-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2016-02-12
2015-11-17
2015-10-03
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest przerażające i do niczego dobrego nie prowadzi.
Lauren Miller, autorka "Aplikacji", nie poprzestała tylko na chwilowym zamyśleniu nad tym naszym przywiązaniem do technologii. Stworzyła powieść tak samo przerażającą, jak i, niestety, w wielu aspektach przypuszczalnie proroczą.
Rok 2032, nie tak znowu daleka przyszłość, a jednak zdaje się, że ludzie w ogóle jeszcze istnieją tylko i wyłącznie dzięki nowoczesnej technologii jaka zdominowała absolutnie każdą sferę ich życia. Aplikacja Lux jest wstanie podjąć takie decyzje jak proste "co zjeść na śniadanie", aż po tak ważne jak "na jakie studia pójść, by odnieść życiowy sukces". Kalkuluje, sprytnie oblicza, wie więcej, niż można by podejrzewać. Dzięki niej, a właściwie przez nią, w ludziach zaczyna skutecznie zanikać coś, co wyróżnia nas najmocniej spośród innych mieszkańców naszej planety, a mianowicie – myślenie. Teoretycznie to zrozumiałe i całkiem logiczne skoro wszystko spoczywa teraz na barkach jednej sprytnej aplikacji. Koniec z zamartwianiem się, nieprzespanymi nocami, niepewnością jutra czy prostym niepokojem o własny los. Lux jest wstanie pokierować człowiekiem tak, by był szczęśliwy. I tylko czasem, i tylko w przypadku nielicznych, na przekór Luxowi wychodzi zwątpienie. Głos w głowach ludzi, którzy z jakichś względów nie przystosowali się do obecnych standardów życia. Podobno to objaw choroby, którą należy leczyć...
Gdy więc Rory słyszy zwątpienie po raz pierwszy jest przerażona. Dostała się do Theden – prestiżowej szkoły dla wybitnie inteligentnych ludzi, a ten głos w jej głowie, głos raz po raz zaprzeczający wszystkiemu, co mówi Lux, nie wróży niczego dobrego. Wszystko się jednak zmienia, gdy dociera do niej, że aplikacja w jej telefonie, to coś więcej niż zaawansowany program. Wszystko, w co dotąd wierzyła rozpada się na drobne kawałki i nagle to właśnie na niej spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości.
Będę szczera. Czytanie tej książki było jak jedzenie krówek mordoklejek – są pyszne, ale lepiej spożywać je w samotności inaczej skazani jesteśmy na seplenienie, albo wręcz zupełne wyłączenie z rozmowy. W skrócie – słodko gorzkie doświadczenie, a jednak ciężko powiedzieć, że się ich nie lubi. "Aplikacja" to połączenie dystopii z thrillerem, powieścią przygodową, trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, na dodatek w iście młodzieżowych klimatach, bo główna bohaterka – i głos opowiadający całą historię – ma tylko szesnaście lat. Młodzieńcze lata mam niestety dawno za sobą i bywały momenty, kiedy od przewracania oczami bolały mnie gałki oczne, a myśli wypełniały przekleństwa. I zanim Wy zaczniecie marudzić przypomnę tylko, że to książka kierowana do młodzieży, traktująca o młodzieży... Więc problemem jest tu raczej moja odległa metryka urodzenia, a nie książka, czy sama Rory. Stara du**a ze mnie, co poradzić? Na pocieszenie dodam, że moja irytacja była najmocniejsza tylko na początku - potem nie miałam na nią czasu!
Autorka wynagrodziła mi bowiem to, co irytujące, świetną akcją. Z początku wszystko idzie bardzo wolno, ale wierzcie mi, kiedy w końcu przyśpiesza, ciężko złapać oddech. Jedna intryga przechodzi w drugą, a kiedy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, wszystko rozgryźliśmy i myślimy sobie, że jesteśmy tacy inteligentni, sprytni i przewidujący, akcja znowu gubi obrany wcześniej bieg.
Podsumowując; "Aplikacja" Lauren Miller, to swoista mieszanka przerażającej wizji przyszłości zdominowanej przez technologie, jaką dzisiaj uważamy za niewinną, wręcz pomocną, z młodzieżowym thrillerem. Zagadki, intrygi, pędząca akcja oraz szczypta romansu na dokładkę. To z całą pewnością nie jest ten typ powieści, którą można czytać bez całkowitego skupienia – akcja na to zwyczajnie nie pozwala.
Polecam!
Premiera "Aplikacji" już 7 października!
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/przedpremierowo-aplikacja-lauren-miller.html#more
Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-07
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
„Uzdrowiciel” Antii Tuomainena zapowiadał się wybornie.
„Kiedy nabrałem całkowitej pewności, że Johannie coś się stało? O czwartej w nocy, zbudzony szczekaniem sfory psów? Dwie godziny później, przy kawie, kiedy oczekiwanie na sen wymagało więcej wysiłku niż wstanie z łóżka? A może podejrzenie narastało wciągu dnia, gdy mechanicznie wykonując swoją pracę, spoglądałem co minuta na milczący telefon?”
Tapio Lehtinen to mało poczytny poeta. Nie ma szczęścia w zawodzie jaki sobie wybrał, co innego z miłością. Jego piękna żona – Johanna, dziennikarka helsińskiej gazety – stanowi centrum jego świata. Nic dziwnego, że ten świat, i tak ledwo trzymający się jeszcze w jednym kawałku, chwieje się w posadach, gdy Johanna nie daje znaku życia przez więcej niż dobę. To całkowicie do niej niepodobne. Tapio rozpoczyna własne śledztwo, nie ma co liczyć na policje – ta jest zajęta ważniejszymi sprawami. Okazuje się, że Johanna badała sprawę Uzdrowiciela – mordercy terroryzującego miasto. Ta informacja zmienia wszystko. Tym bardziej, że względnie szybko okazuje się, że tak naprawdę Tapio nic nie wie o kobiecie z którą się ożenił...
Antti Toumainen przedstawia nam obraz niedalekiej przyszłości, kiedy to świat pogrąża się w chaosie. Zmiany klimatyczne zaszły za daleko i nie da się ich odwrócić. Na nic ekologiczne domy, samochody, energia. Na nic segregowanie śmieci czy inne, drobne przejawy troski o przyrodę. To koniec. Świat umiera, a ludzie razem z nim. Przestępczość jest tak duża, że policja jako taka przestała mieć znaczenie. Ludzie giną na potęgę, ale nie ma kto ich szukać. Ich, czy też ich morderców.
Helsinki opisane przez autora to mroczne, niebezpieczne miejsce. Jestem pod ogromnym wrażeniem klimatu jaki udało się mu zbudować. Czułam chłód, deszcz i smród. Widziałam dzielnice biedy, te pozbawione prądu, podtopione, brudne, pełne chorób. Przed oczami stawały mi przerażające obrazy przyszłości, która wcale nie jest tak nierealna, jak może się wydawać. Toumainen nie puścił wodzy fantazji aż tak bardzo, by można było nazwać „Uzdrowiciela” typową dystopią jakich ostatnio tak wiele - tyle, że w wydaniu dla dorosłych czytelników. Nie odczułam tej fantastycznej nuty i za to należą się autorowi brawa.
„Ze wszystkich sił starałem się wyrzucić z głowy widok, jaki ujrzałem w mieszkaniu, ale jakoś nie mogłem. Zakrwawione włosy i pościel, ciemnobrunatne plamy na ścianach, małe ciałka przykryte kołdrami. O czym myśleli przed zaśnięciem? O zabawach w przedszkolu? O gwiazdkowych prezentach?”
Kolejnym aspektem jaki mnie zaczarował jest styl. Główny bohater, a zarazem narrator, jest poetą. Nic więc dziwnego, że w tekst wkrada się poetyckość. I to taka doza, by nie przytłaczała, a dopełniała całości. Jestem pewna, że dla niektórych może ona powodować wrażenie, jakby akcja się wlokła – może tak faktycznie jest – jednak dla mnie ważniejszy w tym przypadku był klimat. Wejście w umysł Tapio, widzenie świata jego oczami… Wielokrotnie miałam wrażenie, że siedzi obok mnie ze spuszczoną głową, wzrokiem utkwionym w podłodze i opowiada. Cicho, czasami monotonnie, czasami nieco żywiej i niekiedy, te momenty uwielbiałam najmocniej, podnosił głowę, patrzył mi w oczy, a ja mogłam w nich zobaczyć i usłyszeć w głosie na przemian gniew i strach. Taką pierwszoosobową narrację uwielbiam. Taką i tylko taką całkowicie akceptuję i jestem dla niej wstanie odmówić sobie widzenia historii również oczami innych bohaterów.
Im dalej, tym było lepiej. Pod koniec niemal się zachłysnęłam wszystkimi tymi plusami: klimatem, coraz mocniej wyczuwalnym napięciem, pokręconą tajemnicą, stylem, emocjami brzmiącymi w głosie Tapio… I mogło być tak cudownie. Mogło być wprost epicko. Niestety. Dostałam w twarz. Tapio wstał, splunął i wyszedł, a ja nie wiedziałam przez chwilę, co mu odbiło. Wciąż nie wiem. Takie jest to zakończenie. Zakończenie bez zakończenia. Wyjaśnienie bez wyjaśnienia. Finał bez cholernego finału. Nie, to nie seria. Nie, to nie zapowiedź mega cudownej kontynuacji. To po prostu takie zakończenie – z dupy – chciałoby się rzec… Ech! To frustrujące! Nie lubię takich zakończeń. Nie znoszę wręcz. To zniszczyło to dobre wrażenie, które budowało się wolno, ale z namaszczeniem, dbałością o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Podsumowując; być może problem tkwi tak naprawdę we mnie, może po prostu trzeba lubić tego typu zakończenia. Niedomówienia są świetne, niestety nie tak potężne, jak tutaj. Nie mogę jednak "Uzdrowiciela" całkowicie skreślić, bo Tapio zabrał mnie do miejsca, którego mam nadzieję nigdy nie zobaczę. Pokazał rzeczywistość, jakiej się po cichu boję. Zauroczył mnie swoją poezją i miłością do żony. I może właśnie dlatego ten policzek na koniec tak mnie zabolał?
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/uzdrowiciel-antti-tuomainen.html
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
„Uzdrowiciel” Antii...
2015-05-22
Wstyd się przyznać, ale na Katarzynę Puzyńską wpadłam przypadkiem dopiero na instagramie – i to bardziej zdjęcia koni, a nie książek przykuły moją uwagę. Trochę trwało zanim zdecydowałam się sięgnąć po „Motylka” – pierwszy tom cyklu o Lipowie, jednak sądzę, że lepiej późno, niż wcale!
Mieszkańcy Lipowa są wstrząśnięci, gdy na skraju drogi zostaje odnalezione ciało zakonnicy. Pozornie wszystko wskazuje na wypadek, niestety szybko się okazuje, że chodzi o zabójstwo. Nikt nie wie nawet kim jest zakonnica i co robiła w tym miejscu. Nie wspominając już nawet o tożsamości mordercy. Prowadzenie podobnego śledztwa to ogromne wyzwanie dla lokalnej policji, szczególnie, że w niedługim czasie dochodzi do kolejnego morderstwa…
Jak na dobry kryminał przystało „Motylek” ma niezwykle rozwiniętą stronę obyczajową. Powinno mi to wadzić, i owszem, podczas czytania pojawiło się kilka bardziej nużących momentów, kiedy to chciałam, by akcja w końcu przyśpieszyła. Ku mojemu zaskoczeniu tych momentów było jednak naprawdę mało. Wszystko za sprawą ciekawie przedstawionych bohaterów. Niezależnie od tego, czy byli tymi pozytywnymi, czy też nie, autorka pozwoliła mi wejrzeć w ich umysły, poznać ich problemy, nie oceniała ich z góry, a jedynie przedstawiła na tyle dużo faktów, bym sama mogła się do nich ustosunkować.
Skoro już jestem przy bohaterach, przedstawię Wam jedynie tych najważniejszych. I tak... Weronika, młoda rozwódka, porzuca swoje życie w Warszawie i przenosi się na wieś w nadziei, że tym razem jej życie w końcu obierze odpowiedni kurs. Jej najbliżsi sąsiedzi, rodzina Kojarskich, to najzamożniejsi ludzie w okolicy, ich życie wydaje się idealne, ale czy na pewno takie jest? Nad bezpieczeństwem mieszkańców Lipowa czuwają czterej policjanci. Na ich czele stoi Daniel Podgórski – ambitny młody mężczyzna marzący o karierze w dużym mieście. W jego życiu brakuje kobiety, co chyba najmocniej zauważa jego matka, piąty stały pracownik posterunku. Jego podwładni: Paweł, Daniel i Rosół, to mężczyźni z mniejszymi, bądź większymi problemami.
Można by stwierdzić – pomieszanie z poplątaniem. W „Motylku” jest wszystko. Od perfidnie uknutej intrygi, przez romans, po czysto egzystencjalne problemy zwyczajnych ludzi. Niezależnie od wieku czy pozycji społecznej, w Lipowie każdy ma swój głos i możliwość, by o sobie opowiedzieć. I każda z tych opowieści wnosi coś do całości.
Muszę przyznać, że tożsamość zabójcy oraz wszystkie jego motywy mnie zaskoczyły. Podczas czytania miałam wiele swoich hipotez, jednak żadna z nich nawet nie zbliżyła się do prawdy, co uważam za ogromy plus dla książki. Przewidywalność, to kolejny z kilku problemów jakie zazwyczaj mam z kryminałami. Ku mojej radości Katarzyna Puzyńska utkała swoją opowieść na tyle niepozornie, by uśpić moją czujność. Zaintrygowana losami bohaterów w ogóle nie dostrzegałam wskazówek mających mnie zaprowadzić pod drzwi mordercy.
Nie można jednak zapominać, że „Motylek” to debiut i jak to z debiutami najczęściej bywa, nie jest idealny. Pierwsze, co nasuwa mi się na myśl, to notoryczne używanie pełnych imion, nazwisk i tytułów bohaterów. I tak przykładowo Daniel nie jest tu zaledwie Danielem, a od razu „młodszym aspirantem Danielem Podgórskim” i tak do znudzenia. Zabieg ten wydaje mi się zupełnie niepotrzebny, a przy tym ekstremalnie irytujący. Mało tego, psuł mi nie tylko rytm opowiadanej historii, ale i moje osobiste wczucie się w bohaterów. Ale to wszystko tylko szczegóły. Irytujące, bo irytujące, ale szczegóły.
Mogłabym się też przyczepić do wątku romantycznego… Jakkolwiek uwielbiam tych bohaterów (bez imion, by nie spoilerować), to ich relacja w odniesieniu do innych, cudownie rozbudowanych i realistycznych wątków, wydaje się zwyczajnie płytka. A jeśli nie płytka, to z pewnością niebywale uproszczona. Pewne uczucia spadły na nich z nieba niczym w brazylijskiej telenoweli, co nijak nie pasowało mi do reszty.
Podsumowując; pomijając moje drobne marudzenie, „Motylek” pozytywnie mnie zaskoczył. Przygotowałam się mentalnie na męczącą przeprawę z obyczajowymi wątkami, które jak wiedziałam są tu rozbudowane, a jednak nie było źle. Wręcz przeciwnie. Są takie książki i tacy bohaterowie, którzy po prostu zdobywają naszą sympatię, a my nie jesteśmy wstanie skonkretyzować dlaczego tak się stało. Dokładnie to mnie spotkało w przypadku tej książki. Dodatkowo zostałam przechytrzona przez mordercę, co stanowi wisienkę na torcie i najskuteczniejszą zachętę, by ponownie zawitać do Lipowa – „Więcej czerwieni”, czyli drugi tom serii, już czeka na mojej półce.
Moja ocena: 7/10
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/motylek-katarzyna-puzynska.html
Wstyd się przyznać, ale na Katarzynę Puzyńską wpadłam przypadkiem dopiero na instagramie – i to bardziej zdjęcia koni, a nie książek przykuły moją uwagę. Trochę trwało zanim zdecydowałam się sięgnąć po „Motylka” – pierwszy tom cyklu o Lipowie, jednak sądzę, że lepiej późno, niż wcale!
Mieszkańcy Lipowa są wstrząśnięci, gdy na skraju drogi zostaje odnalezione ciało...
2015-05-16
„Wróżbiarzy” Libby Bray upolowałam podczas jednej z promocji. Pozytywne recenzje plus przepiękna okładka zrobiły swoje. Niestety, nie wszystko poszło tak dobrze jak się zapowiadało, ale od początku.
Postanowiłam skorzystać tym razem z opisu wydawcy, bo o dziwo wydaje mi się idealny.
„Lata dwudzieste w Nowym Jorku. Chłopczyce i tancerki rewiowe, jazz i dżin. Czasy po wojnie, ale przed kryzysem. Dla pewnej grupy złotej młodzieży to okazja, by bawić się jak nigdy wcześniej. Dla Evie O’Neill to ucieczka. Nigdy nie pasowała do małego miasteczka w stanie Ohio, a kiedy wywołuje kolejny skandal, rodzice wysyłają ją do wielkiego miasta, by zamieszkała z wujem. Dla dziewczyny to nie wygnanie, a spełnienie marzeń – szansa, by pokazać, że jest nowoczesna do szpiku kości i niewiarygodnie odważna. Niestety, Nowy Jork to nie tylko jazz i rewia. Ma swoją mroczną stronę. W mieście giną młodzi ludzie. To nie są zbrodnie w afekcie. Są okrutne. Starannie zaplanowane. I niepokojąco podobne do ilustracji z zapomnianej księgi. A nowojorska policja nie potrafi samodzielnie rozwiązać tej sprawy. Evie nie uciekała jedynie przed ograniczeniami życia w Ohio, lecz również przed świadomością, czego może dokonać. Ma tajemnicę. Niezwykłą moc, która mogłaby pomóc w złapaniu zabójcy – o ile on nie dopadnie jej wcześniej.”
Tak… Cóż, wychodzi na to, że jestem nudziarą, bo po raz kolejny w odbiorze książki głównie przeszkadzał mi przodujący bohater. A raczej bohaterka, bo to Evie gra tu pierwsze skrzypce. Nie zrozumcie mnie źle, żadne ze mnie ponure emo, czy cokolwiek podobnego. Niestety Evie skojarzyła mi się z roztrzepaną pszczółką o piskliwym głosiku i po kolejnej dawce jakiegoś narkotyku… Nic nie poradzę na to, że podobny typ bohaterów mi nie odpowiada. Kiedy jeszcze właśnie te postacie mają dokonać czegoś niebywale ważnego, jak dopadnięcie niebezpiecznego mordercy, odczuwam natychmiastową dezorientacje. Nie wiem, czy mam się z tego śmiać, jak z komedii, czy jednak próbować się skupić i wczuć w ponury klimat? Albo jedno, albo drugie, razem, w moich oczach, nie bardzo to wychodzi. Więc może i jestem nudziarą… Trudno!
Evie to niestety nie jedyny problem, jaki mam z „Wróżbiarzami”. Ilość bohaterów oraz wątków pobocznych stanowiła dla mnie problem. Zupełnie nie potrafiłam się wczuć w opowiadaną historię, a za każdym razem, gdy odnajdywałam jakiś punkt zaczepienia, zostawał on automatycznie niszczony przez dialog lub przemyślenia bohaterów. Dla jednych są one błyskotliwe bądź zabawne, mnie zmuszały do przewracania oczami. Były też groźniejsze niż sam morderca, bo nawet jego postać, jego cudowną, mroczą postać, potrafiły zniszczyć.
Wątek kryminalny z pewnością jest tu największym plusem. Gdyby tak obedrzeć całość z irytujących bohaterów i nieudanego humoru, mielibyśmy świetną historię. Pomijając kilka technicznych aspektów i nieścisłości odnośnie samej genezy magicznych zdolności, Libba Bray prezentuje nam bardzo ciekawy świat. Autorka porusza w powieści kontrowersyjne tematy – jak np. podziały rasowe – zmuszając czytelnika do czynnego udziału w powstających wnioskach. Robi to delikatnie i z wyczuciem, by o czymś wspomnieć, ale niczego nikomu nie narzucać, za co należy jej się uznanie.
Niestety nie mogę oceniać całości biorąc pod uwagę tylko te rzeczy, które przypadły mi do gustu. Szczególnie, że zostały niemal doszczętnie zdominowane przez te, jakie mi wadziły. Po raz kolejny muszę napisać, że rozumiem dlaczego tak wielu czytelników sympatyzuje z Evie, niestety dla mnie jej kreacja to nie kreacja pełnokrwistego bohatera, a jedynie kontrowersyjnego. Głośna, z przerysowanym ego, głodna wrażeń, przygód i sukcesu, a przy tym tak często pijana, że wręcz cudem jest, iż cokolwiek zdołała osiągnąć. Ani to oryginalne, ani ciekawe – przynajmniej dla mnie.
Podsumowując; mimo mojej mało pochlebnej opinii nie uważam tej książki za kompletne dno, choć muszę przyznać, że gdyby nie wyzwanie, odłożyłabym ją na półkę bardzo szybko i raczej nigdy po nią ponownie nie sięgnęła. To zwyczajnie nie moje klimaty. Moje poczucie humoru jest dość specyficzne i akurat tutaj postawiło jasną i klarowną granice, co nie czyni mnie kimś, do kogo kierowany byłby ten tytuł. Tak więc jeśli opis Was zainteresował, oraz nie przeszkadza Wam, że „Wróżbiarze” to pierwszy tom, a drugi nie został u nas wydany, to śmiało sięgnijcie po tę książkę. Może akurat się okaże, że jest dla Was.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/wrozbiarze-libba-bray.html
„Wróżbiarzy” Libby Bray upolowałam podczas jednej z promocji. Pozytywne recenzje plus przepiękna okładka zrobiły swoje. Niestety, nie wszystko poszło tak dobrze jak się zapowiadało, ale od początku.
Postanowiłam skorzystać tym razem z opisu wydawcy, bo o dziwo wydaje mi się idealny.
„Lata dwudzieste w Nowym Jorku. Chłopczyce i tancerki rewiowe, jazz i dżin. Czasy po...
2015-05-17
Szacki, Szacki, gdzie nie spojrzeć tam Teodor Szacki. Jako, że z dumą mogę oświadczyć, że pokonałam niemal całkowicie swoje uprzedzenia do rodzimej literatury, z radością przywitałam „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego na swojej półce. Zapowiadało się bajecznie…
Teodor Szacki to prokurator o ciętym języku i opinii człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Inteligentny, pewny siebie… Ale czy na pewno? Szacki podczas sprawy, a Szacki prywatnie, to dwie różne bajki, ale o tym później. Śledztwo zaczyna się w niedzielę, przerywając mu tym samym rodzinny dzień, czyli zmywanie naczyń i robienie śniadania dla żony i córki. Zginął człowiek. Znaleziony mężczyzna brał udział w dość nietypowej terapii grupowej i wszystko wskazuje na morderstwo. Pytanie tylko, kto zabił? Ktoś przypadkowy, jak włamywacz, czy może uczestnik terapii? Z każdym przesłuchaniem sprawa tego morderstwa zaczyna się komplikować…
Do „Uwikłania” podchodziłam entuzjastycznie. Tyle osób zachwycało się zarówno samym autorem (co podzielam), historią (również podzielam), ale przede wszystkim głównym bohaterem. Miałam wzdychać, albo się chociaż uśmiechać, a skończyłam zirytowana, pytając samą siebie, czy ten koleś po prostu jeszcze nie dorósł, czy już przechodzi kryzys wieku średniego. Różnica pomiędzy Szackim w pracy, a Szackim prywatnie jest ogromna. I gdyby nie to, że mimo wszystko, jakimś niewyjaśnionym cudem, nie odczułam, jakby to były dwie różne postacie, co świadczyłoby o niedopracowaniu bohatera, byłoby źle. Na szczęście po prostu go nie polubiłam.
Niechęć do Szackiego nie przeszkodziła mi jednak w odbiorze całej reszty. Miłoszewski doskonale buduje napięcie, a zaprojektowana przez niego zbrodnia intryguje do samego końca. W banalny pomysł jakim niewątpliwie jest morderstwo podczas terapii, tchnął drugie, o wiele bardziej intrygujące życie. Być może nie do końca zaskoczyła mnie tożsamość sprawcy, w którymś momencie się wszystkiego domyśliłam, ale na tyle późno, bym mogła docenić starania autora.
Niestety kryminał nie jest moim ulubionym gatunkiem. Lubię po niego sięgać od czasu do czasu, szczególnie, gdy jakiś zbiera tak szalenie pozytywne opinie jak „Uwikłanie, „Ziarno prawdy” czy „Gniew”, które tworzą cykl o prokuratorze Szackim. I chyba wymagam o tego gatunku więcej, niż od innych właśnie dlatego, że rzadziej zwracam na niego uwagę. Kryminał ma bowiem wiele wspólnego z obyczajówkami, w końcu zwykle odpowiedzi na najważniejsze pytania znajdują się w przeszłości bohaterów… Jeśli autor nie uczyni z tych poszukiwań czegoś wyjątkowego, po prostu się nudzę. Na „Uwikłaniu” nudy nie zaznałam. Wręcz pochłonęłam tę książkę praktycznie na raz i pod względem utrzymywania mojej uwagi absolutnie niczego nie mogę jej zarzucić.
Niestety irytacja głównym bohaterem, czytanie o jego irracjonalnych wywodach rodem z taniego NA, doprowadzało mnie do szału i z tego co wiem, pod tym jednym względem ma być tylko gorzej. I nie wiem, czy lubię kryminały na tyle mocno, by znosić tego faceta przez kolejne dwie książki.
Wprawdzie sądziłam, że nie potrzebuje lubić głównego bohatera, ale im dłużej o tym myślę tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że potrzebuję, by chociaż był mi obojętny. Irytujący bohater w znacznym stopniu zabija mój entuzjazm i przyjemność z lektury. Co innego, jeśli jest tym złym charakterem, który w zamyśle ma działać mi na nerwy. Nie jestem zadowolona z tego mojego odkrycia, to mi pachnie jakąś dyskryminacją książkowych bohaterów (to brzmi gorzej, niż sądziłam, ale cóż xD) Niestety nic na to nie poradzę. Pociesza mnie jedynie fakt, że teraz Chyłka z „Kasacji” Mroza nie jest sama. Swoją drogą jej opinia o życiu uczuciowym Szackiego mogłaby mnie w końcu porządnie rozbawić ;)
Podsumowując; pomijając moje problemy z dogadaniem się z Szackim, „Uwikłanie” to świetna książka. Wciągająca i na tyle dobrze przemyślana, by mogła zaskakiwać. Nie dziwię się, dlaczego tak o niej głośno. Być może, gdy zapałam gorętszą miłością do kryminałów, przeproszę się z Szackim i zabiorę się za pozostałe książki.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/uwikanie-zygmunt-mioszewski.html#more
Szacki, Szacki, gdzie nie spojrzeć tam Teodor Szacki. Jako, że z dumą mogę oświadczyć, że pokonałam niemal całkowicie swoje uprzedzenia do rodzimej literatury, z radością przywitałam „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego na swojej półce. Zapowiadało się bajecznie…
Teodor Szacki to prokurator o ciętym języku i opinii człowieka, z którym lepiej nie zadzierać. Inteligentny,...
2015-05-16
Odkąd zaczęłam czytać „Umarli mają głos” autorstwa Marka Krajewskiego oraz Jerzego Kaweckiego, w kółko zadawałam sobie to samo pytanie: jak powinnam opisać ten tytuł? Nie ma tu przecież jednej historii na której można by się skupić, jest ich dwanaście.
Po opisie książki sądziłam, że dostanę sztywny, pozbawiony emocji tekst. Zaledwie kilka faktów oraz medyczno-prawniczy żargon. I byłam na to przygotowana. Nic bardziej mylnego! „Umarli mają głos” to zbiór opowiadań. Tak, tak – opowiadań. Nietypowych, gdyż każde z nich oparte jest na faktach dostarczonych przez doktora Jerzego Kaweckiego, doświadczonego medyka sądowego. W swojej karierze miał do czynienia z wieloma szokującymi historiami, które Marek Krajewski, autor bestsellerowych kryminałów, postanowił opisać w taki sposób, by pozostawić prawdę o zbrodniach, a jednocześnie nikogo nie urazić. Bo trzeba pamiętać, że mówimy tu o prawdziwych ludziach i prawdziwych tragediach.
W czasach, kiedy to zachodnie powieści oraz seriale budują nasze wyobrażenie o zbrodniach, bardzo łatwo można założyć, że takie rzeczy jak trup bez głowy, czy taki z zaginionymi wnętrznościami to coś, co albo może dziać się tylko w filmach, albo właśnie na zachodzie. Tymczasem to również i nasza rzeczywistość. Tak samo jak brutalne gwałty czy perfidne próby ukrycia, lub zrzucenia winy na kogoś innego – nawet kogoś, kto nigdy nie istniał. A może jednak istniał i tylko rozpłynął się w powietrzu? Życie pisze najdziwniejsze, najbardziej zagadkowe scenariusze, co autorzy książki udowadniają.
Jestem osobą, która zazwyczaj nie odwraca głowy gdy w filmach leje się krew, czy latają rozczłonkowane ciała. Nie działają na mnie opisy okrutnych, przerażających scen – czy to w kryminałach, thrillerach czy horrorach. Istnieją tylko trzy rzeczy, które naprawdę potrafią mnie przerazić i dwie z nich zostały wplecione w tych dwanaście historii. Pierwszą są fakty, ciągła świadomość, że choć otoczka tych opowiadań przywodzi na myśl dobry kryminał, to mówi o czymś, co naprawdę się wydarzyło i to w naszym kraju. Drugą są emocje.
Marek Krajewski zadbał o to, by czytelnik miał wgląd nie tylko w same fakty i opisy procedur dzięki którym winni zostawali wskazywani i skazywani (a te są naprawdę sugestywne). O nie, on poszedł o krok dalej, przybliżając nam zarówno ofiary, sprawców jak i rodziny jednych i drugich. Zatrzymał się na kilka chwil także przy emocjach samego doktora Kaweckiego oraz ludzi, którzy z nim współpracowali.
Jedyna rzecz, która mi przeszkadzała, to liczne łacińskie powiedzenia, które nie zostały przetłumaczone. Jest ich sporo i nie zawsze ich znaczenie można wywnioskować z kontekstu. Nie wiem dlaczego nikt nie pomyślał, by stworzyć dla nich przypisy, przecież nie każdy w tych czasach jest zaznajomiony z łaciną.
Podsumowując; „Umarli mają głos” to tytuł, który powinien zadowolić najbardziej wybrednych pożeraczy kryminałów. Postać doktora Kaweckiego intryguje, historie same w sobie przerażają, a styl Krajewskiego przyciąga na tyle, by bez problemów chłonąć tekst i nie chcieć się z nim rozstawać.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/umarli-maja-gos-marek-krajewski-jerzy.html
Odkąd zaczęłam czytać „Umarli mają głos” autorstwa Marka Krajewskiego oraz Jerzego Kaweckiego, w kółko zadawałam sobie to samo pytanie: jak powinnam opisać ten tytuł? Nie ma tu przecież jednej historii na której można by się skupić, jest ich dwanaście.
Po opisie książki sądziłam, że dostanę sztywny, pozbawiony emocji tekst. Zaledwie kilka faktów oraz medyczno-prawniczy...
2015-04-29
Nie tak dawno miałam przyjemność czytać „Manipulację” Davida Baldaciego, czyli pierwszą część przygód tajemniczego mężczyzny pracującego dla międzynarodowej agencji. Bez zastanowienia sięgnęłam po drugą część - „Zbaw nas ode złego” - w której agent Shaw musi się zmierzyć z innym rodzajem niebezpieczeństwa niż poprzednio.
Fedir Kuczin pod płaszczykiem zwodniczej ogłady, elegancji, pieniędzy i władzy, skrywa najbrzydszą twarz na świecie. Twarz potwora z krwi i kości. Na jego rękach jest krew. Hektolitry krwi niewinnych osób – kobiet, mężczyzn, dzieci. Łez i krwi wylanych pod jego czujnym okiem, przy dumnym poparciu jego wygiętych w uśmiechu ust. Dziś jego przeszłość jest tylko ukochanym wspomnieniem byłego pracownika KGB, co nie oznacza, że chore, bezduszne czyny jakich niegdyś się podjął nadal nie kierują jego życiem. Handel żywym towarem? Co to dla niego… Bronią czy narkotykami? Jak dla niego połowa świata mogłaby się pozabijać. Ale to jeszcze nic. Plan jaki ma, może być zarzewiem czegoś, co dla wszystkich skończy się tragicznie.
Dwie niezależne od siebie agencje bacznie obserwują jego poczynania, długo nic nie wiedząc o sobie nawzajem. Ich zadania i priorytety też są zgoła inne. Shaw miał nadzieję, że praca i powstrzymanie kolejnego światowego zagrożenia pomoże mu zatrzeć wspomnienia ostatnich miesięcy. Wspomnienia tragedii jaka rozdarła jego życie, ale przede wszystkim serce, na maluteńkie strzępy. Reggie Campion to młoda, waleczna kobieta. Zadanie, jakiego się podjęła nie jest jej pierwszym. Już zabijała. Kuczin nie miał być pierwszym trupem u jej stóp. A jednak niemal od początku nic nie idzie tak, jak powinno. I im dalej, tym sprawy bardziej się komplikują, nic nie jest dłużej tak oczywiste jak na samym początku, a Reggie i Shaw z zaskoczeniem orientują się, że ich zadania nigdy tak naprawdę nie były „proste”.
Uwielbiam sensacje w wykonaniu Davida Baldacciego, niestety akurat z tą książką nie zżyłam się tak bardzo, jakbym chciała. Choć tematyka była ciekawa, a postać Kuczina bardzo dobrze poprowadzona, to z jakiegoś powodu nie czułam tego „czegoś”. Tego dreszczyku niepokoju na jaki miałam nadzieję. Choć dla bohaterów nic nie jest oczywiste, czytelnik nie ma tu takich problemów. Te nieliczne zagadki było mi potwornie łatwo odgadnąć, a to, niestety, popsuło mi lekturę.
Nigdy nie rozumiałam, kiedy w czytanych recenzjach pojawiały się stwierdzenia, że lepiej by było, gdyby jakiś autor/autorka nie dodawali do całości wątku romantycznego. I zawsze machałam na to ręką, bo w końcu jestem romantyczką i ta szczypta romansu w sensacji, w czymkolwiek na dobrą sprawę, to dla mnie jak wisienka na torcie. Niestety im więcej czytam książek napisanych przez mężczyzn, a raczej im więcej czytam książek stricte sensacyjnych, tym częściej doskonale rozumiem te stwierdzenia. W przypadku „Manipulacji” wątek romantyczny był integralną częścią całości. Bez niego to nie byłaby ta sama książka.
W „Zbaw nas ode złego” to już inna bajka. Teoretycznie wszystko okay, ale irracjonalność zachowania i uczuć Shawa/Reggie wielokrotnie zmuszała mnie do przewracania oczami, a to nie jest mile widziane w żadnej sensacji. Nie lubię trójkątów, nie lubię motywu „chcę, ale nie mogę”, „chcę, ale nie wypada” bla, bla, bla. Nie lubię, gdy bohaterzy są kreowani na bogów do których wzdychać musi każdy, jakby nie było innego wyjścia. Jakby ludzie nie potrafili być stali w uczuciach, albo uważali to za nudne. A może to ze mną jest coś nie tak?
Tak czy inaczej, książka została zdominowana przez pewne wątki, które gasiły tlący się w historii płomień. Ich zadanie było inne, wręcz odwrotne, ale w moim przypadku nie wypaliło. Na szczęście fabuła miała swoje momenty, a końcówka książki wynagrodziła mi wiele.
Podsumowując: „Zbaw nas ode złego” to zupełnie inna książka od „Manipulacji”. Inna pod względem klimatu, inna pod względem samej fabuły. Z jednej strony można by czytać ją bez uprzedniego zaglądnięcia do pierwszego tomu, ale trzeba mieć świadomość kilku spoilerów. Mamy tu zarówno bohaterów z pierwszej części, jak i tych nowych, nie mniej intrygujących. Jako całość nie było źle, niestety nie mogę powiedzieć, bym nie odkładała książki z delikatnym niedosytem. Tak więc z pewnością polecam „Manipulację”, a jeśli ta się spodoba… Cóż, pozostawiam Wam decyzje czy zabierać się za „Zbaw nas ode złego”.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/zbaw-nas-ode-zego-david-baldacci.html
Nie tak dawno miałam przyjemność czytać „Manipulację” Davida Baldaciego, czyli pierwszą część przygód tajemniczego mężczyzny pracującego dla międzynarodowej agencji. Bez zastanowienia sięgnęłam po drugą część - „Zbaw nas ode złego” - w której agent Shaw musi się zmierzyć z innym rodzajem niebezpieczeństwa niż poprzednio.
Fedir Kuczin pod płaszczykiem zwodniczej ogłady,...
2015-04-14
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał udział (Wietnam, ofensywa Tet w 1968 roku), jest nie do opisania. „Słowo honoru” nie bez powodu jest lekturą obowiązkową w wielu college’ach w stanach, choć to, jak twierdzi autor, oprócz kilku ogólnych faktów - powieść całkowicie fikcyjna.
Ben Tyson to weteran wojenny wojny w Wietnamie. Zasłużony, odznaczony, ranny podczas akcji. Dobry mąż, ojciec, biznesmen. Wiedzie mu się dobrze, jest szczęśliwy, niezmiennie zakochany w swojej żonie. Wszystko w jego życiu układa się perfekcyjnie. Niestety tylko na pozór. Jak wielu żołnierzy Ben ma swoje tajemnice. Koszmarne tajemnice, których przysiągł nigdy nie wyjawić. I miał zamiar dotrzymać słowa. Problem w tym, że pisarz Andrew Picard wydaje książkę – „Hue. Zagłada miasta” w której znajduje się obszerny opis tego, jak żołnierze dowodzeni przez porucznika Benjamina Tysona wymordowali w wietnamskim szpitalu ponad setkę mężczyzn, kobiet i dzieci – pacjentów, żołnierzy, pielęgniarki, lekarzy… Ktoś złamał przysięgę milczenia, to jest jasne. Bardziej mglista jest natomiast przyszłość Bena. Jako porucznik, wedle wojskowego prawa, odpowiada za swoich ludzi, a zarzut morderstwa nie podlega przedawnieniu. Co gorsze, karą za podobną zbrodnie może być nawet rozstrzelanie. Opinia publiczna jest podzielona, tak samo jak środowisko wojskowe. Zbrodnia, która miała miejsce prawie dwie dekady temu dla wielu zdaje się zwyczajnie abstrakcyjna. Ben odmawia wyjaśnień, natomiast władze międzynarodowe domagają się sprawiedliwości. Proces jest nieunikniony, tak samo jak rozliczenie się z przeszłością.
Nic nie jest jednak tak oczywiste, jak można przypuszczać, skoro nie ma absolutnie żadnych fizycznych dowodów na to, że cokolwiek w tamtym szpitalu się wydarzyło. Słowo przeciwko słowu, a raczej domniemanie przeciwko milczeniu, bo Ben oficjalnie nie mówi nic. Zaledwie prywatnie daje kilka odpowiedzi, czym wprawia czytelnika w konsternacje. Z jednej strony mamy tu sympatycznego człowieka, typowego, szorstkiego wojaka o czułym sercu, z drugiej mężczyznę, który ewidentnie coś ukrywa i do samego końca nie bardzo wiadomo, jak go ocenić. Co stało się w tamtym szpitalu? Dlaczego istnieje więcej niż jedna wersja tamtego jednego dnia? Kto kłamie, a kto mówi prawdę? Kto jest tym dobrym, a kto złym, a może nie ma tu ani jednych, ani drugich…?
Szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak powinnam się odnieść do „Słowa honoru”. Jak o tej książce napisać, by zachować dystans i obiektywizm, skoro wciąż szarpią mną sprzeczne emocje. Oceniać ją jako powieść, gdzie styl, bohaterowie i akcja mają znaczenie, czy może skupić się na aspektach psychologicznych i moralnych, które z pewnością ta książka posiada? Czy mam prawo oceniać głównego bohatera i wszystkich pozostałych, niby to fikcja, pamiętam, ale czy podobne rzeczy nie mogły, albo nawet nie wydarzyły się gdzieś indziej? Może nawet dzisiaj, gdzieś tam na świecie podobny koszmar właśnie się wydarza. To przerażające.
Myślę, że oceną tej historii pod względem moralnym mógłby się podjąć tylko i wyłącznie inny żołnierz, weteran wojenny, ktoś, kto poznał co to wojna na własnej skórze. Bo można sobie czytać książki, oglądać filmy, słuchać niezliczonych wojennych wspomnień, a i tak pewne kwestie na zawsze pozostaną gdzieś poza naszym zrozumieniem. I może skończę ten wątek słowami mojego nowego ulubionego adwokata (o nim później), tym bardziej, że sam autor również je przytacza w przedmowie:
„Coś panu powiem i będzie to największa prawda na temat wojny, panie Tyson. Ostatecznie wszystkie historie wojenne to gówno. Niezależnie czy opowiadają je generałowie, czy szeregowcy: to wszystko gówno. Od Iliady do Grenady: gówno. Nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prawdziwej historii wojennej i nigdy takiej nie opowiedziałem, pan też nie.”
Co do kwestii technicznych… Nelson DeMille po raz kolejny spisał się świetnie. Uwielbiam jego styl. Bywa konkretny w chwilach, gdy liczy się pośpiech, zamieniając się w gawędziarza opowiadającego o smakach, zapachach i kolorach, gdy potrzebne to jest do wczucia się w miejsce, do którego nas zabiera. Autor stworzył niebywale wielowarstwowego głównego bohatera, przedstawiając go tak, by każdy z czytelników mógł go osobiście ocenić. Nie odnosi się do niczego, zadaje jedynie pytania, na które odpowiedzi znamy tylko my sami. Uwielbiam, gdy tak ciężkie tematycznie książki pozostawiają mi możliwość wyboru i niczego nie narzucają. Są przez to jeszcze bardziej naładowane emocjami, ale to tylko świadczy o nich dobrze.
Otaczający Bena ludzie, jego żona, syn, towarzysze broni, ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie śledztwa, obrońcy i oskarżyciele, przyjaciele i wrogowie – absolutnie wszyscy w tej książce to odrębne jednostki, które przeżywają wszystko na swój własny sposób. Jedni rozumieją z tego więcej, inni mniej, dla jeszcze innych to z kolei zaledwie kolejna mało chwalebna historia amerykańskiej armii.
Ale żeby nie było tak ciężko, poważnie i smutno, DeMille postanowił w tym całym koszmarze dorzucić mały promyk słońca w postaci adwokata Tysona – Vincenta Corvy. Dawno już się tak nie uśmiałam, co w obliczu całości bywało po prostu surrealistyczne. Nigdy nie zapomnę czytania pierwszej rozprawy. Pan Corva doprowadził mnie do głośnego śmiechu, a potem spoważniał i dostałam kolanem w brzuch. Taki właśnie jest Corva, zabawny do chwili, kiedy nie zapragnie dać ci w zęby.
Co do wad, to tak samo jak w przypadku „Szkoły wdzięku”, kwestie uczuciowe, stricte romansowe niekoniecznie są mocną stroną autora. Nie rozumiem po co je na siłę wciska, ale trudno, jestem wstanie mu to wybaczyć, choć akurat w tym przypadku jeszcze mocniej ten wątek namieszał w ocenie głównego bohatera. Być może taki był cel, a jednak miałam często poczucie niedosytu. Reakcje, emocje, uczucia – niby były, ale jakby pojawiały się znikąd. A może to po prostu typowe męskie podejście?
Podsumowując; „Słowo honoru” to przerażająca historia człowieka, który wcale się nie prosił o nic, co go spotkało, a jednak nie można go tak po prostu nazwać niewinnym. To historia o żołnierzach i wojnie jaka zebrała swoje żniwo w więcej, niż jednym znaczeniu tego słowa. Historia o miłości żony do męża, syna do ojca, patrioty do swojego kraju. Opowieść o honorze, dobru, złu – ponownie, w wielu jego odsłonach. Ta książka rozdzierała mi serce wiele razy. Choć toczy się dość niespiesznie, ciężko się oderwać, a ostatnie 200 stron (całość liczy ponad 600), zwyczajnie się połyka na raz. Czy muszę mówić, że poluję już na kolejne książki autora? ;)
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/sowo-honoru-nelson-demille.html
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-28
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie, kiedy trzeba. Karrisa przestała być aż tak głupia i naiwna, zyskała trochę pazura, co sprawiło, że wreszcie mogłam ją polubić. Wciąż wszystko kręci się tu wokół związku Ignazia z Karissą, mafią i tą jedną sprawą o jakiej nie mogę napisać, by nie zaspoilerować, a jednak od pierwszej strony czuć wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Jest jasne, że coś się stanie. Wszystkie znaki, na niebie i ziemi podpowiadają, że to po prostu nie może skończyć się dobrze. Nie to, że wydarzenia są tak bardzo sugestywne, nie. Wszystko jest względnie subtelne, a jednak niezwykle wymowne.
“We're a disaster, a certifiable catastrophe, and there's nothing beautiful about the way we're going. She's trying to be unbreakable but I'm unshakeable. She's going crazy, and I'm already goddamn insane. I clipped my jailbird's wings so she couldn't fly away from me, and then I wonder why the fuck I can't make her soar.”
― J.M. Darhower, Torture to Her Soul
Drugi tom oceniam na 8.5/10 (pierwszy dostał tylko 7/10), widzicie więc jak wielki jest rozdźwięk pomiędzy tymi książkami. Odniosłam wrażenie, że autorka zaczynając pisać tę historię nie planowała pociągnąć ją dokładnie w taki sposób, jak to w istocie zrobiła. To tak, jakby całość ewoluowała, kształtowała się dopiero w trakcie jej powstawania, co stworzyło pewną nierówność, jednak zupełnie do wybaczenia.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie,...
2015-03-25
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie z domieszką oryginalności w postaci jednego, jedynego faktu – różnica wieku pomiędzy Karissą, a Ignaziem jest spora. Na tyle spora, że mógłby być jej ojcem. Wprawdzie młodym, ale to dałoby się zrobić. Poza tym jednym aspektem całej historii nie było wiele oryginalności - początkowo.
Karissa studiuje, ma szaloną współlokatorkę/najlepszą przyjaciółkę, sama będąc raczej cichą i spokojną dziewczyną – jakże dobrze znamy ten typ. Trochę głupiutka, trochę naiwna, skromna i zakompleksiona. Och, no i trzymana pod kloszem. Jej matka, kobieta ewidentnie cierpiąca na jakąś paranoiczną chorobę, wychowała ją w atmosferze ciągłego, lecz niespecjalnie określonego zagrożenia czyhającego tuż za rogiem. Karissa zapomina telefonu z sali wykładowej (tak wiem, ja też przewracałam oczami), musi się wrócić i tak poznaje Ignazia ‘Naza’ Vitale, starszego od niej mężczyznę, który chwilę temu rozmawiał z jej znienawidzonym wykładowcą i nie była to nazbyt miła rozmowa. Mężczyznę o chłodnych oczach i tajemniczym sposobie bycia. Mężczyznę, który nie potrzebuje zbyt wiele czasu, by „wciągnąć ją w swoją sieć”, by „swoim urokiem zaciągnąć ją do łóżka”, „uwięzić w jego życiu, życiu o którym nie miała bladego pojęcia, aż było za późno, by odejść”. Mężczyznę, którego nazwisko otwiera drzwi, sprawia, że w zatłoczonej restauracji znajduje się jednak wolny stolik. Mężczyznę, który nie zje i nie wypije niczego, co ma niewiadome pochodzenie, zamawiając pizzę zawsze z innego lokalu, by uniknąć przewidywalności. Dlaczego? Tego nie domyśla się bardzo długo chyba tylko Karissa.
„His full name is Ignazio Vitale, although once, not so long ago, he urged me to call him Naz. And it was Naz who charmed me, who won me over and made me melt. It wasn't until later that I got to know the true Ignazio, and by the time I met Vitale, it was far too late to just walk away.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Mało imponujący opis, zdaję sobie z tego sprawę. Już teraz powiem, że największą wadą tej historii jest ogromna nierówność tych dwóch książek. „Monster in His Eyes” to przez dobre 70-75% książki zwykłe romansidło okraszone ostrym seksem, niebezpiecznym i tajemniczym mężczyzną oraz naiwną, zupełnie niedoświadczoną dziewczyną, która zostaje omamiona jego niesłabnącą uwagą. Nie polubiłam Karissy. Wydawała mi się zwyczajnie za głupia. Za bardzo naiwna. I gdyby nie przyjemne pióro J.M. Darhower i te małe, malusieńkie bomby spuszczane od czasu do czasu na raczej średnio ekscytujący tekst, nie wiem, czy po pierwszym zachwycie, wciąż bym czytała.
Jednak Ignazio Vitale kupił mnie niemal od pierwszego spotkania. Cóż poradzę na to, że uwielbiam drani? A jeśli sądzicie, że widziałyście/widzieliście już każdą możliwą kombinacje „bad boya” mogę Was zapewnić, że Naz to zupełnie inna liga. Na myśl o tym jak bardzo ten facet na mnie podziałał dochodzę do wniosku, że poważnie coś ze mną jest nie tak. Ale tak naprawdę poważnie. Tak czy inaczej - od razu było dla mnie jasne, że to drań o jakim jeszcze nie czytałam. Pytanie brzmiało tylko czy autorka mi go zepsuje nadając mu nagle bardziej „pozytywnych” cech, co przecież zdarza się notorycznie. I tu tkwi sedno mojego zachwytu. Ignazio Vitale nie jest mężczyzną zdolnym do przesadnej zmiany. Bo czy można zmienić człowieka, który jest związany z organizacją, z której można się wydostać tylko i wyłącznie w worku na zwłoki? Można? Nie bardzo.
Mafia nigdy specjalnie mnie nie ciekawiła, ale połączenie tego tematu z romansem wydawało się ciekawe, nawet bardzo, mimo wszystko wróżyłam klęskę. No bo jak? Bliski członek potężnej mafijnej rodziny i młodziutka dziewczyna. To mogło skończyć się tylko i wyłącznie na dwa sposoby. Ten trywialny wliczający kastracje głównego bohatera z wszystkich negatywnych cech, albo tragiczny, czyli kolejne krwawe wesele w iście mafijnym stylu <- modliłam się o to drugie, przynajmniej czytałabym o tym po raz pierwszy…
“I’m not a good man, Karissa, and I never will be. So dont think you can fix me, or that I’ll ever change, because I won’t. I can’t.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Tak, cóż, jak się okazało nie jestem aż tak dobra w przewidywaniu wydarzeń jak sądziłam. Ostatnie 30% książki zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Nie spodziewałam się takiego toku wydarzeń. Byłam chyba równie zaskoczona jak sama Karissa i to od tego momentu „Monster in His Eyes” przestał być tylko romansem, a zaczął być również thrillerem. Myślę, że jego zalążki można było odnaleźć o wiele wcześniej, jednak zostałam uśpiona przez przewidywalność i zupełnie straciłam swoją czujność. I dobrze. Uwielbiam, kiedy książki mnie zaskakują. Uważam wprawdzie, że ta zrobiła to zbyt późno, co w gruncie rzeczy daje jej w moich oczach zaledwie ocenę 7/10 i to tylko dlatego, że końcówka mnie zachwyciła. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż romans, jednak jest w tym też coś więcej.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-24
Debiuty – niektórzy je uwielbiają, inni wolą omijać. Zarówno jednych, jak i drugich potrafię zrozumieć, sama raczej stoję po środku. Jeśli nie muszę, nie zabieram się za nie zanim nie poznam późniejszych książek danego pisarza. Debiuty bywają bowiem zwodnicze. Rzadko obrazują prawdziwy potencjał autora, potrafiąc wręcz odstraszyć zamiast zachęcić. Z wszystkich tych względów długo zwlekałam z czytaniem „Wieży milczenia” Remigiusza Mroza. Czy moja przezorność okazała się uzasadniona?
Młoda kobieta zostaje zamordowana niedaleko swojego domu. Nikt nie wie kto to zrobił, ani tym bardziej dlaczego. Po kilku zawirowaniach śledztwo prowadzi detektyw Evelyn Thomsen wraz z partnerem ofiary – wykładowcą Scottem Wintonem. Układ pomiędzy nimi nie jest prosty. Na ich drodze staje wiele przeszkód, jeszcze więcej pytań i niewiadomych. A kiedy zaczynają ginąć kolejni ludzie staje się jasne, że mają do czynienia z seryjnym mordercą. Tylko jak go znaleźć skoro nie pozostawia po sobie zbyt wielu śladów? Scott wpada jednak na pewien trop. Wskazówkę, która zmusza ich do podróży na drugi koniec świata, gdzie zagadka tajemniczego mordercy zaczyna nabierać nieco bardziej konkretnych kształtów.
Jak już kilkakrotnie wspominałam, uwielbiam seryjnych morderców, wszelkiej maści psychopatów, socjopatów itp. Nieodmiennie intryguje mnie psychika tych osób. Dlaczego tak łatwo przychodzi im zabijanie? Dlaczego sprawia im to niejednokrotnie przyjemność? To fascynujące. Chore i fascynujące. To też doskonały temat na książkę, bo psychika i motywy takiego seryjnego mordercy to jak fantastyka – można zrobić wszystko, a i tak w pewien sposób będzie to realne. Oczywiście, jeśli realnym uczyni to sam autor. Nie będę się też rozwodzić nad tym jak bardzo uwielbiam Remigiusza Mroza, jak bardzo cenię go za kontakt jaki ma ze swoimi czytelnikami i jak niecierpliwie oczekuje jego nowych książek, bo pewnie doskonale zdajecie sobie z tego sprawę, skoro „Wieża Milczenia” to już piąta jego książka recenzowana na tym blogu. Zostały mi tylko „Turkusowe szale” i będę mogła powiedzieć, że jestem na bieżąco z jego powieściami.
No dobra, już przestaję paplać bez sensu i przechodzę do konkretów.
„Wieża milczenia” była dla mnie niczym przejażdżka na karuzeli z roztrzaskaniem się na końcu w drobny mak. Zaczęło się świetnie, potem zakochałam się w Scottcie, a raczej rzadko pałam aż taką sympatią do fikcyjnych postaci, akcja zaczęła się rozkręcać, rozkręcać, rozkręcać, a potem… wysiadł prąd i karuzela zaczęła żyć własnym życiem, zabezpieczenia puściły, a ja wyleciałam z siedzenia na twardy, chropowaty beton. Co mam na myśli? Przekombinowanie. Ta historia byłaby świetna bez nadawania jej tak głębokiego i skomplikowanego znaczenia. Nie do końca mnie to przekonało, nie do końca było to wiarygodne, w dodatku czyniło z bohaterów coraz mocniejsze karykatury, a nie realne, pełnokrwiste postacie. Tak więc mój romans ze Scottem był namiętny, ale szybko się skończył.
Pierwszą część książki czytałam z zapartym tchem, chichocząc pod nosem (czego też raczej nie robię, ale teksty Scotta bywały genialne, to taka mniej irytująca Chyłka z „Kasacji” w wersji męskiej). Druga wydawała mi się już mniej porywająca. Przeszkadzało mi to, co stało się z bohaterami, przeszkadzał mi kierunek w jakim wszystko zmierzało, a koniec książki przywitał mnie jakimś niedosytem. Przy powieściach Remigiusza Mroza czuje się genialną harmonie pomiędzy wszystkimi aspektami danej historii, a tu mi tego zabrakło.
Ale, ale! To debiut. I jak na debiut, jest naprawdę dobrze, a potencjał autora został doskonale uwydatniony. Są niedociągnięcia, owszem, nie ma co tego ukrywać, jednak jest też szereg zalet. Przede wszystkim klimat. Amerykanie piszą w specyficzny sposób i Remigiusz Mróz doskonale to odwzorował.
Podsumowując; „Wieża milczenia” to mimo wszystko porywająca historia, którą każdy fan autora będzie czytał z uśmiechem na ustach. Nie jest to powieść idealna, z pewnością najsłabsza w jego dorobku, ale to również bardzo dobry debiut. Debiut, który zapowiada coś wielkiego. Autora, który stanie się dowodem na to, że Polacy potrafią pisać nie tylko fantastykę. I czyż już się to nie spełniło?
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/wieza-milczenia-remigiusz-mroz.html
Debiuty – niektórzy je uwielbiają, inni wolą omijać. Zarówno jednych, jak i drugich potrafię zrozumieć, sama raczej stoję po środku. Jeśli nie muszę, nie zabieram się za nie zanim nie poznam późniejszych książek danego pisarza. Debiuty bywają bowiem zwodnicze. Rzadko obrazują prawdziwy potencjał autora, potrafiąc wręcz odstraszyć zamiast zachęcić. Z wszystkich tych względów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-20
„Podwójne życie” Olivera Harrisa trafiło do mnie przypadkiem. Wiecie jak to jest: wchodzi się do księgarni, a tam cały stos książek po promocji w magicznych cenach nieprzekraczających 15 zł. Człowiek wtedy kompletnie głupieje i bierze wszystko, co chociażby ociera się o jego czytelnicze upodobania. Co tam research, co tam recenzję, przeczytam je jak wrócę do domu… Tak… Bywa, że tym sposobem można odnaleźć naprawdę świetne książki. Niestety zdarzają się również odwrotne sytuacje. Jak było w tym przypadku?
Nick Belsey pracuje w londyńskiej dochodzeniówce. Nie można go jednak nazwać najuczciwszym gliną na świecie. W dodatku ma problem z hazardem i alkoholem. Spłukany, zamieszany w sprawy w które nie powinien, jest jak najbardziej na wylocie z pracy. Niespodziewanie dostaje sprawę zniknięcia niejakiego Aleksieja Devereux, mieszkańca jednej z bogatszych dzielnic miasta. Po krótkim śledztwie Belsey wpada na szalony pomysł dzięki któremu będzie mógł uniknąć kłopotów. Wszystko za sprawą Devereuxa i jego pieniędzy. Problem w tym, że z biegiem czasu coraz bardziej staje się dla niego jasne, że nie tylko on interesuje się mężczyzną. Sprawy względnie szybko komplikują się do tego stopnia, że już nic nie jest pewne…
Nie lubię pisać recenzji książek tego typu. Książek, które nie wiem jak mam oceniać, bo przemknęłam przez wszystkie strony zupełnie obojętnie. Nie zżyłam się z głównymi bohaterami, choć nie mam im zbyt wiele do zarzucenia. Nie porwała, ani nie zaskoczyła mnie akcja, ale też nie bardzo mam pomysł na to, co można było zrobić inaczej. Nie widzę też problemu w stylu. Być może mogę odrobinę ponarzekać na odwołania do rzeczywistości – choćby policyjnych procedur. Pierwszy raz się spotykam, by jeden policjant, i to jeszcze taki, miał taką swobodę w dostępie do domu człowieka, który zaginął.
Pomijając ten jeden aspekt, książka ma pozornie wszystko, co powinna mieć. Kontrowersyjnego głównego bohatera, którego można polubić lub zapałać do niego antypatią, raczej zależy to od osobistych preferencji czytelnika. Mamy dość dobrze zapowiadającą się akcje, nie zauważyłam zbyt wielu niepotrzebnych dłużyzn. Fabuła jest zakręcona, skomplikowana, pełna szczegółów, które razem tworzą całkiem zgrabną całość. Mamy nawet wątek romantyczny dla miłośników sercowych uniesień. Wprawdzie dość ubogi, ale jest i w niczym nie przeszkadza.
Więc w czym problem?
Problem w tym, że nie wiem w czym jest problem. Może głupio to brzmi, ale za to idealnie oddaje moje uczucia. Nie potrafię wskazać konkretnej rzeczy, przez którą ta książka była dla mnie nijaka. Dlaczego nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, ani dobrych ani złych. Przeczytałam ją, odłożyłam na półkę i dzisiaj mało co z niej pamiętam, choć minął zaledwie tydzień. Gdyby nie to, że zawsze robię wcześniej notatki do recenzji, nie wiem, czy ośmieliłabym się ją w ogóle napisać.
Podsumowując; „Podwójne życie” to książka, której jak dla mnie po prostu zabrakło tego „czegoś”. Jest dobrze napisana, dobrze skonstruowana… Ale brakuje jej duszy. Dlaczego? Wciąż nie wiem. Może przez to, że w gruncie rzeczy nie znalazłam tu nic oryginalnego? Temat został przerobiony już na trylion sposobów, a autor nie pokusił się nawet o to, by jego główny bohater czymś się wyróżnił. Glin z problemami jest na pęczki. Bohaterów szukających łatwych wyjść z trudnych sytuacji również. Muszę też jednak wspomnieć, że to debiut i patrząc na tę książkę pod tym kątem, to autor zapowiada się całkiem dobrze. Nie polecam, ale też nie odradzam. Może to po prostu nie był dobry czas na czytanie tej książki? Możliwe.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/podwojne-zycie-oliver-harris.html
„Podwójne życie” Olivera Harrisa trafiło do mnie przypadkiem. Wiecie jak to jest: wchodzi się do księgarni, a tam cały stos książek po promocji w magicznych cenach nieprzekraczających 15 zł. Człowiek wtedy kompletnie głupieje i bierze wszystko, co chociażby ociera się o jego czytelnicze upodobania. Co tam research, co tam recenzję, przeczytam je jak wrócę do domu… Tak… ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-16
„Mróz” Marcina Ciszewskiego kusił mnie od kilku dobrych miesięcy. Jako zagorzała antyfanka rodzimej literatury (wtedy) z uporem maniaka ignorowałam intuicję, która wręcz krzyczała, że to z całą pewnością coś dla mnie. Potem przyszedł inny Mróz (Remigiusz Mróz i jego „Parabellum”) i całe moje spojrzenie na polską literaturę uległo zmianie. Sięgnięcie po jakąś książkę Ciszewskiego było więc tylko kwestią czasu.
Ci z Was, którzy obserwują mnie na instagramie już teraz wiedzą, jak bardzo „Mróz” mnie pochłonął. Mimo zjazdu, mimo braku czasu i zmęczenia, czytałam wszędzie. Żadnej innej książce też nie zrobiłam tylu zdjęć. Ale od początku!
FAKTY: Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. Zwykły glina z Komendy Stołecznej. Rutynowe śledztwo...
SCENERIA: Nowa epoka lodowcowa, temperatura -60 stopni Celsjusza, kilkumetrowa warstwa śniegu, zerwane przez wiatr linie energetyczne...
AKCJA: Trzęsienie na najwyższych szczeblach władzy w państwie...
REZULTAT: Na żądanie premiera Tyszkiewicz ląduje w samym centrum kataklizmu...*
Zazwyczaj staram się sama przybliżać Wam akcję, jednak ten opis jest jak dla mnie idealny. Nie zdradza zbyt wiele, intryguje, przy okazji sugeruje też klimat powieści. I nie mówię tu tylko o pogodzie. „Mróz” to historia wielu ludzi. Mamy tu dobre i złe gliny. Patriotów gotowych oddać wszystko dla kraju. Zdrajców, którym zależy tylko na kasie. No i plan. Skomplikowany, ale jakże realistyczny plan u fundamentów którego leżą same trupy i… wolność. Nie wszystko jest jednak czarnobiałe. Nie wszystko jest od razu oczywiste.
Dopiero po zakupie tej powieści dowiedziałam się, że chronologicznie, to nie jest pierwsza książka z Jakubem Tyszkiewiczem w roli głównej, co mnie nieco do niej zniechęciło. Bałam się, że to uniemożliwi mi wczucie się w głównego bohatera. Zwyczajnie będę wiedzieć o nim zbyt mało. Na szczęście jednak nic podobnego nie miało miejsca. Ciszewski buduje swoje postacie z cudowną lekkością, co najmniej, jakby pewne szczegóły o jakich wspomina, były oczywiste również dla czytelnika. Nie każdemu pisarzowi udaje się ten zabieg, ale jemu wyszło to perfekcyjnie. Wiem, że się powtarzam, ale co zrobić? Bohaterowie, to dla mnie najważniejsza część składowa każdej powieści. Jeśli oni nie są przynajmniej dobrze nakreśleni, nawet najlepsza fabularnie historia nie ma szans się przebić.
Bohaterowie tej książki są przedstawicielami tych z wyższej półki. O każdym z nich można coś powiedzieć, każdy czymś się wyróżnia. Potrafią być intrygujący, jak Zuzanna, godni podziwu, jak Jakub, przerażający jak sam strzelec, czy irytujący jak Helena. Bywają też zabawni – komisarz Stanisław Krzeptowski „syckich” potrafi rozbawić – nie wiem, może odezwała się we mnie góralska krew i dlatego akurat ten bohater stał się dla mnie numerem 1? To jednak mało istotne. Najważniejsze to to, że bohaterowie książki zwracają na siebie uwagę, zapadają w pamięć i wywołują emocje. Czytając mimowolnie się im kibicuje, potępia, współczuje i życzy jak najlepiej/najgorzej – w zależności od sytuacji. Z jednej strony sprawiają wrażenie „swojskich”, z drugiej widać w nich głęboko ukryte, schowane przed oczami całego świata cechy. Cechy, które czynią z nich bohaterów wyjątkowych zarówno dla samej historii, jak i czytelnika.
Macie już dość słodzenia? Cóż, wybaczcie, jeszcze trochę Was czeka.
Akcja powieści to kwintesencja tego, co kocham w thrillerach i powieściach sensacyjnych. To coś pół na pół. Z jednej strony gnamy do przodu w akompaniamencie strzałów, trupów i zwrotów akcji, z drugiej kluczymy powoli, w napięciu, czekając na to, co będzie dalej. Do tego dochodzi sceneria, bez której „Mróz” nie byłby taki sam. Wszystko razem sprawia, że przestaje się myśleć, doszukiwać nieścisłości, wad czy po prostu rozwiązań, które nie bardzo nam się podobają – przynajmniej ja tak miałam. Może właśnie dlatego zakończenie tej książki było dla mnie całkowitym zaskoczeniem? Chyba spodziewałam się wszystkiego, ale nie akuratnie tego.
Czy są tu w takim razie w ogóle jakieś wady? Pewnie! Po prostu części nie udało mi się zauważyć, byłam zbyt pochłonięta czytaniem, a cała reszta, na odmianę zauważona, traciła bardzo szybko na znaczeniu. Bo nie chodzi o to, by absolutnie wszystko było logiczne. Sztuka polega na tym, by przekazać brak logiki czy nieścisłość w taki sposób, by stała się nagle całkowicie prawdopodobna. I tak, choć na logikę (przynajmniej moją) chociażby prąd czy linie telefoniczne powinny paść wcześniej, nie miało to znaczenia.
Podsumowując; „Mróz” to kolejna wyśmienita polska książka, której z pewnością nie zapomnę. Pełna akcji, świetnie wykreowanych bohaterów i genialnego wprost klimatu. Jest też powieścią dla wszystkich. Zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Mamy takie smaczki jak wojskowy żargon, bronie, sprzęty i techniczne nazewnictwo, ale mamy też coś dla romantycznych duszyczek. Jako, że uwielbiam zarówno te militarne wtrącenia jak i romantyczne wątki, pozostaje mi tylko skłonić głowę w uznaniu dla autora. No i, oczywiście, sięgnąć po resztę książek Ciszewskiego.
Gorąco polecam!
Moja ocena: 8/10
*Tekst z okładki książki.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/mroz-marcin-ciszewski.html
„Mróz” Marcina Ciszewskiego kusił mnie od kilku dobrych miesięcy. Jako zagorzała antyfanka rodzimej literatury (wtedy) z uporem maniaka ignorowałam intuicję, która wręcz krzyczała, że to z całą pewnością coś dla mnie. Potem przyszedł inny Mróz (Remigiusz Mróz i jego „Parabellum”) i całe moje spojrzenie na polską literaturę uległo zmianie. Sięgnięcie po jakąś książkę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-07
David Baldacci to dla mnie wyjątkowy pisarz. Do dwóch z trzech przeczytanych przeze mnie powieści jego autorstwa zapałałam ogromną sympatią, przez co bez zbędnego medytowania sięgnęłam po kolejną jego książkę. Padło na „Manipulacje”.
Autor po raz kolejny udowodnił mi, że on i sensacja rozumieją się doskonale.
Nowa zimna wojna?
„- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.” Od tych słów zaczyna się cała historia. O północy w całych mediach aż huczy od opublikowanego filmiku człowieka, który twierdzi, że nie żyje. Co więcej… „- Takich jak ja są dziesiątki tysięcy - obwieścił światu. - Ich kości spoczywają w zmarzniętej tundrze Syberii i głębinach jeziora Bałchasz w Kazachstanie. Wkrótce zostaną ujawnione dowody. Kiedy mnie zabraknie, pojawią się inni, którzy podejmą walkę.” W krótkim czasie świat pochłania informacyjny chaos. Kim jest ten człowiek? O czym, do diabła, tak naprawdę mówi? „- Nadszedł czas, żeby świat poznał CAŁĄ PRAWDĘ! - wykrzyknął do kamery, a potem wybuchnął płaczem. - Mam na imię Konstantin. Miałem na imię Konstantin - poprawił się. - Dla mnie i mojej rodziny jest już za późno. Jesteśmy martwi. Moja żona i trójka dzieci nie żyją. (…)”
Shaw, agent specjalny zatrudniony nie do końca z własnej woli w międzynarodowej agencji wywiadowczej nie ma łatwego życia. Z jednej strony próbuje poukładać swoje życie prywatne u boku ukochanej kobiety, z drugiej odejść z agencji w możliwie jak najmniej bolesny sposób. Tylko czy Frank, jego przełożony i człowiek, z którym łączy go niemiła przeszłość, pozwoli mu tak po prostu odejść? Katie James, niegdyś wzięta reporterka wojenna, zdobywczyni dwóch Pulitzerów, dziś alkoholiczka pracująca w dziale nekrologów, spotyka Shawa w bardziej, niż specyficznych okolicznościach. To głównie dzięki niemu zdobywa szansę na ponowne wdrapanie się na sam szczyt dziennikarskiego światka. Pytanie brzmi tylko: jaka będzie za to cena? I wreszcie… Nicholas Creel, właściciel Ares Corporation – największy dostawca broni na świecie oraz jego prawa ręka, człowiek od brudnej roboty – Dick Pender. Co tych dwóch panów łączy z Shawem, Katy, Konstantinem i całym tym chaosem? Cóż… Musicie się sami o tym przekonać!
Przybliżenie fabuły w wypadku „Manipulacji” to bardzo ciężkie zadanie. Bardzo łatwo tu powiedzieć o jedno słowo za dużo, stąd ten nietypowy początek. To historia o pieniądzach, władzy, znaczeniu mediów – tym jak mocno na nas wpływają, z jaką łatwością nami manipulują. To również opowieść o poczuciu obowiązku, sprawiedliwości i jej braku. O problemach dnia codziennego i takich z górnej półki, na najwyższych szczeblach władzy.
Po raz kolejny Balddaci zaprezentował nietuzinkową zdolność kreowania wprost genialnych postaci. Uwielbiam sposób w jaki autor za każdym razem czyni z nich niemal żywych ludzi, którzy mogliby w każdej chwili wyskoczyć z jakiegoś ciemnego zaułka. Mamy superbohatera, bo czy agent specjalny agencji wywiadowczej może nim nie być? A jednak ten superbohater to przede wszystkim normalny facet, który tak samo mocno kocha, pragnie, nienawidzi jak każdy inny człowiek na świecie. Ma wady, słabości, mniejsze i większe demony. Ma też przeszłość, równocześnie banalną i wyjątkowo skomplikowaną. Niewielu jest takich autorów, którzy budując swoje postacie potrafią sprawić, że czytelnik przywiązuje się do nich niemal przy pierwszym spotkaniu. A jednak za każdym razem, gdy Baldacci prezentuje mi swoją sensacyjną stronę, zostaje z miejsca przyciągnięta do głównego bohatera, który nie daje mi o sobie zapomnieć jeszcze długo po tym, jak odkładam książkę na półkę.
Akcja powieści gna do przodu od pierwszej strony. Nie ma tu dłużyzn, autor nie marnuje czasu na zbędne opisy, jest konkretny i rzeczowy. Wykreowany przez niego informacyjny chaos sprawia, że bardzo długo zupełnie nie wiadomo o co tak naprawdę toczy się ta cała gra. Odpowiedzi wydają się oczywiste, a jednak w powietrzu wisi nieokreślone „coś”, co jasno sugeruje, iż sprawy nie mogą być aż tak proste. Nie w tych okolicznościach.
A potem, całkiem w stylu Baldacciego którego znam i uwielbiam, zaczynają spadać fabularne bomby. Jedna po drugiej. Booom! Booom! Booom!
Nie czytam chodząc. Czytam w wielu miejscach, również na stojąco np. w kolejce, ale nie chodząc. Dla tej książki zmieniłam swoje nawyki, bo dojechawszy na miejsce, nie byłam wstanie wysiąść z autobusu, schować książkę do torebki i iść do domu nie wiedząc, co dalej. To chyba mówi samo za siebie...
Niestety były też i te słabsze momenty. Gdyby zdarzyły się na początku lub gdzieś w połowie, pewnie bym nawet o nich nie pamiętała. Niestety największą wadą tej powieści jest sam finał. Wspominałam o spadających bombach, a jednak zabrakło mi tu tej ostatniej, największej. Sama końcówka to raczej formalność tak emocjonalnie stateczna, że kończy się czytać z poczuciem niedosytu. Potężnego niedosytu.
Podsumowując; pomimo braku fajerwerków podczas finału tej historii, „Manipulacja” Davida Baldacciego to kawałek naprawdę dobrej sensacji. Mało tego. To obraz tego, co może dziać się naprawdę na całym świecie. Choć wydarzenia w tej książce to czysta fikcja literacka, to jak twierdzi sam autor, wiele kwestii w niej zawartych jest prawdziwych. Nie będę ich nazywała, to mogłoby za wiele Wam powiedzieć. Powiem za to, że mnie wydarzenia tej książki dały wiele do myślenia.
Gorąco polecam! Ja tymczasem nie mogę się już doczekać, kiedy dorwę w swoje ręce drugi tom cyklu o Shawie – „Zbaw nas od złego”.
Moja ocena: 7/10 – byłoby 8, gdyby nie ten niewypał na końcu książki…
Nie zważajcie na tę okropną okładkę! To jakaś pomyłka… Ktoś, zaklepując jej projekt, musiał być chwilowo niepoczytalny, albo coś… ;)
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/manipulacja-david-baldacci.html
David Baldacci to dla mnie wyjątkowy pisarz. Do dwóch z trzech przeczytanych przeze mnie powieści jego autorstwa zapałałam ogromną sympatią, przez co bez zbędnego medytowania sięgnęłam po kolejną jego książkę. Padło na „Manipulacje”.
Autor po raz kolejny udowodnił mi, że on i sensacja rozumieją się doskonale.
Nowa zimna wojna?
„- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.” Od...
2015-02-27
Uwielbiam cykle. Niestety drugie tomy to zwykle spore ryzyko. Z jakiegoś powodu bardzo często bywają gorsze od swoich poprzedników, stając się nieplanowanym testem zarówno dla autorów, jak i czytelników. Na szczęście w przypadku „Chłopaka Nikt 2.” Allena Zadoffa, nie było we mnie większych wątpliwości, a rzeczywistość z uśmiechem na ustach potwierdziła moje przeczucia. Ta seria jest fenomenalna!
Po wydarzeniach z pierwszego tomu, Zach Abraham nie czeka nazbyt długo na nową misje. Program ma wiele wątpliwości względem jego lojalności, co nie powinno dziwić biorąc pod uwagę, że ostatnia jego misja niemal nie zakończyła się porażką. Jego nową tożsamością jest Daniel Martin, zagubiony w świecie młody człowiek pragnący odnaleźć w otaczającej go rzeczywistości jakiś sens. Nowym celem natomiast staje się Eugene Moore - problematyczny przywódca grupy marzącej zbyt intensywnie o zmianach ustrojowych. To zadanie Program przydzielił początkowo komuś innemu, chłopakowi wyszkolonemu tak jak Zach, jednak ten zaginał w akcji, co uczyniło z tej misji coś niezwykłego. Szlachetne założenia mieszają się tu z źle zrozumianym pojęciem wolności, sprawiedliwości i prawości. Zach po raz kolejny będzie musiał wybrać po której stronie stanąć. Wykonać zadanie, czy może wreszcie poddać się temu cichemu głosikowi w jego głowie? Głosikowi, który raz po raz kusi, by się złamać…
Wszyscy uwielbiamy pełnokrwistych bohaterów. Niezależnie od światów w jakich żyją czy sytuacji z jaką muszą sobie radzić, tak naprawdę to oni sami są często wyznacznikiem tego jak dobra jest ich historia. Postać Zacha Abrama zafascynowała mnie już podczas czytania pierwszego tomu. Uwielbiam sposób w jaki Zadoff prowadzi swojego młodego bohatera. Mam wrażenie, że budując tę postać stworzył sobie tabelkę, gdzie na przeciw siebie umieścił same sprzeczne ze sobą cechy, a potem wybrał te najbardziej ciekawe i z nich właśnie go zbudował.
Zach myśli w zupełnie innym tonie, niż mówi. Przybierane tożsamości są niemalże namacalne, a różnice widać gołym okiem. Podczas gdy w dialogu dostrzegamy nieco rozkapryszonego młokosa, bo taki właśnie jest Daniel, w opisach słyszymy już zupełnie inny głos. Głos, który dawno już przestał być dzieckiem. Głos młodego mężczyzny z głową pełną marzeń i niewypowiedzianych pragnień, choć sam nie do końca zdaje sobie sprawę z ich istnienia. I tylko czasem, w chwilach największej słabości, mężczyzna ustępuje miejsca chłopcu… To nie jest kolejny superbohater, któremu sprzyja los. Jakkolwiek nierealna wydaje się myśl o istnieniu Programu, który w tak doskonały sposób z dzieci czyniłby idealnych żołnierzy i zabójców, tak postać Zacha, jego umiejętności, sposób myślenia - wszystko, co czyni go nim, zachowuje idealną równowagę sprzyjającą realizmowi. Mogłabym napisać kilka stron samej analizy tej postaci, a i tak raczej nie zdołałabym zwrócić uwagi na wszystko, co czyni tego bohatera wyjątkowym.
Styl autora, mieszanina konkretności i liryczności, po raz kolejny mnie zachwycił. Uwielbiam sposób w jaki snuje swoje historie i choć wciąż mam wrażenie, że o pewnych istotnych rzeczach z premedytacją nie mówi, co nieodmiennie mnie denerwuje, to w ogólnym rozrachunku wciąż twierdzę, że to jedna z najlepszych pierwszoosobowych narracji z jakimi miałam styczność w ostatnim czasie.
„Patrząc, jak wychodzi, czuję ból. Nie w głowie. Gdzie indziej, gdzieś głębiej. Bliżej serca.”
Fabularna strona „Chłopaka nikt 2” również w pełni spełniła moje oczekiwania. Wartka akcja, napięcie, nie jedna intrygująca tajemnica, do tego zakończenie, obok którego po prostu nie da się przejść obojętnie. Odrobinę brakowało mi tu tych „romantycznych” emocji obecnych w pierwszym tomie, ale szanuje autora za to, jak poprowadził tę kwestie dalej. Mógł zrobić wiele, być może nawet bardziej „widowiskowych” rzeczy z tego jednego wątku, ale uchwycił się realizmu i jestem za to wdzięczna.
Podsumowując; „Chłopak nikt 2” Allena Zadoffa to niemalże idealna kontynuacja pierwszego tomu, którą czyta się jednym tchem. Wciąż ciężko się od niej oderwać, wciąż ciężko o niej zapomnieć. Po raz kolejny autor zostawia nas również z niedosytem, który sprawia, że nie można się doczekać trzeciego tomu. Coś czuję, że „I am a traitor” rozkocha mnie w tej serii w sposób całkowity…
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Uwielbiam cykle. Niestety drugie tomy to zwykle spore ryzyko. Z jakiegoś powodu bardzo często bywają gorsze od swoich poprzedników, stając się nieplanowanym testem zarówno dla autorów, jak i czytelników. Na szczęście w przypadku „Chłopaka Nikt 2.” Allena Zadoffa, nie było we mnie większych wątpliwości, a rzeczywistość z uśmiechem na ustach potwierdziła moje przeczucia. Ta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-23
Bardzo, bardzo, bardzo bałam się "Kasacji" Remigiusza Mroza. Nie dlatego, że miałam jakiekolwiek wątpliwości względem jego talentu, o nie. To już dawno za mną. Niestety na samo słowo „prawo” po niedawnej sesji mam ochotę krzyczeć. Obawiałam się, że to nie pozwoli mi się do końca wczuć w całą historię. I choć nie mogłam się doczekać tej powieści, to gdzieś tam w mojej chorej głowie mnożyły się wątpliwości… Niestety tym razem nie były to jedynie puste wymysły.
Zawód prawnika to niekiedy naprawdę niemiłe zajęcie. Szczególnie, kiedy należy bronić człowieka oskarżonego o podwójne morderstwo. Człowieka, który spędził ze zmasakrowanymi ciałami 10 dni, a na dodatek nie widać po nim zbyt wielu emocji. Ale jak mus, to mus, zwłaszcza, gdy pracuje się dla osławionej kancelarii Żelazny & McVay i ma się na nazwisko Chyłka.
Joanna Chyłka wraz z aplikantem Kordianem Oryńskim próbują zgłębić zagadkową śmierć dwójki ludzi. Problem w tym, że ich hipotetyczny morderca nie mówi o tym ani słowa. Ani nie potwierdza swojej winy, ani jej nie zaprzecza. Więc jak mają go bronić? I im dalej w las, tym sprawa bardziej się komplikuje. Pytania się mnożą, napięcie rośnie, a wraz z nim niebezpieczeństwo…
Uwaga, dzisiaj będę marudzić. Dzisiaj nie będzie zbyt wielu transparentów na cześć autora, nie będę brzmieć jak oszalała, niestabilna emocjonalnie fanka… choć moje uznanie względem jego talentu nie zmalało ani trochę. Po prostu w „Kasacji” mi coś zgrzytało. A może zwyczajnie wolę tę fantastyczno-historyczną stronę Mroza? Tym razem nie wyłączył mi myślenia. A kiedy myślę nazbyt dużo podczas czytania… marudzę.
To, czego można być pewnym sięgając po książki Remigiusza Mroza, to to, że będziemy mieli do czynienia z wyrazistymi bohaterami i zaskakującą, nieszablonową fabułą. Tym razem poznajemy kobietę o ciętym języku i wygórowanym ego. Raczej głośna, nieco ordynarna – jednym słowem lepiej jej nie podpaść. Młody aplikant ma to szczęście (bądź pecha, zależy jak na to popatrzeć), że to właśnie ona zostaje jego opiekunem. Niemniej jakimś cudem niemal od razu tych dwoje odnajduje wspólny język. Ona go obraża, mniej lub bardziej elokwentnie, a on przewraca oczami, uśmiecha się, ewentualnie coś odburknie w podzięce. Duet idealny.
Niestety… Z jakiegoś powodu Joanna Chyłka działała mi na nerwy. Bywała zabawna, nie powiem, ale częściej jej teksty mnie irytowały. Jak dla mnie Chyłka to taki doktor Hause w spódnicy i po zmianie profesji. I o ile oryginał przypadł mi do gustu, choć raczej serial musiałam sobie dozować, tak „Kasacje” zjadłam, ale miłością do Chyłki nie zapałałam. Kordian… On z kolei jest mi w sumie obojętny. Nie odnalazłam w tym bohaterze nic takiego, co pozwoliłoby mi go prawdziwie polubić. Trochę przypominał mi Staszka z „Parabellum” i choć miał też swoje momenty, to jednak i z nim nie potrafiłam się zżyć. Natomiast oskarżony… O mamo! Sceny z jego udziałem były jak dla mnie najlepsze. Ta jego małomówność, tajemniczość, dwojakość… Cudo! Tu dostrzegałam Mroza, którego ja osobiście najbardziej lubię.
Fabuła sama w sobie jest jak najbardziej na plus, jednak i tutaj mogłabym się do kilku kwestii doczepić. Parę spraw wydało mi się bowiem naciąganych i zupełnie nierealnych. Podobnie było z reakcjami bohaterów na pewne wydarzenia. Jak dla mnie mamy tu zbyt wiele przeskoków czasowo – fabularnych i zbyt pobieżne zagłębienie się w psychikę i emocjonalność bohaterów, którzy podejmują w końcu szalenie poważne decyzje…
Podsumowując; pomijając całe to moje marudzenie, „Kasacja” to wciąż bardzo dobra powieść, której nie brakuje zaskakujących zwrotów akcji, co jest kolejnym znakiem rozpoznawczym Remigiusza Mroza. Jestem pewna, że takiego zakończenia szybko się nie domyślicie i choćby dlatego warto sięgnąć po tę książkę. Może i nie zachwyciła mnie tak, jak poprzednie powieści, ale też nie zawiodła w jakimś znaczącym stopniu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Bardzo, bardzo, bardzo bałam się "Kasacji" Remigiusza Mroza. Nie dlatego, że miałam jakiekolwiek wątpliwości względem jego talentu, o nie. To już dawno za mną. Niestety na samo słowo „prawo” po niedawnej sesji mam ochotę krzyczeć. Obawiałam się, że to nie pozwoli mi się do końca wczuć w całą historię. I choć nie mogłam się doczekać tej powieści, to gdzieś tam w mojej chorej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-23
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to fikcyjny kraj graniczący z Czeczenią. Dżamałudin i Zaur Kemirow to bracia, których wpływy sięgają dalej, niż tylko na jedno, jedyne miasto. Nie mogłoby być inaczej w kraju, w którym przemoc jest na porządku dziennym, a sprawiedliwość widziana jest całkowicie inaczej, niż widzi ją zachodni świat. Tu liczy się władza, a prawdziwą walutą jest tak naprawdę tylko to ile lub co jesteś wstanie zrobić, by osiągnąć swoje cele. Muzułmański naród i bez kłopotów z Czeczenami nie ma lekkiego życia, a jednak los dwójki braci komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Czeczeni wysadzają szpital. Dżamałudin nie może tego tak zostawić. Pragnie zemsty i jest gotowy na wszystko. A kiedy Awar jest gotowy na wszystko, świat staje w ogniu.
„Pułkownik był odważnym człowiekiem, a mimo to po karku przebiegł mu dreszcz. Na własnej skórze przekonał się, czym jest Kaukaz i kaukaskie wioski: odpowiedzialność zbiorowa, powszechna milcząca nienawiść, która w dzień przemieniała twarze w nieprzeniknione maski, a w nocy przeradzała się w snajperskie kule.”
Mam niemały problem z oceną tej książki. Z jednej strony to genialna powieść o mentalności mieszkańców Kaukazu, wpływów Rosji na tę część świata i jej „sprawiedliwości” czy też „pokojowego nastawienia”. Z drugiej jednak to istny fabularny chaos. Pełno tu bohaterów i scen, które nie bardzo są całości potrzebne. Ta obszerna książka byłaby przede wszystkim o wiele bardziej zrozumiała, gdyby ktoś pokusił się o zredagowanie jej w odpowiedni sposób. Czytając miałam wrażenie, jakbym miała w rękach jedno z lepszych powieści, a jednak tych z rodzaju selfpublishingu. Oczywiście nie zarzucam nic wydawnictwu Feeria, a temu, które redagowało i wypuściło ten tekst jako pierwszy. Myślę, że zrobili tej książce wiele złego, bo choć zyskała rozgłos, nigdy nie stanie się czymś wybitnym właśnie przez to, że koszmarnie ciężko się ją czyta. Trudno czasem nadążyć za wydarzeniami, bohaterami i najdziwniejszymi zwrotami, określeniami czy nazwami. Wprawdzie mamy szereg przypisów, jednak nic to nie zmienia w ogólnym odbiorze powieści. Przynajmniej w moim odczuciu.
Julia Łatynina z pewnością potrafi pisać. Niekiedy jednak zostaje pokonana przez własną wyobraźnie i, jak mi się zdaje, własne demony, które pchnęły ją do napisania takiej, a nie innej powieści. Często odnosiłam wrażenie, że autorka nie mogła się zdecydować w jakiej formie pisać, więc pomieszała wszystko razem tworząc może i oryginalny, ale kompletnie nieprzyswajalny dla mnie tekst. Raz mamy liryczne, wręcz podniosłe opisy pełne uczuć, emocji i tylko na pozór oczywistych prawd, a na drugiej stronie sztywny opis wprost z jakiegoś wojennego reportażu. Nie zrozumcie mnie źle, obie formy są dobre do tej historii, lecz ta niekonsekwencja i skakanie z jednego tonu na drugi doprowadzała mnie do szału, utrudniając wczucie się w tą historię.
To, co uratowało tę książkę w moich oczach, to te momenty, kiedy autorka prawdziwie pozwoliła mi wniknąć w mentalność tamtych ludzi. Nie zszokowała mnie ich okrucieństwem, choć pewnie dla niektórych czytelników pewne sceny mogłyby stanowić coś nie do przejścia. Dla mnie były dopełnieniem obrazu, który tak pieczołowicie Łatynina próbowała odmalować. To wcale nie jest historia o złych ludziach, a takich, co nie wiedzieli, jak czynić dobro inaczej, niż przez zło, przemoc, krew i łzy. Pragnęli wszystkiego, co najlepsze dla swojego kraju, rodzin, może nawet świata, jednak rzeczywistość w jakiej żyli, w jakiej się wychowali oraz mentalność wszystkiego, co ich otaczało, przewidywało tylko jeden możliwy scenariusz. I on się dopełnił.
„Zaur nie wiedział, jak to się stało, ale fakt pozostawał faktem: zamiast wyniosłego chuligana, który najbardziej wierzył w swoje pięści, przed Zaurem stał zupełnie inny człowiek. Jego dusza zyskała stalowy kręgosłup wiary i dlatego nie mogła dłużej czołgać się czy kłaniać. Nowy Dżamałudin był groźniejszy i okrutniejszy od dawnego – ale stary Dżamałudin nie bał się niczego prócz śmierci, a nowy bał się Allaha.”
Podsumowując: „Ziemia wojny” mnie delikatnie zawiodła. Być może nie w samej treści, ale za to w jej formie. Przeczytanie tej książki zajęło mi kilka tygodni. Musiałam się niekiedy zmuszać, bo choć historia mnie zaciekawiła, to jednak przyjemność z czytania była raczej nikła. Szkoda, że nie poświęcono tej powieści odrobiny więcej uwagi. Gdyby choć trochę wygładzić ten tekst, to byłaby prawdziwie fenomenalna książka.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to...
2015-02-07
Przyjaźń to piękna i cenna rzecz. Każdy z nas jej potrzebuje, nie ważne czy jesteśmy szczęśliwi w swoich związkach czy też nie. Od najmłodszych lat nawiązujemy znajomości, które pragniemy podtrzymać przez całe lata. Ludzie to zwierzęta stadne i oprócz nielicznych jednostek, wszyscy potrzebujemy mieć przy sobie kogoś na tyle zaufanego, by być wstanie powierzyć mu swoje tajemnice. Niestety nie wszyscy ludzie są godni naszej przyjaźni i powierzonego zaufania. I właśnie o tym opowiada książka „Gdy przejdziesz przez próg” Pauli Daly.
Historia Natty i Seana Wainwright jest być może pełna wzlotów i upadków, jednak jaka historia jest tego pozbawiona? Liczy się tylko to, że są w miarę szczęśliwym małżeństwem z dwójką cudownych dzieci. Kiedy jedna z córek trafia do szpitala podczas wycieczki do Francji, Natty natychmiast do niej jedzie, zostawiając męża i drugą córkę w towarzystwie zaufanej przyjaciółki - Eve. Jej obecność wręcz uspokaja rozchwiane emocje kobiety. Tylko, że Eve wcale nie jest ciepłą, troskliwą osobą, za jaką Natty ją uważa. Ma plan i ani myśli odpuszczać.
Gdy Natty wraca z córką z Francji okazuje się, że wszystko, co tak mocno kochała, już nie istnieje. Sean wdał się w romans z Eve i choć wydaje się skruszony i zbolały, to jednak uważa ich małżeństwo za skończone. Niemalże z dnia na dzień kobieta, której Natty bezgranicznie ufała, zajmuje jej miejsce w niemal każdym aspekcie jej życia. To budzi w Natty złość. Złość i żal. Demony jej przeszłości wychylają swoje brzydkie twarze, odkrywając tajemnice, które nigdy nie powinny być odkryte.
„Gdy przejdziesz przez próg” to moje pierwsze spotkanie zarówno z autorką, jak i cyklem Kobieca strona thrillera. Książkę kupiłam dość dawno, choć nie na tyle, by nie pamiętać jak przez pewien czas było o niej głośno. Przyznaję się bez bicia, że po raz kolejny dałam się porwać reklamie, ignorując ostrzeżenia własnej intuicji. Nie wszystko, co zapowiada się wspaniale, takie w istocie jest.
Bohaterowie to dla mnie bodajże najważniejszy aspekt czytanej książki. Jeśli oni wywołują u mnie emocje, dobre, złe – bez znaczenia, historia ma szansę się obronić. Jeśli nie wywołują żadnych z wyjątkiem irytacji, mamy problem. Poważny problem. Nawet najlepsza fabularnie historia nie jest wstanie mnie kupić. I niestety tak było w przypadku tej książki.
Natty, Sean i Eve, to główni bohaterowie. Oczywiście w powieści pojawiają się również inni, ale ta trójka przoduje. Żadne z nich nie wzbudziło we mnie uczuć, na jakie liczyłam. Ciężko ich też nazwać pełnokrwistymi postaciami. Nie zapałałam do nich sympatią czy antypatią. Przez większość czasu mnie po prostu irytowali. Ich zachowania często bywały irracjonalne i dziecinne. I choć to zabrzmi dziwnie, najnormalniejszą postacią wśród tej trójki była Eve, z którą ewidentnie coś jest nie tak. Jej zachowanie przynajmniej można jakoś wytłumaczyć...
Skoro bohaterowie byli nijacy, to może jednak zdarzył się cud i fabularnie zostałam zaskoczona? Niestety nie. Nie przypominam sobie ani jednej rzeczy, która by mnie zaskoczyła. Akcja jest przewidywalna i raczej daleka od thrillera.
A na sam koniec, jakby było mało minusów, mamy najgorsze zakończenie z możliwych. Rozumiem niedopowiedzenia, otwarte zakończenia, dwuznaczne zakończenia, ale to? To jest coś zupełnie innego. To zakończenie bez zakończenia. To coś, co wypadałoby rozwinąć w kolejnej książce (oby nie!), bo tak podpowiada logika. Choć z drugiej strony, logika nie jest mocną stroną fabuły, więc może jednak to ma jakiś sens? Jeśli tak, to chyba bardzo głęboko ukryty.
Zaczynając czytanie byłam prawdziwie podekscytowana. Z jakiegoś powodu „Gdy przejdziesz przez próg” kojarzyło mi się nieco z historią opisaną w „Grze z mordercą” Ali Knight, która ogromnie mi się podobała. Niestety te dwie powieści nie mają ze sobą wiele wspólnego. Już nawet nie chodzi o historię, a emocje towarzyszące ich czytaniu. A szkoda, myślę, że szanse były duże.
Podsumowując; „Gdy przejdziesz przez próg” Pauli Day, to książka, która mnie zawiodła. Liczyłam na porywającą lekturę, przygotowywałam się na emocjonalną karuzelę, a tymczasem dostałam zaledwie poprawny tekst, który spełniał się lepiej w postaci kołysanki, niż thrillera, przez który zarwę kilka nocy. Nie wykluczam, że wynikiem tego może być to, iż wolę jednak bardziej dynamiczne historie. Tak więc nie polecam, ale i nie odradzam. Myślę, że miłośnicy powieści obyczajowych byliby o wiele bardziej usatysfakcjonowani niż ci szukający emocjonującego thrillera.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Przyjaźń to piękna i cenna rzecz. Każdy z nas jej potrzebuje, nie ważne czy jesteśmy szczęśliwi w swoich związkach czy też nie. Od najmłodszych lat nawiązujemy znajomości, które pragniemy podtrzymać przez całe lata. Ludzie to zwierzęta stadne i oprócz nielicznych jednostek, wszyscy potrzebujemy mieć przy sobie kogoś na tyle zaufanego, by być wstanie powierzyć mu swoje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...
Na wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie jest, a kogo ja chciałabym w nim widzieć... W skrócie: związek bez większych szans.
Ale "Ekspozycja" Remigiusza Mroza zaczęła się dobrze. Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze. Od pierwszego spotkania zapałałam nieśmiałą miłością do głównego bohatera, który bawił mnie, a nie irytował. Zwyczajnie wiedział gdzie są granice i rzadko je przekraczał. Po prostu miał to „coś”. No, a kiedy okazało się, że ma swoją muzę... Oj, byłam w skowronkach. Naprawdę. No i te morderstwa! Mistrzostwo!
Tylko problem w tym, że w którymś momencie coś, co było fascynujące, zaczęło być coraz bardziej nieprawdopodobne, wręcz chwilami okrutnie przebarwione. Przeniosłam się do dziwacznego świata pełnego karykatur i absurdów, gdzie nic już nie było dla mnie zrozumiałe. I jasne, to coś charakterystycznego dla Mroza, ten autor po prostu kocha mieszać ludziom w głowach. Niestety tym razem to do mnie zupełnie nie trafiło, wręcz popsuło początkowe, naprawdę dobre wrażenie.
I nie każcie mi nawet komentować zakończenia, bo zapomnę, że te scyzoryki w moich kieszeniach, to czekają w pogotowiu na „Parabellum 3”, i jednak użyję ich już teraz. Tak. Mam mordercze myśli. Tak bardzo, piiiip, mordercze.
Przez to wszystko nie wiem nawet, czy chce czytać drugi tom. Jednocześnie wiem też, że muszę, bo mi to nie da spokoju. I nie, wcale nie jestem z tego zadowolona. Zwyczajnie wciąż za bardzo jestem na to zakończenie wściekła. Zły Mróz! Zły! Najpierw dał mi nadzieje, potem wywlókł mnie cholera jedna wie gdzie, a na koniec zdzielił pałką w łeb przypominając, że to on tu pisze scenariusze, a mnie się może tylko wydawać, że już niczym mnie nie zaskoczy. Drań (chciałoby się powiedzieć: zimny, ale to mogłoby być już przegięcie ;)).
Podsumowując; „Ekspozycja” miała ogromne szanse trafić do grona nielicznych kryminałów, które mi się naprawdę podobały. Niestety gdzieś po drodze coś nie wyszło. O wiele bardziej wolę Mroza w powieściach historycznych lub science fiction, co tylko potwierdza jedno: ja + kryminały = ględzenie na potęgę ;)
Mimo wszystko polecam, bo przeciętny Mróz to jednak i tak bardzo dobry Mróz.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/12/ekspozycja-remigiusz-mroz.html
Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNa wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie...