-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-11-12
2016-11-07
2016-05-18
2016-05-05
2016-03-19
2016-03-17
2016-03-16
2016-03-11
2016-03-08
2016-02-14
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie nic w tym złego. Dobry romans nie jest zły. Tylko właśnie, pod warunkiem, że jest dobry, a z tym, niestety, czasem ciężko.
Czasem odnoszę wrażenie, że największe szanse na moje uznanie mają romanse historyczne, do których mam ogromną słabość. Jestem im wstanie wiele wybaczyć, wiele zaakceptować, na jeszcze więcej przymknąć oko. Naiwność, wyolbrzymianie problemów, sławne "chcę, ale nie mogę" – chyba właśnie takie były wtedy czasy i jakoś łatwo mi to przełknąć. Tymczasem gdy akcja dzieje się w teraźniejszości, zaczynam ględzić i to, co w romansach historycznych spływa po mnie jak po kaczce, tu doprowadza mnie do szału.
Na szczęście nie w przypadku "Ugly Love". Nie wiem, czy to był zwyczajnie dobry czas na ten tytuł, czy też Hoover nie bawiąca się w specyficzne traumy typu tej z "Hopeless", trafia do mnie lepiej. "Ugly Love" nie uniknęło kilku słabych momentów, ale było ich na tyle mało, bądź były na tyle mało znaczące, że nie warto się nad nimi rozdrabniać. To romans z bohaterami zaczynającymi swoją dorosłość, a więc i wspomniana naiwność jest tu zrozumiała.
Odniosłam jednak wrażenie, że bohaterowie książki, nie tylko Miles i Tate, są tu odrobinę przeidealizowani. Wiecie, wykształceni, młodzi, odnoszący sukcesy w pracy, ambitni, piękni i nad wiek dojrzali – przynajmniej pod niektórymi względami. To trochę burzy ich wiarygodność, może też denerwować, bo nie wiem jak Wy, ale ja mam po dziurki w nosie bohaterów, których jedynymi wadami jest ich trudna przeszłość, a co za tym idzie – problemy emocjonalne. Tak więc pod tym względem Hoover się nie popisała, nie wykazała się oryginalnością, nie złamała utartego schematu...
A jednak stworzyła bohaterów, których da się lubić, z którymi można się emocjonalnie związać, którym albo się dopinguje, albo źle życzy. To wszystko potwierdza, że odgrzewane kotlety czy trzymanie się schematu nie musi być czymś złym, gdy tylko się potrafi to odpowiednio opisać. I muszę przyznać, że Hoover to wyszło.
Jej pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym wróżyła mi na początku wszystko, co najgorsze, tymczasem autorka zupełnie nie zaskoczyła. Być może jej styl nie nazwałabym wybitnym, ale przynajmniej wie jaka powinna być różnica pomiędzy głosami. A głos Tate to zupełnie co innego niż głos Milesa. Hoover wzięła nawet pod uwagę wiek swojego bohatera, za co mam ochotę ją uściskać. Miles brzmi inaczej w wieku 18 lat, gdy jest jeszcze młody i naiwny, i inaczej, gdy mija już kilka lat, a jego doświadczeń jest więcej i są stanowczo bardziej mroczne. Ta różnica, tak pięknie widoczna, to zwyczajnie coś cudownego. Gdyby tak każdy autor piszący w pierwszej osobie to potrafił, nie musiałabym wiecznie marudzić na ten temat... Brawo Hoover!
"Ugly Love" jest mimo wszystko pełna delikatnego humoru, potrafi też rozpalić wyobraźnie czy także doprowadzić do łez. Daje również do myślenia, bo chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tej "brzydkiej strony miłości". Każda miłość ma swoją ciemną stronę i w tej książce jest to bardzo dobrze zobrazowane.
Podsumowując; "Ugly Love" to cudowna, niezobowiązująca, a jednak i angażująca uczuciowo lekturą. Śmiałam się z bohaterami, wściekałam się z nimi, ale i na nich. No i doprowadzili mnie też do kilku łez, a to już coś. I cieszę się ogromnie, bo po lekturze "Hopeless" bałam się sięgać po inne książki Coleen Hoover, nawet wówczas, gdy na gorący romans miałam ochotę. Na szczęście "Ugly Love" udowodniło mi, że nie mam się czego bać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/ugly-love-colleen-hoover.html
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-27
2016-01-16
„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.
Niestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny sposób nas zawodzą. Myślę, że dzieję się tak głównie dlatego, że zachwyceni historią snujemy swoje własne kontynuacje, które najczęściej nie mają nic wspólnego z zamysłem autorki/autora. I pojawia się problem. Mimo wszystko liczyłam, że jeśli nawet coś w fabule „Kuracji samobójców” nie przypadnie mi do gustu, pozostanie jeszcze ten specyficzny nastrój charakteryzujący pierwszy tom, który wszystko wynagrodzi. A jednak i tutaj się pomyliłam, bo klimat drugiego tomu jest zupełnie inny. Co, oczywiście, nie jest bezpodstawne. Emocje bohaterów są tu inne. Znika gdzieś wszechobecny smutek czy dławiące przygnębienie. Czuć w tym tekście nieśmiałą nadzieję na lepsze jutro oraz determinację do działania. I myśląc racjonalnie – tak właśnie powinno być. Co to by była bowiem za seria, gdyby od początku do samego końca wszyscy chodzili przygnębieni, a tematem przewodnim była śmierć?
Tak więc rozumiem założenia autorki, rozumiem, co musiało i co powinno się w tym tomie wydarzyć, jakie przemiany w bohaterach były potrzebne, by popchnąć fabułę dalej. A jednak, zupełnie irracjonalnie, czuję zawód. Czegoś mi tu zabrakło. Czegoś istotnego. Czar tej wyjątkowej historii skrył się gdzieś pomiędzy typowymi rozwiązaniami, w dodatku podpartymi niczym innym, jak niezdecydowaniem czy wręcz chaosem. I chyba to jest dobre słowo na określenie tego, co najbardziej wadziło mi w całej książce. Chaos. Zupełnie jakby autorka nie mogła się zdecydować na jeden pomysł, więc wypróbowywała kilka, żadnemu nie poświęcając odpowiednio dużo uwagi. To jak zlepka delikatnie niepasujących do siebie puzzli. Sami bohaterowie wyszli na tym wszystkim najlepiej, choć nawet ich wspomniany chaos nie ominął.
Na sam koniec pozostaje jeszcze geneza samej plagi. Miałam nadzieję, że w „Kuracji samobójców” w końcu się wyjaśni skąd to wszystko się wzięło i owszem, coś na ten temat jest. Tyle tylko, że z takim wyjaśnieniem można by równie dobrze uznać, że w ogóle go nie było.
Podsumowując; „Kuracja samobójców” nie zachwyciła mnie tak, jakbym tego chciała. Być może pokonały mnie własne, wygórowane oczekiwania, a jednak odnoszę wrażenie, że autorka nieco zgubiła się we własnym pomyśle. Być może nawet straciła nieco tej 'miłości' do swoich bohaterów, jaką autorzy muszą odczuwać, by tworzyć pełnokrwiste postacie i pisać o ich trudnych losach. Tak czy inaczej – wciąż z niecierpliwością czekam na trzeci tom. Mam nadzieję, że wynagrodzi mi lekki zawód jego poprzednikiem.
A Wam mimo wszystko polecam „Plagę samobójców” jak i „Kurację samobójców”. Każdy z nas jest inny, kto wie, może akurat Wy będziecie drugim tomem zachwyceni? Warto to sprawdzić!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/kuracja-samobojcow-suzanne-young.html
„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.
Niestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny...
2016-01-08
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy autorzy decydują się zaryzykować popsucie szansy na stworzenie historii, jaka będzie jedyna w swoim rodzaju, jeśli nawet nie jest do końca oryginalna. I mam wrażenie, że Marie Lu właśnie w "Wybrańcu" dokonała opłakanych w skutkach decyzji. Chętnie napisałabym na ten temat coś więcej, ale obawiam się, że wtedy ten akapit byłby jednym, wielkim spoilerem. Powiem tylko, że jak w przypadku pierwszego tomu uważałam bohaterów za ogromny plus książki, tak tutaj zmuszali mnie nagminnie do przewracania oczami i warczącego wzdychania, a to najgorsze, co mogło mnie z ich strony spotkać...
Pomijając jednak ten jeden wątek, "Wybraniec" broni się magiczną łatwością czytania. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale tak samo doskonale czytało mi się pierwszy, jak i drugi tom. Być może to nie jest odpowiednie określenie, ale styl autorki jest tak naturalny, że niekiedy można zwyczajnie zapomnieć, że się czyta. Oczywiście mogłabym marudzić na pierwszą osobę i po raz kolejny, zupełny brak różnic pomiędzy głosami, ale Wam tego oszczędzę.
Należy pamiętać, że "Wybraniec" to kontynuacja serii, przy której dobrze się odpoczywa i w takiej roli spełnia się w 100%. Myślę też, że gdybym jeszcze poczekała i sięgnęła po tę książkę w chwili, gdy miałabym za sobą same bardziej angażujące emocjonalnie lektury, moje wrażenia byłyby o wiele lepsze.
Podsumowując; „Wybraniec” być może nie zawiódł mnie tak, jak się tego obawiałam, ale też nie powtórzył sukcesu „Rebelianta”. Marie Lu zdecydowała się tu na kilka zwrotów akcji, jeśli w ogóle można to tak nazwać, których nie jestem fanką. W dodatku tak silnie widziałam w June i Dayu bohaterów innej książki, że było to wręcz nieznośne. Ale! Żeby nie kończyć tak marudnie - muszę przyznać, że końcówka książki pod względem akcji dosłownie wymiata! Gdyby autorka pisała w taki sposób częściej, zniosłabym wszystko. Tyle emocji, tak cudownie zawrotne tempo i jaki finał... Po prostu świetnie. I ta końcówka właśnie sprawiła, że mimo wszystko mam ochotę sięgnąć po trzeci tom.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/legenda-wybraniec-marie-lu.html
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-11-22
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że wyrobiłam sobie swoistą znieczulice oraz syndrom przewracania oczami. Nie próbuję być złośliwa, po prostu poszukuje czegoś porywającego, wyjątkowego, niekoniecznie oryginalnego, bo jak już ustaliliśmy (przynajmniej ja ustaliłam) wszystko już gdzieś, kiedyś było. Sztuka w tym, by do opowiadanej historii wpisać to owe przecudowne „coś”, co z niczego potraf zrobić coś wyjątkowego.
Do „Pojedynku” przyciągnęła mnie obietnica salonowych gierek, balów, plotek i rewolty. Skojarzyło mi się to z romansami historycznymi, do których mam słabość. W dodatku niewolnictwo? O tym jeszcze nie czytałam w takim zestawieniu! I muszę powiedzieć, że Marie Rutkowski ewidentnie posiadła sekretną wiedzę na temat tego, jak pisać książki, by zadowolić takie marudy jak ja.
„Pojedynek” to jednak nie tylko cudowny romans. Nie wiem nawet czy wysunęłabym go na pierwszy plan, bo wszystko, co wokół tego wątku się dzieje, jest tak samo zajmujące, wciągające i intrygujące. W dodatku zajmuje sporo miejsca. To wciąż młodzieżówka i nie można po niej oczekiwać nie wiadomo czego, ale to nie przeszkodziło mi w przeczytaniu tej książki w zaledwie jeden dzień. Nie mogłam się oderwać. Nie mogłam się też emocjonalnie nie zaangażować. Historia tych dwojga jest po prostu... Smutna, ale piękna. Romantyczna, ale i tragiczna. Przewidywalna, a jednocześnie zupełnie nieoczekiwana. I co najważniejsze, pozbawiona tak częstego przesłodzenia.
Kestrel i Arin. Arin i Kesrtel. Czy to razem, czy osobno – to ten typ bohaterów, którzy z miejsca zdobywają nasze uznanie. Gdy tak sobie o nich myślę, nie są niczym nowym. Są typowi, standardowi, do przewidzenia. I nie jest to z mojej strony zarzut. Absolutnie nie. Tej dwójce nie potrzebna jest oryginalność, bo mają to „coś”.
Podsumowując; „Pojedynek” wciąga, wyłącza myślenie, daje się sobą rozkoszować. Wbrew pozorom, to nie tylko młodzieżowe romansidło. Obietnice plotek, balów, intryg i rebelii są tu w pełni spełnione, co czyni ten wątek romantyczny raczej dodatkiem, niż motywem głównym. Te historię się chłonie. Przyjmuję się ją taką, jaka jest i natychmiast chce się więcej.
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/pojedynek-marie-rutkoski.html
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że...
2015-08-29
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka bowiem nie tylko osoby, które zabija, ale i ludzi, jacy ich kochali.
Niemal już na całym świecie nastolatki masowo popełniają samobójstwo. Trawieni przez depresje i skrajną rozpacz nie widzą innego wyjścia, jak się zabić. Z pomocą przychodzi im Program, który usuwając „zarażone” wspomnienia daje tym młodym ludziom drugą szansę. Ale czy na pewno wszystko jest tak dobre, jak pięknie brzmi?
Sloane z pewnością natychmiast by temu zaprzeczyła. I nic dziwnego. Świat w jakim żyje zamienił się w niebezpieczną grę, w której nikomu nie wolno już być sobą. Każdy przejaw smutku zostaje natychmiastowo odnotowany, a dana osoba poddana obserwacji. Jeden fałszywy krok i zostanie zabrana do jednej z wielu placówek Programu, a tam zupełnie „wyczyszczona”. Powróci bez pamięci o swoich najlepszych przyjaciołach, miłościach i rzeczach, które niegdyś były dla niej tak ważne. Będzie zdrowa, ale przestanie być sobą. Nic dziwnego, że tak wielu woli zwyczajnie umrzeć...
Jak dotąd Sloane i jej chłopak James jakoś się trzymali. Połączeni wspólnymi traumatycznymi przeżyciami, odnajdywali w swoich ramionach pokłady siły potrzebnej do przetrwania tego piekła. Niestety wątłe mury jakie wokół siebie zbudowali zaczynają się kruszyć, aż upadają zupełnie i nawet ich miłość nie jest wstanie powstrzymać dręczących myśli o śmierci. Ale przecież sobie obiecali! Obiecali sobie i komuś dla nich ważnemu, że będą się sobą opiekować... A teraz wszystko przepadło.
Uwielbiam dystopie. To jeden z tych gatunków, który nie musi być pełnokrwistym horrorem, by wywołać u mnie niepokój. „Plagę samobójców” czytałam najpierw z zaciśniętymi zębami, by powstrzymać powoli wypełniającą i mnie rozpacz, wyciekającą spomiędzy stron. Później ze zmarszczonymi gniewnie brwiami, zupełnie nie rozumiejąc pobudek co poniektórych postaci.
Nie będę Wam dużo pisać o głównych bohaterach, pozwolę, byście odkryli ich sami. By ich uczucia, przeżycia i walka jaką toczą każdego pojedynczego dnia, była dla Was takim samym cudownym, a zarazem przerażającym zaskoczeniem, co dla mnie. By sami Was w sobie zakochali, zmusili do kibicowania i emocjonalnego zaangażowania w opowiadaną przez Sloane historię. Tej książki nie da się bowiem czytać na chłodno.
Choć patrząc na całość ciężko nazwać „Plagę samobójców” specjalnie oryginalną, ma w sobie wiele znanych nam już motywów, to jednak posiada coś, co wielu innym dystopiom brakuje. Tym czymś jest właśnie ogromny ładunek emocjonalny. To niemal tak, jakby te wszystkie odebrane bohaterom wspomnienia zostawały przekazywane nam. I czuje się ich ciężar z każdą kolejną przeczytaną stroną, aż do tego stopnia, że w końcu staje się to nieznośne.
Mimo mojego zachwytu, „Plaga samobójców” nie jest książką pozbawioną wad. Zabrakło mi bowiem samej genezy plagi, autorka skupia się tu głównie na historii Sloane i James'a i choć pod tym względem nie zawiodła, to jak dla mnie brakuje całości tej przysłowiowej kropki nad i. Mam jednak nadzieję, że wszystko wyjaśni się w drugim tomie. To nie jest wada, która specjalnie przeszkadza w odbiorze książki, ale dla tych dociekliwych może stanowić mały problem.
Podsumowując; nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałam tak dobrą dystopię. Mimo, że to raczej powieść bazująca na emocjach, a nie szalejącej akcji, całkowicie mną zawładnęła. W „Pladze samobójców” znajdziecie przerażającą wizję świata zainfekowanego beznadzieją i szaleńczymi pomysłami, jak ją pokonać. Jest tu wzruszająca historia miłości, która nie chciała zostać zapomniana oraz bohaterów, jacy niejednokrotnie musieli się mierzyć z konsekwencjami decyzji, które ktoś podjął za nich. I nic nie jest jasne i klarowne. Czarne, albo białe, a zaufanie czy prawda są tak samo niepewne i ulotne jak wspomnienia...
Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, coś czuję, że tam to dopiero będzie się działo!
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/przedpremierowo-plaga-samobojcow.html
Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?
W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka...
2015-06-19
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
A…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą optymistką, jaką kiedykolwiek znał. Dziewczynę, która nosiła japonki z nadzieją na nadejście wiosny. Sprawiała wrażenie, jakby biegła przez życie w podskokach, niczym Tygrysek z Kubusia Puchatka; rzeczy, które rozłożyłyby większość ludzi na łopatki, zdawały się jej nie dotykać. Albo jeżeli padała, to natychmiast się odbijała i wracała do pionu. Upadała raz jeszcze, przywoływała uśmiech na twarz, otrzepywała się i ruszała dalej. Ed nie potrafił stwierdzić, czy to najbardziej bohaterska, czy najidiotyczniejsza rzecz, jaką w życiu widział.
A potem nagle stał na krawężniku […] i patrzył, jak na oczach tej samej dziewczyny wszystko, w co wierzyła, rozsypuje się w proch, aż nie zostało nic poza bladą zjawą na siedzeniu pasażera, która wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w samochodową szybę.”
„Razem będzie lepiej” to również…
„…opowieść o rodzinie, która nigdzie nie pasowała. O dziewczynce, która była trochę dziwna i wolała matematykę od makijażu. O chłopaku, który lubił się malować i nie należał do żadnego plemienia.”
I co tu można dodać? Może tylko to, że Ed to mężczyzna, który mimo swojego wieku wciąż nie do końca sam siebie odnalazł, poznał i pokochał. Popełnił głupi błąd i czekają go poważne konsekwencje. Ostatnie, czego teoretycznie potrzebuje, to cudze problemy o jakich nie ma bladego pojęcia. No i może jeszcze, że wielkie, śliniące się psy z problemami gastrycznymi nie do końca pasują do luksusowych samochodów, co nie wiele znaczy w konkretnych sytuacjach… Ale ostrzegam, tak dla zasady.
Ach, i jeszcze, najważniejsze, że są takie książki, po przeczytaniu których ma się je ochotę przytulić. I wiecie co? „Razem będzie lepiej” jest jedną z nich.
Może to nie jest historia na miarę „Zanim się pojawiłeś”, nie ma tej samej siły, nie niesie za sobą aż tak potężnych emocji, ale jest też przede wszystkim zupełnie inną książką. Jojo Moyes ma dar do mieszania humoru z powagą w taki sposób, że nawet najbardziej tragiczna sytuacja może nagle zamienić się w komedie i odwrotnie. Wykreowane przez nią postacie ma się ochotę zaprosić na obiad i poprosić, by opowiedziały jakąś historię ze swojego życia, z zaznaczeniem, by nie ważyły się pominąć najdrobniejszego szczegółu.
I po raz kolejny dostajemy powieść teoretycznie o dość jednostajnej tematyce, a jednak niosącej za sobą tak wiele różnych kwestii, że nie sposób wspomnieć o wszystkich. To książka dla młodych i starszych – każdy znajdzie coś dla siebie. Mądra, prawdziwa, romantyczna, tragiczna, niekiedy smutna, niekiedy pełna nonsensu… Trochę jak życie, i trochę również jak słodkie marzenie, wszystko zależy od kontekstu, naszego nastawienia i osobistych doświadczeń.
Choćbym chciała na coś ponarzekać, w końcu nie jestem fanką podobnych powieści, nie jestem wstanie. To jeden z tych wyjątków potwierdzających regułę, a może po prostu to zwyczajnie dobra książka. Nie bardzo mam ochotę się nawet nad tym zastanawiać. Nawet po kilku tygodniach po jej przeczytaniu wystarczyło przejrzeć kilka cytatów, by emocje z jakimi kończyłam ją czytać do mnie wróciły. I znowu mam ją ochotę przytulić - jakkolwiekby to irracjonalnie nie brzmiało.
Wokół nas jest wiele rodzin z podobnymi problemami z jakimi musi sobie radzić Jess - zapracowanych matek, nieakceptowanych nastolatków, zagubionych dorosłych. Gdybym mogła, każdemu z nich sprezentowałabym tę książkę, bo pokazuje nie tylko to, że razem jest lepiej i każdy popełnia błędy, ale przede wszystkim, że w inności można znaleźć siłę. W miłości do siebie również, w niej jest jej najwięcej. I wystarczy chcieć. I mocno wierzyć, że wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży… Słowa, słowa, a jednak pełne mocy. I to mówi pesymistka, która każdego dnia musi sobie przypominać, by widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą.
Podsumowując: „Razem będzie lepiej” udowodniło mi, że Jojo Moyes to nie autorka jednej książki. Mogę spokojnie czytać jej powieści niezależnie od tego, czy wpisują się w moje gusta literackie czy też nie. Nawet jeśli sprawi, że się popłaczę, to jest szansa, że za kilka stron się uśmiechnę, a na koniec będę mogła odłożyć książkę na półkę z przeświadczeniem, że jeszcze nie raz do niej zajrzę tylko po to, by ponownie się uśmiechnąć.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/razem-bedzie-lepiej-jojo-moyes.html#more
Z Jojo Moyes już się spotkałam przy okazji lektury „Zanim się pojawiłeś” – książki, która połamała mi serce na tyle kawałków, że do dzisiaj nie udało mi się wszystkich odnaleźć. Dlatego też ogromnie się bałam „Razem będzie lepiej”. Tytuł pozytywny, ale już się nauczyłam, że to absolutnie nic nie znaczy…
A…
„Więc pewnego razu Ed spotkał dziewczynę, która była największą...
2015-05-26
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od początku…
Wszystko zaczyna się w 1945 roku w Szkocji. Claire Randall wraz ze swoim mężem Frankiem spędzają urlop w urokliwym miasteczku. Wojna oddaliła od siebie małżonków, a ten wyjazd miał ich na nowo do siebie zbliżyć. I wszystko idzie dobrze aż do chwili, gdy za sprawą starych kamieni i jeszcze starszej magii, Claire przenosi się w przeszłość. Nagle jest w 1743 roku w samym środku wojny domowej. Mało tego, pierwszą osobą z jaką rozmawia jest mężczyzna, który wygląda niemal tak samo jak jej mąż… Ale to nie Frank. Ten mężczyzna nie ma w sobie odrobiny dobroci. Na szczęście życie i godność Claire zostaje uratowane przez górali i to wtedy, tak naprawdę, jej przygoda się rozpoczyna.
Nie będę nawet próbować owijać w bawełnę. „Obca” Diany Gabaldon podobała mi się tak bardzo głównie przez wzgląd na serial i serialowych bohaterów. Gdyby nie to, mój odbiór tej książki byłby znacznie gorszy. Podejrzewam wręcz, że miałabym nie małe trudności, by przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle. Ogólnie, to cudowna historia. Romantyczna, pełna sprzeczności, z rozwiniętym tłem społeczno-obyczajowym. Mamy chwilę z wartką akcją, mamy erotyczne uniesienia, jest tu czas na śmiech, na łzy, na szok i zbulwersowanie. Jest nawet szansa, że w którymś momencie zrobi Wam się niedobrze…
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie postarała się spojrzeć na całość nieco trzeźwiej. Zapomnieć o serialu (o którym pozwolę sobie wspomnieć później), wprost genialnie dobranych aktorach i skupić się na książce samej w sobie. I tu pojawiają się pewne problemy. Ta historia jest zwyczajnie zbyt obszerna. Nie mam tu na myśli zbyt wielu wątków, zwrotów akcji czy bohaterów, w żadnym razie. Jest tu jednak od groma paplania o niczym, nic nie wnoszących do całości scen czy rozmów, tak rozciągniętych, że mniej uważny czytelnik mógłby czasem pod ich koniec zapomnieć od czego w ogóle wszystko się zaczęło. To ma swój urok, ale dla mnie, osoby, która potrzebuje żywszej akcji, kilka momentów w książce było nie małym wyzwaniem.
Stylowo również nie mogę powiedzieć, by Diana Gabaldon jakoś specjalnie się popisała. Mamy poprawną pierwszą osobę. Ani złą, ani wybitną, po prostu poprawną. Forma narracji nie wywołała u mnie żadnych emocji, choć może i mogłabym uznać za plus prosty fakt, iż nie wywołała u mnie również irytacji…
To, co przemawia za „Obcą” to wszystko, co można znaleźć pomiędzy tymi wadami. Historia, choć teoretycznie nie przedstawia niczego aż tak oryginalnego, bo w końcu podróże w czasie są dla wielu czytelników znane, to jednak samo tło w jakim wszystko się dzieje, tworzy niepowtarzalny klimat. Szkocja w czasie wojny domowej, klany, rodzinne niesnaski, intrygi, a wszystko oprószone mistyczną magią. Do tego sama Claire, zadziorna, waleczna i silna. Uwielbiam takie bohaterki. Oczywiście miałam trochę problemów z jej rozdarciem pomiędzy mężem, który został w przyszłości i jej nową miłością do Jamiego, młodego górala. Wiecie, trójkąty i te sprawy. Stety/niestety Jamie to kolejny bohater, który zdobył moje serce (rude włosy, kilt, ma rękę do koni – toż to przecież ideał xD). No i tych dwoje razem? Nawet ja nie mogłam się długo bronić przed ich urokiem. I to nie wszystko. Każdy bohater „Obcej” ma swoje miejsce. Swój własny charakter, przeszłość i cel – stworzenie ich w taki sposób zabrało sporą ilość miejsca, ale akurat tego bym nie zmieniła.
Spotkałam się ze stwierdzeniami, że „Obca” to przerośnięty erotyk i absolutnie się z tym nie zgadzam. Jasne, w pewnym momencie akcja zwalnia, a czytelnik musi się zmierzyć z rozwiniętym wątkiem romantyczno-erotycznym, jednak mimo wszystko do erotyku temu daleko. Jako całość książka niesie za sobą również o wiele więcej niż tylko erotyczne przygody byłej pielęgniarki – przynajmniej w mojej ocenie.
I kilka słów o serialu. „Outlander” to kwintesencja tego, co najlepsze w „Obcej”. Wątki, które nie mogły być pokazane w książce (ograniczenia pierwszoosobowej narracji), zostały dodane, zbędne rzeczy wycięte, niektóre skrócone, lekko zmienione, by wszystko tworzyło zgraną całość. I choć bardzo mnie to boli, to serial oceniam wyżej, niż książkę. Pomijając doskonały dobór aktorów, serial przedstawia zwyczajnie to, co najlepsze w całej tej historii, podczas gdy w książce należy te aspekty nieco mozolnie oddzielać od zbędnej reszty.
Podsumowując; pomijając wszystkie wady, „Obca” to genialna historia nie tylko o miłości czy pożądaniu, ale również pragnieniu wolności. O walce, która z góry wydaje się przegrana, a jednak nie sposób od niej uciec, czy się poddać. O honorze, miłości do swojej kultury, własnej odrębności i historii jaką mozolnie budowali przodkowie bohaterów. To również przerażająca konfrontacja ze złem w ludzkiej postaci… Być może wymaga odrobiny cierpliwości. Może i trzeba przymknąć oko na „to” czy na „tamto”, ale nie ma książek idealnych.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/obca-diana-gabaldon.html
Jak pewnie wielu z Was, i ja mam swoje „literackie słabości”. Jedną z wielu są mężczyźni w kiltach. Nie wiem dlaczego, ale wizja XVII wiecznego górala w spódnicy działa na moje zmysły. Kiedy taki góral wygląda jak Sam Heugham… Chyba nie muszę werbalizować swojej myśli, prawda? Na „Obcą” Diany Gabaldon trafiłam dzięki serialowi nakręconemu na podstawie książki. Ale od...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-26
2015-04-14
Wyobraźcie sobie romans historyczny przeniesiony w czasy teraźniejsze, gdzie mafijne rodziny tworzą prawa i obowiązki, a doskonale zdołacie poczuć klimat tej książki.
Aria Scuderi w wieku piętnastu lat zostaje zaręczona (z życzenia swojego ojca, nie z własnej woli) z najstarszym synem bossa nowojorskiej Cosa Nostry. Małżeństwo z Lucą Vitiello oznacza pokój pomiędzy rodzinami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby świat w jakim Aria żyje nie był tak brutalny, a sam Luca, mimo młodego wieku, nie wydawał jej się zwyczajnym okrutnikiem bez sumienia. Z drugiej strony, tacy właśnie mają być mężczyźni. Mafia nie pozwala na nic innego. Jeśli chce się być u władzy, nie można jedynie być wstanie zabić. Trzeba wywoływać strach samą obecnością. I Luca jest w tym mistrzem. Mijają lata zanim z narzeczonej, Aria staje się żoną, przeprowadza się z Chicago do Nowego Jorku i zaczyna tak naprawdę poznawać mężczyznę, za którego wyszła.
Trochę się zawiodłam na tej historii, bo pomijając już ustawianie małżeństw, co mimo wszystko jakoś można wytłumaczyć poprzez te wszystkie mafijne zasady, układy i układziki, cała reszta wypada dość słabo. Brakowało mi w tym wszystkim jakiegoś większego hmmm problemu. Niby jest, niby coś tam się dzieje, ale wszystko gdzieś z boku. Czytelnikowi pozostaje co najwyżej kibicowanie młodej parze. Jak dla mnie za mało, bym mogła się zachwycić, ale tragedii nie było. Jeśli ktoś lubi romanse powinien być zadowolony.
Niestety to seria, która nie ma dla mnie przyszłości. Za mało się dzieję, a takie romansowe romanse i nic poza tym już mi się stety/niestety znudziły.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
Wyobraźcie sobie romans historyczny przeniesiony w czasy teraźniejsze, gdzie mafijne rodziny tworzą prawa i obowiązki, a doskonale zdołacie poczuć klimat tej książki.
Aria Scuderi w wieku piętnastu lat zostaje zaręczona (z życzenia swojego ojca, nie z własnej woli) z najstarszym synem bossa nowojorskiej Cosa Nostry. Małżeństwo z Lucą Vitiello oznacza pokój pomiędzy...
2015-04-20
Lily Evans właśnie zakończyła swój burzliwy związek i wróciła do domu na święta. Jej uwagę przyciąga tajemniczy sąsiad - Jay Lincoln - przystojny chłopak z trzema bliznami przecinającymi jego prawe oko. Z jednej strony Jay wprawia ją w zdenerwowanie, z drugiej, z jakiegoś powodu, czuje się przy nim bezpiecznie. Chłopak ma jednak swoje tajemnice. Rzeczy o który nie chce i nie powinien opowiadać. Nie ma mowy o żadnym związku i nie chodzi tu tylko o narzucone sobie zasady. Chodzi o niebezpieczeństwo jakie się z tym wiąże. A jednak nie zawsze można sobie wmówić, że lepiej trzymać się od kogoś z daleka. Czasem los, a może nasze własne serce, zdaje się krzyczeć o wiele głośniej o swoich potrzebach, niż niewzruszony rozum…
Na początku sądziłam, że znowu mam do czynienia z prostym romansidłem. On ma przeszłość, ona ma przeszłość. Takie „chce, ale nie mogę” w wersji na ostro, ale ze słodkim wykończeniem. I nie wiele się pomyliłam. Na szczęście w którymś momencie akcja przyśpiesza, zamieniając się w coś więcej oprócz łóżkowych zmagań. Przeszłość Jaya zdaje się go doganiać, a wręcz sielska atmosfera zmienia się diametralnie.
Autorka nie uniknęła kilku absurdów, nie napisała też niczego, co zmusiłoby mnie do zerwania nocy czy dwóch, albo natychmiastowego sięgnięcia po drugi tom (to historia dwutomowa). Niemniej jednak czytało mi się wyśmienicie. Jestem zaintrygowana historią Jaya i całą otoczką jego świata. Kiedyś sięgnę po dalszą część, już czeka na moim kindlu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
Lily Evans właśnie zakończyła swój burzliwy związek i wróciła do domu na święta. Jej uwagę przyciąga tajemniczy sąsiad - Jay Lincoln - przystojny chłopak z trzema bliznami przecinającymi jego prawe oko. Z jednej strony Jay wprawia ją w zdenerwowanie, z drugiej, z jakiegoś powodu, czuje się przy nim bezpiecznie. Chłopak ma jednak swoje tajemnice. Rzeczy o który nie chce i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie wyszło z tego coś banalnego i zwyczajnie przerysowanego. Na koniec jeszcze coś, co cenię w niej najbardziej... Mia Sheridan nie lubi pośpiechu. Dla niej wszystko musi mieć odpowiedni czas i to właśnie dlatego "Calder. Narodziny odwagi" to zaledwie pierwsza część dwutomowej historii.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że "Calder" to zupełnie inna historia od wszystkich poprzednich, które czytałam w wykonaniu Mii Sheridan. Autorka sięgnęła tu po trudny i specyficzny temat. Osadziła swoich bohaterów w niemal hermetycznie zamkniętej społeczności, oduczając ich wszystkiego, co nam jest dobrze znane. W Arkadii nie ma elektroniki. Nikt nie siedzi z głową pochyloną nad telefonem, nie śledzi nowych wpisów na facebooku, czy zdjęć wrzuconych przez rówieśników na instagrama. Młodzi chłopcy nie zaglądają na fora motoryzacyjne w poszukiwaniu informacji o najlepszych częściach do ich nowego samochodu, a dziewczyny nie spędzają całych godzin na oglądaniu makijażowych filmików na youtube. O nie. W tym świecie nie ma wyjść na zakupy, na obiad czy do kina.
Arkadią rządzi strach przed przepowiadaną apokalipsą i jeden charyzmatyczny mężczyzna, który zdołał ich wszystkich przekonać, że jego słowa są prawdą, że Bogowie do niego mówią, że go ostrzegają. Nie umiem sobie nawet wyobrazić życia w takim miejscu. Bez gorących pryszniców, internetu, KSIĄŻEK(!!!). Bez wolności słowa i myśli. Nie potrafię też zrozumieć ludzi, którzy dają wiarę takim wariatom jak Hector, przywódca sekty. Niestety bohaterowie „Caldera” nie są tylko fantastycznym wytworem wyobraźni autorki. Tacy ludzie istnieją naprawdę, bo problem sekt wciąż istnieje, wystarczy tylko trochę przeszukać internet, by odnaleźć szokujące artykuły na ten temat, co osobiście mnie przeraża.
Jedno, to wstąpić do takiej grupy jako dorosły, w pełni odpowiedzialny za siebie człowiek, ale zupełnie co innego się w niej urodzić. A tak właśnie jest z Calderem. On nie ma pojęcia co to życie poza Arkadią. Ma tylko strzępki informacji, które i tak ciężko mu jakoś poskładać w jedną całość, bo nigdy nic prawdziwego nie doświadczył. Wychowany w mocnej wierze o nadchodzącym końcu nie powinien mieć marzeń, pragnień czy planów. A jednak dzieje się inaczej, bo serce tego młodego mężczyzny bije coraz mocniej i mocniej na widok Eden, zakazanego owocu, przyszłej żony nikogo innego, jak samego Hectora.
Uczucie rodzące się pomiędzy Calderem i Eden to kwintesencja tego, co romantyczne i zwyczajnie słodkie. Nie ma tu zbyt skomplikowanych emocji, nie w tym sensie w jaki już nas do tego Mia Sheridan przyzwyczaiła. Problemy tej dwójki są zupełnie inne, a ich miłość, choć nie pozbawiona erotycznych uniesień, wydaje się niewinna, żeby nie powiedzieć czysta. I dla mnie było to coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Stety/niestety o wiele mocniej przywiązuje się do bohaterów, którzy mają swoje za uszami, a tego na próżno szukać w Calderze czy Eden. Oczywiście każdy ma jakieś tam wady, ale brak trudniejszej, skomplikowanej przeszłości daje o sobie znać. Co oczywiście może być ciekawe samo w sobie, bo autorka po raz kolejny wykazała się dokładnością w budowaniu swoich bohaterów i patrząc na to w taki sposób mogę ją tylko i wyłącznie pochwalić za realizm, który tak bardzo sobie upodobała.
Podsumowując; „Calder. Narodziny odwagi” to cudowny początek historii, która jak jestem pewna, jeszcze nie raz mnie zaskoczy, szczególnie po takim, a nie innym zakończeniu pierwszego tomu. Nieodmiennie jestem pełna podziwu dla autorki za to w jaki sposób buduje swoje historie. Zawsze marudzę, że w książkach tego typu wszystko dzieje się za szybko i właśnie ona jest przeciwwagą dla podobnych wniosków. Nie mogę się już doczekać kontynuacji!
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to