-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2015-07-07
2015-05-16
„Wróżbiarzy” Libby Bray upolowałam podczas jednej z promocji. Pozytywne recenzje plus przepiękna okładka zrobiły swoje. Niestety, nie wszystko poszło tak dobrze jak się zapowiadało, ale od początku.
Postanowiłam skorzystać tym razem z opisu wydawcy, bo o dziwo wydaje mi się idealny.
„Lata dwudzieste w Nowym Jorku. Chłopczyce i tancerki rewiowe, jazz i dżin. Czasy po wojnie, ale przed kryzysem. Dla pewnej grupy złotej młodzieży to okazja, by bawić się jak nigdy wcześniej. Dla Evie O’Neill to ucieczka. Nigdy nie pasowała do małego miasteczka w stanie Ohio, a kiedy wywołuje kolejny skandal, rodzice wysyłają ją do wielkiego miasta, by zamieszkała z wujem. Dla dziewczyny to nie wygnanie, a spełnienie marzeń – szansa, by pokazać, że jest nowoczesna do szpiku kości i niewiarygodnie odważna. Niestety, Nowy Jork to nie tylko jazz i rewia. Ma swoją mroczną stronę. W mieście giną młodzi ludzie. To nie są zbrodnie w afekcie. Są okrutne. Starannie zaplanowane. I niepokojąco podobne do ilustracji z zapomnianej księgi. A nowojorska policja nie potrafi samodzielnie rozwiązać tej sprawy. Evie nie uciekała jedynie przed ograniczeniami życia w Ohio, lecz również przed świadomością, czego może dokonać. Ma tajemnicę. Niezwykłą moc, która mogłaby pomóc w złapaniu zabójcy – o ile on nie dopadnie jej wcześniej.”
Tak… Cóż, wychodzi na to, że jestem nudziarą, bo po raz kolejny w odbiorze książki głównie przeszkadzał mi przodujący bohater. A raczej bohaterka, bo to Evie gra tu pierwsze skrzypce. Nie zrozumcie mnie źle, żadne ze mnie ponure emo, czy cokolwiek podobnego. Niestety Evie skojarzyła mi się z roztrzepaną pszczółką o piskliwym głosiku i po kolejnej dawce jakiegoś narkotyku… Nic nie poradzę na to, że podobny typ bohaterów mi nie odpowiada. Kiedy jeszcze właśnie te postacie mają dokonać czegoś niebywale ważnego, jak dopadnięcie niebezpiecznego mordercy, odczuwam natychmiastową dezorientacje. Nie wiem, czy mam się z tego śmiać, jak z komedii, czy jednak próbować się skupić i wczuć w ponury klimat? Albo jedno, albo drugie, razem, w moich oczach, nie bardzo to wychodzi. Więc może i jestem nudziarą… Trudno!
Evie to niestety nie jedyny problem, jaki mam z „Wróżbiarzami”. Ilość bohaterów oraz wątków pobocznych stanowiła dla mnie problem. Zupełnie nie potrafiłam się wczuć w opowiadaną historię, a za każdym razem, gdy odnajdywałam jakiś punkt zaczepienia, zostawał on automatycznie niszczony przez dialog lub przemyślenia bohaterów. Dla jednych są one błyskotliwe bądź zabawne, mnie zmuszały do przewracania oczami. Były też groźniejsze niż sam morderca, bo nawet jego postać, jego cudowną, mroczą postać, potrafiły zniszczyć.
Wątek kryminalny z pewnością jest tu największym plusem. Gdyby tak obedrzeć całość z irytujących bohaterów i nieudanego humoru, mielibyśmy świetną historię. Pomijając kilka technicznych aspektów i nieścisłości odnośnie samej genezy magicznych zdolności, Libba Bray prezentuje nam bardzo ciekawy świat. Autorka porusza w powieści kontrowersyjne tematy – jak np. podziały rasowe – zmuszając czytelnika do czynnego udziału w powstających wnioskach. Robi to delikatnie i z wyczuciem, by o czymś wspomnieć, ale niczego nikomu nie narzucać, za co należy jej się uznanie.
Niestety nie mogę oceniać całości biorąc pod uwagę tylko te rzeczy, które przypadły mi do gustu. Szczególnie, że zostały niemal doszczętnie zdominowane przez te, jakie mi wadziły. Po raz kolejny muszę napisać, że rozumiem dlaczego tak wielu czytelników sympatyzuje z Evie, niestety dla mnie jej kreacja to nie kreacja pełnokrwistego bohatera, a jedynie kontrowersyjnego. Głośna, z przerysowanym ego, głodna wrażeń, przygód i sukcesu, a przy tym tak często pijana, że wręcz cudem jest, iż cokolwiek zdołała osiągnąć. Ani to oryginalne, ani ciekawe – przynajmniej dla mnie.
Podsumowując; mimo mojej mało pochlebnej opinii nie uważam tej książki za kompletne dno, choć muszę przyznać, że gdyby nie wyzwanie, odłożyłabym ją na półkę bardzo szybko i raczej nigdy po nią ponownie nie sięgnęła. To zwyczajnie nie moje klimaty. Moje poczucie humoru jest dość specyficzne i akurat tutaj postawiło jasną i klarowną granice, co nie czyni mnie kimś, do kogo kierowany byłby ten tytuł. Tak więc jeśli opis Was zainteresował, oraz nie przeszkadza Wam, że „Wróżbiarze” to pierwszy tom, a drugi nie został u nas wydany, to śmiało sięgnijcie po tę książkę. Może akurat się okaże, że jest dla Was.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/06/wrozbiarze-libba-bray.html
„Wróżbiarzy” Libby Bray upolowałam podczas jednej z promocji. Pozytywne recenzje plus przepiękna okładka zrobiły swoje. Niestety, nie wszystko poszło tak dobrze jak się zapowiadało, ale od początku.
Postanowiłam skorzystać tym razem z opisu wydawcy, bo o dziwo wydaje mi się idealny.
„Lata dwudzieste w Nowym Jorku. Chłopczyce i tancerki rewiowe, jazz i dżin. Czasy po...
2015-05-10
Powiedzcie mi, że książka jest o wojnie i jest w niej romans, a możecie być pewni, że będę przynajmniej zaintrygowana. Jeśli wspomnicie dodatkowo o jakiejś promocji, cóż… To jedno z połączeń idealnych, które są zdolne mnie przekonać bym zabrała jakiś tytuł do domu. I tak właśnie było z „Altaną” Mary Nichols.
Helen Barstairs to brytyjska arystokratka, która w obliczu wojny odnajduje miłość, a przynajmniej tak jej się wydaje. Mimo, że jest już czyjąś żoną, a jej mąż walczy gdzieś we Francji, to uroczy Kanadyjski żołnierz zdobywa jej serce. Ich spotkania w altanie kończą się jednak tragedią. Helen jest w ciąży, jej ukochany wyjechał nie mając o tym pojęcia, a rodzice dziewczyny są zgorszeni zachowaniem swojej córki. Wyjście z całej sytuacji jest tylko jedno i łączy się niestety z oddaniem dziecka do adopcji. Mimo, że Helen tego nie chce, jest za słaba, by sprzeciwiać się ojcu. Jej życie zmienia się całkowicie w dniu, kiedy drobne ciałko jej córeczki zostaje wydarte z jej rąk. Nic już później nie jest takie samo. Laura Drumond pracuje w londyńskim szpitalu. Jest po uszy zakochana w pewnym przystojnym pilocie myśliwca. Ich ślub to kwestia godzin, jednak Robert ginie zanim udaje mu się stanąć na ślubnym kobiercu i wziąć za żonę ukochaną kobietę. Świat Laury rozpada się na drobne kawałeczki, których, jak się zdaje, nic nie będzie wstanie poskładać. Aż do chwili, gdy dziewczyna orientuje się, że pod sercem nosi jego dziecko. To zmienia wszystko. Dwie kobiety, dwa pokolenia, niezliczone sekrety, zabójcze tajemnice. Miłość, przyjaźń, I i II wojna światowa oraz altana, w której wszystko się zaczęło i w której nieoczekiwanie, wszystko potoczy się dalej.
Nie przepadam za obyczajówkami. Nie do końca rozumiem dlaczego tak jest, w końcu emocjonujące książki odbieram najlepiej, a obyczajówki często skrywają ogromne ich pokłady. Niemniej jednak najczęściej zamiast się ekscytować, zwyczajnie się nudzę. I początkowo tak było podczas czytania „Altany”. Prawdziwej wojennej akcji tam niewiele, a fabuła nie należy do najbardziej nieprzewidywalnych, wręcz odwrotnie. Po kilkunastu stronach w mojej głowie odrysował się ogólny zarys tego, jak wszystko może się potoczyć i muszę przyznać, że niewiele się pomyliłam. Jednak…
W którymś momencie zwyczajnie coś zaskoczyło. Bohaterowie zyskali moją sympatię i czytanie o ich perypetiach wcale nie bolało. Nawet ten masywny zbieg okoliczności dotyczący tak wielu aspektów, że czyni go to raczej mało wiarygodnym, w ogóle mi nie przeszkadzał. Autorka poruszyła wiele istotnych kwestii, które umiejętnie wplotła w fabułę tak, by stworzyć dyskusję, ale ocenę i wnioski z niej płynące pozostawić czytelnikowi.
To jedna z tych powieści, w których wady są zarówno zaletami, zależy jak na to spojrzeć. Przewidywalność całej historii z jednej strony jest tu minusem, ale równocześnie nie wyobrażam sobie, by można było to wszystko przedstawić inaczej. O wiele pewniejszą wadą jest tu przedstawienie niektórych wątków. Nie będę ich konkretyzować, by nie zdradzać zbyt wiele. Powiem tylko, że podczas gdy jedne z nich zostały dopracowane i przemyślane, drugie, wcale nie mniej ważne, zdają się napisane od niechcenia. Ta nierówność mi przeszkadzała i wielokrotnie spłycała cały wydźwięk powieści.
Podsumowując; być może „Altana” nie okazała się tak ekscytującą powieścią jakbym sobie tego życzyła. Być może była też zbyt przewidywalna. Przede wszystkim życzyłabym sobie również, by w tej książce o wojnie było jej więcej. To wszystko w ogóle nie ma jednak znaczenia, bo koniec końców jest taki, że nie jestem odpowiednim odbiorcą literatury obyczajowej, a pomijając wszystkie inne aspekty, „Altana” to powieść właśnie z tego gatunku. Mimo wszystko nie potrafię myśleć o niej źle. Wręcz przeciwnie, bawiłam się doskonale i kończyłam lekturę z uśmiechem satysfakcji na ustach. Ten tytuł po prostu ma to „coś”, które maskuje wszystkie wady i niedociągnięcia.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/altana-mary-nichols.html#more
Powiedzcie mi, że książka jest o wojnie i jest w niej romans, a możecie być pewni, że będę przynajmniej zaintrygowana. Jeśli wspomnicie dodatkowo o jakiejś promocji, cóż… To jedno z połączeń idealnych, które są zdolne mnie przekonać bym zabrała jakiś tytuł do domu. I tak właśnie było z „Altaną” Mary Nichols.
Helen Barstairs to brytyjska arystokratka, która w obliczu...
2015-04-14
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał udział (Wietnam, ofensywa Tet w 1968 roku), jest nie do opisania. „Słowo honoru” nie bez powodu jest lekturą obowiązkową w wielu college’ach w stanach, choć to, jak twierdzi autor, oprócz kilku ogólnych faktów - powieść całkowicie fikcyjna.
Ben Tyson to weteran wojenny wojny w Wietnamie. Zasłużony, odznaczony, ranny podczas akcji. Dobry mąż, ojciec, biznesmen. Wiedzie mu się dobrze, jest szczęśliwy, niezmiennie zakochany w swojej żonie. Wszystko w jego życiu układa się perfekcyjnie. Niestety tylko na pozór. Jak wielu żołnierzy Ben ma swoje tajemnice. Koszmarne tajemnice, których przysiągł nigdy nie wyjawić. I miał zamiar dotrzymać słowa. Problem w tym, że pisarz Andrew Picard wydaje książkę – „Hue. Zagłada miasta” w której znajduje się obszerny opis tego, jak żołnierze dowodzeni przez porucznika Benjamina Tysona wymordowali w wietnamskim szpitalu ponad setkę mężczyzn, kobiet i dzieci – pacjentów, żołnierzy, pielęgniarki, lekarzy… Ktoś złamał przysięgę milczenia, to jest jasne. Bardziej mglista jest natomiast przyszłość Bena. Jako porucznik, wedle wojskowego prawa, odpowiada za swoich ludzi, a zarzut morderstwa nie podlega przedawnieniu. Co gorsze, karą za podobną zbrodnie może być nawet rozstrzelanie. Opinia publiczna jest podzielona, tak samo jak środowisko wojskowe. Zbrodnia, która miała miejsce prawie dwie dekady temu dla wielu zdaje się zwyczajnie abstrakcyjna. Ben odmawia wyjaśnień, natomiast władze międzynarodowe domagają się sprawiedliwości. Proces jest nieunikniony, tak samo jak rozliczenie się z przeszłością.
Nic nie jest jednak tak oczywiste, jak można przypuszczać, skoro nie ma absolutnie żadnych fizycznych dowodów na to, że cokolwiek w tamtym szpitalu się wydarzyło. Słowo przeciwko słowu, a raczej domniemanie przeciwko milczeniu, bo Ben oficjalnie nie mówi nic. Zaledwie prywatnie daje kilka odpowiedzi, czym wprawia czytelnika w konsternacje. Z jednej strony mamy tu sympatycznego człowieka, typowego, szorstkiego wojaka o czułym sercu, z drugiej mężczyznę, który ewidentnie coś ukrywa i do samego końca nie bardzo wiadomo, jak go ocenić. Co stało się w tamtym szpitalu? Dlaczego istnieje więcej niż jedna wersja tamtego jednego dnia? Kto kłamie, a kto mówi prawdę? Kto jest tym dobrym, a kto złym, a może nie ma tu ani jednych, ani drugich…?
Szczerze mówiąc nie bardzo wiem jak powinnam się odnieść do „Słowa honoru”. Jak o tej książce napisać, by zachować dystans i obiektywizm, skoro wciąż szarpią mną sprzeczne emocje. Oceniać ją jako powieść, gdzie styl, bohaterowie i akcja mają znaczenie, czy może skupić się na aspektach psychologicznych i moralnych, które z pewnością ta książka posiada? Czy mam prawo oceniać głównego bohatera i wszystkich pozostałych, niby to fikcja, pamiętam, ale czy podobne rzeczy nie mogły, albo nawet nie wydarzyły się gdzieś indziej? Może nawet dzisiaj, gdzieś tam na świecie podobny koszmar właśnie się wydarza. To przerażające.
Myślę, że oceną tej historii pod względem moralnym mógłby się podjąć tylko i wyłącznie inny żołnierz, weteran wojenny, ktoś, kto poznał co to wojna na własnej skórze. Bo można sobie czytać książki, oglądać filmy, słuchać niezliczonych wojennych wspomnień, a i tak pewne kwestie na zawsze pozostaną gdzieś poza naszym zrozumieniem. I może skończę ten wątek słowami mojego nowego ulubionego adwokata (o nim później), tym bardziej, że sam autor również je przytacza w przedmowie:
„Coś panu powiem i będzie to największa prawda na temat wojny, panie Tyson. Ostatecznie wszystkie historie wojenne to gówno. Niezależnie czy opowiadają je generałowie, czy szeregowcy: to wszystko gówno. Od Iliady do Grenady: gówno. Nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć prawdziwej historii wojennej i nigdy takiej nie opowiedziałem, pan też nie.”
Co do kwestii technicznych… Nelson DeMille po raz kolejny spisał się świetnie. Uwielbiam jego styl. Bywa konkretny w chwilach, gdy liczy się pośpiech, zamieniając się w gawędziarza opowiadającego o smakach, zapachach i kolorach, gdy potrzebne to jest do wczucia się w miejsce, do którego nas zabiera. Autor stworzył niebywale wielowarstwowego głównego bohatera, przedstawiając go tak, by każdy z czytelników mógł go osobiście ocenić. Nie odnosi się do niczego, zadaje jedynie pytania, na które odpowiedzi znamy tylko my sami. Uwielbiam, gdy tak ciężkie tematycznie książki pozostawiają mi możliwość wyboru i niczego nie narzucają. Są przez to jeszcze bardziej naładowane emocjami, ale to tylko świadczy o nich dobrze.
Otaczający Bena ludzie, jego żona, syn, towarzysze broni, ludzie odpowiedzialni za przeprowadzenie śledztwa, obrońcy i oskarżyciele, przyjaciele i wrogowie – absolutnie wszyscy w tej książce to odrębne jednostki, które przeżywają wszystko na swój własny sposób. Jedni rozumieją z tego więcej, inni mniej, dla jeszcze innych to z kolei zaledwie kolejna mało chwalebna historia amerykańskiej armii.
Ale żeby nie było tak ciężko, poważnie i smutno, DeMille postanowił w tym całym koszmarze dorzucić mały promyk słońca w postaci adwokata Tysona – Vincenta Corvy. Dawno już się tak nie uśmiałam, co w obliczu całości bywało po prostu surrealistyczne. Nigdy nie zapomnę czytania pierwszej rozprawy. Pan Corva doprowadził mnie do głośnego śmiechu, a potem spoważniał i dostałam kolanem w brzuch. Taki właśnie jest Corva, zabawny do chwili, kiedy nie zapragnie dać ci w zęby.
Co do wad, to tak samo jak w przypadku „Szkoły wdzięku”, kwestie uczuciowe, stricte romansowe niekoniecznie są mocną stroną autora. Nie rozumiem po co je na siłę wciska, ale trudno, jestem wstanie mu to wybaczyć, choć akurat w tym przypadku jeszcze mocniej ten wątek namieszał w ocenie głównego bohatera. Być może taki był cel, a jednak miałam często poczucie niedosytu. Reakcje, emocje, uczucia – niby były, ale jakby pojawiały się znikąd. A może to po prostu typowe męskie podejście?
Podsumowując; „Słowo honoru” to przerażająca historia człowieka, który wcale się nie prosił o nic, co go spotkało, a jednak nie można go tak po prostu nazwać niewinnym. To historia o żołnierzach i wojnie jaka zebrała swoje żniwo w więcej, niż jednym znaczeniu tego słowa. Historia o miłości żony do męża, syna do ojca, patrioty do swojego kraju. Opowieść o honorze, dobru, złu – ponownie, w wielu jego odsłonach. Ta książka rozdzierała mi serce wiele razy. Choć toczy się dość niespiesznie, ciężko się oderwać, a ostatnie 200 stron (całość liczy ponad 600), zwyczajnie się połyka na raz. Czy muszę mówić, że poluję już na kolejne książki autora? ;)
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/sowo-honoru-nelson-demille.html
Nelson DeMille gościł na moim blogu kilka miesięcy temu, gdy zachwycałam się jego „Szkołą wdzięku”. W tamtej recenzji wspomniałam o służbie autora w wojsku, o tym, jak bardzo jego doświadczenia wpłynęły na realizm powieści opowiadającej o zimnej wojnie. I wciąż tak myślę. Niemniej jednak to, co autor był wstanie zrobić z historią dziejącą się w wojnie w której sam brał...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-24
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona raczej się nie dowiemy. Autor tej książki przedstawia nam jednak zupełnie inne spojrzenie na historyczną postać, która na łamach niejednej książki została uznana za niepoczytalną. Ale czy na pewno? Czy na pewno wszystko, co robiła było wynikiem rozwijającej się choroby? Czy na pewno zasłużyła na całe dziesięciolecia izolacji?
Mając szesnaście lat Joanna I Kastylijska nie była jeszcze uznana za szaloną. Gdy pojawiła się u boku Filipa II Pięknego, spadkobiercy rodu Habsburgów, ten stracił dla niej głowę, niestety niedosłownie. Piękna, dobrze ułożona, pasowała do niego idealnie. Ich małżeństwo zostało zawarte niemal natychmiast i początkowo było pełne pasji, miłości i szacunku. Jednak w świecie w jakim przyszło żyć Joannie nie było za wiele miejsca na prawdziwe, niczym niesplamione szczęście. Jej świat był światem intryg, układów i zdrad. Skorumpowany przez pieniądze, zniszczony przez nigdy niezaspokojoną potrzebę władzy, wypalił na szczęściu Joanny niebywale bolesne znamię. Ale problemy z mężem, który mimo wszystko, po swojemu, a jednak ją kochał, to było jeszcze nic. Prawdziwe problemy miały dopiero nadejść. Jej rodzeństwo, prawowici następcy tronu Hiszpanii umierają i nagle, zupełnie nieoczekiwanie, to Joanna staje się dziedziczką tronu. Tronu państwa, który dopuszcza na nim kobiecą władzę. Filip w ojczyźnie żony byłby tylko nic nie znaczącym mężem królowej. Liczne podszepty, szereg konspiracyjnych teorii, męskie, niebywale delikatne i latami rozpieszczane ego nie było wstanie znieść choćby myśli o takiej hańbie dla własnego imienia. Czego może dopuścić się człowiek zaślepiony chęcią posiadania? Co może zrobić mężczyzna, który niegdyś mocno kochał kobietę, jaka stoi na drodze jego ambicji? Cóż… Jeśli tym mężczyzną jest Filip II Piękny, może zrobić wszystko. Dosłownie wszystko. I tak też czyni…
Powieści tego typu, na pograniczu historycznych faktów i wyobraźni autora, od czasu do czasu cieszą się moją uwagą. Historia zawsze mnie ciekawiła, niestety od czasów podstawówki i wyjątkowego nauczyciela, który w poprzednim życiu musiał być celtyckim bardem, gdyż potrafił ożywić swoimi opowieściami nawet najnudniejsze historyczne wydarzenia, podchodziłam do niej z dystansem. Myślę, że Christopher W. Gortner, zupełnie jak mój dawny nauczyciel, już wcześniej zarabiał na życie słowem. Po przeczytaniu fenomenalnych „Wyznań Katarzyny Medycejskiej”, które również wyszły spod jego pióra, szczerze wątpiłam, że „Ostatnia królowa” może okazać się lepsza. A jednak się myliłam.
Tę książkę czytałam „na raty”. Kiedy zaczęłam ją pierwszy raz, moja fascynacja powieściami historycznymi słabła. Z premedytacją odstawiłam ją wtedy na półkę czując, że przeczytanie jej w tamtym czasie byłoby błędem. Nie poczułabym jej tak, jak powinnam. I chyba miałam rację, bo teraz brnięcie przez karty tej powieści było wstrząsające, poruszające i nie rzadko na tyle trudne, by zmusić mnie do dozowania sobie tych wszystkich koszmarnych wydarzeń.
Nie do końca wiem dlaczego akurat ta książka wywarła na mnie tak silne wrażenie. Autor doskonale potrafi oddawać kobiece emocje, wiedziałam o tym, a jednak w przypadku historii Joanny Szalonej te emocje przenikały przez strony i dźgały mnie w serce. Liryczność z jaką została opowiedziana ta makabryczna historia dopełniła tylko całości, czyniąc z tej książki coś więcej niż tylko opowieść o kobiecie, która mogła, ale wcale nie musiała być szalona. Która nawet jeśli zwariowała, to miała do tego pełne prawo, a nawet, powiem szczerze, zdziwiłabym się, gdyby okazało się kiedyś, że pozostała po tym wszystkim całkiem zdrowa. Nie wiem, czy ja przetrwałabym choć ułamek tego, co ona.
Zdaje sobie sprawę, że im dłużej piszę o tej książce, tym mniej ten tekst można nazwać recenzją. Powinnam wspomnieć o tym i o tamtym, odnieść się do wad i zalet, stylu, narracji. Ocenić niebagatelne opisy miejsc i strojów. Poziom kreacji bohaterów… Przytoczyć kilka przykładów "szaleństwa" Joanny, może nawet spróbować scharakteryzować grę w którą została wplątana. Zajęłoby mi to całe strony i potrwało kolejnych kilka tygodni – bo tyle czasu potrzebowałam by cokolwiek napisać o "Ostatniej królowej". Są bowiem książki, o jakich można mówić i mówić w nieskończoność – chwalić, bądź rozprawiać nad ich beznadziejnością. Są jednak też i takie pozycje, które odbierają większość słów, pozostawiając nas jedynie z całą masą emocji, z jaką niekoniecznie wiadomo, co zrobić. Wybaczcie mi więc, że na nich zakończę.
Podsumowując; „Ostatnia królowa” to historia pełna politycznych intryg, osobistych tragedii, skomplikowanych uczuć i źle ulokowanego zaufania. Autor w charakterystyczny dla siebie sposób spojrzał na historyczne fakty, prezentując nam nieco odmienny pogląd na życie i motywy Joanny Szalonej. Jak wspomniałam na początku, nigdy się nie dowiemy jak było naprawdę jednak to, w jaki sposób życie tej kobiety zostało przedstawione na łamach tej książki, jest bezsprzecznie warte poznania. Niezależnie od tego, czy interesuje Was historia, czy też nie, bo pomijając wszystko inne, „Ostatnia królowa” to przede wszystkim tragedia kobiety, która tak naprawdę chciała tylko kochać. Kochać swoją rodzinę, kochać swoją ojczyznę – kochać swojego męża…
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/ostatnia-krolowa-christopher-w-gortner.html
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-20
„Podwójne życie” Olivera Harrisa trafiło do mnie przypadkiem. Wiecie jak to jest: wchodzi się do księgarni, a tam cały stos książek po promocji w magicznych cenach nieprzekraczających 15 zł. Człowiek wtedy kompletnie głupieje i bierze wszystko, co chociażby ociera się o jego czytelnicze upodobania. Co tam research, co tam recenzję, przeczytam je jak wrócę do domu… Tak… Bywa, że tym sposobem można odnaleźć naprawdę świetne książki. Niestety zdarzają się również odwrotne sytuacje. Jak było w tym przypadku?
Nick Belsey pracuje w londyńskiej dochodzeniówce. Nie można go jednak nazwać najuczciwszym gliną na świecie. W dodatku ma problem z hazardem i alkoholem. Spłukany, zamieszany w sprawy w które nie powinien, jest jak najbardziej na wylocie z pracy. Niespodziewanie dostaje sprawę zniknięcia niejakiego Aleksieja Devereux, mieszkańca jednej z bogatszych dzielnic miasta. Po krótkim śledztwie Belsey wpada na szalony pomysł dzięki któremu będzie mógł uniknąć kłopotów. Wszystko za sprawą Devereuxa i jego pieniędzy. Problem w tym, że z biegiem czasu coraz bardziej staje się dla niego jasne, że nie tylko on interesuje się mężczyzną. Sprawy względnie szybko komplikują się do tego stopnia, że już nic nie jest pewne…
Nie lubię pisać recenzji książek tego typu. Książek, które nie wiem jak mam oceniać, bo przemknęłam przez wszystkie strony zupełnie obojętnie. Nie zżyłam się z głównymi bohaterami, choć nie mam im zbyt wiele do zarzucenia. Nie porwała, ani nie zaskoczyła mnie akcja, ale też nie bardzo mam pomysł na to, co można było zrobić inaczej. Nie widzę też problemu w stylu. Być może mogę odrobinę ponarzekać na odwołania do rzeczywistości – choćby policyjnych procedur. Pierwszy raz się spotykam, by jeden policjant, i to jeszcze taki, miał taką swobodę w dostępie do domu człowieka, który zaginął.
Pomijając ten jeden aspekt, książka ma pozornie wszystko, co powinna mieć. Kontrowersyjnego głównego bohatera, którego można polubić lub zapałać do niego antypatią, raczej zależy to od osobistych preferencji czytelnika. Mamy dość dobrze zapowiadającą się akcje, nie zauważyłam zbyt wielu niepotrzebnych dłużyzn. Fabuła jest zakręcona, skomplikowana, pełna szczegółów, które razem tworzą całkiem zgrabną całość. Mamy nawet wątek romantyczny dla miłośników sercowych uniesień. Wprawdzie dość ubogi, ale jest i w niczym nie przeszkadza.
Więc w czym problem?
Problem w tym, że nie wiem w czym jest problem. Może głupio to brzmi, ale za to idealnie oddaje moje uczucia. Nie potrafię wskazać konkretnej rzeczy, przez którą ta książka była dla mnie nijaka. Dlaczego nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, ani dobrych ani złych. Przeczytałam ją, odłożyłam na półkę i dzisiaj mało co z niej pamiętam, choć minął zaledwie tydzień. Gdyby nie to, że zawsze robię wcześniej notatki do recenzji, nie wiem, czy ośmieliłabym się ją w ogóle napisać.
Podsumowując; „Podwójne życie” to książka, której jak dla mnie po prostu zabrakło tego „czegoś”. Jest dobrze napisana, dobrze skonstruowana… Ale brakuje jej duszy. Dlaczego? Wciąż nie wiem. Może przez to, że w gruncie rzeczy nie znalazłam tu nic oryginalnego? Temat został przerobiony już na trylion sposobów, a autor nie pokusił się nawet o to, by jego główny bohater czymś się wyróżnił. Glin z problemami jest na pęczki. Bohaterów szukających łatwych wyjść z trudnych sytuacji również. Muszę też jednak wspomnieć, że to debiut i patrząc na tę książkę pod tym kątem, to autor zapowiada się całkiem dobrze. Nie polecam, ale też nie odradzam. Może to po prostu nie był dobry czas na czytanie tej książki? Możliwe.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/podwojne-zycie-oliver-harris.html
„Podwójne życie” Olivera Harrisa trafiło do mnie przypadkiem. Wiecie jak to jest: wchodzi się do księgarni, a tam cały stos książek po promocji w magicznych cenach nieprzekraczających 15 zł. Człowiek wtedy kompletnie głupieje i bierze wszystko, co chociażby ociera się o jego czytelnicze upodobania. Co tam research, co tam recenzję, przeczytam je jak wrócę do domu… Tak… ...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-07
David Baldacci to dla mnie wyjątkowy pisarz. Do dwóch z trzech przeczytanych przeze mnie powieści jego autorstwa zapałałam ogromną sympatią, przez co bez zbędnego medytowania sięgnęłam po kolejną jego książkę. Padło na „Manipulacje”.
Autor po raz kolejny udowodnił mi, że on i sensacja rozumieją się doskonale.
Nowa zimna wojna?
„- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.” Od tych słów zaczyna się cała historia. O północy w całych mediach aż huczy od opublikowanego filmiku człowieka, który twierdzi, że nie żyje. Co więcej… „- Takich jak ja są dziesiątki tysięcy - obwieścił światu. - Ich kości spoczywają w zmarzniętej tundrze Syberii i głębinach jeziora Bałchasz w Kazachstanie. Wkrótce zostaną ujawnione dowody. Kiedy mnie zabraknie, pojawią się inni, którzy podejmą walkę.” W krótkim czasie świat pochłania informacyjny chaos. Kim jest ten człowiek? O czym, do diabła, tak naprawdę mówi? „- Nadszedł czas, żeby świat poznał CAŁĄ PRAWDĘ! - wykrzyknął do kamery, a potem wybuchnął płaczem. - Mam na imię Konstantin. Miałem na imię Konstantin - poprawił się. - Dla mnie i mojej rodziny jest już za późno. Jesteśmy martwi. Moja żona i trójka dzieci nie żyją. (…)”
Shaw, agent specjalny zatrudniony nie do końca z własnej woli w międzynarodowej agencji wywiadowczej nie ma łatwego życia. Z jednej strony próbuje poukładać swoje życie prywatne u boku ukochanej kobiety, z drugiej odejść z agencji w możliwie jak najmniej bolesny sposób. Tylko czy Frank, jego przełożony i człowiek, z którym łączy go niemiła przeszłość, pozwoli mu tak po prostu odejść? Katie James, niegdyś wzięta reporterka wojenna, zdobywczyni dwóch Pulitzerów, dziś alkoholiczka pracująca w dziale nekrologów, spotyka Shawa w bardziej, niż specyficznych okolicznościach. To głównie dzięki niemu zdobywa szansę na ponowne wdrapanie się na sam szczyt dziennikarskiego światka. Pytanie brzmi tylko: jaka będzie za to cena? I wreszcie… Nicholas Creel, właściciel Ares Corporation – największy dostawca broni na świecie oraz jego prawa ręka, człowiek od brudnej roboty – Dick Pender. Co tych dwóch panów łączy z Shawem, Katy, Konstantinem i całym tym chaosem? Cóż… Musicie się sami o tym przekonać!
Przybliżenie fabuły w wypadku „Manipulacji” to bardzo ciężkie zadanie. Bardzo łatwo tu powiedzieć o jedno słowo za dużo, stąd ten nietypowy początek. To historia o pieniądzach, władzy, znaczeniu mediów – tym jak mocno na nas wpływają, z jaką łatwością nami manipulują. To również opowieść o poczuciu obowiązku, sprawiedliwości i jej braku. O problemach dnia codziennego i takich z górnej półki, na najwyższych szczeblach władzy.
Po raz kolejny Balddaci zaprezentował nietuzinkową zdolność kreowania wprost genialnych postaci. Uwielbiam sposób w jaki autor za każdym razem czyni z nich niemal żywych ludzi, którzy mogliby w każdej chwili wyskoczyć z jakiegoś ciemnego zaułka. Mamy superbohatera, bo czy agent specjalny agencji wywiadowczej może nim nie być? A jednak ten superbohater to przede wszystkim normalny facet, który tak samo mocno kocha, pragnie, nienawidzi jak każdy inny człowiek na świecie. Ma wady, słabości, mniejsze i większe demony. Ma też przeszłość, równocześnie banalną i wyjątkowo skomplikowaną. Niewielu jest takich autorów, którzy budując swoje postacie potrafią sprawić, że czytelnik przywiązuje się do nich niemal przy pierwszym spotkaniu. A jednak za każdym razem, gdy Baldacci prezentuje mi swoją sensacyjną stronę, zostaje z miejsca przyciągnięta do głównego bohatera, który nie daje mi o sobie zapomnieć jeszcze długo po tym, jak odkładam książkę na półkę.
Akcja powieści gna do przodu od pierwszej strony. Nie ma tu dłużyzn, autor nie marnuje czasu na zbędne opisy, jest konkretny i rzeczowy. Wykreowany przez niego informacyjny chaos sprawia, że bardzo długo zupełnie nie wiadomo o co tak naprawdę toczy się ta cała gra. Odpowiedzi wydają się oczywiste, a jednak w powietrzu wisi nieokreślone „coś”, co jasno sugeruje, iż sprawy nie mogą być aż tak proste. Nie w tych okolicznościach.
A potem, całkiem w stylu Baldacciego którego znam i uwielbiam, zaczynają spadać fabularne bomby. Jedna po drugiej. Booom! Booom! Booom!
Nie czytam chodząc. Czytam w wielu miejscach, również na stojąco np. w kolejce, ale nie chodząc. Dla tej książki zmieniłam swoje nawyki, bo dojechawszy na miejsce, nie byłam wstanie wysiąść z autobusu, schować książkę do torebki i iść do domu nie wiedząc, co dalej. To chyba mówi samo za siebie...
Niestety były też i te słabsze momenty. Gdyby zdarzyły się na początku lub gdzieś w połowie, pewnie bym nawet o nich nie pamiętała. Niestety największą wadą tej powieści jest sam finał. Wspominałam o spadających bombach, a jednak zabrakło mi tu tej ostatniej, największej. Sama końcówka to raczej formalność tak emocjonalnie stateczna, że kończy się czytać z poczuciem niedosytu. Potężnego niedosytu.
Podsumowując; pomimo braku fajerwerków podczas finału tej historii, „Manipulacja” Davida Baldacciego to kawałek naprawdę dobrej sensacji. Mało tego. To obraz tego, co może dziać się naprawdę na całym świecie. Choć wydarzenia w tej książce to czysta fikcja literacka, to jak twierdzi sam autor, wiele kwestii w niej zawartych jest prawdziwych. Nie będę ich nazywała, to mogłoby za wiele Wam powiedzieć. Powiem za to, że mnie wydarzenia tej książki dały wiele do myślenia.
Gorąco polecam! Ja tymczasem nie mogę się już doczekać, kiedy dorwę w swoje ręce drugi tom cyklu o Shawie – „Zbaw nas od złego”.
Moja ocena: 7/10 – byłoby 8, gdyby nie ten niewypał na końcu książki…
Nie zważajcie na tę okropną okładkę! To jakaś pomyłka… Ktoś, zaklepując jej projekt, musiał być chwilowo niepoczytalny, albo coś… ;)
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/manipulacja-david-baldacci.html
David Baldacci to dla mnie wyjątkowy pisarz. Do dwóch z trzech przeczytanych przeze mnie powieści jego autorstwa zapałałam ogromną sympatią, przez co bez zbędnego medytowania sięgnęłam po kolejną jego książkę. Padło na „Manipulacje”.
Autor po raz kolejny udowodnił mi, że on i sensacja rozumieją się doskonale.
Nowa zimna wojna?
„- Jestem trupem. Zostałem zamordowany.” Od...
2015-02-28
Szpiedzy raczej średnio mnie interesują. Długo miałam przed oczami wymuskanego Bonda… James’a Bonda… a ja od zawsze wolałam nieco „głośniejsze” i bardziej „krwiste” historie, i raczej prosta ciekawość popchnęła mnie do sięgnięcia po tę książkę. Nie to, by akcje agencji wywiadowczych nie mogły przyprawić o ciarki na plecach nawet najtwardszych. Po prostu wolę bardziej otwartą walkę, niż tę prowadzoną ukradkiem i po kątach. Jakkolwiek by nie była efektywna, wydaje mi się brudna i pozbawiona honoru. Może jestem po prostu naiwna? Pewnie tak. W końcu szpiegostwo to drugi najstarszy zawód świata i to znacznie mniej uczciwy od pierwszego – co zauważają również autorzy książki „Sylvia. Abentka Mossadu” czyli Ram Oren i Moti Kfir.
O Sylvii Rafael powstały nie małe legendy. Okrzyknięta najlepszą agentką Mossadu, ma na swoim koncie kilka „dobrych” uczynków. Poznajemy jej życie od czasów, gdy była tylko dziewczyną pełną ambicji i marzeń, aż po jej śmierć. Szukanie swojej drogi, spełnienie się w roli szpiega izraelskiego wywiadu, akcje, namiętności, poświęcenia. Wzloty i upadki. Życie i śmierć.
Jeden z autorów książki, Moti Kfir, również był agentem, w dodatku zwierzchnikiem Sylvi, co trochę tłumaczy mi tych kilka potężnych „ale”, które mam do tej książki. Wszyscy pragniemy być dobrze zapamiętani. Ludzie narażający swoje życie dla dobra kraju oprócz potrzeby czynienia czegoś dobrego, muszą mieć w sobie także i pewną dozę niezaspokojonej ambicji i kultu superbohatera rozpamiętywanego przez kolejne pokolenia. I myślę, że ta książka jest swoistym podręcznikiem patriotyzmu dla wszystkich chętnych wspomóc szeregi agencji. Co mam na myśli?
Wszystko w historii Sylvi jest albo czarne, albo białe. Nigdy nic, ani nikt nie zdaje się szary. Może być albo dobry, albo zły. I zgadnijcie jaka jest Sylvia i jej osławiona na całym świecie agencja oraz pracujący dla niej ludzie. Czytając miałam wrażenie, że mam w rękach tanią powieść, a nie historie kobiety, która przecież naprawdę żyła, naprawdę była agentką i naprawdę zrobiła kilka dobrych rzeczy. Być może nawet jej intencje były tak czyste, jak twierdzi ta książka? Nie wiem. Przez tą prostotę w kwestiach dobra i zła, słuszności i błędności – straciła swoją wiarygodność.
To żadna historia agentki Mossadu. Żadne większe ujawnianie sekretów „najskuteczniejszej agencji wywiadowczej świata”… To bajka tak sztucznie podkręcona chwytnymi hasłami, że nawet przy wielu wysiłkach z mojej strony, nie potrafię pozbyć się ze swojego tonu tej odrobiny sarkazmu, która przylepiła się do moich palców i nieodmiennie pomaga wystukiwać kolejne litery…
I chyba na tym zakończę. Być może nawet obrażę się na śmierć i nie dam tej książce żadnej oceny?
Podsumowując; tak, cóż… Ja naprawdę nie lubię, kiedy w podobnych książkach autor mi narzuca, co mam myśleć, czuć i jak budować swoje spostrzeżenia. Gdzie widzieć dobro, gdzie zło i co uważać za „zło konieczne”, a co za zaledwie inny rodzaj terroryzmu. To byłaby naprawdę genialna historia, gdyby autorzy trzymali się faktów, a nie bawili się w podniosłe opisy uczuć Sylvi. Skąd niby o nich wiedzieli? No tak, zapomniałam… Mossad najskuteczniejsza agencja wywiadowcza wie wszystko. Ach, i przecież agenci prowadzący również wiedzą o swoich agentach wszystko. Oni w ogóle wiedzą wszystko.
Strach się bać ;)
No dobrze, nie będę taka - moja ocena: 4/10 Ani to literatura faktu, chyba, że „faktu”, ani powieść szpiegowska. Nie wiem co to jest, ale choć czytanie samo w sobie nie bolało, to raczej wywołało u mnie tylko irytacje ^^
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Szpiedzy raczej średnio mnie interesują. Długo miałam przed oczami wymuskanego Bonda… James’a Bonda… a ja od zawsze wolałam nieco „głośniejsze” i bardziej „krwiste” historie, i raczej prosta ciekawość popchnęła mnie do sięgnięcia po tę książkę. Nie to, by akcje agencji wywiadowczych nie mogły przyprawić o ciarki na plecach nawet najtwardszych. Po prostu wolę bardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-23
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to fikcyjny kraj graniczący z Czeczenią. Dżamałudin i Zaur Kemirow to bracia, których wpływy sięgają dalej, niż tylko na jedno, jedyne miasto. Nie mogłoby być inaczej w kraju, w którym przemoc jest na porządku dziennym, a sprawiedliwość widziana jest całkowicie inaczej, niż widzi ją zachodni świat. Tu liczy się władza, a prawdziwą walutą jest tak naprawdę tylko to ile lub co jesteś wstanie zrobić, by osiągnąć swoje cele. Muzułmański naród i bez kłopotów z Czeczenami nie ma lekkiego życia, a jednak los dwójki braci komplikuje się jeszcze bardziej, gdy Czeczeni wysadzają szpital. Dżamałudin nie może tego tak zostawić. Pragnie zemsty i jest gotowy na wszystko. A kiedy Awar jest gotowy na wszystko, świat staje w ogniu.
„Pułkownik był odważnym człowiekiem, a mimo to po karku przebiegł mu dreszcz. Na własnej skórze przekonał się, czym jest Kaukaz i kaukaskie wioski: odpowiedzialność zbiorowa, powszechna milcząca nienawiść, która w dzień przemieniała twarze w nieprzeniknione maski, a w nocy przeradzała się w snajperskie kule.”
Mam niemały problem z oceną tej książki. Z jednej strony to genialna powieść o mentalności mieszkańców Kaukazu, wpływów Rosji na tę część świata i jej „sprawiedliwości” czy też „pokojowego nastawienia”. Z drugiej jednak to istny fabularny chaos. Pełno tu bohaterów i scen, które nie bardzo są całości potrzebne. Ta obszerna książka byłaby przede wszystkim o wiele bardziej zrozumiała, gdyby ktoś pokusił się o zredagowanie jej w odpowiedni sposób. Czytając miałam wrażenie, jakbym miała w rękach jedno z lepszych powieści, a jednak tych z rodzaju selfpublishingu. Oczywiście nie zarzucam nic wydawnictwu Feeria, a temu, które redagowało i wypuściło ten tekst jako pierwszy. Myślę, że zrobili tej książce wiele złego, bo choć zyskała rozgłos, nigdy nie stanie się czymś wybitnym właśnie przez to, że koszmarnie ciężko się ją czyta. Trudno czasem nadążyć za wydarzeniami, bohaterami i najdziwniejszymi zwrotami, określeniami czy nazwami. Wprawdzie mamy szereg przypisów, jednak nic to nie zmienia w ogólnym odbiorze powieści. Przynajmniej w moim odczuciu.
Julia Łatynina z pewnością potrafi pisać. Niekiedy jednak zostaje pokonana przez własną wyobraźnie i, jak mi się zdaje, własne demony, które pchnęły ją do napisania takiej, a nie innej powieści. Często odnosiłam wrażenie, że autorka nie mogła się zdecydować w jakiej formie pisać, więc pomieszała wszystko razem tworząc może i oryginalny, ale kompletnie nieprzyswajalny dla mnie tekst. Raz mamy liryczne, wręcz podniosłe opisy pełne uczuć, emocji i tylko na pozór oczywistych prawd, a na drugiej stronie sztywny opis wprost z jakiegoś wojennego reportażu. Nie zrozumcie mnie źle, obie formy są dobre do tej historii, lecz ta niekonsekwencja i skakanie z jednego tonu na drugi doprowadzała mnie do szału, utrudniając wczucie się w tą historię.
To, co uratowało tę książkę w moich oczach, to te momenty, kiedy autorka prawdziwie pozwoliła mi wniknąć w mentalność tamtych ludzi. Nie zszokowała mnie ich okrucieństwem, choć pewnie dla niektórych czytelników pewne sceny mogłyby stanowić coś nie do przejścia. Dla mnie były dopełnieniem obrazu, który tak pieczołowicie Łatynina próbowała odmalować. To wcale nie jest historia o złych ludziach, a takich, co nie wiedzieli, jak czynić dobro inaczej, niż przez zło, przemoc, krew i łzy. Pragnęli wszystkiego, co najlepsze dla swojego kraju, rodzin, może nawet świata, jednak rzeczywistość w jakiej żyli, w jakiej się wychowali oraz mentalność wszystkiego, co ich otaczało, przewidywało tylko jeden możliwy scenariusz. I on się dopełnił.
„Zaur nie wiedział, jak to się stało, ale fakt pozostawał faktem: zamiast wyniosłego chuligana, który najbardziej wierzył w swoje pięści, przed Zaurem stał zupełnie inny człowiek. Jego dusza zyskała stalowy kręgosłup wiary i dlatego nie mogła dłużej czołgać się czy kłaniać. Nowy Dżamałudin był groźniejszy i okrutniejszy od dawnego – ale stary Dżamałudin nie bał się niczego prócz śmierci, a nowy bał się Allaha.”
Podsumowując: „Ziemia wojny” mnie delikatnie zawiodła. Być może nie w samej treści, ale za to w jej formie. Przeczytanie tej książki zajęło mi kilka tygodni. Musiałam się niekiedy zmuszać, bo choć historia mnie zaciekawiła, to jednak przyjemność z czytania była raczej nikła. Szkoda, że nie poświęcono tej powieści odrobiny więcej uwagi. Gdyby choć trochę wygładzić ten tekst, to byłaby prawdziwie fenomenalna książka.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Ziemię wojny” Julii Łatyniny chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiły się pierwsze recenzje. Okładka tej książki pokonała racjonalność w czym pomógł także fakt, iż choć zawarta w tej powieści historia jest fikcyjna, to jednak można co nieco realności wyczytać pomiędzy wierszami. Szczególnie teraz, w obliczu wschodniego konfliktu.
Republika Awarii Północnej – Dargo to...
2015-02-15
„Dawno, dawno temu uwikłaliśmy się w romans z ogniem…” – od tych słów rozpoczyna się „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jedno zdanie stanowiło pewną obietnicę, którą autor złożył czytelnikom już na wstępie. Czy jej dotrzymał?
Na Amerykę (i nie tylko) spadają bomby atomowe. Nie jest całkowicie jasne kto rozpoczął ten koszmar, ale jedno jest pewne – już nic, nigdy nie będzie takie samo jak wcześniej.
To nie jest typowa postapokaliptyczna wizja zrujnowanego świata. Autor postanowił wpleść w fabułę odrobinę fantastyki, tak więc… Z ust martwego starca czarnoskóry zapaśnik słyszy dwa słowa: „chroń dziecko” i nie ma wątpliwości, o jakim dziecku mowa. Bezdomna kobieta nazywana Siostrą Nawiedzoną po znalezieniu pierścienia skrywającego w sobie tajemniczą moc, zostaje celem numer 1 dla obłąkanego stwora o tysiącu twarzy, chichoczącego złowieszczo na widok porozrywanych ciał. Młody chłopak ocalały z ruin potężnego bunkra, w towarzystwie pewnego pułkownika daje upust okrucieństwu, które jeszcze przed bombami dawało o sobie znać.
O „Łabędzim śpiewie” słyszałam wiele. Trochę trwało zanim książka do mnie trafiła, jednak z pewnością warto było na nią poczekać. Mimo obecnej w powieści fantastyki, która w wielu momentach wręcz wchodzi na pierwszy plan, odnosiłam często wrażenie, że to najbardziej realistyczna postapokaliptyczna historia, jaką miałam okazję czytać. Nie ma tu miejsca na sentymenty, ale też nie wszyscy od razu myślą tylko o sobie i swoim przetrwaniu. Są ludzie i ludzie, a każdy z nich stanowi odrębną jednostkę, która radzi sobie z rzeczywistością na swój własny sposób.
Mimo, że powieść w oryginale ukazała się w roku moich urodzin, czyli 1987, w ogóle nie czuć tego w tekście czy samej historii. Przyznam się, że dopiero po skończeniu książki zabrałam się za oglądanie pierwszych stron, tych typowo informacyjnych i to, co odkryłam mnie nieco zszokowało. Przeczytałam wiele recenzji „Łabędziego śpiewu”, ale jakoś ten jeden, jak dla mnie bardzo istotny szczegół mi umknął. Wciąż nie mogę uwierzyć, że ten tekst ma tyle lat co ja, a jednak nadal jest na czasie. To chyba samo w sobie świadczy o talencie autora.
Niestety, pomimo ogólnego zachwytu lekturą, nie dostałam absolutnie wszystkiego, na co liczyłam. Pomijając już nieco rozwlekły początek, ja po prostu nie potrafię w pełni wczuć się w książki, których „cel” nie jest jasno określony, bądź klaruje się bardzo powoli, by na koniec okazało się, że w pełni wyjaśni się dopiero w drugim tomie (albo i nie). Nie po raz pierwszy spotykam się z podobnym stylem prowadzenia fabuły, w końcu chociażby wielbiona przeze mnie "Piąta fala" Ricka Yanceya została napisana podobnie, a jednak "Łabędziemu śpiewowi" czegoś zabrakło. Nie umiem tego określić, ale to, co posklejało historię Yanceya, nie znalazło się w powieści MacCammona. Jakkolwiek więc podobał mi się klimat książki, czy jej bohaterowie, to jednak akcja zmierzająca do nieokreślonego „gdzieś tam”, odebrała całości przynajmniej jedną gwiazdkę. Dlaczego tak drastycznie?
Przez tą niemalże formę luźnych opowiadań, nie umiałam w pełni wczuć się w bohaterów i ich sytuacje. Jasne, każdy z nich do czegoś dąży itd., ale jako całość? Do czego to wszystko prowadzi? Mogłam bohaterów docenić, wzbudzali we mnie wiele emocji, wszystko jednak działo się nie na tym poziomie, co powinno. I nawet to tajemnicze poczucie zagrożenia, tak cudownie wplecione w całą historię, nie miało szansy odsłonić swojego prawdziwego potencjału. Być może w drugim tomie będzie z tym lepiej? Oby. Inaczej to będzie, niestety, tylko bardzo dobra seria.
Podsumowując; mimo, że Robert McCammon nie do końca spełnił wszystkie obietnice, to jednak zaprezentował się z naprawdę dobrej strony. Autora porównuje się do Stephena Kinga, żadnego z nich nie znam na tyle dobrze, by móc się do tego odnieść, niemniej jednak to McCammon wywołał u mnie niepokój i ciarki na plecach, a nie King. Być może „Łabędzi śpiew” po prostu mocniej wpasował się w moje gusta czytelnicze? Sami musicie to ocenić, do czego gorąco Was zachęcam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Dawno, dawno temu uwikłaliśmy się w romans z ogniem…” – od tych słów rozpoczyna się „Łabędzi śpiew” Roberta McCammona. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jedno zdanie stanowiło pewną obietnicę, którą autor złożył czytelnikom już na wstępie. Czy jej dotrzymał?
Na Amerykę (i nie tylko) spadają bomby atomowe. Nie jest całkowicie jasne kto rozpoczął ten koszmar, ale jedno...
2015-02-10
Książkę „Uczeń Diabła” Kennetha B. Andersena miałam na oku od dłuższego czasu. Zwlekałam z sięgnięciem po nią tylko dlatego, że nieszczęśliwie rzuciło mi się gdzieś w oczy stwierdzenie, iż historia ta kojarzy się z pewną naszą rodzimą pozycją, której niekoniecznie jestem fanką. Czas mijał, a ja nigdy nie zdołałam pozbyć się swojej ciekawości odnośnie tej powieści. Gdybym tylko dała się jej porwać wcześniej!
Filip Engell ma trzynaście lat. Jest miły, uczynny, dobrze się uczy, życząc każdemu wszystkiego, co najlepsze. Pewnego dnia, w wyniku wypadku samochodowego, umiera, choć nie był to jeszcze „jego czas”, ale ze śmiercią się nie dyskutuje, prawda? Tyle, że zamiast trafić do nieba, gdzie ewidentnie było miejsce Filipa, młody chłopak trafia do piekła. Zanim pomyłka zostaje wykryta, jest już za późno, by próbować coś odkręcić. Lucyfer nie ma na to czasu. Umiera i potrzebuje swojego zastępcy. Natychmiast. Dobroć, grzeczność i doskonałe wychowanie raczej nie pasuje do diabła, jakim chłopiec powinien się stać zanim zasiądzie na czarnym tronie. Tylko jak splamić tę anielsko dobrą duszę? Lucyfer nie byłby sobą, gdyby nie miał kilku pomysłów… Podczas gdy on planuje dla Filipa co róż to nowe testy mające na celu wyzwolić w nim zło, chłopiec zawiera nowe znajomości. Między innymi poznaje piękną diablicę Satinę. W jej towarzystwie przemierza piekło, odkrywając jego mniejsze i większe sekrety.
Co stanie się z aniołem przez pomyłkę wtrąconym do piekła? Czy specyfika tamtego miejsca obedrze jego dusze z całej dobroci, jaką w sobie ma, pozostawiając zaledwie brudne, ciemne plamy zła? Czy w istocie zasiądzie na tronie? Sami musicie się o tym przekonać!
Ogromnie żałuję, że czekałam tak długo z sięgnięciem po tę książkę. Dałam się wystraszyć jednemu zdaniu, które nawet nie było prawdziwe. Jasne, odnalazłam w niej wiele odniesień do naszej rodzimej produkcji (naprawdę nie chcę rzucać tytułami), ale porównywanie tych dwóch książek, to jak porównanie fiata 126p z masratti kubang, przynajmniej dla mnie. Wątpię też, by duński autor czerpał inspiracje akurat od pani xyz.
Nie da się ukryć, że „Uczeń diabła” to książka kierowana głównie do młodego odbiorcy. Filip ma w końcu trzynaście lat, a wykreowany przez autora świat, choć barwny, pełny, ale i okrutny, charakteryzuje się pewną dozą delikatności. Diabeł bywa wyjątkowo elokwentny jak na diabła, a grzechy są tu raczej drobne, dające do myślenia, niż prawdziwie wstrząsające.
Pomiędzy przygodami Filipa zostało wplecionych kilka życiowych lekcji. Czy zło jest zawsze złe, a dobro dobre? Czy kłamstwo jest zawsze sobie równe, a może liczą się również intencje? Co by było, gdyby świat był tylko biały, nie było czerni, a nawet szarości? I wreszcie, czy można pomiędzy tym wszystkim odnaleźć harmonie, pozostając jednocześnie dobrym człowiekiem, który w określonych sytuacjach potrafi docenić siłę jaką daje „zło”? To brzmi dziwnie i dwuznacznie, ale kiedy się o tym czyta, nabiera sensu.
Styl autora jest lekki, lecz bywają i takie momenty, gdy możemy się spotkać z większą lirycznością. Gdyby ta książka była kierowana do dorosłych pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest w niej odrobina moralizatorstwa. Niemniej jednak myśląc o niej jak o czymś, co za kilka lat przeczyta moja bratanica, już bym tego tak nie nazwała. To jedna z tych książek, która w szalonej fabule i odrobinę przekoloryzowanych bohaterach skrywają ważne lekcje.
Podsumowując; „Ucznia Diabła” powinnam przeczytać parę lat wcześniej. Wprawdzie to wciąż byłoby zbyt późno, a jednak myślę, że bawiłabym się wtedy na niej jeszcze lepiej. Tak czy inaczej, poznanie tej historii było szalenie przyjemną przygodą. Zawarty w książce humor być może nie doprowadził mnie do głośnego śmiechu, ale i tak przepłynęłam przez wszystkie te strony w ekspresowym tempie, doskonale się przy tym bawiąc.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Książkę „Uczeń Diabła” Kennetha B. Andersena miałam na oku od dłuższego czasu. Zwlekałam z sięgnięciem po nią tylko dlatego, że nieszczęśliwie rzuciło mi się gdzieś w oczy stwierdzenie, iż historia ta kojarzy się z pewną naszą rodzimą pozycją, której niekoniecznie jestem fanką. Czas mijał, a ja nigdy nie zdołałam pozbyć się swojej ciekawości odnośnie tej powieści. Gdybym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-07
Przyjaźń to piękna i cenna rzecz. Każdy z nas jej potrzebuje, nie ważne czy jesteśmy szczęśliwi w swoich związkach czy też nie. Od najmłodszych lat nawiązujemy znajomości, które pragniemy podtrzymać przez całe lata. Ludzie to zwierzęta stadne i oprócz nielicznych jednostek, wszyscy potrzebujemy mieć przy sobie kogoś na tyle zaufanego, by być wstanie powierzyć mu swoje tajemnice. Niestety nie wszyscy ludzie są godni naszej przyjaźni i powierzonego zaufania. I właśnie o tym opowiada książka „Gdy przejdziesz przez próg” Pauli Daly.
Historia Natty i Seana Wainwright jest być może pełna wzlotów i upadków, jednak jaka historia jest tego pozbawiona? Liczy się tylko to, że są w miarę szczęśliwym małżeństwem z dwójką cudownych dzieci. Kiedy jedna z córek trafia do szpitala podczas wycieczki do Francji, Natty natychmiast do niej jedzie, zostawiając męża i drugą córkę w towarzystwie zaufanej przyjaciółki - Eve. Jej obecność wręcz uspokaja rozchwiane emocje kobiety. Tylko, że Eve wcale nie jest ciepłą, troskliwą osobą, za jaką Natty ją uważa. Ma plan i ani myśli odpuszczać.
Gdy Natty wraca z córką z Francji okazuje się, że wszystko, co tak mocno kochała, już nie istnieje. Sean wdał się w romans z Eve i choć wydaje się skruszony i zbolały, to jednak uważa ich małżeństwo za skończone. Niemalże z dnia na dzień kobieta, której Natty bezgranicznie ufała, zajmuje jej miejsce w niemal każdym aspekcie jej życia. To budzi w Natty złość. Złość i żal. Demony jej przeszłości wychylają swoje brzydkie twarze, odkrywając tajemnice, które nigdy nie powinny być odkryte.
„Gdy przejdziesz przez próg” to moje pierwsze spotkanie zarówno z autorką, jak i cyklem Kobieca strona thrillera. Książkę kupiłam dość dawno, choć nie na tyle, by nie pamiętać jak przez pewien czas było o niej głośno. Przyznaję się bez bicia, że po raz kolejny dałam się porwać reklamie, ignorując ostrzeżenia własnej intuicji. Nie wszystko, co zapowiada się wspaniale, takie w istocie jest.
Bohaterowie to dla mnie bodajże najważniejszy aspekt czytanej książki. Jeśli oni wywołują u mnie emocje, dobre, złe – bez znaczenia, historia ma szansę się obronić. Jeśli nie wywołują żadnych z wyjątkiem irytacji, mamy problem. Poważny problem. Nawet najlepsza fabularnie historia nie jest wstanie mnie kupić. I niestety tak było w przypadku tej książki.
Natty, Sean i Eve, to główni bohaterowie. Oczywiście w powieści pojawiają się również inni, ale ta trójka przoduje. Żadne z nich nie wzbudziło we mnie uczuć, na jakie liczyłam. Ciężko ich też nazwać pełnokrwistymi postaciami. Nie zapałałam do nich sympatią czy antypatią. Przez większość czasu mnie po prostu irytowali. Ich zachowania często bywały irracjonalne i dziecinne. I choć to zabrzmi dziwnie, najnormalniejszą postacią wśród tej trójki była Eve, z którą ewidentnie coś jest nie tak. Jej zachowanie przynajmniej można jakoś wytłumaczyć...
Skoro bohaterowie byli nijacy, to może jednak zdarzył się cud i fabularnie zostałam zaskoczona? Niestety nie. Nie przypominam sobie ani jednej rzeczy, która by mnie zaskoczyła. Akcja jest przewidywalna i raczej daleka od thrillera.
A na sam koniec, jakby było mało minusów, mamy najgorsze zakończenie z możliwych. Rozumiem niedopowiedzenia, otwarte zakończenia, dwuznaczne zakończenia, ale to? To jest coś zupełnie innego. To zakończenie bez zakończenia. To coś, co wypadałoby rozwinąć w kolejnej książce (oby nie!), bo tak podpowiada logika. Choć z drugiej strony, logika nie jest mocną stroną fabuły, więc może jednak to ma jakiś sens? Jeśli tak, to chyba bardzo głęboko ukryty.
Zaczynając czytanie byłam prawdziwie podekscytowana. Z jakiegoś powodu „Gdy przejdziesz przez próg” kojarzyło mi się nieco z historią opisaną w „Grze z mordercą” Ali Knight, która ogromnie mi się podobała. Niestety te dwie powieści nie mają ze sobą wiele wspólnego. Już nawet nie chodzi o historię, a emocje towarzyszące ich czytaniu. A szkoda, myślę, że szanse były duże.
Podsumowując; „Gdy przejdziesz przez próg” Pauli Day, to książka, która mnie zawiodła. Liczyłam na porywającą lekturę, przygotowywałam się na emocjonalną karuzelę, a tymczasem dostałam zaledwie poprawny tekst, który spełniał się lepiej w postaci kołysanki, niż thrillera, przez który zarwę kilka nocy. Nie wykluczam, że wynikiem tego może być to, iż wolę jednak bardziej dynamiczne historie. Tak więc nie polecam, ale i nie odradzam. Myślę, że miłośnicy powieści obyczajowych byliby o wiele bardziej usatysfakcjonowani niż ci szukający emocjonującego thrillera.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Przyjaźń to piękna i cenna rzecz. Każdy z nas jej potrzebuje, nie ważne czy jesteśmy szczęśliwi w swoich związkach czy też nie. Od najmłodszych lat nawiązujemy znajomości, które pragniemy podtrzymać przez całe lata. Ludzie to zwierzęta stadne i oprócz nielicznych jednostek, wszyscy potrzebujemy mieć przy sobie kogoś na tyle zaufanego, by być wstanie powierzyć mu swoje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-19
„Neva” Sary Grant trafiła do mnie stosunkowo niedawno, jednak moją uwagę zwróciła już latem, gdy pierwszy raz poszukiwałam dystopijnych/antyutopijnych powieści. Przyciągnęła mnie okładka, plus całkiem intrygujący opis, tylko intuicja nie mogła się zdecydować, czy mnie do tej książki namawiać, czy raczej od niej odwodzić. Więc zwlekałam, aż książka niemal sama wpadła do koszyka zakupowego.
Tytułowa Neva wychowuje się w miejscu otoczonym kopułą chroniącą ludzi przed zewnętrznym światem. Zamknięta w niej społeczność tworzy swoje własne prawa i obowiązki. Ludzie są do siebie tak podobni fizycznie, że ci, którzy pragną choć trochę się wyróżniać, potrzebują tatuaży, jakichś znaków szczególnych na swoich ciałach. Podczas gdy w normalnym świecie dorośli chronią młodzież przed zgubnym pociągiem fizycznym, tutaj się do niego zachęca i kusi. Nie bez przyczyny. Rodzi się bowiem mało dzieci, a społeczeństwo zaczyna wymierać. Brakuje wszystkiego, choć rząd skrzętnie próbuje to ukrywać.
Grupa przyjaciół postanawia się zbuntować. Wymyślają chwytliwe hasło zarzucające władzom okłamywanie obywateli, po czym wypisują go farbą gdzie tylko się da. Od tego zaczynają się problemy. Nie można bowiem bezkarnie się buntować. Ludzie znikają, gdy to robią. Neva ma ich całą listę, a numerem 1 jest na niej jej własna babcia. Wcześniej zgrana paczka przyjaciół zaczyna się wykruszać, a Neva stoi gdzieś po środku tego wszystkiego, próbując zrozumieć własne uczucia. A te są skomplikowane. Z jednej strony Ethan, jej chłopak, z drugiej Braydon, chłopak jej najlepszej przyjaciółki Sanny, który całuje ją „przypadkiem”, albo „przez pomyłkę”, burząc tym samym zarówno swój jak i Nevy związek.
Książka ma zaledwie 319 stron, mogłabym ją przeczytać w trzy, góra cztery godziny, a jednak męczyłam ją jakieś dwa tygodnie. Pani Grant pisze w pierwszej osobie w dodatku w czasie teraźniejszym, co w ogóle mi się nie podobało. Czytało się dość opornie i wszystko zdawało się albo melodramatyczne, albo sztuczne. Owszem, jest wiele gorszych stylowo tekstów. Nie zmienia to jednak faktu, iż „Neva” zwyczajnie mnie wynudziła. Wręcz się cieszyłam, gdy dotarłam do końca.
Sądziłam kiedyś, że najgorzej jest wtedy, gdy książka ewidentnie nam się nie podoba. Kiedy nie dość, że jest coś nie tak z bohaterami, działającymi nam na nerwy, to jeszcze fabuła kuleje, nie wspominając już o koszmarnym stylu autora, tak zupełnie na dokładkę. „Neva” Sary Grant uświadomiła mi błędność tego zdania. Gorzej jest, kiedy książka nie wzbudza w nas absolutnie żadnych emocji poza ulgą, gdy dociera się do ostatniej strony i w końcu można ją odłożyć na półkę i o niej zapomnieć. Zapomnieć nie dlatego, bo tak właśnie chcemy, bo czujemy, że nie jest wprost warta naszej pamięci, a przez to, że nie ma w niej absolutnie nic, co pozwoliłoby nam pamiętać. Zła książka ma ostry wyrazisty kolor zawodu. Nijaka książka jest przeźroczysta, niewyraźna, zlewająca się z tłem, jakiekolwiek by ono nie było. Dla mnie „Neva” właśnie taka jest. Nijaka. Bez wyrazu. Założę się, że za miesiąc nie będę pamiętać nawet imion bohaterów, oprócz tej tytułowej. Albo nawet i nie to.
Banał, przewidywalność plus patetyczność podrasowana kilkoma wyniosłymi stwierdzeniami, mającymi za zadanie porazić czytelnika dojrzałością bohaterów. Tragizmem ich sytuacji itp… Na mnie w ogóle to nie podziałało. Co najwyżej zmusiło do nagminnego ćwiczenia gałek ocznych w przewracaniu oczami.
Podsumowując; niestety nie mam zbyt wiele dobrego do powiedzenia o tej książce. „Neva” Sary Grant ma piękną okładkę i to chyba tyle. Cała reszta jest nudna i przedramatyzowana. Nie ma w niej absolutnie nic, co byłoby warte zapamiętania. Nie wywarła na mnie żadnych emocji oprócz oczywistego znużenia. Pomysł nie był może zły, ale z pewnością zaprzepaszczony. Wszystko dzieje się tam za szybko, przez co brakuje wyrazistości tym nielicznym wydarzeniom, które prowadzą nas od punktu A do punktu Z. Być może kiedyś, w chwili premiery, gdy gatunek dopiero powoli się odradzał, to było coś. Dzisiaj jednak, na tle innych podobnych gatunkowo powieści, „Neva” w mojej ocenie jest całkiem blisko dna.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Neva” Sary Grant trafiła do mnie stosunkowo niedawno, jednak moją uwagę zwróciła już latem, gdy pierwszy raz poszukiwałam dystopijnych/antyutopijnych powieści. Przyciągnęła mnie okładka, plus całkiem intrygujący opis, tylko intuicja nie mogła się zdecydować, czy mnie do tej książki namawiać, czy raczej od niej odwodzić. Więc zwlekałam, aż książka niemal sama wpadła do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-28
„Pociąg do miłości” Davida Baldacciego, to trzecia książka tego autora, która znalazła swoje miejsce na mojej półce. Muszę przyznać, że kupiłam ją z ciekawości. Po lekturze „Dnia Zero” czy „Niewinnego”, romans napisany przez pisarza, który był mi znany z sensacyjnych historii w których o romantyzm ciężko, wydał mi się intrygującą przygodą. Wprawdzie opis wydawcy jasno określa książkę jako opowieść sensacyjno-obyczajową, ale cóż… dałam się porwać tytułowi.
Tom Langdon, były recenzent wojenny, wyrusza w podróż ekskluzywnym pociągiem Capitol Limited. Ma zamiar dotrzeć nim z Waszyngtonu do Los Angeles, gdzie czeka na niego jego dziewczyna, mają razem spędzić święta. Byłoby prościej pokonać ten dystans samolotem, jednak w wyniku kilku niefortunnych zdarzeń, Tom ma zakaz latania na terenie USA. Wszystko razem zmusza mężczyznę do próby spełnienia ostatniego życzenia zmarłego ojca, a mianowicie dokończenia historii, którą zapoczątkował niegdyś jego daleki krewny – sam Mark Twain!
Nawet się nie spodziewa, że podróż tym pociągiem zmusi go do konfrontacji z więcej niż jednym demonem jego przeszłości. Ze stratą, której nigdy ani nie zrozumiał, ani nie przebolał.
To nie będzie długa recenzja, bo też książka nie grzeszy objętością. Muszę przyznać, że uważam to za plus, gdyż w innym wypadku mogłabym mieć problem z przeczytaniem jej do końca. Ale od początku.
„Pociąg do miłości” okazał się diametralnie różny od tego, czego się spodziewałam. Baldacci przyzwyczaił mnie do szybkiej akcji, zwięzłych opisów pozbawionych dłużyzn, gdzie przeważają błyskotliwe dialogi. Tylko względem tych ostatnich się nie zawiodłam. Wszystko inne okazało się rozwlekłe i miejscami nudnawe. Tom poznaje historie wielu pasażerów, a także wieloletnich pracowników kolei. Z jednych można się pośmiać, inne wydają się zupełnie nieatrakcyjne, ale absolutnie wszystkie są przez głównego bohatera głęboko przeanalizowane. O czymś mu przypominają, do czegoś innego prowadzą… Bardzo długo nie do końca wiadomo, do czego autor w ogóle zmierza.
Nie jestem wielką fanką powieści obyczajowych i podejrzewam, że właśnie tu tkwi mój największy problem z całą tą historią. Bohaterowie sami w sobie są dobrze nakreśleni, choć chwilami zarówno przerysowani jak i odrobinę odrealnieni. Nie byłoby to jednak, przynajmniej tak myślę, zauważalne dla osób, które w podobnych klimatach gustują. Ja zwyczajnie się nudziłam, a kiedy w końcu akcja przyśpieszyła, było już za późno, by odzyskać moje uznanie.
Wątek romantyczny. Trochę się go bałam, bo już na okładce dostrzegłam zdanie informujące o trójkącie, a tych z całego serca nie znoszę. Na szczęście tym razem ów trójkąt nie podziałał na mnie alergicznie, co niestety nie oznacza, iż sam motyw romansu został przeze mnie kupiony. Było wiele naprawdę udanych momentów, ale i szereg takich, które wymuszały poirytowane westchnienia.
Stanowczo wolę Baldacciego w tej bardziej zadziornej odsłonie.
Podsumowując; mimo wszystko nie żałuję przeczytania tej książki i w żadnym razie nie uważam jej za swoistą pomyłkę, która nigdy nie powinna się przydarzyć. To po prostu pozycja, która nie trafia w moje gusta. Rzadko dobrze się bawię na obyczajówkach, a z romansem w ostatnim czasie nie potrafię się dogadać. Nie można jednak odmówić tej historii świątecznego klimatu. Jest intryga, nie jedna historia miłosna, a na koniec konfrontacja ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jestem przekonana, że wielu z Was „Pociąg do miłości” przypadłby do gustu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Pociąg do miłości” Davida Baldacciego, to trzecia książka tego autora, która znalazła swoje miejsce na mojej półce. Muszę przyznać, że kupiłam ją z ciekawości. Po lekturze „Dnia Zero” czy „Niewinnego”, romans napisany przez pisarza, który był mi znany z sensacyjnych historii w których o romantyzm ciężko, wydał mi się intrygującą przygodą. Wprawdzie opis wydawcy jasno...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
„Uzdrowiciel” Antii Tuomainena zapowiadał się wybornie.
„Kiedy nabrałem całkowitej pewności, że Johannie coś się stało? O czwartej w nocy, zbudzony szczekaniem sfory psów? Dwie godziny później, przy kawie, kiedy oczekiwanie na sen wymagało więcej wysiłku niż wstanie z łóżka? A może podejrzenie narastało wciągu dnia, gdy mechanicznie wykonując swoją pracę, spoglądałem co minuta na milczący telefon?”
Tapio Lehtinen to mało poczytny poeta. Nie ma szczęścia w zawodzie jaki sobie wybrał, co innego z miłością. Jego piękna żona – Johanna, dziennikarka helsińskiej gazety – stanowi centrum jego świata. Nic dziwnego, że ten świat, i tak ledwo trzymający się jeszcze w jednym kawałku, chwieje się w posadach, gdy Johanna nie daje znaku życia przez więcej niż dobę. To całkowicie do niej niepodobne. Tapio rozpoczyna własne śledztwo, nie ma co liczyć na policje – ta jest zajęta ważniejszymi sprawami. Okazuje się, że Johanna badała sprawę Uzdrowiciela – mordercy terroryzującego miasto. Ta informacja zmienia wszystko. Tym bardziej, że względnie szybko okazuje się, że tak naprawdę Tapio nic nie wie o kobiecie z którą się ożenił...
Antti Toumainen przedstawia nam obraz niedalekiej przyszłości, kiedy to świat pogrąża się w chaosie. Zmiany klimatyczne zaszły za daleko i nie da się ich odwrócić. Na nic ekologiczne domy, samochody, energia. Na nic segregowanie śmieci czy inne, drobne przejawy troski o przyrodę. To koniec. Świat umiera, a ludzie razem z nim. Przestępczość jest tak duża, że policja jako taka przestała mieć znaczenie. Ludzie giną na potęgę, ale nie ma kto ich szukać. Ich, czy też ich morderców.
Helsinki opisane przez autora to mroczne, niebezpieczne miejsce. Jestem pod ogromnym wrażeniem klimatu jaki udało się mu zbudować. Czułam chłód, deszcz i smród. Widziałam dzielnice biedy, te pozbawione prądu, podtopione, brudne, pełne chorób. Przed oczami stawały mi przerażające obrazy przyszłości, która wcale nie jest tak nierealna, jak może się wydawać. Toumainen nie puścił wodzy fantazji aż tak bardzo, by można było nazwać „Uzdrowiciela” typową dystopią jakich ostatnio tak wiele - tyle, że w wydaniu dla dorosłych czytelników. Nie odczułam tej fantastycznej nuty i za to należą się autorowi brawa.
„Ze wszystkich sił starałem się wyrzucić z głowy widok, jaki ujrzałem w mieszkaniu, ale jakoś nie mogłem. Zakrwawione włosy i pościel, ciemnobrunatne plamy na ścianach, małe ciałka przykryte kołdrami. O czym myśleli przed zaśnięciem? O zabawach w przedszkolu? O gwiazdkowych prezentach?”
Kolejnym aspektem jaki mnie zaczarował jest styl. Główny bohater, a zarazem narrator, jest poetą. Nic więc dziwnego, że w tekst wkrada się poetyckość. I to taka doza, by nie przytłaczała, a dopełniała całości. Jestem pewna, że dla niektórych może ona powodować wrażenie, jakby akcja się wlokła – może tak faktycznie jest – jednak dla mnie ważniejszy w tym przypadku był klimat. Wejście w umysł Tapio, widzenie świata jego oczami… Wielokrotnie miałam wrażenie, że siedzi obok mnie ze spuszczoną głową, wzrokiem utkwionym w podłodze i opowiada. Cicho, czasami monotonnie, czasami nieco żywiej i niekiedy, te momenty uwielbiałam najmocniej, podnosił głowę, patrzył mi w oczy, a ja mogłam w nich zobaczyć i usłyszeć w głosie na przemian gniew i strach. Taką pierwszoosobową narrację uwielbiam. Taką i tylko taką całkowicie akceptuję i jestem dla niej wstanie odmówić sobie widzenia historii również oczami innych bohaterów.
Im dalej, tym było lepiej. Pod koniec niemal się zachłysnęłam wszystkimi tymi plusami: klimatem, coraz mocniej wyczuwalnym napięciem, pokręconą tajemnicą, stylem, emocjami brzmiącymi w głosie Tapio… I mogło być tak cudownie. Mogło być wprost epicko. Niestety. Dostałam w twarz. Tapio wstał, splunął i wyszedł, a ja nie wiedziałam przez chwilę, co mu odbiło. Wciąż nie wiem. Takie jest to zakończenie. Zakończenie bez zakończenia. Wyjaśnienie bez wyjaśnienia. Finał bez cholernego finału. Nie, to nie seria. Nie, to nie zapowiedź mega cudownej kontynuacji. To po prostu takie zakończenie – z dupy – chciałoby się rzec… Ech! To frustrujące! Nie lubię takich zakończeń. Nie znoszę wręcz. To zniszczyło to dobre wrażenie, które budowało się wolno, ale z namaszczeniem, dbałością o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Podsumowując; być może problem tkwi tak naprawdę we mnie, może po prostu trzeba lubić tego typu zakończenia. Niedomówienia są świetne, niestety nie tak potężne, jak tutaj. Nie mogę jednak "Uzdrowiciela" całkowicie skreślić, bo Tapio zabrał mnie do miejsca, którego mam nadzieję nigdy nie zobaczę. Pokazał rzeczywistość, jakiej się po cichu boję. Zauroczył mnie swoją poezją i miłością do żony. I może właśnie dlatego ten policzek na koniec tak mnie zabolał?
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/07/uzdrowiciel-antti-tuomainen.html
Kryminały nie są moim ulubionym gatunkiem literackim, a jednak ciągle po nie sięgam. Albo jestem nienormalna, albo przeczuwam, że w końcu znajdę tak długo wyczekiwaną perełkę, zdołam się zachwycić i zakochać w jakiejś historii… Niestety. Częściej trafiam na słabizny, niż prawdziwie dobre kryminały. Co nie oznacza, że zamierzam przestać szukać.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Uzdrowiciel” Antii...