-
Artykuły
Sięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1 -
Artykuły
„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4 -
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2015-06-19
2015-05-26
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od początku…
Wszystko zaczyna się w 1945 roku w Szkocji. Claire Randall wraz ze swoim mężem Frankiem spędzają urlop w urokliwym miasteczku. Wojna oddaliła od siebie małżonków, a ten wyjazd miał ich na nowo do siebie zbliżyć. I wszystko idzie dobrze aż do chwili, gdy za sprawą starych kamieni i jeszcze starszej magii, Claire przenosi się w przeszłość. Nagle jest w 1743 roku w samym środku wojny domowej. Mało tego, pierwszą osobą z jaką rozmawia jest mężczyzna, który wygląda niemal tak samo jak jej mąż… Ale to nie Frank. Ten mężczyzna nie ma w sobie odrobiny dobroci. Na szczęście życie i godność Claire zostaje uratowane przez górali i to wtedy, tak naprawdę, jej przygoda się rozpoczyna.
Nie będę nawet próbować owijać w bawełnę. „Obca” Diany Gabaldon podobała mi się tak bardzo głównie przez wzgląd na serial i serialowych bohaterów. Gdyby nie to, mój odbiór tej książki byłby znacznie gorszy. Podejrzewam wręcz, że miałabym nie małe trudności, by przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle. Ogólnie, to cudowna historia. Romantyczna, pełna sprzeczności, z rozwiniętym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy chwilę z wartką akcją, mamy erotyczne uniesienia, jest tu czas na śmiech, na łzy, na szok i zbulwersowanie. Jest nawet szansa, że w którymś momencie zrobi Wam się niedobrze…
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie postarała się spojrzeć na całość nieco trzeźwiej. Zapomnieć o serialu (o którym pozwolę sobie wspomnieć później), wprost genialnie dobranych aktorach i skupić się na książce samej w sobie. I tu pojawiają się pewne problemy. Ta historia jest zwyczajnie zbyt obszerna. Nie mam tu na myśli zbyt wielu wątków, zwrotów akcji czy bohaterów, w żadnym razie. Jest tu jednak od groma paplania o niczym, nic nie wnoszących do całości scen czy rozmów, tak rozciągniętych, że mniej uważny czytelnik mógłby czasem pod ich koniec zapomnieć od czego w ogóle wszystko się zaczęło. To ma swój urok, ale dla mnie, osoby, która potrzebuje żywszej akcji, kilka momentów w książce było nie małym wyzwaniem.
Stylowo również nie mogę powiedzieć, by Diana Gabaldon jakoś specjalnie się popisała. Mamy poprawną pierwszą osobę. Ani złą, ani wybitną, po prostu poprawną. Forma narracji nie wywołała u mnie żadnych emocji, choć może i mogłabym uznać za plus prosty fakt, iż nie wywołała u mnie również irytacji…
To, co przemawia za „Obcą” to wszystko, co można znaleźć pomiędzy tymi wadami. Historia, choć teoretycznie nie przedstawia niczego aż tak oryginalnego, bo w końcu podróże w czasie są dla wielu czytelników znane, to jednak samo tło w jakim wszystko się dzieje, tworzy niepowtarzalny klimat. Szkocja w czasie wojny domowej, klany, rodzinne niesnaski, intrygi, a wszystko oprószone mistyczną magią. Do tego sama Claire, zadziorna, waleczna i silna. Uwielbiam takie bohaterki. Oczywiście miałam trochę problemów z jej rozdarciem pomiędzy mężem, który został w przyszłości i jej nową miłością do Jamiego, młodego górala. Wiecie, trójkąty i te sprawy. Stety/niestety Jamie to kolejny bohater, który zdobył moje serce (rude włosy, kilt, ma rękę do koni – toż to przecież ideał xD). No i tych dwoje razem? Nawet ja nie mogłam się długo bronić przed ich urokiem. I to nie wszystko. Każdy bohater „Obcej” ma swoje miejsce. Swój własny charakter, przeszłość i cel – stworzenie ich w taki sposób zabrało sporą ilość miejsca, ale akurat tego bym nie zmieniła.
Spotkałam się ze stwierdzeniami, że „Obca” to przerośnięty erotyk i absolutnie się z tym nie zgadzam. Jasne, w pewnym momencie akcja zwalnia, a czytelnik musi się zmierzyć z rozwiniętym wątkiem romantyczno-erotycznym, jednak mimo wszystko do erotyku temu daleko. Jako całość książka niesie za sobą również o wiele więcej niż tylko erotyczne przygody byłej pielęgniarki – przynajmniej w mojej ocenie.
I kilka słów o serialu. „Outlander” to kwintesencja tego, co najlepsze w „Obcej”. Wątki, które nie mogły być pokazane w książce (ograniczenia pierwszoosobowej narracji), zostały dodane, zbędne rzeczy wycięte, niektóre skrócone, lekko zmienione, by wszystko tworzyło zgraną całość. I choć bardzo mnie to boli, to serial oceniam wyżej, niż książkę. Pomijając doskonały dobór aktorów, serial przedstawia zwyczajnie to, co najlepsze w całej tej historii, podczas gdy w książce należy te aspekty nieco mozolnie oddzielać od zbędnej reszty.
Podsumowując; pomijając wszystkie wady, „Obca” to genialna historia nie tylko o miłości czy pożądaniu, ale również pragnieniu wolności. O walce, która z góry wydaje się przegrana, a jednak nie sposób od niej uciec, czy się poddać. O honorze, miłości do swojej kultury, własnej odrębności i historii jaką mozolnie budowali przodkowie bohaterów. To również przerażająca konfrontacja ze złem w ludzkiej postaci… Być może wymaga odrobiny cierpliwości. Może i trzeba przymknąć oko na „to” czy na „tamto”, ale nie ma książek idealnych.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/obca-diana-gabaldon.html
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-10
Powiedzcie mi, że książka jest o wojnie i jest w niej romans, a możecie być pewni, że będę przynajmniej zaintrygowana. Jeśli wspomnicie dodatkowo o jakiejś promocji, cóż… To jedno z połączeń idealnych, które są zdolne mnie przekonać bym zabrała jakiś tytuł do domu. I tak właśnie było z „Altaną” Mary Nichols.
Helen Barstairs to brytyjska arystokratka, która w obliczu wojny odnajduje miłość, a przynajmniej tak jej się wydaje. Mimo, że jest już czyjąś żoną, a jej mąż walczy gdzieś we Francji, to uroczy Kanadyjski żołnierz zdobywa jej serce. Ich spotkania w altanie kończą się jednak tragedią. Helen jest w ciąży, jej ukochany wyjechał nie mając o tym pojęcia, a rodzice dziewczyny są zgorszeni zachowaniem swojej córki. Wyjście z całej sytuacji jest tylko jedno i łączy się niestety z oddaniem dziecka do adopcji. Mimo, że Helen tego nie chce, jest za słaba, by sprzeciwiać się ojcu. Jej życie zmienia się całkowicie w dniu, kiedy drobne ciałko jej córeczki zostaje wydarte z jej rąk. Nic już później nie jest takie samo. Laura Drumond pracuje w londyńskim szpitalu. Jest po uszy zakochana w pewnym przystojnym pilocie myśliwca. Ich ślub to kwestia godzin, jednak Robert ginie zanim udaje mu się stanąć na ślubnym kobiercu i wziąć za żonę ukochaną kobietę. Świat Laury rozpada się na drobne kawałeczki, których, jak się zdaje, nic nie będzie wstanie poskładać. Aż do chwili, gdy dziewczyna orientuje się, że pod sercem nosi jego dziecko. To zmienia wszystko. Dwie kobiety, dwa pokolenia, niezliczone sekrety, zabójcze tajemnice. Miłość, przyjaźń, I i II wojna światowa oraz altana, w której wszystko się zaczęło i w której nieoczekiwanie, wszystko potoczy się dalej.
Nie przepadam za obyczajówkami. Nie do końca rozumiem dlaczego tak jest, w końcu emocjonujące książki odbieram najlepiej, a obyczajówki często skrywają ogromne ich pokłady. Niemniej jednak najczęściej zamiast się ekscytować, zwyczajnie się nudzę. I początkowo tak było podczas czytania „Altany”. Prawdziwej wojennej akcji tam niewiele, a fabuła nie należy do najbardziej nieprzewidywalnych, wręcz odwrotnie. Po kilkunastu stronach w mojej głowie odrysował się ogólny zarys tego, jak wszystko może się potoczyć i muszę przyznać, że niewiele się pomyliłam. Jednak…
W którymś momencie zwyczajnie coś zaskoczyło. Bohaterowie zyskali moją sympatię i czytanie o ich perypetiach wcale nie bolało. Nawet ten masywny zbieg okoliczności dotyczący tak wielu aspektów, że czyni go to raczej mało wiarygodnym, w ogóle mi nie przeszkadzał. Autorka poruszyła wiele istotnych kwestii, które umiejętnie wplotła w fabułę tak, by stworzyć dyskusję, ale ocenę i wnioski z niej płynące pozostawić czytelnikowi.
To jedna z tych powieści, w których wady są zarówno zaletami, zależy jak na to spojrzeć. Przewidywalność całej historii z jednej strony jest tu minusem, ale równocześnie nie wyobrażam sobie, by można było to wszystko przedstawić inaczej. O wiele pewniejszą wadą jest tu przedstawienie niektórych wątków. Nie będę ich konkretyzować, by nie zdradzać zbyt wiele. Powiem tylko, że podczas gdy jedne z nich zostały dopracowane i przemyślane, drugie, wcale nie mniej ważne, zdają się napisane od niechcenia. Ta nierówność mi przeszkadzała i wielokrotnie spłycała cały wydźwięk powieści.
Podsumowując; być może „Altana” nie okazała się tak ekscytującą powieścią jakbym sobie tego życzyła. Być może była też zbyt przewidywalna. Przede wszystkim życzyłabym sobie również, by w tej książce o wojnie było jej więcej. To wszystko w ogóle nie ma jednak znaczenia, bo koniec końców jest taki, że nie jestem odpowiednim odbiorcą literatury obyczajowej, a pomijając wszystkie inne aspekty, „Altana” to powieść właśnie z tego gatunku. Mimo wszystko nie potrafię myśleć o niej źle. Wręcz przeciwnie, bawiłam się doskonale i kończyłam lekturę z uśmiechem satysfakcji na ustach. Ten tytuł po prostu ma to „coś”, które maskuje wszystkie wady i niedociągnięcia.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/altana-mary-nichols.html#more
Powiedzcie mi, że książka jest o wojnie i jest w niej romans, a możecie być pewni, że będę przynajmniej zaintrygowana. Jeśli wspomnicie dodatkowo o jakiejś promocji, cóż… To jedno z połączeń idealnych, które są zdolne mnie przekonać bym zabrała jakiś tytuł do domu. I tak właśnie było z „Altaną” Mary Nichols.
Helen Barstairs to brytyjska arystokratka, która w obliczu...
2015-01-03
Mówi się, że młodość ma swoje prawa i jak najbardziej się z tym zgadzam. Niestety i tutaj są granice, a ich przekroczenie zazwyczaj źle się kończy. Myślę, że każdy kto zbliża się już chociażby do trzydziestki, potrafiłby przytoczyć kilka sytuacji, które wydają się mu dzisiaj absurdalne, a ich własne zachowanie, wtedy tak dorosłe, teraz zdaje się zwyczajnie naiwne. Uczymy się na błędach, na tych licznych kopniakach, które ujarzmiają nasze niezdrowe ego, uświadamiając przy tym, że tak naprawdę nie pozjadaliśmy wszystkich rozumów świata. W tym procesie nie ma nic dziwnego. Niestety jednak czasem bywa i tak, że zamiast lekcji zapamiętywanych do końca życia, lekcji, które mimo wszystko kończą się dobrze, mamy do czynienia z niewyobrażalną tragedią, z jakiej co najwyżej mogą uczyć się inni.
„Pąk szkarłatnej róży” Tadeusza Sałka to tytuł, który zwrócił moją uwagę już jakiś czas temu. Akcja książki ma miejsce pod koniec XX wieku. Nasz kraj wciąż przechodzi masę przemian, młodzi ludzie próbują się dostosować, iść z prądem, wytyczać dla siebie i innych nowe, świeże szlaki. Tylko, że nie zawsze i nie wszystkim to wychodzi. Ewa właśnie zdała maturę. Sytuacja materialna jej rodziny nie pozwala jej na kontynuację nauki, więc szuka pracy. Niestety z tą jest krucho. Kiedy więc trafia na ofertę pracy w Niemczech przy opiece nad dziećmi, wydaje jej się to istnym zrządzeniem losu. Szczęściem, którego jeśli nie złapie za nogi od razu, już nigdy go nie spotka i wszystko będzie stracone.
Niestety ów „szczęście” okazuje się zwykłym kameleonem. Okrutnym przebierańcem, który zamiast pomagać, zsyła na młodą, naiwną dziewczynę same nieszczęścia. Opieka nad dziećmi okazuje się przykrywką dla prostytucji. Ewa trafia pod „opiekę” Erkona - Turka, któremu początkowa fascynacja dziewczyną szybko mija, a wraz z nią łagodniejsze traktowanie. Dziewczyna jest sama w obcym kraju. Więziona, gwałcona, poniżana, podczas gdy w Polsce jej rodzice i policja starają się ją odnaleźć. Tylko czy im się to uda?
Sięgając po tę książkę wiedziałam, że to nie będzie ani nic prostego, ani lekkiego. Jakby mogło, skoro chodzi przecież o handel żywym towarem, przemoc i gwałty? Absolutnie jednak nie spodziewałam się tak potężnego huraganu emocji, jaki towarzyszył mi podczas czytania. Tematyka powieści nie była dla mnie zaskoczeniem, a jednak nie spodziewałam się tej dozy okrucieństwa, dosadności i realności. Mimo drobnych przerysowań w kreacjach bohaterów, odrobiny przesadnego dramatyzmu czy sztuczności w dialogach, jako całość „Pąk szkarłatnej róży” pachnie tak wielką dozą realizmu, że nie sposób się nie przerazić. To nietypowe połączenie uwypukliło zalety powieści, maskując jednocześnie jej wady.
Mogłabym się bowiem doczepić do stylu, gdyż czuć w nim wierszowany zaśpiew. Autor ma na swoim koncie wiersze, fraszki wierszowane bajki, co niekiedy bardzo mocno czuć w tekście. Nie mam tu na myśli bajkowej scenerii, absolutnie nie, chodzi raczej o formę budowania zdań. Naprawdę można by było rozprawiać w nieskończoność nad stylem Pana Sałka, tylko, że „Pąk szkarłatnej róży”, to jedna z tych nielicznych książek, gdzie historia całkowicie przeważa nad techniką. Ma szokować, nie zachwycać i dokładnie to czyni. Forma jest tu najmniej ważna.
Podsumowując; historia młodziutkiej Ewy jest tragiczna. Bardzo długo po skończeniu czytania nie mogłam otrząsnąć się z mało przyjemnego uczucia, dla którego nawet nie umiem znaleźć odpowiedniej nazwy. Można by zrzucić winę na sytuację w jakiej była, choćby brak perspektyw na przyszłość, a jednak to wciąż niczego nie tłumaczy, niczego nie usprawiedliwia. To, co się jej przydarzyło jest obrazem ekstremalnym, a jednak, moim zdaniem, idealnym, by uczulić młodych ludzi. Niektórzy twierdzą, że tak brutalnych historii nie powinno dostarczać się młodzieży, ja jestem innego zdania.
„Pąk szkarłatnej róży” polecam więc głównie, lecz nie tylko, młodym, startującym w dorosłość ludziom. Dla przestrogi. Dla wyrobienia w sobie swoistej przezorności. Nie ma bowiem nic złego w marzeniach, dążeniu do celów czy podejmowaniu ryzyka. Należy jednak pamiętać, że gdzieś tam są ludzie, dla których młodzieńcza naiwność, jakże plastyczna w ich rękach, stanowi podwaliny ich całego życia. Tacy ludzie jak bohaterowie tej powieści, okrutni i bezwzględni, naprawdę istnieją. Wystarczy włączyć pierwsze lepsze wiadomości, by się o tym przekonać...
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Mówi się, że młodość ma swoje prawa i jak najbardziej się z tym zgadzam. Niestety i tutaj są granice, a ich przekroczenie zazwyczaj źle się kończy. Myślę, że każdy kto zbliża się już chociażby do trzydziestki, potrafiłby przytoczyć kilka sytuacji, które wydają się mu dzisiaj absurdalne, a ich własne zachowanie, wtedy tak dorosłe, teraz zdaje się zwyczajnie naiwne. Uczymy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-28
„Pociąg do miłości” Davida Baldacciego, to trzecia książka tego autora, która znalazła swoje miejsce na mojej półce. Muszę przyznać, że kupiłam ją z ciekawości. Po lekturze „Dnia Zero” czy „Niewinnego”, romans napisany przez pisarza, który był mi znany z sensacyjnych historii w których o romantyzm ciężko, wydał mi się intrygującą przygodą. Wprawdzie opis wydawcy jasno określa książkę jako opowieść sensacyjno-obyczajową, ale cóż… dałam się porwać tytułowi.
Tom Langdon, były recenzent wojenny, wyrusza w podróż ekskluzywnym pociągiem Capitol Limited. Ma zamiar dotrzeć nim z Waszyngtonu do Los Angeles, gdzie czeka na niego jego dziewczyna, mają razem spędzić święta. Byłoby prościej pokonać ten dystans samolotem, jednak w wyniku kilku niefortunnych zdarzeń, Tom ma zakaz latania na terenie USA. Wszystko razem zmusza mężczyznę do próby spełnienia ostatniego życzenia zmarłego ojca, a mianowicie dokończenia historii, którą zapoczątkował niegdyś jego daleki krewny – sam Mark Twain!
Nawet się nie spodziewa, że podróż tym pociągiem zmusi go do konfrontacji z więcej niż jednym demonem jego przeszłości. Ze stratą, której nigdy ani nie zrozumiał, ani nie przebolał.
To nie będzie długa recenzja, bo też książka nie grzeszy objętością. Muszę przyznać, że uważam to za plus, gdyż w innym wypadku mogłabym mieć problem z przeczytaniem jej do końca. Ale od początku.
„Pociąg do miłości” okazał się diametralnie różny od tego, czego się spodziewałam. Baldacci przyzwyczaił mnie do szybkiej akcji, zwięzłych opisów pozbawionych dłużyzn, gdzie przeważają błyskotliwe dialogi. Tylko względem tych ostatnich się nie zawiodłam. Wszystko inne okazało się rozwlekłe i miejscami nudnawe. Tom poznaje historie wielu pasażerów, a także wieloletnich pracowników kolei. Z jednych można się pośmiać, inne wydają się zupełnie nieatrakcyjne, ale absolutnie wszystkie są przez głównego bohatera głęboko przeanalizowane. O czymś mu przypominają, do czegoś innego prowadzą… Bardzo długo nie do końca wiadomo, do czego autor w ogóle zmierza.
Nie jestem wielką fanką powieści obyczajowych i podejrzewam, że właśnie tu tkwi mój największy problem z całą tą historią. Bohaterowie sami w sobie są dobrze nakreśleni, choć chwilami zarówno przerysowani jak i odrobinę odrealnieni. Nie byłoby to jednak, przynajmniej tak myślę, zauważalne dla osób, które w podobnych klimatach gustują. Ja zwyczajnie się nudziłam, a kiedy w końcu akcja przyśpieszyła, było już za późno, by odzyskać moje uznanie.
Wątek romantyczny. Trochę się go bałam, bo już na okładce dostrzegłam zdanie informujące o trójkącie, a tych z całego serca nie znoszę. Na szczęście tym razem ów trójkąt nie podziałał na mnie alergicznie, co niestety nie oznacza, iż sam motyw romansu został przeze mnie kupiony. Było wiele naprawdę udanych momentów, ale i szereg takich, które wymuszały poirytowane westchnienia.
Stanowczo wolę Baldacciego w tej bardziej zadziornej odsłonie.
Podsumowując; mimo wszystko nie żałuję przeczytania tej książki i w żadnym razie nie uważam jej za swoistą pomyłkę, która nigdy nie powinna się przydarzyć. To po prostu pozycja, która nie trafia w moje gusta. Rzadko dobrze się bawię na obyczajówkach, a z romansem w ostatnim czasie nie potrafię się dogadać. Nie można jednak odmówić tej historii świątecznego klimatu. Jest intryga, nie jedna historia miłosna, a na koniec konfrontacja ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jestem przekonana, że wielu z Was „Pociąg do miłości” przypadłby do gustu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Pociąg do miłości” Davida Baldacciego, to trzecia książka tego autora, która znalazła swoje miejsce na mojej półce. Muszę przyznać, że kupiłam ją z ciekawości. Po lekturze „Dnia Zero” czy „Niewinnego”, romans napisany przez pisarza, który był mi znany z sensacyjnych historii w których o romantyzm ciężko, wydał mi się intrygującą przygodą. Wprawdzie opis wydawcy jasno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-21
„Lawendowy pokój” Niny George to powieść... dziwna. Czuje się rozdarta pomiędzy zupełnie zaprzeczającymi sobie nawzajem stwierdzeniami i nie bardzo wiem, które byłoby lepsze. Pozostanę więc przy słowie „dziwna”, wydaje mi się bowiem odpowiednio neutralne.
Wyobraźcie sobie barkę osiadłą na wodzie, a w niej księgarnie – czyż to nie porywający obraz? Sam ten motyw wydaje mi się kultowy. W dodatku księgarz potrafiący odgadnąć czego potrzeba klientom, jaka książka byłaby dla nich idealna, by poczuli się lepiej. Dodajmy jeszcze odrobinę tragizmu, ckliwość, romantyzm (kwestia sporna) oraz worek pełen złotych myśli i sukces murowany.
Zabierałam się za tę książkę bez większych oczekiwań. Nauczyłam się już bowiem, że medialne ochy i achy niekoniecznie mają przełożenie na mój osobisty gust. Niemniej przez pierwsze strony sądziłam, że w tym jednym wypadku się pomyliłam. Dostałam pełnokrwistych bohaterów, melancholijnych, lecz chwilami też zabawnych. Dostałam książkę o książkach i nawet kilka ładnych cytatów z kobietami i końmi w tle, co u każdej koniary takiej jak ja, wywołałoby na twarzy uśmiech.
A potem nadeszły dialogi. Coraz więcej dialogów oderwanych od ziemi, wyciągniętych ze wspomnianego worka z cytatami, sztucznych i tak przerysowanych, że mogłam już tylko wzdychać. Uwielbiam książki, które muszę czytać z ołówkiem w ręce czekając na kolejny cytat do podkreślenia (tak, jestem z tych co podkreślają zdania w książkach). Kocham słowa, kocham liryczne opisy, kocham złote myśli – jeśli są podawane z umiarem, najlepiej tak, by wplecione w dialog, zdawały się n a t u r a l n e.
W przypadku „Lawendowego pokoju” te wszystkie złote myśli pozbawiły książkę dynamizmu. Czytając miałam wrażenie, że poznawane postacie czy opisywane wydarzenia zostały stworzone po to, by autorka mogła wpleść w tekst swoje, jakże odkrywcze, przemyślenia i pokazać, jaka to z niej łebska kobitka. Jak dla mnie powinno być na odwrót. Może wtedy nie miałabym wrażenia, że większa część zdarzeń, pobocznych wątków czy bohaterów, jest w tej historii całkowicie zbędna.
Sądziłam, że zjem tę książkę w przeciągu dwóch dni, tymczasem czytałam ją wieczorami, przed snem, bo idealnie mnie usypiała. Za każdym razem miałam ochotę odstawić ją na półkę i sobie odpuścić wiedząc, że jutro znowu będę musiała się zmusić do czytania.
Gdzie tu te moje sprzeczności? A no nie można zaprzeczyć, że pani George potrafi pisać. Potrafi budować swoich bohaterów od deski do deski, niekiedy może nawet nazbyt dokładnie, nie pozostawiając wiele dla wyobraźni. A jednak potrafię to docenić i podziwiać. Mam tylko wrażenie, że ma problem z umiarem.
No i jest jeszcze historia, która niby sama w sobie miała potencjał i może gdyby została mi inaczej podana, potrafiłabym ją chociażby zrozumieć. Ale denerwuje mnie niezmiernie, że autorka nagminnie stara się czytelnikowi narzucić własny światopogląd. Te wszystkie stwierdzenia bohaterów względem wolności, wierności, miłości, otwartego małżeństwa... To wbrew moim przekonaniom i o ile nie mam nic do tego, że ktoś myśli inaczej, tak nie mogę znieść, kiedy próbuje się mi wmówić błędność moich własnych przekonań. To nie pozwoliło mi wczuć się w tę „tragiczną” historię miłosną. Nie pozwoliło mi polubić bohaterów. Nie pozwoliło mi chociażby akceptować ich wyborów, bo autorka wzbudziła we mnie zaledwie niesmak. Nazwijcie mnie staromodną, konwencjonalną, nazwijcie mnie nawet ignorantką, to nie zmieni moich odczuć.
Lubię kontrowersyjne książki, ale tylko wtedy, gdy autor nie próbuje postawić swojego zdania na dany temat na piedestale, nie dając czytelnikowi odrobiny miejsca na jego własne przemyślenia, a „Lawendowy pokój” i Nina George, właśnie to czynią. Może gdybym została porwana przez ogół, nie miałoby to dla mnie znaczenia, ale kiedy historia nie ma w moich oczach zbyt wiele polotu, zaczynam drążyć, co innego można robić przez te wszystkie strony?
Podsumowując, jeśli ktoś jest fanem Coelho, pewnie polubi tę książkę (nie to, żebym sama miała coś do Coelho, po prostu wyrosłam odrobinę z tego typu... liryczności, w której można poszukać siebie, jeśli się jeszcze do końca siebie nie znalazło, przynajmniej ja tak odbierałam niegdyś tego autora i jego twórczość). Nie można odmówić „Lawendowemu pokojowi” odrobiny specyficznej magi jaką jest osnuta. Niby wszystko dzieje się w obecnych czasach, a jednak czuje się powiew starości. Jakby pierwotna historia działa się w minionym wieku i w ostatniej chwili została zmieniona. A może to tylko moje wrażenie? Nie wiem. Wiem tylko, że to nie jest książka dla mnie, co nie koniecznie czyni ją złą. To jedna z tych pozycji, którą po prostu należy samemu przeczytać i ocenić.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Lawendowy pokój” Niny George to powieść... dziwna. Czuje się rozdarta pomiędzy zupełnie zaprzeczającymi sobie nawzajem stwierdzeniami i nie bardzo wiem, które byłoby lepsze. Pozostanę więc przy słowie „dziwna”, wydaje mi się bowiem odpowiednio neutralne.
Wyobraźcie sobie barkę osiadłą na wodzie, a w niej księgarnie – czyż to nie porywający obraz? Sam ten motyw wydaje mi...
2014-10-20
Kiedy pierwszy raz dostałam propozycje zrecenzowania „Marynarki” Mirosława Tomaszewskiego nie byłam do tego pomysłu przekonana. Mam pewien problem z naszymi rodzimymi autorami, czego nigdy nie ukrywałam, i szczerze mówiąc bałam się, że i w przypadku tej książki ten problem się pojawi i zacznie ostro kąsać. Stwierdziłam więc, że lepiej nie czytać i autorowi nie szkodzić negatywną opinią. Jakiś czas później przeczytałam jednak kilka recenzji tej książki, a propozycja pojawiła się znowu i tym razem już nie odmówiłam. Czy słusznie? Zobaczmy...
„Marynarka” to historia z pewnością wielowątkowa. Autor bardzo sprytnie pomieszał współczesną historię o poszukiwaniu prawdy o przeszłości, szczęścia i spokoju ducha, z retrospekcjami wydarzeń sprzed blisko czterdziestu pięciu lat. Dodał do tego szczyptę tajemnicy, odrobinę tragizmu oraz nie rzadko dwuznacznych bohaterów, których motywacje nie koniecznie będą się podobać, co jednak nie oznacza, że są one z gruntu złe. Kilkakrotnie spotkałam się z opinią, że to „męska” książka i osobiście nie mam pojęcia skąd ten wniosek, niczego podobnego nie odczułam.
Adam – czterdziestoletni były członek punkowego zespołu - jest mężczyzną równocześnie prostym i złożonym, co stanowi wybuchową mieszankę. Naznaczony tragedią z 17 grudnia 1970 roku, kiedy to jego ojciec zostaje zastrzelony, mimo swojego wieku wciąż nie do końca potrafi się odnaleźć w tym świecie. To dość dziwna postać, potrafi zarówno rozczulić, wywołać współczucie, jak i zdenerwować swoją, jakże długą, biernością i użalaniem się nad sobą. Kiedy spotyka Ninę, dziennikarkę „Głosu Bałtyckiego”, powoli zaczyna dostrzegać światełko w tunelu, ale czy na pewno? Ambicje Niny są niebezpieczne. Pisząc książkę o strajkach, kobieta próbuje za wszelką cenę odkryć prawdę o wydarzeniach tamtego feralnego grudnia, nie szczędząc przy tym i tak rozszarpanego na kawałki serca Adama. Żeby tego było mało, w życiu mężczyzny pojawia się również Karol, właściciel firmy Karo Sp. z o.o., który zdaje się być dla niego zaskakująco łaskawy... Ale dlaczego?
Mam spory problem z oceną „Marynarki” jako całości. Jeśli choć trochę zna się historię naszego kraju z tamtego okresu, wydarzenia książki, przynajmniej te z retrospekcji, brzmią tak bardzo prawdziwie, że ich ocenianie wydaje się zwyczajnie niewłaściwe. Choć może właśnie to poczucie realizmu jest oceną samą w sobie? Myślę, że na to pytanie każdy czytelnik powinien sam sobie odpowiedzieć.
Mówiąc szczerze wolałabym, żeby akcja powieści toczyła się tylko w 1970 roku. Dlaczego? A no dlatego, że „teraźniejszość” w tej historii miała odrobinę przerysowań, niekiedy wręcz groteski, a to dokładnie to, czego nie lubię. Nie było to może na tyle odczuwalne, bym miała ochotę przestać czytać, ale na tyle spore, by wzdychać i przewracać oczami podczas kilku absurdalnych dialogów czy opisów typowych dla naszego kina, którego nie jestem fanką. Najbardziej frustrujące jest dla mnie to, że bywały również momenty, gdzie styl autora się zmieniał, wygładzał, nagle pozbawiony tych wszystkich przeszkadzających mi rzeczy. Odniosłam wręcz wrażenie, jakby pisały dwie różne osoby, albo książka powstawała na przełomie kilku lat, gdzie styl autora ewoluował i się polepszał. Wszystko to przyprawiało mnie o niesłabnącą frustrację i nawet teraz nie wiem do końca, co powinnam o tym sądzić.
Z całą pewnością na pochwałę zasługuje przedstawienie całej tej historii z punktu widzenia dwóch stron - ofiary i agresora - co daje czytelnikowi możliwość samodzielnej oceny. Autor w żaden natarczywy sposób nie narzuca nam własnego zdania, co już wiele razy przekreśliło w moich oczach wiele innych tytułów.
Podsumowując; „Marynarka” Mirosława Tomaszewskiego wywołała we mnie wiele emocji. Nie zawsze dobrych, ale też nie zawsze złych. Spędziłam przy niej przyjemne godziny, sprowokowała mnie do rozmyślań o brutalnych, a przecież nie tak znowu odległych czasach i docenienia tego, co mamy dzisiaj. Być może jest w niej kilka rzeczy, które nie pozwalają mi w pełni dostrzec jej potencjału, lecz z całą pewnością to również historia warta poznania, do czego i Was zachęcam.
Za możliwość przeczytania dziękuje autorowi oraz pani Marii Tomaszewskiej.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Kiedy pierwszy raz dostałam propozycje zrecenzowania „Marynarki” Mirosława Tomaszewskiego nie byłam do tego pomysłu przekonana. Mam pewien problem z naszymi rodzimymi autorami, czego nigdy nie ukrywałam, i szczerze mówiąc bałam się, że i w przypadku tej książki ten problem się pojawi i zacznie ostro kąsać. Stwierdziłam więc, że lepiej nie czytać i autorowi nie szkodzić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-17
Bardzo rzadko zdarza mi się wpadać na takie książki jak „Sekretny język kwiatów” Vanessy Diffenbaugh. Nie mówię tu o fabule, bohaterach czy pisarskim stylu. Nie mam na myśli poziomu emocji zawartych w książce, ani nawet sympatii bądź antypatii względem bohaterów. Nie... Mówię o książkach, które według wszelkich moich założeń powinny być świetne, a jednak niemal w ogóle mnie nie poruszają. Ale od początku.
„Sekretny język kwiatów” opowiada historię Victorii, aspołecznej, zamkniętej w sobie dziewczyny, która od najmłodszych lat tułała się po rodzinach zastępczych i domach dziecka. Jako osiemnastolatka zaczyna nowe życie, lecz zamiast szukać pracy, zajmuje się kwiatami, przez co ląduje na bruku zaledwie trzy miesiące po opuszczeniu domu dziecka. Tuła się po parkach, grzebie w śmietnikach, sadzi swoje kwiaty gdzie tylko się da. To one są dla niej wszystkim, to one wyrażają jej emocje. Na swej drodze spotyka Renatę, kwiaciarkę, która daje jej pracę, a tym samym kolejną szansę na nowy start, który dziewczyna stara się jak najlepiej wykorzystać. Poznaje też Granta, który okazuje się być starym kolegą z dzieciństwa, z okresu, kiedy była najszczęśliwsza i miała szansę na prawdziwy dom i matkę, która na odmianę nie chciała z niej zrezygnować. Ale coś poszło nie tak, a szczegóły tych wydarzeń poznajemy wraz ze wspomnieniami Victorii. Wszystko zaczyna się układać. Victoria ma pracę, robi to, co kocha, klienci ją uwielbiają, bo ma specyficzny dar do dobierania dla nich odpowiednich bukietów. Pomiędzy nią, a Grantem rodzi się uczucie, które tak samo ją fascynuje, co straszy. I wtedy, właśnie wtedy wszystko się zmienia. Victoria znowu musi podjąć kilka ważnych decyzji, tym razem nie chodzi już jednak tylko o nią...
„Sekretny język kwiatów” kupiłam ją tak dawno, że ledwie o niej pamiętałam, ale zawsze myślałam, że to ten typ powieści, na którą naprawdę muszę mieć odpowiedni humor, bo może mną poważnie wstrząsnąć. No bo jak inaczej? Dziewczyna z domu dziecka, aspołeczna, porywcza, małomówna... Wszystko na okładce obiecywało liryczność i choć największą fanką kwiatów nie jestem, byłam pewna, że ich język do mnie przemówi. Najgorsze jest to, że każda obietnica prawie całkowicie została spełniona, a jednak skończywszy czytać nie było we mnie ani grama większego poruszenia.
Fabuła jest dość prosta mimo swego tragizmu, choć przeplatanie teraźniejszości przeszłością odrobinę ją ożywia. Mamy tu historię nie tylko Victorii, ale szeregu innych bohaterów. Nie mogę powiedzieć, że którekolwiek z nich zostało źle skonstruowane, czy niekonsekwentnie poprowadzone. Styl autorki może nie jest niczym wyróżniającym się, ale jak najbardziej poprawnym, chwilami delikatnie lirycznym. Czyta się przyjemnie i płynnie, nie ma dłużyzn czy zbędnych opisów. Czy już domyślacie się mojej frustracji?
Wszystko, na co zwracam uwagę w tego typu książkach, jest tu obecne. Nie mam się czego doczepić, nie wiem na co powinnam zrzucić winę za to, że historia opisana prze panią Diffenbaugh w ogóle do mnie nie trafiła. Nie wiem czego tej książce zabrakło, od dwóch dni nad tym myślę i nic nie przychodzi mi do głowy.
Podsumowując; „Sekretny język kwiatów” pozostawił mnie z uczuciem niedosytu. Zabrakło mi w niej tego specyficznego, chyba nigdy konkretnie nie nazwanego, czegoś, co czyni z dobrej historii wybitną. To w żadnym razie nie jest zła książka, a czas przy niej spędzony nie uważam za stracony, a jednak pozostaje we mnie jakiś niesmak i lekki żal. Głównie dlatego, że wciąż nie wiem, co tak naprawdę poszło nie tak. Nie lubię tego uczucia, już wolałabym, żeby ta książka w ogóle mi się nie podobała, by na myśl przychodziły mi same wady, ale tak nie jest. To frustrujące!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Bardzo rzadko zdarza mi się wpadać na takie książki jak „Sekretny język kwiatów” Vanessy Diffenbaugh. Nie mówię tu o fabule, bohaterach czy pisarskim stylu. Nie mam na myśli poziomu emocji zawartych w książce, ani nawet sympatii bądź antypatii względem bohaterów. Nie... Mówię o książkach, które według wszelkich moich założeń powinny być świetne, a jednak niemal w ogóle mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-07
Książki można podzielić na wiele kategorii. Dobre i złe. Lekkie i te bardziej zobowiązujące… Można by wymieniać długo i każdy z nas stworzyłby swoją własną listę.
Kiedy kupowałam „Spóźnione wyznania” Johna Boyne, wiedziałam, że to historia, do której będę musiała mieć specyficzny nastrój. To nie ten typ powieści, którą z łatwością połknę w przeciągu kilku godzin. Zazwyczaj mam nosa do tego typu książek i nie wpadam w zbyt głęboką wodę, zupełnie pozbawiona wskazówek.
A jednak ta pozycja mnie zaskoczyła. Zaskoczyła mnie swym ciężarem, smutkiem i tragizmem. Krótki opis na tyłach okładki tak naprawdę niczego nie zdradza, wręcz sugeruje zupełnie inny kierunek powieści. Owszem, wszystko dzieję się w okolicach pierwszej wojny światowej. Owszem, Tristan, nasz narrator i główny bohater, wsiada do pociągu i jedzie na spotkanie z kobietą, której pragnie wyznać swoje grzechy. Tak jak w opisie mamy do czynienia z pojęciem odwagi, zdrady, namiętności. Zostają nam też przybliżone żołnierskie realia, lecz to wszystko tak naprawdę schodzi na dalszy plan, kiedy czytając, domyślasz się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
W obecnych czasach niemal każdy utrzymuje, że jest tolerancyjny, ale czy naprawdę? Wciąż się słyszy o dyskryminacji rasowej, wyznaniowej, seksualnej. Ludzie mają skłonność do wytykania palcami wszystkiego, co odbiega od ich własnych norm i tylko ich rozciągliwość tak naprawdę formuje samo pojęcie tolerancji. Wciąż mamy z tym problem.
W czasach Tristana Sadlera tolerancja była uwiązana na bardzo krótkiej smyczy. Samo to uczyniłoby z tej historii coś szalenie ciężkiego. Autor jednak dodatkowo przytłacza nas koszmarem wojny, rozpracowując pojęcie sumienia na wiele różnych sposobów. Nie można opowiedzieć o fabule nie zdradzając najważniejszego, więc tutaj na tym zaprzestanę.
„Spóźnione wyznania”są napisane prostym, momentami lirycznym językiem. Pierwszoosobowa narracja rzadko mi nie przeszkadza, tutaj nie oddałabym jej za nic. Czyta się szybko, jednak ja nie potrafiłam spędzać z tą książką zbyt dużo czasu. Potrzebowałam tę historię rozłożyć na kilka długich dni nie dlatego, że jest zła, przeciwnie. Powodem, przez który przebrnięcie przez te strony zajęło mi więcej czasu niż zazwyczaj, jest smutek wylewający się ze stron w takiej ilości, że nie byłam wstanie sobie z nim poradzić. Nie wiem czy kiedykolwiek czytałam coś, co w podobny sposób mnie smuciło. Być może dlatego, że rzadko się zdarza, by w książkach ten temat był poruszany w taki sposób. Zazwyczaj jest gdzieś z boku, ale rzadko na pierwszym planie, co samo w sobie mówi o tym, jak w istocie jeszcze nie radzimy sobie z tym tematem.
Ciężko mi pisać tę recenzje nie mogąc po prostu nazwać istoty tej książki. Spędziłam dużo czasu na zastanawianiu się czy to zrobić, czy nie, i w rezultacie nadal jestem skołowana. Z jednej strony ludzie sięgający po tę historię powinni wiedzieć na co się piszą, z drugiej ta wiedza odrobinę mogłaby zaburzyć piękno poznawania bohatera.
Autor z mistrzowską precyzją zbudował swoje postacie i nie mówię tu tylko o Tristanie. Każdy z bohaterów książki jest „jakiś”. Nie ma tu dwóch identycznych osób posiadających zaledwie inne imiona. Czuć w tekście ich odrębności i indywidualność, co uważam za potężny plus.
Nie jestem wstanie odnaleźć tu niczego, do czego mogłabym się przyczepić. John Boyne podjął się szalenie ciężkiego tematu, zbudował pełnokrwiste postacie, nadał tor ich życiu i do samego końca trzymał się własnych założeń. Mogłabym chcieć, by ta historia skończyła się inaczej. Mogłabym rozpaczać nad niesprawiedliwością z jaką mamy do czynienia niemal na każdej stronie tej książki. Tylko jaki to miałoby sens?
„Spóźnione wyznania” nie sprzedają złudnych wyobrażeń o wojnie, ludziach czy ich losie. „Spóźnione wyznania” są szczere aż do bólu, okrutne w swej prawdzie i braku jakiejkolwiek nadziei na przebaczenie. Są też prawdziwe. Nie próbują nikogo usprawiedliwiać, tłumaczyć, stronią od oceniania i zakładania czegoś z góry – to wszystko pozostawia nam, czytelnikom.
Nie jestem zadowolona z tej recenzji. W trakcie czytania zrobiłam wiele notatek mających mi dzisiaj pomóc w napisaniu tego tekstu, i szczerze mówiąc nie skorzystałam z nich ani razu. Nagle stały się nieadekwatne do tego, co siedzi w mojej głowie. Nie da się opowiedzieć o tej książce tak, jak opowiada się o innych, przynajmniej ja nie potrafię.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Książki można podzielić na wiele kategorii. Dobre i złe. Lekkie i te bardziej zobowiązujące… Można by wymieniać długo i każdy z nas stworzyłby swoją własną listę.
Kiedy kupowałam „Spóźnione wyznania” Johna Boyne, wiedziałam, że to historia, do której będę musiała mieć specyficzny nastrój. To nie ten typ powieści, którą z łatwością połknę w przeciągu kilku godzin. Zazwyczaj...
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
A…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą optymistką, jaką kiedykolwiek znał. Dziewczynę, która nosiła japonki z nadzieją na nadejście wiosny. Sprawiała wrażenie, jakby biegła przez życie w podskokach, niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka; rzeczy, które rozłożyłyby większość ludzi na łopatki, zdawały się jej nie dotykać. Albo jeżeli padała, to natychmiast się odbijała i wracała do pionu. Upadała raz jeszcze, przywoływała uśmiech na twarz, otrzepywała się i ruszała dalej. Ed nie potrafił stwierdzić, czy to najbardziej bohaterska, czy najidiotyczniejsza rzecz, jaką w życiu widział.
A potem nagle stał na krawężniku […] i patrzył, jak na oczach tej samej dziewczyny wszystko, w co wierzyła, rozsypuje się w proch, aż nie zostało nic poza bladą zjawą na siedzeniu pasażera, która wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w samochodową szybę.”
„Razem będzie lepiej” to również…
„…opowieść o rodzinie, która nigdzie nie pasowała. O dziewczynce, która była trochę dziwna i wolała matematykę od makijażu. O chłopaku, który lubił się malować i nie należał do żadnego plemienia.”
I co tu można dodać? Może tylko to, że Ed to mężczyzna, który mimo swojego wieku wciąż nie do końca sam siebie odnalazł, poznał i pokochał. Popełnił głupi błąd i czekają go poważne konsekwencje. Ostatnie, czego teoretycznie potrzebuje, to cudze problemy o jakich nie ma bladego pojęcia. No i może jeszcze, że wielkie, śliniące się psy z problemami gastrycznymi nie do końca pasują do luksusowych samochodów, co nie wiele znaczy w konkretnych sytuacjach… Ale ostrzegam, tak dla zasady.
Ach, i jeszcze, najważniejsze, że są takie książki, po przeczytaniu których ma się je ochotę przytulić. I wiecie co? „Razem będzie lepiej” jest jedną z nich.
Może to nie jest historia na miarę „Zanim się pojawiłeś”, nie ma tej samej siły, nie niesie za sobą aż tak potężnych emocji, ale jest też przede wszystkim zupełnie inną książką. Jojo Moyes ma dar do mieszania humoru z powagą w taki sposób, że nawet najbardziej tragiczna sytuacja może nagle zamienić się w komedie i odwrotnie. Wykreowane przez nią postacie ma się ochotę zaprosić na obiad i poprosić, by opowiedziały jakąś historię ze swojego życia, z zaznaczeniem, by nie ważyły się pominąć najdrobniejszego szczegółu.
I po raz kolejny dostajemy powieść teoretycznie o dość jednostajnej tematyce, a jednak niosącej za sobą tak wiele różnych kwestii, że nie sposób wspomnieć o wszystkich. To książka dla młodych i starszych – każdy znajdzie coś dla siebie. Mądra, prawdziwa, romantyczna, tragiczna, niekiedy smutna, niekiedy pełna nonsensu… Trochę jak życie, i trochę również jak słodkie marzenie, wszystko zależy od kontekstu, naszego nastawienia i osobistych doświadczeń.
Choćbym chciała na coś ponarzekać, w końcu nie jestem fanką podobnych powieści, nie jestem wstanie. To jeden z tych wyjątków potwierdzających regułę, a może po prostu to zwyczajnie dobra książka. Nie bardzo mam ochotę się nawet nad tym zastanawiać. Nawet po kilku tygodniach po jej przeczytaniu wystarczyło przejrzeć kilka cytatów, by emocje z jakimi kończyłam ją czytać do mnie wróciły. I znowu mam ją ochotę przytulić - jakkolwiekby to irracjonalnie nie brzmiało.
Wokół nas jest wiele rodzin z podobnymi problemami z jakimi musi sobie radzić Jess - zapracowanych matek, nieakceptowanych nastolatków, zagubionych dorosłych. Gdybym mogła, każdemu z nich sprezentowałabym tę książkę, bo pokazuje nie tylko to, że razem jest lepiej i każdy popełnia błędy, ale przede wszystkim, że w inności można znaleźć siłę. W miłości do siebie również, w niej jest jej najwięcej. I wystarczy chcieć. I mocno wierzyć, że wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży… Słowa, słowa, a jednak pełne mocy. I to mówi pesymistka, która każdego dnia musi sobie przypominać, by widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą.
Podsumowując: „Razem będzie lepiej” udowodniło mi, że Jojo Moyes to nie autorka jednej książki. Mogę spokojnie czytać jej powieści niezależnie od tego, czy wpisują się w moje gusta literackie czy też nie. Nawet jeśli sprawi, że się popłaczę, to jest szansa, że za kilka stron się uśmiechnę, a na koniec będę mogła odłożyć książkę na półkę z przeświadczeniem, że jeszcze nie raz do niej zajrzę tylko po to, by ponownie się uśmiechnąć.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/razem-bedzie-lepiej-jojo-moyes.html#more
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toA…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą...