania. Jedno dziwne zdarzenie przechodzi w drugie, a Ethan zamiast odnajdywać odpowiedzi, zaledwie mnoży same pytania.
„Wayward Pines. Szum” to jedna z tych książek, w których im mniej informacji się ma przed czytaniem, tym lepiej. Wielu czytelników zostało porwanych przez ciągnące się przez znaczną większość książki całkowite niezrozumienie. Nieścisłości są tu na porządku dziennym. Coś jest nie tak z czasem, z samymi ludźmi i z pewnością z miasteczkiem. Nie da się nijak wyjaśnić obecności kilku bohaterów, na dobrą sprawę naprawdę nie wiele można wyjaśnić.
Osobiście uwielbiam być wodzona za nos. Poczucie, że absolutnie niczego nie rozumiem zazwyczaj nie pozwala mi się oderwać od lektury, na koniec pozostawiając w bezgranicznym zachwycie, bo podobne sytuacje zdarzają mi się rzadko. Muszę tu jednak zaznaczyć, że ów wodzenie za nos ma swoje dwa oblicza. To dobre, kiedy nie potrafimy rozwiązać zagadki, a odpowiedzi raz po raz nam umykają i zauważamy po pewnym czasie, że autor bawi się naszymi emocjami zupełnie tak samo, jak emocjami swoich bohaterów. Niestety ten zabieg jest trudny do osiągnięcia i niekiedy autorzy gubią się nieco próbując go uzyskać. Zamiast szerzącej się tajemnicy wychodzi coraz mocniejsze niezrozumienie pozbawione większego dreszczyku, chyba, że o dreszcze przyprawia nas frustracja.
Jak dla mnie „Wayward Pines. Szum” jest właśnie przykładem tego drugiego oblicza. Książka zaczęła się dość dobrze, nie do końca wiadomo o co chodzi, ale nasz bohater podaje nam wyważoną ilość informacji oraz własnych emocji. Po przeczytaniu tego wstępu zacierałam rączki. Tyle tylko, że niedługo później rozpoczął się żmudny proces poznawania miasteczka, mieszkańców i dziwacznych rozmów.
Nie mogę powiedzieć, że męczyłam się na tej książce, bo tak nie było. Język powieści jest dobry, choć mogłabym liczyć na coś odrobinę lepszego. Niemniej jednak to w żaden sposób mi nie przeszkadzało. Przechodziłam przez strony bardzo szybko tyle, że nie potrafiły mnie zatrzymać, przez co nie tak znowu grubą książkę czytałam zaskakująco długo. Nie wiele z niej rozumiałam, ale też, niestety, nie byłam tego jakoś specjalnie ciekawa.
A potem, pomiędzy tymi osiemdziesięcioma procentami tekstu, który mnie raczej znudził, nastąpił wstrząs, który powiem szczerze, całkowicie mnie zniechęcił. Scena, o której myślę, ale niestety w żaden sposób nie mogę jej określić, by komuś nie popsuć czytania, doprowadziła mnie do skrajnych wniosków i przypuszczeń. I jakkolwiek w innej historii mogłabym się ucieszyć z takiego posunięcia, tak tutaj było zwyczajnie mdłe. Tak... Chwilę później pan Crouch zaśmiał mi się w twarz, bo nic, o czym pomyślałam, nie było właściwe.
W końcu zaczęła się akcja, która przykuła moją uwagę, coś się wyjaśniło i było zaskakująco spójne z całością książki. W pierwszej chwili doznałam szoku, w drugiej lekkiej konsternacji nie wiedząc nawet co myślę o takich odpowiedziach na te wszystkie pytania, ale im dalej, tym było lepiej. Byłam pewna, że na „Szumie” moja przygoda z Wayward Pines się skończy. Całość może nie była zła, ale w żaden sposób mnie nie porwała. Te dwadzieścia procent końcowego tekstu całkowicie zmieniło moją decyzję. Z pewnością sięgnę po „Bunt”, choćby z czystej ciekawości, co autor zrobi dalej z własnym pomysłem. Myślę też, że drugi tom może być dla mnie ciekawszy, bo ta największa zagadka została rozwiązana.
Podsumowując; „Wayward Pines. Szum” to książka dość specyficzna. Wciąż nie do końca wiem, co o niej myśleć. Są serie, których tomy da się oceniać odrębnie, ale i takie, gdzie to historia w całości definiuje ocenę i chyba z czymś podobnym mamy tu do czynienia. Nie chciałabym jej oceniać zbyt nisko, by jej zwyczajnie nie krzywdzić, ale też nie czuję się komfortowo z zawyżaniem oceny, bo jakby nie było, nie wiem jeszcze, co będzie dalej.
Ocena: 6/10 – być może to się zmieni po przeczytaniu drugiego tomu, być może nie. Jak na teraz wydaje mi się jednak, że 6 to dobra ocena. Końcówkę książki oceniłabym wprawdzie znacznie wyżej, ale czy zaledwie 1/5 tekstu może w pełni reprezentować całość? Raczej nie. Doliczyć do tego poprawny, aczkolwiek prosty styl autora i nieco niedopracowane w moich oczach postacie i ocena, jaką postawiłam jest jak najbardziej adekwatna, przynajmniej dla mojego sumienia.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Zacznę od tego, że z oceną książki Blake'a Crouch'a „Wayward Pines. Szum” będę miała nie mały problem. Jak można ocenić coś, co w osiemdziesięciu procentach tekstu z lekka cię wynudziło, irytowało i średnio przykuwało uwagę, ale w ostatnich dwudziestu całkowicie porwało i to na tyle, by nie móc się już doczekać kolejnego tomu i rozwinięcia tej szalonej historii? Mam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-19
„Legenda. Rebeliant” autorstwa Marie Lu zwróciła moją uwagę już kilka miesięcy temu, kiedy to zaczęłam bliżej poznawać gatunek jakim jest dystopia. Odłożyłam ją jednak wtedy na nieokreślone później. Opis książki nie sugerował bowiem niczego odkrywczego, bo przecież historii o „dwóch różnych światach”, „dwóch różnych bohaterach” których „ścieżki się przecinają” jest na pęczki. USA podzielone na dwie frakcje, Republikę i Kolonie, które toczą ze sobą wojny – to również nie brzmi jakoś oryginalnie. I w dodatku wiek bohaterów, a mamy tu dwoje piętnastolatków, chyba najbardziej mnie zniechęcał. Zaledwie informacja o tajemniczym morderstwie zwróciła moją uwagę na tyle, by brać w ogóle tę książkę pod uwagę.
Teraz mogę powiedzieć: jak dobrze, że nie skreśliłam wtedy tej historii!
June jest geniuszem. „Cudownym dzieckiem”, które przeszło wszelkie próby wyznaczone przez rząd Republiki, zdobywając oszałamiającą ilość punktów. Jest też dumną obywatelką swojego kraju, zapatrzoną w starszego brata dziewczyną, która widzi swoją przyszłość w kolorowych barwach aż do chwili, gdy Matias zostaje zamordowany przez osławionego w Republice przestępce, którego jak dotąd jeszcze nikomu nie udało się odnaleźć. Oślepiona potrzebą zemsty postanawia ten stan rzeczy zmienić. June przyrzeka pomścić brata. To właśnie to postanowienie skłania ją do przywdziania łachmanów i wmieszania się w tłum ludzi zamieszkujących najbiedniejsze dzielnice. To i kilka skrzętnie zaplanowanych manipulacji ludzi, którzy powinni być jej przyjaciółmi.
Day, o którym każdy wie, ale nie wielu potrafi powiedzieć jak wygląda, jest trochę jak Robin Hood, zabiera bogatym i daje biednym. Troszczy się o swoją rodzinę, którą trawi kolejna odmiana niebezpiecznego wirusa. Próbuje na swój własny sposób pokazać jak bardzo Republika jest zakłamana, a jej rządy okrutne. Ratując June z opresji w ogóle się nie spodziewa, że dziewczyna, która tak go oczarowała, w głębi duszy życzy mu śmierci.
Po około czterech godzinach, bo tyle zajęło mi przeczytanie tej książki, mogę stwierdzić, że owszem, miałam racje; nie ma tu niczego, co można by nazwać oryginalnym. Niczego, co by mnie zaskoczyło, znałam ruchy bohaterów na długo zanim oni sami pomyśleli „co dalej?”. Podział na dobrych i złych w całej tej historii również jest tu niebywale jasny. Co więc jest w „Legendzie” takiego, że nawet ja jestem zachwycona, choć jak mi niedawno powiedziano; trudno mnie zadowolić (z czym się zgadzam)?
Myślę, że niemałe znaczenie mają tu sami bohaterowie. Niektórzy z Was może będą już to wiedzieć, ale uwielbiam silne bohaterki, a taką bez wątpienia jest June. Jej ponadprzeciętna inteligencja to jedno, drugie, to mentalność, której brak czasem nawet cztery razy starszym bohaterom innych, nie rzadko o wiele poczytniejszych powieści. To samo tyczy się zresztą Day'a. Wątek romantyczny jest tu też nie bez znaczenia, charakteryzuje go idealna równowaga, gdzie na próżno szukać bezsensownych, nieadekwatnych do sytuacji rozterek, ciągłego wzdychania itp. Uczucie między bohaterami gra doskonałe drugie skrzypce, co w przypadku wszelkich dystopii jest w moich oczach jak najbardziej na plus. Poza tym, choć akcja jak wspomniałam pozbawiona jest większych niespodzianek, nieoczekiwanych zwrotów czy napięcia zmuszającego do obgryzania paznokci, to za to przebiega płynnie, nie ma nudnych dłużyzn, przez co strony książki niemal same się przewracają. Prosty styl tylko to ułatwia.
Podsumowując; „Legenda. Rebeliant” to doskonała lektura na chwilę, kiedy ma się ochotę odpocząć przy czymś, co będzie jednocześnie niezobowiązujące, ale też niekoniecznie naiwne czy przesadnie proste. Nie nazwałabym tej książki wybitną, ale z pewnością jest wyjątkowa. Ma to specjalne „coś”, co przykuwa i zatrzymuje uwagę czytelnika, a to, moim zdaniem, jest najważniejsze.
Moja ocena: 7/10, choćby za to, że nie umiem wskazać nawet jednej, na tyle poważnej wady książki, bym miała ochotę ją jakkolwiek roztrząsać. Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Legenda. Rebeliant” autorstwa Marie Lu zwróciła moją uwagę już kilka miesięcy temu, kiedy to zaczęłam bliżej poznawać gatunek jakim jest dystopia. Odłożyłam ją jednak wtedy na nieokreślone później. Opis książki nie sugerował bowiem niczego odkrywczego, bo przecież historii o „dwóch różnych światach”, „dwóch różnych bohaterach” których „ścieżki się przecinają” jest na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-12
Po przeczytaniu „Dotyku Julii” Tahereh Mafi miałam naprawdę mieszane uczucia względem drugiego tomu tej serii. Nowelka „Destroy Me” nieco moje obawy ugasiła, ale wciąż nie do końca.
Dla tych, co jeszcze o Julce nie czytali, w recenzji mogą się pojawić spoilery pierwszego tomu.
Julia i Adam uciekli z Komitetu Odnowy i schronili się Punkcie Omega, gdzie ludzie mają różnego rodzaju paranormalne zdolności. Teoretycznie wszystko jest dobrze, ale Julia zbyt długo była zamknięta i choć jest tu bezpieczna, czuje się znowu jak w klatce. Do tego dochodzi dziwne zachowanie Adama, nie wspominając już o tym, że wszyscy zaczynają patrzeć na nią jak na dziwadło, w końcu jest tą dziewczyną, która zabija dotykiem - odludkiem. Sprawy jeszcze bardziej się komplikują gdy Julia dowiaduje się o sekrecie skrywanym przez Adama, a naczelny dowódca Komitetu Odnowy planuje się z nimi rozprawić raz na zawsze. Zwłaszcza z nią, z Julią, bo to ona tak bezczelnie zawróciła w głowie jego synowi.
Odetchnęłam z ulgą kiedy się okazało, ze „Sekret Julii” został pozbawiony niepotrzebnego woreczka metafor/porównań itd. Julia wciąż pozostała liryczna i ma swoje momenty obłędu, ale wszystko, w końcu, z umiarem. Widać w niej lekkie zmiany, prawdę mówiąc byłam przekonana, że w drugim tomie od początku spotkamy się z superbohaterką po błyskawicznej przemianie, ale nie, Tahereh Mafi nie popełniła tego błędu. Julia jest inna, odrobinę silniejsza, lecz wciąż błądzą w niej lęki i wątpliwości. Jej zachowanie względem innych może być irytujące, ale jak da mnie całkowicie zrozumiałe, bo po takim czasie w zamknięciu raczej trudno dobrze czuć się w tłumie. To może zachwycać i cieszyć, ale mimowolnie powinno być przytłaczające i dokładnie takie jest dla Julii. Jest w niej jeszcze zbyt mało wiary w samą siebie, by od tak, po prostu, ufając kilku zapewnieniom obcych ludzi, zwyczajnie się otworzyć. Nie mogłabym sobie życzyć innego poprowadzenia tej postaci. Irytuje mnie tylko, że jest taką chorągiewką, co sama nie wie czego/kogo chce, ale to motyw tak często spotykany w tego typu książkach, że już chyba dopadła mnie całkowita znieczulica.
Dalej nie jest już tak wesoło, ale też nie ma tragedii. Budowa świata wciąż kuleje. Nadal wiem za mało, by w pełni sobie go wyobrazić, nie dopisując do tego obrazu swoich własnych podejrzeń. Historia Julki to bardziej paranormal romance niż dystopia, przynajmniej przez większość książki. Nie to, by mi to jakoś specjalnie wadziło. Autorka ma talent do słów, rozpracowania bohaterów pod względem psychicznym/emocjonalnym, lecz jej zdolność do budowania światów wciąż jest słaba. W kółko mamy tylko nijakie pomieszczenia, nijakie korytarze, nijakie ulice, bloki itd.
Podobnie jest z opisywaniem akcji. W „Sekrecie Julii” jest jej o wiele więcej niż w „Dotyku...”, ale nie mogę powiedzieć, by pani Mafi była mistrzynią podobnych scen. O wiele lepiej idzie jej budowanie seksualnego napięcia pomiędzy bohaterami, niż tego związanego z niebezpieczeństwem. Bywa i tak.
W drugim tomie poznajemy odrobinę lepiej bohaterów, którzy pojawili się pod koniec pierwszej części. Kenji wydaje się klaunem, który skrywa za tą maską coś o wiele głębszego. Z początku mnie irytował, ale później doceniłam jego poczucie humoru. Castle jest z pewnością jednym z najbardziej irytujących mnie charakterów. Jego naiwność i teatralność z jaką traktuje swoich ludzi przyprawiała mnie o przewracanie oczami, co nigdy nie jest dobrym znakiem. Sądziłam, ze Adam jest wkurzający? Owszem, jest, ale nie tak jak Castle. Nie wiem czy to niedbałość autorki w kreowaniu tej postaci, czy tak powinno być, ale brak jakiejkolwiek konsekwencji w tym jak traktuje on Julię jest rażący. Raz mówi do niej tak, jakby byłą cudem, za chwilę tak, jakby uważał ją za pasożyta... Niby gra świętoszka i dobrą duszę, ale coś mi w tym facecie nie gra.
Adam... Nie zamierzam długo o nim pisać. Koleś denerwował mnie od początku, a kiedy wyjaśnił się jego sekret, niemal nie krzyknęłam na głos „Tak, tak, tak!”. Trochę mu mimowolnie współczuje, ale nie na tyle, by mu kibicować.
Co innego jeśli chodzi o Warnera! Musze się przyznać, że do momentu w jakim w końcu się pojawił, czytało mi się tak sobie. Dopiero, kiedy jego postać została wplątana w akcje, naprawdę wsiąknęłam w tę historię, co nie do końca dobrze mówi o książce, bo wychodzi na to, że ta seria, to dla mnie historia tylko jednego człowieka i nie jest to tytułowa Julia. Ale co począć?
Podsumowując; „Sekret Juli” podobał mi się bardziej od pierwszego tomu. Mimo niedociągnięć i licznych problemów innego rodzaju, doskonale się bawiłam. Podejrzewam jednak, że gdyby nie moja nieuleczalna dusza romantyczki wielbiąca czarne charaktery, nie byłabym taka zadowolona. Tahereh Mafi czaruje nas słowami i romantyzmem, stawiając resztę gdzieś dalej. To nie koniecznie coś złego. Mogłabym chcieć, by te wszystkie kulejące sceny były lepiej napisane, ale wiecie co? Ta seria to głównie romans i jako taki wychodzi jej całkiem dobrze, więc chyba należy przymknąć oko na resztę i zwyczajnie cieszyć się lekturą.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Po przeczytaniu „Dotyku Julii” Tahereh Mafi miałam naprawdę mieszane uczucia względem drugiego tomu tej serii. Nowelka „Destroy Me” nieco moje obawy ugasiła, ale wciąż nie do końca.
Dla tych, co jeszcze o Julce nie czytali, w recenzji mogą się pojawić spoilery pierwszego tomu.
Julia i Adam uciekli z Komitetu Odnowy i schronili się Punkcie Omega, gdzie ludzie mają...
„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.
Niestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny sposób nas zawodzą. Myślę, że dzieję się tak głównie dlatego, że zachwyceni historią snujemy swoje własne kontynuacje, które najczęściej nie mają nic wspólnego z zamysłem autorki/autora. I pojawia się problem. Mimo wszystko liczyłam, że jeśli nawet coś w fabule „Kuracji samobójców” nie przypadnie mi do gustu, pozostanie jeszcze ten specyficzny nastrój charakteryzujący pierwszy tom, który wszystko wynagrodzi. A jednak i tutaj się pomyliłam, bo klimat drugiego tomu jest zupełnie inny. Co, oczywiście, nie jest bezpodstawne. Emocje bohaterów są tu inne. Znika gdzieś wszechobecny smutek czy dławiące przygnębienie. Czuć w tym tekście nieśmiałą nadzieję na lepsze jutro oraz determinację do działania. I myśląc racjonalnie – tak właśnie powinno być. Co to by była bowiem za seria, gdyby od początku do samego końca wszyscy chodzili przygnębieni, a tematem przewodnim była śmierć?
Tak więc rozumiem założenia autorki, rozumiem, co musiało i co powinno się w tym tomie wydarzyć, jakie przemiany w bohaterach były potrzebne, by popchnąć fabułę dalej. A jednak, zupełnie irracjonalnie, czuję zawód. Czegoś mi tu zabrakło. Czegoś istotnego. Czar tej wyjątkowej historii skrył się gdzieś pomiędzy typowymi rozwiązaniami, w dodatku podpartymi niczym innym, jak niezdecydowaniem czy wręcz chaosem. I chyba to jest dobre słowo na określenie tego, co najbardziej wadziło mi w całej książce. Chaos. Zupełnie jakby autorka nie mogła się zdecydować na jeden pomysł, więc wypróbowywała kilka, żadnemu nie poświęcając odpowiednio dużo uwagi. To jak zlepka delikatnie niepasujących do siebie puzzli. Sami bohaterowie wyszli na tym wszystkim najlepiej, choć nawet ich wspomniany chaos nie ominął.
Na sam koniec pozostaje jeszcze geneza samej plagi. Miałam nadzieję, że w „Kuracji samobójców” w końcu się wyjaśni skąd to wszystko się wzięło i owszem, coś na ten temat jest. Tyle tylko, że z takim wyjaśnieniem można by równie dobrze uznać, że w ogóle go nie było.
Podsumowując; „Kuracja samobójców” nie zachwyciła mnie tak, jakbym tego chciała. Być może pokonały mnie własne, wygórowane oczekiwania, a jednak odnoszę wrażenie, że autorka nieco zgubiła się we własnym pomyśle. Być może nawet straciła nieco tej 'miłości' do swoich bohaterów, jaką autorzy muszą odczuwać, by tworzyć pełnokrwiste postacie i pisać o ich trudnych losach. Tak czy inaczej – wciąż z niecierpliwością czekam na trzeci tom. Mam nadzieję, że wynagrodzi mi lekki zawód jego poprzednikiem.
A Wam mimo wszystko polecam „Plagę samobójców” jak i „Kurację samobójców”. Każdy z nas jest inny, kto wie, może akurat Wy będziecie drugim tomem zachwyceni? Warto to sprawdzić!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/kuracja-samobojcow-suzanne-young.html
„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNiestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny...