-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-11-07
2016-05-18
2016-05-05
2016-02-14
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie nic w tym złego. Dobry romans nie jest zły. Tylko właśnie, pod warunkiem, że jest dobry, a z tym, niestety, czasem ciężko.
Czasem odnoszę wrażenie, że największe szanse na moje uznanie mają romanse historyczne, do których mam ogromną słabość. Jestem im wstanie wiele wybaczyć, wiele zaakceptować, na jeszcze więcej przymknąć oko. Naiwność, wyolbrzymianie problemów, sławne "chcę, ale nie mogę" – chyba właśnie takie były wtedy czasy i jakoś łatwo mi to przełknąć. Tymczasem gdy akcja dzieje się w teraźniejszości, zaczynam ględzić i to, co w romansach historycznych spływa po mnie jak po kaczce, tu doprowadza mnie do szału.
Na szczęście nie w przypadku "Ugly Love". Nie wiem, czy to był zwyczajnie dobry czas na ten tytuł, czy też Hoover nie bawiąca się w specyficzne traumy typu tej z "Hopeless", trafia do mnie lepiej. "Ugly Love" nie uniknęło kilku słabych momentów, ale było ich na tyle mało, bądź były na tyle mało znaczące, że nie warto się nad nimi rozdrabniać. To romans z bohaterami zaczynającymi swoją dorosłość, a więc i wspomniana naiwność jest tu zrozumiała.
Odniosłam jednak wrażenie, że bohaterowie książki, nie tylko Miles i Tate, są tu odrobinę przeidealizowani. Wiecie, wykształceni, młodzi, odnoszący sukcesy w pracy, ambitni, piękni i nad wiek dojrzali – przynajmniej pod niektórymi względami. To trochę burzy ich wiarygodność, może też denerwować, bo nie wiem jak Wy, ale ja mam po dziurki w nosie bohaterów, których jedynymi wadami jest ich trudna przeszłość, a co za tym idzie – problemy emocjonalne. Tak więc pod tym względem Hoover się nie popisała, nie wykazała się oryginalnością, nie złamała utartego schematu...
A jednak stworzyła bohaterów, których da się lubić, z którymi można się emocjonalnie związać, którym albo się dopinguje, albo źle życzy. To wszystko potwierdza, że odgrzewane kotlety czy trzymanie się schematu nie musi być czymś złym, gdy tylko się potrafi to odpowiednio opisać. I muszę przyznać, że Hoover to wyszło.
Jej pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym wróżyła mi na początku wszystko, co najgorsze, tymczasem autorka zupełnie nie zaskoczyła. Być może jej styl nie nazwałabym wybitnym, ale przynajmniej wie jaka powinna być różnica pomiędzy głosami. A głos Tate to zupełnie co innego niż głos Milesa. Hoover wzięła nawet pod uwagę wiek swojego bohatera, za co mam ochotę ją uściskać. Miles brzmi inaczej w wieku 18 lat, gdy jest jeszcze młody i naiwny, i inaczej, gdy mija już kilka lat, a jego doświadczeń jest więcej i są stanowczo bardziej mroczne. Ta różnica, tak pięknie widoczna, to zwyczajnie coś cudownego. Gdyby tak każdy autor piszący w pierwszej osobie to potrafił, nie musiałabym wiecznie marudzić na ten temat... Brawo Hoover!
"Ugly Love" jest mimo wszystko pełna delikatnego humoru, potrafi też rozpalić wyobraźnie czy także doprowadzić do łez. Daje również do myślenia, bo chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tej "brzydkiej strony miłości". Każda miłość ma swoją ciemną stronę i w tej książce jest to bardzo dobrze zobrazowane.
Podsumowując; "Ugly Love" to cudowna, niezobowiązująca, a jednak i angażująca uczuciowo lekturą. Śmiałam się z bohaterami, wściekałam się z nimi, ale i na nich. No i doprowadzili mnie też do kilku łez, a to już coś. I cieszę się ogromnie, bo po lekturze "Hopeless" bałam się sięgać po inne książki Coleen Hoover, nawet wówczas, gdy na gorący romans miałam ochotę. Na szczęście "Ugly Love" udowodniło mi, że nie mam się czego bać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/ugly-love-colleen-hoover.html
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-27
2015-11-22
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że wyrobiłam sobie swoistą znieczulice oraz syndrom przewracania oczami. Nie próbuję być złośliwa, po prostu poszukuje czegoś porywającego, wyjątkowego, niekoniecznie oryginalnego, bo jak już ustaliliśmy (przynajmniej ja ustaliłam) wszystko już gdzieś, kiedyś było. Sztuka w tym, by do opowiadanej historii wpisać to owe przecudowne „coś”, co z niczego potraf zrobić coś wyjątkowego.
Do „Pojedynku” przyciągnęła mnie obietnica salonowych gierek, balów, plotek i rewolty. Skojarzyło mi się to z romansami historycznymi, do których mam słabość. W dodatku niewolnictwo? O tym jeszcze nie czytałam w takim zestawieniu! I muszę powiedzieć, że Marie Rutkowski ewidentnie posiadła sekretną wiedzę na temat tego, jak pisać książki, by zadowolić takie marudy jak ja.
„Pojedynek” to jednak nie tylko cudowny romans. Nie wiem nawet czy wysunęłabym go na pierwszy plan, bo wszystko, co wokół tego wątku się dzieje, jest tak samo zajmujące, wciągające i intrygujące. W dodatku zajmuje sporo miejsca. To wciąż młodzieżówka i nie można po niej oczekiwać nie wiadomo czego, ale to nie przeszkodziło mi w przeczytaniu tej książki w zaledwie jeden dzień. Nie mogłam się oderwać. Nie mogłam się też emocjonalnie nie zaangażować. Historia tych dwojga jest po prostu... Smutna, ale piękna. Romantyczna, ale i tragiczna. Przewidywalna, a jednocześnie zupełnie nieoczekiwana. I co najważniejsze, pozbawiona tak częstego przesłodzenia.
Kestrel i Arin. Arin i Kesrtel. Czy to razem, czy osobno – to ten typ bohaterów, którzy z miejsca zdobywają nasze uznanie. Gdy tak sobie o nich myślę, nie są niczym nowym. Są typowi, standardowi, do przewidzenia. I nie jest to z mojej strony zarzut. Absolutnie nie. Tej dwójce nie potrzebna jest oryginalność, bo mają to „coś”.
Podsumowując; „Pojedynek” wciąga, wyłącza myślenie, daje się sobą rozkoszować. Wbrew pozorom, to nie tylko młodzieżowe romansidło. Obietnice plotek, balów, intryg i rebelii są tu w pełni spełnione, co czyni ten wątek romantyczny raczej dodatkiem, niż motywem głównym. Te historię się chłonie. Przyjmuję się ją taką, jaka jest i natychmiast chce się więcej.
Gorąco, gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/pojedynek-marie-rutkoski.html
Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.
Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że...
2015-11-05
Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.
Jest za to muzyka.
Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej zrecenzowania kilka dobrych tygodni temu, jeszcze nie wiedziałam, że gdy wreszcie będę miała ją w rękach, temat śmierci kogoś bliskiego będzie mi tak bliski, a moje własne rany nazbyt świeże, by ze spokojem, przynajmniej jako takim, czytać tę powieść.
Na szczęście "Playlist for the dead" to historia wyważona, przemyślana, a zarazem naszpikowana emocjami, które mają jedno główne zadanie: pochwycić czytelnika w swoje sidła i wypuścić dopiero wtedy, gdy dotrze do ostatniej strony, przeczyta ostatnie zdanie i słowo. Poza tą brutalną i smutną stroną powieści, mamy również część pełną niewiadomych i tajemniczych zagadek, które możemy w raz z Samem odkrywać, by choć na jeden krótki moment odetchnąć i odciąć się od świadomości tego głównego wątku. Od śmieci wokół której przecież to wszystko się toczy.
Co się stało tamtego wieczoru? Co takiego popchnęło Heydena do samobójstwa? Kogo to była wina? A może wina leży w zupełnie innym miejscu, niż to, które wydaje się oczywiste?
Pytania się mnożą jeszcze szybciej, niż pozyskiwane przez Sama informacje. A wszystko to w akompaniamencie wyjątkowej muzyki, z której również wiele można wyczytać – szczególnie już po skończeniu książki, kiedy ma się w głowie pełen obraz sytuacji w jakiej znaleźli się bohaterowie. Wtedy to teksty wszystkich utworów zgrywają się w całość. Piękną, smutną, przeżerającą momentami całość.
Podsumowując: "Playlist for the dead" to książka nie tylko o śmierci. Mamy tu bowiem wiele o bólu, o stracie, o poczuciu winy, o chęci odcięcia się od swoich własnych emocji z prostego strachu przed tymi, które mogłyby nas zranić. Mamy ofiary, oprawców, jest skrucha i chciałoby się powiedzieć, zwykła, ludzka ślepota. Ta historia to swoista karuzela kontrastów, które jednych odrzucą, jeszcze innych zachęcą, a wybranych rozłożą na łopatki. Ja stanowczo zaliczam się do tej trzeciej grupy.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/playlist-for-deadposuchaj-zrozumiesz.html
Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.
Jest za to muzyka.
Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej...
2015-08-16
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze – odpuście sobie czytanie opisów na okładkach (nie ważne, czy pierwszego, czy też drugiego tomu). Te informacje są zbędne, wręcz przeszkadzają, bowiem jedną z wielu magicznych mocy J.D. Horna jest umiejętność zaskakiwania czytelnika. Nie umiem wskazać innego autora, który z taką lekkością wprowadzałby do historii z magią w tle tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Życie Mercy to bowiem mieszanina sekretów, kłamstw i oszust. Zaledwie w najlepszym przypadku półprawd, a i te potrafią nieźle namieszać. Przyjaciele okazują się wrogami, wrogowie przyjaciółmi i tak na zmianę tylko po to, by na sam koniec ledwie pamiętać od czego się zaczęło. Od miłości? Od nienawiści? Prawdy czy kłamstwa? Komu ufać? Można w ogóle komuś zaufać?
„...uderzyła mnie myśl, że dom, w którym dorastałam, jest niczym innym jak sceną. Teatr kłamstw. Może i był zbudowany z drewna i cegieł, lecz wszystko inne w nim było nieprawdziwe.”
Magia granicy, zapory pomiędzy światem ludzi, a demonów, to kolejna z zagadek, które Mercy musi rozwikłać. Problem w tym, że odpowiedź na jedno pytanie automatycznie rodzi następne, a wszystko to w towarzystwie skrzącej się w powietrzu magii, upiornych stworów, morza krwi i zepsutych potworów udających ludzi. Czasem nawet przyjaciół. W Savannah nic nie jest takie, na jakie wygląda i żeby przeżyć, należy o tym pamiętać.
Wybaczcie brak bardziej rozwiniętego zarysu wydarzeń, jednak naprawdę myślę, że to jedna z tych książek, które najlepiej smakują, gdy się je bierze niemalże w ciemno. Będzie, co ma być. Gwarantuje, że i tak nie zdołacie dogonić sprytnych knowań autora, a bez większej ilości informacji ta szalona historia nabierze jeszcze mocniejszych rumieńców.
J.D Horn stworzył bohaterów, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie są idealni i już za to należy mu się uznanie. Pomijając już te ich tajemnice (a wierzcie mi, wszyscy je mają), każdy ma wady czy słabości. Mercy chorobliwie pragnie uwagi i gdy ją dostaje nie bardzo wie jak na nią zareagować, by w rezultacie nie stracić tego, co dla niej najcenniejsze. Ellen ma problem z alkoholem, Iris z powrotem do siebie sprzed jej zdradliwego męża, natomiast „wrodzony” czar Olivera nie zawsze dobrze mu służy w kontaktach z jedyną prawdziwą miłością w jego życiu... Och, jest jeszcze Peter o heterohromicznym spojrzeniu i tajemniczym pochodzeniu oraz Emmet – ożywiony golem, który zdaje się odczuwać więcej ludzkich emocji, niż by pewnie chciał. Nie wspominając już nawet o cudownej Matce Jilo – szalonej ciemnoskórej staruszce mówiącej o sobie w trzeciej osobie... Każdy z nich ma w sobie coś, co sprawia, że pragnie się ich poznać bliżej niezależnie od historii jaka właśnie się toczy.
I jako, że staram się zawsze odrobinę pokręcić nosem, co by nikogo nie zasłodzić...
Z magią w teraźniejszości jest ten podstawowy problem, że czasem zbyt łatwo przesadzić z jej genezą i trafić na terytoria gdzie króluje absurd. J.D. Horn jak na razie tam nie dotarł, kroczy gdzieś na linii granicznej, sprytnie umykając mocniejszym podmuchom wiatru, który mógłby go popchnąć w niewłaściwą stronę. Biorąc jednak pod uwagę z jaką łatwością, ale i precyzją, igra z emocjami czytelnika śmiem twierdzić, że nawet ta pozycja na wspomnianej granicy jest w pełni świadoma, a może nawet zamierzona. To jednak nie zmienia faktu, że w kilku momentach lekko się krzywiłam czując zbliżającą się przesadę. Na szczęście tylko się zbliżała i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Niepokojąca – tego słowa szukałam przez ostatnich kilka dni, kiedy to próbowałam napisać o „Źródle”. Ta seria jest specyficzna, ale i właśnie niepokojąca. To coś, z czym chyba nigdy się jeszcze nie spotkałam w fantastyce. Wielu bohaterów wywołuje u mnie sprzeczne emocje, od uwielbienia, poprzez niechęć czy irytacje, a jednak nad wszystkim dominuje proste zaintrygowanie. Ech! Wiem tylko, że wyjątkowość tej serii mnie przyciąga, a to chyba najważniejsze.
Podsumowując; „Źródło” to wyśmienita kontynuacja cyklu, który zapowiadał się bardzo dobrze, ale nie dawał pewności, że spełni wszystkie obietnice. Ku mojej radości udało się. Drugi tom powielił klimat pierwszego, jest tak samo duszno i specyficznie (och, jak mocno specyficznie), a przy tym wydarzenia spadają czytelnikowi na głowę w takim tempie, że nie ma czasu się nawet nad nimi głębiej zastanowić. Zanim coś się wymyśli, do czegoś dojdzie, autor wystawia język i odwraca wszystko do góry nogami... Więcej. Ja po prostu chcę więcej, bo cała ta pogmatwana historia to cudowna zagadka, którą pragnę jak najszybciej rozwiązać!
I Wam też polecam spróbować!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/zrodo-jd-horn.html#more
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze...
2015-06-26
2015-05-27
2015-05-06
„Powód by oddychać” Rebbecci Donovan to książka, do której od samego początku nie byłam przekonana. Z jednej strony ciekawiła mnie jej tematyka, dysfunkcje rodzinne to w końcu coś, co zawsze mnie interesowało, a jednak z tej drugiej strony jest new adult jako gatunek. Młodzi dorośli, poważne problemy, potężne uczucia. Niestety nie zawsze łączy się to ze sobą tak, jakbym sobie tego życzyła. A raczej – nie zawsze odbieram to tak, jak pewnie chciałby tego autor danej książki.
Emma mieszka ze swoim wujostwem i dwójką ich dzieci. Dobrze się uczy, świetnie jej idzie w jakimkolwiek sporcie za jaki się zabierze. Teoretycznie nastolatka jakich wiele. Na pierwszy rzut oka może ją wyróżnić jedynie spokojniejsze usposobienie i brak zainteresowania szeroko pojętą zabawą. Prawda wygląda jednak inaczej. Wyzwiska, ciągłe upokarzanie, przemoc fizyczna, psychiczna – to prawdziwa rzeczywistość Emmy. W tym żyje każdego dnia. Tylko szkoła zdaje się być miejscem, gdzie dziewczyna może głębiej odetchnąć, gdzie okrutne słowa jej ciotki nie docierają, a jej ciosy nie pozostawiają siniaków czy nawet otwartych ran. Ma tylko jedną przyjaciółkę i tylko ona zna prawdę, przynajmniej częściowo. Mimo wszystko świat Emmy wydaje się poukładany. Dziewczyna ma jasny plan: mieć jak najlepsze wyniki w szkole, dostać się na jakąś uczelnie i w końcu uwolnić się od tyranii ciotki. Wszystko zaczyna się jednak chwiać w posadach, gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, Evan, a jego uwaga spoczywa na Emmie. Z jakiegoś niezrozumiałego dla niej powodu niemal z dnia na dzień staje się obiektem jego zainteresowań. I wbrew wszystkiemu, co Emma sobie obiecuje, nie potrzeba wiele czasu, by odwzajemniła się mu tym samym. Tylko, czy okrutna ciotka pozwoli jej na choć jedną chwilę szczęścia?
Pierwsze spotkanie z tą książką nie przebiegło najlepiej i nawet nie chodziło o historię. Nie wiem, czy to kwestia tłumacza, czy może autorka ma takie niedorzeczne pomysły, żeby się „brwi marszczyły w uśmiech”, ale rozłożyło mnie to na łopatki i wcale nie pomogło pokonać negatywne nastawienie. Ale byłam uparta i czytałam dalej, aż w końcu coś zaskoczyło. Może nie na tyle, bym czytała z otwartą buzią, wylała morze łez, czy po skończeniu czytania natychmiast biegła po drugi tom, ale… Było lepiej, niż się spodziewałam.
Zacznę od wad powieści, bo w sumie jest ich stosunkowo niewiele, a mianowicie – ta historia byłaby o stokroć lepsza gdyby usunąć choć połowę paplania bohaterów o niczym. Jest tu masa niepotrzebnych, nic nie wnoszących scen, które tylko zwalniają akcje do ślimaczego tempa. Ta kwestia oraz nietrafione, momentami absurdalne tłumaczenie (o ile to kwestia tłumaczenia, nie sprawdzałam oryginału), to jedyne większe zarzuty jakie mam. Reszta jest na tyle drobna, że nie ma sensu o tym wspominać.
A teraz pozytywy. Wiele osób skarżyło się na bierność przyjaciół i otoczenia Emmy. Na to, że nic nie robili, choć podejrzewali, co się z nią dzieje. Ja nie odniosłam takiego wrażenia, wręcz przeciwnie. Jak dla mnie autorka ukazała ten problem z dwóch stron, bo wcale nie jest łatwo zwrócić się do kogoś o pomoc. Nawet jeśli ta pomoc nie jest dla nas, a dla innej osoby. Emma ma też całą listę poważnych, przekonywujących wymówek i tłumaczeń. Nie mówię oczywiście, że to, jak przebiegała akcja i do czego doprowadziła to coś pozytywnego, nie. Mówię tylko, że pokazuje rzeczywistość. W prawdziwym świecie pomoc nie zawsze przychodzi wtedy, gdy powinna, a teoretycznie „jasne” znaki wcale nie są takie oczywiste. Bardzo często przy podobnych tematycznie książkach czuje przerysowanie. Albo w jedną, albo w drugą stronę. Tutaj, ku mojemu zaskoczeniu, tego nie było.
Podsumowując; niestety, pomimo tego zderzenia z większą realnością niż oczekiwałam, z jakiegoś powodu „Powód by oddychać” nie zdobył mojego serca. Przedstawiona przez autorkę historia ani mnie nie zszokowała, ani nie wzruszyła. Tak naprawdę najbardziej jestem ciekawa powodów, przez które ciotka Emmy jest taka jaka jest. Gdyby ktoś mi to zaspoilerował, nie czułabym już nawet najmniejszej ochoty kontynuować tę historię. Może byłoby inaczej gdyby kolejne tomy nie były podobnymi cegiełkami, w których jak podejrzewam znowu napotkałabym całą masę niepotrzebnych (jak dla mnie) scen. Co nie zmienia jednak faktu, że w pośród wielu absurdów jakie można spotkać w wielu głośnych tytułach New Adult, „Powód by oddychać” prezentuje się całkiem dobrze i dla młodszego czytelnika może być wyjątkową lekturą.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/powod-by-oddychac-rebecca-donovan.html
„Powód by oddychać” Rebbecci Donovan to książka, do której od samego początku nie byłam przekonana. Z jednej strony ciekawiła mnie jej tematyka, dysfunkcje rodzinne to w końcu coś, co zawsze mnie interesowało, a jednak z tej drugiej strony jest new adult jako gatunek. Młodzi dorośli, poważne problemy, potężne uczucia. Niestety nie zawsze łączy się to ze sobą tak, jakbym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-21
2015-03-31
2014-09-25
„Stringer” autorstwa Mii Sheridan, to trzecia książka tej autorki, którą miałam okazję przeczytać. Po fenomenalnym „Archer's Voice” i zaskakująco dobrym debiucie „Leo”, moje oczekiwania były wysokie, co zazwyczaj źle się kończy.
„In life, there are those who save us, both in big ways and in small. Sometimes that means being set free from a dark, windowless room, or being pulled out of a burning building. More often, it means being saved from yourself, and made to finally believe that letting someone love you, isn't just a big lie that you're unwilling to tell.”
Ileż to już historii miłosnych rozpoczęło się w windach? Ilu bohaterów, którzy są całkowicie od siebie różni skończyło ze sobą w łóżku czy poczuło do siebie coś więcej niż czyste pożądanie? Setki? Tysiące? Ciężko powiedzieć, niemniej motyw jest dość popularny.
Grace studiuje prawo. Jest poukładana, dokładnie wie czego chce. Ma plan na najbliższe naście lat i skrzętnie go realizuje. Przyjeżdża do Las Vegas na konferencje prawniczą, melduje się w hotelu i wpada na uroczego przystojniaka, który również przyjechał na konferencje. Czy może być coś bardziej banalnego? Pewnie tak, lecz banał nie jest akuratnie cechą autorki. Carson owszem przyjechał na konferencje tyle, że nie prawniczą. Jest aktorem, a jego agent zmusił go, by przyjechał spotkać się ze swoimi fanami, podpisać się na... no właśnie. Na czym może złożyć swój autograf świeżo upieczona gwiazda filmów porno? Kiedy Grace domyśla się kim jest Carson, jej uśmiech blednie. Jest jasne, że nie chce mieć z tym facetem nic do czynienia. Tylko, że los znowu z niej kpi. Awaria windy, którą dzieli z Carsonem wszystko zmienia. Choć pomysł po raz kolejny wydaje się oklepany, i w gruncie rzeczy może i tak jest, to znowu pani Sheridan uczyniła z tego coś zupełnie nadzwyczajnego.
Te godziny spędzone z windzie owocują weekendem, których żadne z nich się nie spodziewa. Ich umowa jest prosta. Carson nauczy Grace kilku przydatnych łóżkowych sztuczek, a w poniedziałek rano pożegnają się i co najwyżej od czasu do czasu wspomną chwile spędzone w swoim towarzystwie.
„Stringer” to książka, która mogłabym podzielić na trzy części i każda z nich dostałaby inną ocenę.
Część pierwsza, czyli weekend w Las Vegas; oceniłabym na 6. Był zabawny, seksowny, autorka naprawdę potrafi stworzyć gorący klimat, dosadne sceny, które nie są przerysowane czy sztuczne. Uwielbiam erotyzm jaki wplata w swoje historie. Niemniej ta część kręciła się głównie wokół seksu, co nie było złe, ale nazbyt schematyczne, bym mogła inaczej to docenić. Ale weekend się skończył, a pani Sheridan zrobiła to, co wychodzi jej najlepiej. Zupełnie mnie zaskoczyła.
Część druga, to dokładnie to, co uwielbiam w książkach Mii Sheridan najbardziej. Nie ma cudownej bajki, wielkiego uczucia, które od tak, po prostu, wszystko zmienia. Weekend się kończy, a nasi bohaterowie się rozstają. Wracają do swojego życia. Coś się zmieniło, i to nawet bardzo, niemniej to nie ma większego związku z miłością, pożądaniem czy czymkolwiek podobnym. Zarówno Grace jak i Carson coś w swoim życiu zmieniają i te zmiany niosą ze sobą ból, pot, a także wiele strat. Szczególnie w przypadku Carsona. Tę część oceniłabym na 7, choć nasi bohaterowie ani razu podczas długiego, długiego czasu nawet się nie widzą.
I część trzecia, gdzie zostałam zaskoczona po raz kolejny, gdy romantyczna akcja zyskała odrobiny dreszczyku i niebezpieczeństwa. Nie ma tu zaledwie dwójki osób, których nawet po latach coś do siebie przyciąga. Przez większość czasu nie miałam pojęcia co autorka knuje, a jeśli chodzi o wątki kryminalne, to dokładnie to, co uwielbiam. Nie ma frajdy, gdy wszystkiego z miejsca mogę się domyślić. Pani Sheridan zwodziła mnie doskonale. Żałuję, że na ten jeden wątek zostało tak mało miejsca. Chętnie przeczytałabym pełny kryminał jej autorstwa. Z łatwością mogłaby wpleść w jakąś historię wątek romantyczny i wszyscy byliby zadowoleni... Ta część spokojnie zasłużyła sobie na 8 gwiazdek.
„She took part of my pain and made it her own. I didn’t want her to hurt, but to share my scars with another human was a relief that I hadn’t even known I needed until I got it.”
Więc jak będzie z oceną całości?
Podsumujmy; „Stringer” to powieść wykraczająca odrobinę poza gatunek NA. To romans z wątkiem zarówno obyczajowym, jak i kryminalnym. Mamy trochę traum, kilka tragedii, wiele, wiele emocji. Sporo tu również przemian, które zachodzą jak zawsze w przypadku Mii Sheridan, w powolny sposób. Jasne, całość nie uniknęła odrobiny naiwności, ckliwości czy przerysowań. Czegoś podobnego raczej nie da się uniknąć w tego typu historiach, niemniej nadal podtrzymuje zdanie, że jeśli chodzi o romantyczne historie, przemiany bohaterów i prostą logikę, Mia Sheridan jest mistrzynią w swojej lidze.
„Stringer” to niestety nie jest „Archer's Voice”, który będę ubóstwiać chyba już zawsze, jest to jednak lepsza historia niż ta, z która mamy do czynienia w „Leo”. Autorka wciąż się uczy i widać to doskonale.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Stringer” autorstwa Mii Sheridan, to trzecia książka tej autorki, którą miałam okazję przeczytać. Po fenomenalnym „Archer's Voice” i zaskakująco dobrym debiucie „Leo”, moje oczekiwania były wysokie, co zazwyczaj źle się kończy.
„In life, there are those who save us, both in big ways and in small. Sometimes that means being set free from a dark, windowless room, or being...
2014-09-02
„Dziesięć płytkich oddechów” K.A. Tucker to pozycja, nad którą bardzo długo się zastanawiałam. Przeczytać, nie przeczytać... Nie wierzę zanadto reklamom, to też miałam swoje wątpliwości. I nawet jak już kupiłam książkę, wciąż musiała chwilę poleżeć na półce. Podświadomie czułam, że coś jest nie tak. Czy miałam rację? Zobaczmy...
Kacey, nasza główna bohaterka i głos opowiadający tę historię, w młodym wieku traci rodziców, przyjaciółkę i chłopaka, jako jedyna wychodząc cało z wypadku samochodowego. To, co następuje później, to mieszanina alkoholu, dzikich imprez i szukania zapomnienia w seksie. Jedynym ratunkiem wydaje się siostra, Livie, która jest wstanie ją zmusić do przynajmniej częściowego, odbicia się od dna. W wyniku pewnej dość niebezpiecznej dla siostry sytuacji, postanawia zabrać Livie i wyjechać do Miami. To tam zaczyna się faktyczna historia. Dziewczyny wynajmują mieszkanie, Kacey zaczyna pracę, Livie zapisuje się do szkoły. Pozornie wszystko idzie w dobrym kierunku, ich sąsiadką okazuje się przemiła Storm i jej córeczka Mia, która skrada serca wszystkich. Do całości dochodzi również przystojniak Trent, który budzi w Kacey coś, co umarło wiele lat temu. A potem wszystko trafia szlag. Tak łagodnie rzecz ujmując ;)
Co mogę powiedzieć? Schematyczność jest tu wielka. Tak wielka, że nie sposób poczuć zaskoczenia czymkolwiek. Ale za to mamy dobrze poprowadzony wątek stresu pourazowego, nic nie znika od tak, wszystko idzie powoli, a miłość i seks nie stanowią „cudownego” leku, za co wielki plus dla autorki. Język jest dobry, przejrzysty, szybko się czyta.
Tak naprawdę mam tylko jedno „ale”. No w sumie dwa. Mianowicie bohaterowie. Pierwszy raz miałam do czynienia z książką, w której nie lubiłam głównych bohaterów, ale ubóstwiałam tych pobocznych. Kacey po prostu mnie irytowała i nie umiem nawet powiedzieć dlaczego. Trent natomiast jest po prostu słabo zarysowaną postacią. Nabiera trochę barw pod koniec książki, ale to wciąż dość mizernie wykreowana postać. Wydawał mi się pusty i ciapowaty. Wybaczcie dzisiejszy brak elokwencji.
Podsumowując; „Dziesięć płytkich oddechów” nie porwało mnie w żadnym stopniu. Ale żeby było jasne, to dobra książka, na tle innych NA z pewnością godna wyróżnienia, ale czegoś mi w niej zabrakło. Czegoś ważnego. Może gdybym polubiła głównych bohaterów byłoby inaczej?
Cieszę się jednak, że pani Tucker zapewniła nam serię, a każda książka opowiada o kimś innym. To daje mi nadzieję, że mimo iż „Dziesięć płytkich oddechów” mnie nie ujęło, to inne jej książki to zrobią.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Dziesięć płytkich oddechów” K.A. Tucker to pozycja, nad którą bardzo długo się zastanawiałam. Przeczytać, nie przeczytać... Nie wierzę zanadto reklamom, to też miałam swoje wątpliwości. I nawet jak już kupiłam książkę, wciąż musiała chwilę poleżeć na półce. Podświadomie czułam, że coś jest nie tak. Czy miałam rację? Zobaczmy...
Kacey, nasza główna bohaterka i głos...
2014-08-26
2014-08-19
Generalnie nie widzę nic złego w dzieleniu danej historii na kilka tomów. Jeśli bohaterowie budzą moje zaciekawienie w takim samym stopniu jak ich historia, to świetnie! Powiedzenie, że mogłabym o nich czytać w nieskończoność jest odrobinę przesadzone, ale chyba wszyscy będą wiedzieć, o co mi chodzi.
Są też niestety takie pozycje, które nigdy, przenigdy nie powinny zostać napisane, wydane i przeczytane. Są takie pozycje, które niszczą pozytywne emocje po pierwszym tomie. W moim życiu jak dotąd spotkało mnie coś podobnego tylko raz.
„Na krawędzi zawsze” J.A. Redmerski jest drugą pozycją na tej liście.
Nie chodzi o styl, choć nie można powiedzieć, by był jakiś wyjątkowy. Powoli już przywykam do pierwszej osoby, bo ciągle mam pecha na nią ostatnio trafiać. Chodzi o historię. Naciąganą do granic możliwości, nudną, przepisaną z jakichś tanich romansideł, bez polotu i większego sensu.
„Na krawędzi nigdy” może nie powaliło mnie na kolana, ale zaciekawiło na tyle, by dostać ode mnie 7/10 gwiazdek. Zmusiło mnie również do kupna „Na krawędzi zawsze” zaraz po premierze i niemal z miejsca zaczęłam czytać. Tyle, że utknęłam na trzynastym rozdziale i musiało minąć trochę czasu bym wróciła do tej książki.
Największym plusem powieści jest czcionka i duże odstępy pomiędzy wierszami, przez co czyta się w mgnieniu oka. Niby stron jest niewiele mniej niż w pierwszym tomie, a jednak tak naprawdę tekstu jest sporo mniej. I dobrze! W innym wypadku albo czytałabym przez najbliższy miesiąc, albo walnęła książką o podłogę. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, a na koniec niedorzeczność.
Nie mogę powiedzieć, że byłam jakąś wielką fanką bohaterów, ale dali się lubić. Tutaj natomiast miałam ich ochotę zamknąć w pokoju z oknami bez klamek. Nie wiem gdzie ta obiecana na okładce romantyczna historia. Naprawdę nie wiem, co się z nią stało, a przecież tak cudownie było to przedstawione w „Na krawędzi nigdy”.
Podsumowując, bo nie zamierzam się rozpisywać, nie mam zbytnio o czym pisać, chyba, że miałabym zacząć wymieniać wady tej książki, a to bez sensu. Jak dla mnie „Na krawędzi zawsze” zostało napisane pod namową obietnicy o kolejnych zerach na koncie bankowym autorki. Może miała dobry pomysł i zwyczajnie utknęła po drodze? Nie wiem. Wolałabym, by historia bohaterów skończyła się w pierwszym tomie. Nie potrzebowałam informacji o ich życiu niemalże do grobowej deski, naprawdę. A jeśli już chciała to opisać, mogła się chociaż przyłożyć.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Generalnie nie widzę nic złego w dzieleniu danej historii na kilka tomów. Jeśli bohaterowie budzą moje zaciekawienie w takim samym stopniu jak ich historia, to świetnie! Powiedzenie, że mogłabym o nich czytać w nieskończoność jest odrobinę przesadzone, ale chyba wszyscy będą wiedzieć, o co mi chodzi.
Są też niestety takie pozycje, które nigdy, przenigdy nie powinny zostać...
2014-08-15
“And the thing about falling in love is that no matter where you are when it happens, you can't help but to color those moments with beauty, even if you're in a location of ugliness. He made what would have been a place of nightmares into a place to dream.”
Po cudownej lekturze „Archer's Voice” z niecierpliwością sięgnęłam po inną pozycję z dorobku Mii Sheridan, a mianowicie jej debiutancką powieść „Leo”.
Nie mogę uznać tego spotkania za nieudane, lecz nie było też w żaden większy sposób porywające. Historia jest odrobinę naciągana, naiwna, przede wszystkim przewidywalna, co moim zdaniem psuje książkę. Powinna mieć inny tytuł, wtedy możliwe, że uzyskałaby choćby minimalny element zaskoczenia. Ale! Nie zapominajmy, że to debiut. Przeczytawszy pierwszą i ostatnią książkę pani Sheridan widzę ile się nauczyła, jak bardzo poprawiła swój warsztat.
Historia wydaje się prosta. Dwoje dzieciaków pozbawionych prawdziwych domów, rozłączonych przez los i trzymanych w separacji przez wiele destrukcyjnych, ciężkich do zaakceptowania i zrozumienia spraw. Mamy tu niedotrzymane obietnice, porzucone nadzieje i nigdy nie wygasłe uczucie, które napędza bohaterów niezależnie od okoliczności. Jest również motyw przemocy seksualnej, czyli generalnie cały pakiet typowy dla gatunku NA.
To jedna z tych książek odpowiednich na deszczowy wieczór. Całkowicie niezobowiązujących i wbrew tematyce, względnie lekkich. Autorka wyraźnie tutaj nie dotarła do tego momentu, w jakim była pisząc „Archer's Voice”. Konstrukcja bohaterów nie jest w pełni przejrzysta, oboje wykazują się sporą dawką braku logiki i konsekwencji. Dialogi bywają zwyczajnie przegadywane, opisy przesadzone, a seks odrobinę zbyt mechaniczny.
Ciężko mi powiedzieć jaka byłaby moja opinia, gdybym najpierw trafiła na „Leo”. Nie jestem pewna, czy sięgnęłabym po „Archer's Voice”, a to byłoby już istną tragedią. Jest bowiem wiele rzeczy, które irytowały mnie w tej książce bez względu na sentyment. Nie do końca polubiłam bohaterów czegoś im brakowało, w przeciągu sekund przeskakiwali z bycia naiwnymi dzieciakami do wymądrzających się dorosłych prawiących morały, i to bez większego logicznego wytłumaczenia.
Niemniej wszystko mogę wybaczyć przez prosty fakt, że „Leo” to debiutancka powieść. Pierwsze kroki pani Sheridan (jej nazwisko to imię pochodzenia celtyckiego oznaczające dosłownie „dziki, niepohamowany”, co zwróciło moją uwagę, gdy po raz pierwszy się z nią zetknęłam.) uważam za całkiem udane. Gdyby wszystkie debiuty były na takim poziomie, a autorzy doskonalili swój warsztat i pomysły w taki sam sposób jak ona, mielibyśmy mniej słabych książek.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
“And the thing about falling in love is that no matter where you are when it happens, you can't help but to color those moments with beauty, even if you're in a location of ugliness. He made what would have been a place of nightmares into a place to dream.”
Po cudownej lekturze „Archer's Voice” z niecierpliwością sięgnęłam po inną pozycję z dorobku Mii Sheridan, a...
2014-08-08
Mogłabym oddać własną głowę za stwierdzenie, że każdy człowiek choć raz w swoim życiu zmagał się z czymś, co przywodziło na myśl prostą chęć ucieczki.
Bree Prescott, wiedziona koszmarem napadu i wspomnień o morderstwie swojego ojca, ucieka z dużego miasta w poszukiwaniu oddechu. Zatrzymuje się w małym miasteczku, którego główną atrakcją jest jezioro… i nawet w którymś momencie dostaje rower, co wszystko razem kojarzyło mi się odrobinę z „Bezpieczną przystanią” Nicolasa Sparksa, a przynajmniej z filmem na podstawie jego książki, bo samej powieści nie czytałam. Niemniej na tym chyba podobieństwa się tu kończą.
Bree niemal natychmiast spotyka miłość swojego życia jak na dobry romans przystało. Ale znowu, to nie jest typowe spotkanie. On nie wygląda jak młody Bóg, nie zaprasza jej z miejsca na randkę i nie próbuje czarować mniej lub bardziej wyświechtanymi przez czas słowami. Wręcz przeciwnie. Wygląda niechlujnie i nie odzywa się słowem, a kiedy Bree zaprzestaje bezsensownej tyrady o swoich zakupach rozsypanych po chodniku oczekując, że on w końcu się odezwie, nasz nieznajomy po prostu odchodzi.
Archer Hale okazuje się być miasteczkowym odludkiem. Po wypadku z dzieciństwa nie może mówić, jego struny głosowe zostały bezpowrotnie zniszczone przez pocisk, który cudem go nie zabił. Traci oboje rodziców i od tamtej chwili chłopca wychowuje wujek - nie do końca stabilny emocjonalnie weteran wojenny. Archer wyrasta na mężczyznę całkowicie odciętego od toczącego się obok życia. Nikt nie zwraca na niego uwagi, a jeśli już, nie jest to przyjemne. Jak można się domyślić, Bree dostrzega w nim coś na tyle intrygującego, by miała ochotę spróbować go poznać.
I okazuje się, że wcale nie jest tak jak wszyscy sądzili, Archer nie jest upośledzony, on po prostu nie mówi. Zna język migowy, lecz nikt, nigdy nawet nie próbował się z nim w ten sposób porozumieć, a on sam pozostawał latami w tym bierny.
Można by powiedzieć, że historia ich miłości jest jak z bajki, romantyczna i słodka, i tak naprawdę jest. Niemniej Mia Sheridan umiejętnie połączyła to z naprawdę dobrą konstrukcją psychologiczną Archiego. Wydaje mi się, że jedynie popełniła błąd w przypadku Bree, jej stres pourazowy nie był tu w żaden sposób potrzebny, skoro przeszło jej tak szybko. Mogę jej to jednak wybaczyć. Archer wychodzi ze swojej skorupy powoli i z trudem, napotykając na swej drodze niezależne od jego woli czy chęci trudności.
“I'm afraid to love you. I'm afraid that you'll leave and that I'll go back to being alone again. Only it will be a hundred times worse because I'll know what I'm missing. I can't…” He sucked in a shaky breath. “I want to be able to love you more than I fear losing you, and I don't know how. Teach me, Bree. Please teach me. Don't let me destroy this.”
Istnieją takie problemy, z którymi człowiek pragnie poradzić sobie w pojedynkę i nie ma to nic wspólnego z brakiem zaufania do swoich bliskim, czy wiary w ich dobre intencje. Czasem potrzebna jest człowiekowi prosta świadomość, że sam może sobie pomóc i dokładnie to jest pokazane w tej książce.
To, że uczucie pomiędzy Bree i Archerem automatycznie nie eliminuje całego zła na świecie, wręcz utrudnia mu dojście do siebie, jest zabiegiem dzięki któremu ta historia zyskuje na realności. To najbardziej realistyczny NA jaki dotąd czytałam, co jest dość zaskakujące biorąc pod uwagę lukier wyciekający spomiędzy stron.
Podsumowując; „Archer's Voice” to nie jest książka bez wad. Jest w niej zarówno absurd, jak i odrobina przerysowań oraz zbędne wątki. Jest romantyczna i słodka aż do bólu, co nie każdemu możne się podobać nawet, jeśli ta słodkość wydaje się prawdziwa. Bohaterowie wiedzą kiedy pozwolić sobie na czułości, a kiedy nie, co nadaje temu wszystkiemu równowagi, co rzadko można to spotkać w romansach. Dla ludzi nie lubiących opisów scen łóżkowych, to również może być nietrafiona pozycja, bo jest tego sporo. Niemniej jak wszystko inne, te sceny są maksymalnie erotyczne, ale delikatne, wręcz liryczne. Nie ma tu Greyowskiej instrukcji obsługi kobiety/mężczyzny. Seks w tej książce to emocje, przede wszystkim emocje i osobiście nie mogłabym chcieć niczego innego.
Wszystko razem skłania mnie do kilku wniosków, lecz chyba najważniejszym będzie stwierdzenie, że „Archer's Voice”, pośród swoich licznych konkurentów, z pewnością zasługuje na pierwszą pozycje - przynajmniej w mojej ocenie. Książka jest dobrze napisana, doskonale skonstruowana. Ma ciekawych bohaterów, również pobocznych. Pozwala się czytelnikowi wczuć, doznać specyficznej atmosfery małego miasta. Sprzedaje odrobinę złudzeń, ale też wreszcie (!) pokazuje też, że miłość to nie tylko to, co dobre. Miłość to też ciężar, którego nie wszyscy i nie zawsze, są wstanie tak po prostu unieść.
“Maybe there was no right or wrong, no black or white, only a thousand shades of grey when it came to pain and what we each held ourselves responsible for.”
Z pewnością sięgnę jeszcze po inne książki Mii Sheridan.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Mogłabym oddać własną głowę za stwierdzenie, że każdy człowiek choć raz w swoim życiu zmagał się z czymś, co przywodziło na myśl prostą chęć ucieczki.
Bree Prescott, wiedziona koszmarem napadu i wspomnień o morderstwie swojego ojca, ucieka z dużego miasta w poszukiwaniu oddechu. Zatrzymuje się w małym miasteczku, którego główną atrakcją jest jezioro… i nawet w którymś...
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie wyszło z tego coś banalnego i zwyczajnie przerysowanego. Na koniec jeszcze coś, co cenię w niej najbardziej... Mia Sheridan nie lubi pośpiechu. Dla niej wszystko musi mieć odpowiedni czas i to właśnie dlatego "Calder. Narodziny odwagi" to zaledwie pierwsza część dwutomowej historii.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że "Calder" to zupełnie inna historia od wszystkich poprzednich, które czytałam w wykonaniu Mii Sheridan. Autorka sięgnęła tu po trudny i specyficzny temat. Osadziła swoich bohaterów w niemal hermetycznie zamkniętej społeczności, oduczając ich wszystkiego, co nam jest dobrze znane. W Arkadii nie ma elektroniki. Nikt nie siedzi z głową pochyloną nad telefonem, nie śledzi nowych wpisów na facebooku, czy zdjęć wrzuconych przez rówieśników na instagrama. Młodzi chłopcy nie zaglądają na fora motoryzacyjne w poszukiwaniu informacji o najlepszych częściach do ich nowego samochodu, a dziewczyny nie spędzają całych godzin na oglądaniu makijażowych filmików na youtube. O nie. W tym świecie nie ma wyjść na zakupy, na obiad czy do kina.
Arkadią rządzi strach przed przepowiadaną apokalipsą i jeden charyzmatyczny mężczyzna, który zdołał ich wszystkich przekonać, że jego słowa są prawdą, że Bogowie do niego mówią, że go ostrzegają. Nie umiem sobie nawet wyobrazić życia w takim miejscu. Bez gorących pryszniców, internetu, KSIĄŻEK(!!!). Bez wolności słowa i myśli. Nie potrafię też zrozumieć ludzi, którzy dają wiarę takim wariatom jak Hector, przywódca sekty. Niestety bohaterowie „Caldera” nie są tylko fantastycznym wytworem wyobraźni autorki. Tacy ludzie istnieją naprawdę, bo problem sekt wciąż istnieje, wystarczy tylko trochę przeszukać internet, by odnaleźć szokujące artykuły na ten temat, co osobiście mnie przeraża.
Jedno, to wstąpić do takiej grupy jako dorosły, w pełni odpowiedzialny za siebie człowiek, ale zupełnie co innego się w niej urodzić. A tak właśnie jest z Calderem. On nie ma pojęcia co to życie poza Arkadią. Ma tylko strzępki informacji, które i tak ciężko mu jakoś poskładać w jedną całość, bo nigdy nic prawdziwego nie doświadczył. Wychowany w mocnej wierze o nadchodzącym końcu nie powinien mieć marzeń, pragnień czy planów. A jednak dzieje się inaczej, bo serce tego młodego mężczyzny bije coraz mocniej i mocniej na widok Eden, zakazanego owocu, przyszłej żony nikogo innego, jak samego Hectora.
Uczucie rodzące się pomiędzy Calderem i Eden to kwintesencja tego, co romantyczne i zwyczajnie słodkie. Nie ma tu zbyt skomplikowanych emocji, nie w tym sensie w jaki już nas do tego Mia Sheridan przyzwyczaiła. Problemy tej dwójki są zupełnie inne, a ich miłość, choć nie pozbawiona erotycznych uniesień, wydaje się niewinna, żeby nie powiedzieć czysta. I dla mnie było to coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Stety/niestety o wiele mocniej przywiązuje się do bohaterów, którzy mają swoje za uszami, a tego na próżno szukać w Calderze czy Eden. Oczywiście każdy ma jakieś tam wady, ale brak trudniejszej, skomplikowanej przeszłości daje o sobie znać. Co oczywiście może być ciekawe samo w sobie, bo autorka po raz kolejny wykazała się dokładnością w budowaniu swoich bohaterów i patrząc na to w taki sposób mogę ją tylko i wyłącznie pochwalić za realizm, który tak bardzo sobie upodobała.
Podsumowując; „Calder. Narodziny odwagi” to cudowny początek historii, która jak jestem pewna, jeszcze nie raz mnie zaskoczy, szczególnie po takim, a nie innym zakończeniu pierwszego tomu. Nieodmiennie jestem pełna podziwu dla autorki za to w jaki sposób buduje swoje historie. Zawsze marudzę, że w książkach tego typu wszystko dzieje się za szybko i właśnie ona jest przeciwwagą dla podobnych wniosków. Nie mogę się już doczekać kontynuacji!
Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to