-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-01-21
2016-05-18
2016-03-19
2016-03-17
2016-03-16
2016-03-11
2016-03-09
2016-03-08
2016-02-14
2016-02-27
2016-02-12
2016-01-08
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy autorzy decydują się zaryzykować popsucie szansy na stworzenie historii, jaka będzie jedyna w swoim rodzaju, jeśli nawet nie jest do końca oryginalna. I mam wrażenie, że Marie Lu właśnie w "Wybrańcu" dokonała opłakanych w skutkach decyzji. Chętnie napisałabym na ten temat coś więcej, ale obawiam się, że wtedy ten akapit byłby jednym, wielkim spoilerem. Powiem tylko, że jak w przypadku pierwszego tomu uważałam bohaterów za ogromny plus książki, tak tutaj zmuszali mnie nagminnie do przewracania oczami i warczącego wzdychania, a to najgorsze, co mogło mnie z ich strony spotkać...
Pomijając jednak ten jeden wątek, "Wybraniec" broni się magiczną łatwością czytania. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale tak samo doskonale czytało mi się pierwszy, jak i drugi tom. Być może to nie jest odpowiednie określenie, ale styl autorki jest tak naturalny, że niekiedy można zwyczajnie zapomnieć, że się czyta. Oczywiście mogłabym marudzić na pierwszą osobę i po raz kolejny, zupełny brak różnic pomiędzy głosami, ale Wam tego oszczędzę.
Należy pamiętać, że "Wybraniec" to kontynuacja serii, przy której dobrze się odpoczywa i w takiej roli spełnia się w 100%. Myślę też, że gdybym jeszcze poczekała i sięgnęła po tę książkę w chwili, gdy miałabym za sobą same bardziej angażujące emocjonalnie lektury, moje wrażenia byłyby o wiele lepsze.
Podsumowując; „Wybraniec” być może nie zawiódł mnie tak, jak się tego obawiałam, ale też nie powtórzył sukcesu „Rebelianta”. Marie Lu zdecydowała się tu na kilka zwrotów akcji, jeśli w ogóle można to tak nazwać, których nie jestem fanką. W dodatku tak silnie widziałam w June i Dayu bohaterów innej książki, że było to wręcz nieznośne. Ale! Żeby nie kończyć tak marudnie - muszę przyznać, że końcówka książki pod względem akcji dosłownie wymiata! Gdyby autorka pisała w taki sposób częściej, zniosłabym wszystko. Tyle emocji, tak cudownie zawrotne tempo i jaki finał... Po prostu świetnie. I ta końcówka właśnie sprawiła, że mimo wszystko mam ochotę sięgnąć po trzeci tom.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/legenda-wybraniec-marie-lu.html
Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-12-28
2015-12-25
2015-12-26
2015-12-14
2015-12-04
2015-09-07
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w niekompletnym składzie...
Tak się jednak składa, że Mark wcale nie zginął. Gdy się budzi, bardzo szybko rozumie swoje położenie. Jest sam na obcej planecie, zapewne nikt nie wie, że przeżył, a na dodatek kolejna misja będzie tu za odległe cztery lata, a zapasy jedzenia pozostawione na Marsie pozwolą mu przetrwać zaledwie rok. Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie rozpadłby się na drobne kawałki z czystego przerażenia. Ale nie Watney. On nie byłby sobą, gdyby nie spróbował przetrwać.
Na "Marsjanina" Andy'ego Weira miałam ochotę od dawna, ale jakoś nie było nam po drodze. Bliskość premiery ekranizacji skutecznie zmotywowała mnie do zapoznania się z tą książką. Choć raz udało mi się najpierw przeczytać, a dopiero potem obejrzeć – mogę być z siebie dumna! Pominąwszy jednak moją ochotę na tę powieść, nie byłam do końca pewna, czego mogę się po niej spodziewać. Mamy tu przecież tylko jednego głównego bohatera, który utknął na bezludnej planecie, jaka w tej kompozycji robi za bohatera drugoplanowego. Bałam się, że w powieść wkradnie się w końcu prosta nuda. Jeśli ktoś z Was ma podobne wątpliwości, pragnę je rozwiać.
Po pierwsze – Mark Watney i jego narracja, to wyśmienita rozrywka sama w sobie. To ten typ bohatera, który jest ironiczny, sarkastyczny, przeklina zarówno w prosty, jak i wyszukany sposób, potrafi rozśmieszyć, ale i wpłynąć na emocje czytelnika w stanowczo odmienny sposób. Jest jak człowiek orkiestra, który oprócz rozrywki, sprzeda Wam garść naukowych nowinek, które wreszcie będą przystępne i zrozumiałe.
Po drugie – akcja nie toczy się tylko na Marsie. Mamy wątek prowadzony na ziemi, a także ten wśród załogi, która odleciała z czerwonej planety bez jednego członka załogi. I nie można się nudzić!
Podsumowując; "Marsjanin" to porywająca powieść o pragnieniu przetrwania. To obraz świata i ludzi, którzy nagle potrafią się zjednoczyć i współpracować, byle tylko ocalić jednego człowieka - teraz obywatela Ziemi, a nie zaledwie jednego narodu. Wciągają, momentami przerażająca, ale przede wszystkim przesycona błyskotliwym humorem.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/marsjanin-any-weir.html
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-06-26
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie nic w tym złego. Dobry romans nie jest zły. Tylko właśnie, pod warunkiem, że jest dobry, a z tym, niestety, czasem ciężko.
Czasem odnoszę wrażenie, że największe szanse na moje uznanie mają romanse historyczne, do których mam ogromną słabość. Jestem im wstanie wiele wybaczyć, wiele zaakceptować, na jeszcze więcej przymknąć oko. Naiwność, wyolbrzymianie problemów, sławne "chcę, ale nie mogę" – chyba właśnie takie były wtedy czasy i jakoś łatwo mi to przełknąć. Tymczasem gdy akcja dzieje się w teraźniejszości, zaczynam ględzić i to, co w romansach historycznych spływa po mnie jak po kaczce, tu doprowadza mnie do szału.
Na szczęście nie w przypadku "Ugly Love". Nie wiem, czy to był zwyczajnie dobry czas na ten tytuł, czy też Hoover nie bawiąca się w specyficzne traumy typu tej z "Hopeless", trafia do mnie lepiej. "Ugly Love" nie uniknęło kilku słabych momentów, ale było ich na tyle mało, bądź były na tyle mało znaczące, że nie warto się nad nimi rozdrabniać. To romans z bohaterami zaczynającymi swoją dorosłość, a więc i wspomniana naiwność jest tu zrozumiała.
Odniosłam jednak wrażenie, że bohaterowie książki, nie tylko Miles i Tate, są tu odrobinę przeidealizowani. Wiecie, wykształceni, młodzi, odnoszący sukcesy w pracy, ambitni, piękni i nad wiek dojrzali – przynajmniej pod niektórymi względami. To trochę burzy ich wiarygodność, może też denerwować, bo nie wiem jak Wy, ale ja mam po dziurki w nosie bohaterów, których jedynymi wadami jest ich trudna przeszłość, a co za tym idzie – problemy emocjonalne. Tak więc pod tym względem Hoover się nie popisała, nie wykazała się oryginalnością, nie złamała utartego schematu...
A jednak stworzyła bohaterów, których da się lubić, z którymi można się emocjonalnie związać, którym albo się dopinguje, albo źle życzy. To wszystko potwierdza, że odgrzewane kotlety czy trzymanie się schematu nie musi być czymś złym, gdy tylko się potrafi to odpowiednio opisać. I muszę przyznać, że Hoover to wyszło.
Jej pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym wróżyła mi na początku wszystko, co najgorsze, tymczasem autorka zupełnie nie zaskoczyła. Być może jej styl nie nazwałabym wybitnym, ale przynajmniej wie jaka powinna być różnica pomiędzy głosami. A głos Tate to zupełnie co innego niż głos Milesa. Hoover wzięła nawet pod uwagę wiek swojego bohatera, za co mam ochotę ją uściskać. Miles brzmi inaczej w wieku 18 lat, gdy jest jeszcze młody i naiwny, i inaczej, gdy mija już kilka lat, a jego doświadczeń jest więcej i są stanowczo bardziej mroczne. Ta różnica, tak pięknie widoczna, to zwyczajnie coś cudownego. Gdyby tak każdy autor piszący w pierwszej osobie to potrafił, nie musiałabym wiecznie marudzić na ten temat... Brawo Hoover!
"Ugly Love" jest mimo wszystko pełna delikatnego humoru, potrafi też rozpalić wyobraźnie czy także doprowadzić do łez. Daje również do myślenia, bo chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tej "brzydkiej strony miłości". Każda miłość ma swoją ciemną stronę i w tej książce jest to bardzo dobrze zobrazowane.
Podsumowując; "Ugly Love" to cudowna, niezobowiązująca, a jednak i angażująca uczuciowo lekturą. Śmiałam się z bohaterami, wściekałam się z nimi, ale i na nich. No i doprowadzili mnie też do kilku łez, a to już coś. I cieszę się ogromnie, bo po lekturze "Hopeless" bałam się sięgać po inne książki Coleen Hoover, nawet wówczas, gdy na gorący romans miałam ochotę. Na szczęście "Ugly Love" udowodniło mi, że nie mam się czego bać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/ugly-love-colleen-hoover.html
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to