rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie wyszło z tego coś banalnego i zwyczajnie przerysowanego. Na koniec jeszcze coś, co cenię w niej najbardziej... Mia Sheridan nie lubi pośpiechu. Dla niej wszystko musi mieć odpowiedni czas i to właśnie dlatego "Calder. Narodziny odwagi" to zaledwie pierwsza część dwutomowej historii.

Na wstępie muszę zaznaczyć, że "Calder" to zupełnie inna historia od wszystkich poprzednich, które czytałam w wykonaniu Mii Sheridan. Autorka sięgnęła tu po trudny i specyficzny temat. Osadziła swoich bohaterów w niemal hermetycznie zamkniętej społeczności, oduczając ich wszystkiego, co nam jest dobrze znane. W Arkadii nie ma elektroniki. Nikt nie siedzi z głową pochyloną nad telefonem, nie śledzi nowych wpisów na facebooku, czy zdjęć wrzuconych przez rówieśników na instagrama. Młodzi chłopcy nie zaglądają na fora motoryzacyjne w poszukiwaniu informacji o najlepszych częściach do ich nowego samochodu, a dziewczyny nie spędzają całych godzin na oglądaniu makijażowych filmików na youtube. O nie. W tym świecie nie ma wyjść na zakupy, na obiad czy do kina.

Arkadią rządzi strach przed przepowiadaną apokalipsą i jeden charyzmatyczny mężczyzna, który zdołał ich wszystkich przekonać, że jego słowa są prawdą, że Bogowie do niego mówią, że go ostrzegają. Nie umiem sobie nawet wyobrazić życia w takim miejscu. Bez gorących pryszniców, internetu, KSIĄŻEK(!!!). Bez wolności słowa i myśli. Nie potrafię też zrozumieć ludzi, którzy dają wiarę takim wariatom jak Hector, przywódca sekty. Niestety bohaterowie „Caldera” nie są tylko fantastycznym wytworem wyobraźni autorki. Tacy ludzie istnieją naprawdę, bo problem sekt wciąż istnieje, wystarczy tylko trochę przeszukać internet, by odnaleźć szokujące artykuły na ten temat, co osobiście mnie przeraża.

Jedno, to wstąpić do takiej grupy jako dorosły, w pełni odpowiedzialny za siebie człowiek, ale zupełnie co innego się w niej urodzić. A tak właśnie jest z Calderem. On nie ma pojęcia co to życie poza Arkadią. Ma tylko strzępki informacji, które i tak ciężko mu jakoś poskładać w jedną całość, bo nigdy nic prawdziwego nie doświadczył. Wychowany w mocnej wierze o nadchodzącym końcu nie powinien mieć marzeń, pragnień czy planów. A jednak dzieje się inaczej, bo serce tego młodego mężczyzny bije coraz mocniej i mocniej na widok Eden, zakazanego owocu, przyszłej żony nikogo innego, jak samego Hectora.


Uczucie rodzące się pomiędzy Calderem i Eden to kwintesencja tego, co romantyczne i zwyczajnie słodkie. Nie ma tu zbyt skomplikowanych emocji, nie w tym sensie w jaki już nas do tego Mia Sheridan przyzwyczaiła. Problemy tej dwójki są zupełnie inne, a ich miłość, choć nie pozbawiona erotycznych uniesień, wydaje się niewinna, żeby nie powiedzieć czysta. I dla mnie było to coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Stety/niestety o wiele mocniej przywiązuje się do bohaterów, którzy mają swoje za uszami, a tego na próżno szukać w Calderze czy Eden. Oczywiście każdy ma jakieś tam wady, ale brak trudniejszej, skomplikowanej przeszłości daje o sobie znać. Co oczywiście może być ciekawe samo w sobie, bo autorka po raz kolejny wykazała się dokładnością w budowaniu swoich bohaterów i patrząc na to w taki sposób mogę ją tylko i wyłącznie pochwalić za realizm, który tak bardzo sobie upodobała.

Podsumowując; „Calder. Narodziny odwagi” to cudowny początek historii, która jak jestem pewna, jeszcze nie raz mnie zaskoczy, szczególnie po takim, a nie innym zakończeniu pierwszego tomu. Nieodmiennie jestem pełna podziwu dla autorki za to w jaki sposób buduje swoje historie. Zawsze marudzę, że w książkach tego typu wszystko dzieje się za szybko i właśnie ona jest przeciwwagą dla podobnych wniosków. Nie mogę się już doczekać kontynuacji!

Nie będę ukrywać, że do Mii Sheridan mam ogromny sentyment. Byłam jedną z pierwszych blogerek, którą zachwycił "Archer's Voice" (u nas wydany pod tytułem "Bez słów") jeszcze w 2014 roku. Od tej książki autorka jest dla mnie mistrzynią NA. Mistrzynią kreowania wiarygodnych bohaterów, wiarygodnych sytuacji. Nikt nie potrafi lepiej opisać trudnych emocji w taki sposób, by nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na „Zdradę” Marie Rutkoski czekałam z ogromną niecierpliwością, gdyż poprzedni tom ogromnie mi się podobał. Z miejsca pokochałam bohaterów, świat oraz pełną politycznych intryg akcję. No i wątek romantyczny jako istna wisienka na torcie. Ach! Ale to był pierwszy tom...

Niestety „Zdrada” podobała mi się mniej, co nie znaczy, że nie podobała mi się w ogóle. Podstawowym problemem jaki miałam z tą książką, to jej wolno tocząca się akcja. Wszystko inne jestem wstanie wybaczyć, niestety te jakże mozolnie rozwijające się wydarzenia sprawiły, że czytałam ją i czytałam... i nie mogłam skończyć.

Podczas gdy mogę docenić rozgrywki polityczne toczone na dworze, to do szału doprowadzali mnie w tym tomie główni bohaterowie. Ci sami, których tak pokochałam w „Pojedynku”. Ja naprawdę rozumiem niewygodne położenie w jakim się znaleźli. Kestrel poświęciła samą siebie dla wolności Arina i nagle wszystko między nimi stało się jeszcze bardziej skomplikowane. Prawdziwe uczucia nie mają prawa głosu, gdy chodzi o coś więcej niż ich dwoje. Zastanawiam się tylko dlaczego w takich chwilach bohaterowie nagminnie sami pogarszają i tak skomplikowaną sytuację. Dlaczego Kestrel nie może po prostu wyjawić Arinowi prawdy? Dlaczego ostentacyjnie, powiedziałabym nawet prostacko, próbuje go do siebie zniechęcić? Działać za jego plecami?

To jak... Kocham cię, ale za grosz ci nie ufam.

Arin w tym temacie nie jest też zresztą o wiele lepszy, bo on na odmianę zamiast pytać w prost, woli się domyślać, wyciągać najdurniejsze wnioski z możliwych i w ogóle nie ufać intuicji, która przecież podpowiadała mu dobrze.

No i co to za zakończenie?! Jak ja nie znoszę czegoś takiego. Zawsze w takich chwilach mam ochotę odnaleźć autora i wydusić, nawet siłą, kolejny tom. Już. Teraz. NATYCHMIAST. I pomijając mój ton – tak, zaliczam to na plus powieści.

Kolejnym, ogromnym plusem, jest temat niewolnictwa. Mogłabym poświęcić całą recenzję temu jednemu tematowi, bo jak dla mnie był jednym z największych atutów „Zdrady”. W „Pojedynku” mieliśmy do czynienia z poniżanymi, wykorzystywanymi sługami – bez domu, bez nadziei, bez tożsamości. Drugi tom prezentuje nam mały, pozorny w wielu aspektach wyłam. Arin i jego ludzie są wolni. Nikt nie stoi nad nimi z batem. Nikt nie każe wycierać podłogi, czyścić ubłoconych butów, czy podawać do stołu. Nie, nie... Niewolnictwo w „Zdradzie” weszło na inny poziom. Teraz wygląda jak wolność, choć w ogóle nią nie jest. Ludzie mogą robić co chcą i jak chcą o ile nie przekraczają granicy wyznaczonej przez cesarza. Nikt ich nie szanuje. Nikt się z nimi nie liczy. Nie tak naprawdę. Są jak małpy w cyrku... Wzbudzają skrajne emocje – od prostej ciekawości, przez fascynacje, na obrzydzeniu kończąc. To bodajże jedyny wątek historii Kestrel i Arina, który utrzymał swój wysoki poziom.

Podsumowując; „Zdrada”, mimo zbyt wolnej akcji i kilku problemów z głównymi bohaterami, to wciąż kontynuacja, która była warta spędzonego z nią czasu. Uwielbiam świat wykreowany przez Marie Rutkowski. Uwielbiam to, co zrobiła z tematem niewolnictwa, jak go dopracowała i jak skupiła się na małych, pozornie nic nie znaczących szczegółach, które tak naprawdę budują cały klimat powieści. Pomijając całe marudzenie, wciąż niecierpliwie czekam na kontynuację, a serię gorąco, gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/zdrada-marie-rutkoski.html

Na „Zdradę” Marie Rutkoski czekałam z ogromną niecierpliwością, gdyż poprzedni tom ogromnie mi się podobał. Z miejsca pokochałam bohaterów, świat oraz pełną politycznych intryg akcję. No i wątek romantyczny jako istna wisienka na torcie. Ach! Ale to był pierwszy tom...

Niestety „Zdrada” podobała mi się mniej, co nie znaczy, że nie podobała mi się w ogóle. Podstawowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie nic w tym złego. Dobry romans nie jest zły. Tylko właśnie, pod warunkiem, że jest dobry, a z tym, niestety, czasem ciężko.

Czasem odnoszę wrażenie, że największe szanse na moje uznanie mają romanse historyczne, do których mam ogromną słabość. Jestem im wstanie wiele wybaczyć, wiele zaakceptować, na jeszcze więcej przymknąć oko. Naiwność, wyolbrzymianie problemów, sławne "chcę, ale nie mogę" – chyba właśnie takie były wtedy czasy i jakoś łatwo mi to przełknąć. Tymczasem gdy akcja dzieje się w teraźniejszości, zaczynam ględzić i to, co w romansach historycznych spływa po mnie jak po kaczce, tu doprowadza mnie do szału.

Na szczęście nie w przypadku "Ugly Love". Nie wiem, czy to był zwyczajnie dobry czas na ten tytuł, czy też Hoover nie bawiąca się w specyficzne traumy typu tej z "Hopeless", trafia do mnie lepiej. "Ugly Love" nie uniknęło kilku słabych momentów, ale było ich na tyle mało, bądź były na tyle mało znaczące, że nie warto się nad nimi rozdrabniać. To romans z bohaterami zaczynającymi swoją dorosłość, a więc i wspomniana naiwność jest tu zrozumiała.

Odniosłam jednak wrażenie, że bohaterowie książki, nie tylko Miles i Tate, są tu odrobinę przeidealizowani. Wiecie, wykształceni, młodzi, odnoszący sukcesy w pracy, ambitni, piękni i nad wiek dojrzali – przynajmniej pod niektórymi względami. To trochę burzy ich wiarygodność, może też denerwować, bo nie wiem jak Wy, ale ja mam po dziurki w nosie bohaterów, których jedynymi wadami jest ich trudna przeszłość, a co za tym idzie – problemy emocjonalne. Tak więc pod tym względem Hoover się nie popisała, nie wykazała się oryginalnością, nie złamała utartego schematu...

A jednak stworzyła bohaterów, których da się lubić, z którymi można się emocjonalnie związać, którym albo się dopinguje, albo źle życzy. To wszystko potwierdza, że odgrzewane kotlety czy trzymanie się schematu nie musi być czymś złym, gdy tylko się potrafi to odpowiednio opisać. I muszę przyznać, że Hoover to wyszło.

Jej pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym wróżyła mi na początku wszystko, co najgorsze, tymczasem autorka zupełnie nie zaskoczyła. Być może jej styl nie nazwałabym wybitnym, ale przynajmniej wie jaka powinna być różnica pomiędzy głosami. A głos Tate to zupełnie co innego niż głos Milesa. Hoover wzięła nawet pod uwagę wiek swojego bohatera, za co mam ochotę ją uściskać. Miles brzmi inaczej w wieku 18 lat, gdy jest jeszcze młody i naiwny, i inaczej, gdy mija już kilka lat, a jego doświadczeń jest więcej i są stanowczo bardziej mroczne. Ta różnica, tak pięknie widoczna, to zwyczajnie coś cudownego. Gdyby tak każdy autor piszący w pierwszej osobie to potrafił, nie musiałabym wiecznie marudzić na ten temat... Brawo Hoover!

"Ugly Love" jest mimo wszystko pełna delikatnego humoru, potrafi też rozpalić wyobraźnie czy także doprowadzić do łez. Daje również do myślenia, bo chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tej "brzydkiej strony miłości". Każda miłość ma swoją ciemną stronę i w tej książce jest to bardzo dobrze zobrazowane.


Podsumowując; "Ugly Love" to cudowna, niezobowiązująca, a jednak i angażująca uczuciowo lekturą. Śmiałam się z bohaterami, wściekałam się z nimi, ale i na nich. No i doprowadzili mnie też do kilku łez, a to już coś. I cieszę się ogromnie, bo po lekturze "Hopeless" bałam się sięgać po inne książki Coleen Hoover, nawet wówczas, gdy na gorący romans miałam ochotę. Na szczęście "Ugly Love" udowodniło mi, że nie mam się czego bać.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/ugly-love-colleen-hoover.html

Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.

Międzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza materia przez którą mój ulubiony kapitan nie ma chwili spokoju – brzmi niejako znajomo. Technologia pomieszana z religią – nadal jestem pod wielkim wrażeniem tego połączenia.

Pojedynek na szpady w stanie nieważkości i cała historia z tym związana dodała jednak tej książce tak wiele smaczku, że do samego końca czułam ten cudowny, specyficzny dla tego świata klimat.

Science fiction rządzi się swoimi prawami, a połączenie tego z kulturą rodem z XVII-XVII wieku wypada w mojej ocenie fenomenalnie. To tak, jakby przenieść dawną hiszpańską arystokrację daleko w przyszłość, zaszczepić w nich technologię, ale pozostawić im ich starodawną mentalność. Dodanie do tego wszystkiego mocnego, religijnego wątku stworzyło coś wyjątkowego. I właśnie to sprawia, że uniwersum stworzone przez Dębskiego jest tak intrygujące.

Nie można też zapominać o Sebastianie Lermie, choć to kapitan Samuels prawdziwie skradł moje kobiece serce. Gdy Aidan za jego rozkazem bada tajemnicze skupisko energii, Lerma musi sobie radzić z intrygami i walką o własne stanowisko przez co nie ma w tej książce czasu na nudę.

Na koniec kilka słów o stylu autora... Bardzo trudno jest wpleść w tekst przekleństwa w taki sposób, by pomagały budować charakter bohatera, potęgowały jego emocje w danej sytuacji, a przy tym nie odstraszały i nie raziły. Rafałowi Dębskiemu wyszło to znakomicie, uczynił z przekleństw swoich pomocników i wyszło to książce na dobre. Ekipa Samuelsa nie byłaby taka sama bez nich!

Co mogłabym zaliczyć do wad? Brak wątku romantycznego, choć jest z kim, gdzie i jak! Podczas czytania moja wyobraźnia szalała i w myślach pytałam autora dlaczego nie pociągnął danej sceny/myśli Samuelsa nieco dalej... No co ja poradzę na to, że jestem kobietą, romantyczką i gdzie się tylko da dostrzegam "możliwości"? Rozumiem jednak, że to nie ten typ powieści, więc i ta wada tak naprawę jest tylko delikatnym minusem, drobną rysą na całości, której absolutnie nie należy brać pod uwagę chyba, że szuka się romansu.

Podsumowując; czytanie „Żaru tajemnicy” było kolejną fascynującą podróżą do świata, który jednocześnie mnie przeraża i fascynuje. Momentami zabawna, momentami przerażająca. Pełna akcji, politycznych intryg i prywatnych porachunków. I wszystko to w doborowym towarzystwie. Z pewnością przypadnie do gustu fanom gatunku, ale i nie tylko, bo to nie tylko science fiction. W tej historii jest tak wiele innych wątków, poruszanych kwestii i problemów, że każdy może tu znaleźć coś dla siebie.

Gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/rubieze-imperium-tom-2-zar-tajemnicy.html

Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.

Międzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznę od tego, że pierwszy raz miałam do czynienia z taką książką... I nie bardzo wiem, jak ją zrecenzować. "Ja, Ty, My" Lisy Currie, to bowiem wspaniała historia, którą każdy może napisać po swojemu, a jej bohaterowie, to właściwie my sami plus kilka szczególnych dla nas ludzi.

Postanowiłam zabrać tę książkę do pracy, co było ryzykowne z mojej strony, ale cóż, raz się żyje. I cóż, pierwszego dnia zrobiła taką furorę, że nie wiem, kiedy nam zleciało tych 8h. Była 8:00, a zaraz potem 16:00 i zbieraliśmy się do wyjścia. To był jeden z najzabawniejszych dni odkąd zaczęłam tam pracę i to nie tylko dla mnie... Książkę nosiłam ze sobą przez następne dwa tygodnie i zdążyliśmy ją uzupełnić niemal całą. Wliczając w to nawet napisanie krótkiego opowiadania o naszych początkach – jestem dumna z tego tekstu! Wojownicze Dragonki rządzą! ;) Być może plastycznych zdolności nie mamy, ale nie można mieć przecież wszystkiego!

Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że po uzupełnieniu tych kilkudziesięciu stron, to naprawdę Nasza książka. Nasza, bo tyko My prawdziwie zrozumiemy to, co zdecydowaliśmy się w niej ująć. I kiedy za parę lat znajdę ją na półce, otworzę i zobaczę to wszystko – z pewnością się uśmiechnę na wspomnienie tamtych dni, tamtych ludzi i tego, jak doskonale się bawiliśmy zapełniając jej strony nami samymi. Naszymi powiedzeniami, głupim żartami, które śmieszą tylko nas, dziwacznymi przyzwyczajeniami, tym, co w nas dobre i złe.

Wybierając swoich współpracowników na współautorów tej książki wiedziałam, że w takim towarzystwie będziemy się dobrze bawić i podołamy zadaniu. Nie sądziłam jednak, że wymusi to na nas tyle niespodziewanych tematów do rozmowy, że poznamy się dzięki niej jeszcze lepiej i polubimy bardziej. Ale tak się stało.

Podsumowując; książka "Ja, Ty, My" mnie pozytywnie zaskoczyła. Trochę się bałam, że ja i moi współpracownicy możemy być odrobinę za starzy na takie rzeczy, ale bardzo szybko zrozumiałam, że w każdym z nas wciąż się kryje małe dziecko głodne zabawy. A właśnie o zabawę w tym tytule chodzi.

I jako, że Master Team, którego jestem członkinią, bawił się cudownie, "Ja, Ty, My" dostaje od Nas ocenę: 10/10

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/02/ja-ty-my-lisa-currie.html

Zacznę od tego, że pierwszy raz miałam do czynienia z taką książką... I nie bardzo wiem, jak ją zrecenzować. "Ja, Ty, My" Lisy Currie, to bowiem wspaniała historia, którą każdy może napisać po swojemu, a jej bohaterowie, to właściwie my sami plus kilka szczególnych dla nas ludzi.

Postanowiłam zabrać tę książkę do pracy, co było ryzykowne z mojej strony, ale cóż, raz się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mam słabość do książek opartych na mitologii. Od zawsze intrygowali mnie dawni Bogowie, magiczne rytuały, cała ta pogańska otoczka. Niestety przyzwyczaiłam się już do pewnego schematu w historiach tego typu, dlatego też spotkanie z „Xięgami Nefasa” nie do końca było udane.

Jednym z głównych powodów przez które nie jestem tak zachwycona lekturą jak mogłabym być, jest zwyczajne zaburzenie proporcji. Miał być pogański Bóg i był, owszem, ale niestety został zdominowany przez losy kronikarza, polityczne gierki oraz około romansowe tematy. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż dobra historia, zaledwie dla mnie za mało skupiona na samej fantastyce. Niby ona ciągle jest, bo w końcu od wspomnianego rytuału wszystko się zaczęło, a jednak jest niemal tak, jakby tego jednego wątku w ogóle nie było. To tak naprawdę historia walki o władzę, bratobójczej wojny, miłości pozbawionej szans... Intrygi są tu na porządku dziennym i ciężko kogokolwiek nazwać prawym. I to, samo w sobie, również brzmi świetnie. Niestety nie tego oczekiwałam i nie na to miałam ochotę.

No i jest jeszcze główny bohater. To, że mam problem z pierwszoosobową narracją już nawet mnie nie dziwi, jednak w przypadku tej książki chodziło o coś więcej. Głos Nefasa wydał mi się niekiedy sztucznie podniosły, wręcz nienaturalny. Rozumiem, że autorka chciała wzmocnić autentyczność swojego bohatera, być może Wam to nie będzie przeszkadzać, wręcz odwrotnie, pozwoli się wczuć, ale dla mnie ten zabieg okazał się gwoździem do trumny Nefasa. Nie zdołałam go polubić, momentami mnie irytował, a to jak przedstawiał resztę bohaterów nie pozwoliło mi się zżyć także z nimi. To ten typ książki w której mam pewność, że gdyby została napisana w trzeciej osobie, moje odczucia byłyby zupełnie inne.

No i mam problem. Z jednej strony jest główny bohater, głos, przez który nie czytało mi się tej książki tak dobrze jak bym chciała. Jego rozterki ani trochę nie angażowały mnie emocjonalnie, przez co nie zdołałam do końca poczuć opowiadanej przez niego historii. Z drugiej strony jednak jest Trygław, Bóg, który teraz jeszcze mocniej mnie intryguje. Trójka dzieci, których los połączył... "Trygław splata i Trygław rozplata" - to zdanie jest takie proste, a jednak skrywa w sobie ogromną, ogromną moc. Mam wrażenie, że to, co najlepsze w tej historii jest wciąż przed nami.

I na to liczę!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/02/xiegi-nefasa-magorzata-saramonowicz.html

Mam słabość do książek opartych na mitologii. Od zawsze intrygowali mnie dawni Bogowie, magiczne rytuały, cała ta pogańska otoczka. Niestety przyzwyczaiłam się już do pewnego schematu w historiach tego typu, dlatego też spotkanie z „Xięgami Nefasa” nie do końca było udane.

Jednym z głównych powodów przez które nie jestem tak zachwycona lekturą jak mogłabym być, jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku. 

Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam słabość do gier komputerowych, a science fiction nieodmiennie mnie fascynuje. Byłam pewna, że to książka dla mnie. Tymczasem czytanie tej powieści było drogą przez mękę. Zacznijmy od tego, że zanim w fabule cokolwiek ruszyło, o mały włos nie umarłam z nudów, znużona wewnętrznymi monologami głównego bohatera czy opisami tego, jak to w gronie swoich przyjaciół prowadzi kolejną wirtualną rozgrywkę. 


Gdy fabuła w końcu przyśpieszyła, na tapetę wyszedł kolejny z monstrualnych problemów tej książki. Przez większość czasu nie miałam pojęcia o czym Zack mówi. Ilość porównań do książek, filmów, gier, konkretnych postaci i sytuacji w jakich byli i co wtedy czuli... Jest zatrważająca. I o ile w tym kontekście znajduje się ktoś taki jak Clark Kent, to jeszcze jako tako potrafiłam sobie coś wyobrazić i zrozumieć do czego pije główny bohater. Bywało jednak, i to nazbyt często, że odpowiedzi na pytanie "o co mu chodziło", czy "co miał na myśli" musiałam poszukiwać w ogromnym mózgu wujka Google. To było wkurzające... I to do tego stopnia, że w końcu odpuściłam. Co gorsze, podobna sytuacja tyczy się również innych bohaterów. Oni wszyscy zdają się być z innej bajki niż ta moja... 

Choć bardzo chciałam, nie zdołałam polubić Zacka, ani jego kompanów. Może dlatego, że większość z ich luźnych rozmów była dla mnie bełkotem? Tak czy inaczej, nie zdołałam się z nikim zżyć. Wręcz odwrotnie. Niekiedy doprowadzali mnie do szału. 

Myślę, że sama fabuła "Armady" to najmniejszy problem. Historia Zacka, choć momentami przewidywalna, może się podobać, może ekscytować i chwytać za serce. Niestety, jeśli chodzi o mnie – nie w tej formie. Dotarłszy do ostatniej strony czułam ulgę, że to już koniec. Ulgę i żal, bo zapowiadało się tak bardzo, bardzo dobrze, niestety nic z tego nie wyszło. 

Podsumowując; "Armada" to zwyczajnie książka nie dla mnie. Nie odnalazłam tu nic dla siebie, choć sądziłam, że będzie wręcz odwrotnie. Jak się okazało, o grach, filmach i ogólnie latach 80' wiem zbyt mało, by móc ją docenić...

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/armada-ernest-cline.html

Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku. 

Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ja i horrory nie idziemy w parze. Do tego stopnia, że końcówki "Paranormal Activity I" do dzisiaj nie jestem wstanie obejrzeć, taki ze mnie cykor. Wprawdzie zerkam w stronę tego gatunku nieśmiało i z zaciekawieniem, ale boję się, że się będę bała czytając i koło się zamyka, bo bać się nie lubię. Szczególnie, gdy w grę wchodzą złe duchy i opętania. Tak więc czytając opis książki "Złe dziewczyny nie umierają" autorstwa Katie Alender tylko się wzdrygnęłam z myślą: "O nie... To nie dla mnie". Tylko, że coś mi nie dawało spokoju. Wiecie, ten specjalny zmysł wyczuwający wyjątkowe książki.

Mimo wszystko byłam przygotowana na kompletną porażkę, tymczasem dostałam powieść, która przyprawiła mnie o dreszcze i kompletnie pochłonęła. Alexis pokochałam od pierwszej sceny. Jej sarkastyczny ton i cięte riposty zmuszały mnie do parskania śmiechem, co skutecznie rozładowywało napięcie. Przynajmniej na początku, bo im dalej w fabule, tym atmosfera stawała się gęstsza, a ja przy każdym dziwnym dźwięku w mieszkaniu patrzyłam na kota... Nasłuchuje? Nie. Dobrze. Mogę czytać dalej. To tylko paranoja. 

Oprócz głównej historii, autorka pokusiła się o poruszenie kilku innych tematów. Stosunki pomiędzy rodzeństwem, kontakt z rodzicami, problemy w szkole, pierwsza miłość – tak, standard. Katie Alender nic nowego nie napisała, jednak połączyła wszystko w cudownie zgrabną całość. Styl autorki, choć to pierwsza osoba, przypadł mi do gustu. Czułam, jakby Alexis mówiła do mnie. Jej głos był wyrazisty i skierowany do konkretnego odbiorcy. To uczyniło z tej historii coś bardziej osobistego, niemal przekazywanego szeptem i w ciemności. Może moja wyobraźnia wskoczyła podczas czytania na jakiś wyższy bieg, ale czy nie o to właśnie chodzi? 

Być może etatowym pożeraczom horrorów "Złe dziewczyny nie umierają" nie przypadłyby do gustu, nawet ja dostrzegam tu typowe dla gatunku motywy i kilka schematów, ale dla mniej obeznanych, jak ja, dla ciekawskich, chcących sprawdzić, czy w ogóle nadają się do takich książek – ten właśnie tytuł wydaje się idealny. Nie jest aż tak przerażający, by zrazić czytelnika, bohaterowie dają się lubić, nienawidzić, a także przerażają, czyli robią wszystko to, co powinni. Czego chcieć więcej? 

Podsumowując; "Złe dziewczyny nie umierają" pozytywnie mnie zaskoczyły. Ja stroniąca od horrorów wreszcie przeczytałam coś, co wzbudziło mój niepokój, ale mnie nie odstraszyło. Obudziło też apetyt na więcej. Jeśli istnieje gatunek soft horrorów, to ja jestem ich idealnym odbiorcą. 

Gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/ze-dziewczyny-nie-umieraja-katie-alender.html

Ja i horrory nie idziemy w parze. Do tego stopnia, że końcówki "Paranormal Activity I" do dzisiaj nie jestem wstanie obejrzeć, taki ze mnie cykor. Wprawdzie zerkam w stronę tego gatunku nieśmiało i z zaciekawieniem, ale boję się, że się będę bała czytając i koło się zamyka, bo bać się nie lubię. Szczególnie, gdy w grę wchodzą złe duchy i opętania. Tak więc czytając opis...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.

Niestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny sposób nas zawodzą. Myślę, że dzieję się tak głównie dlatego, że zachwyceni historią snujemy swoje własne kontynuacje, które najczęściej nie mają nic wspólnego z zamysłem autorki/autora. I pojawia się problem. Mimo wszystko liczyłam, że jeśli nawet coś w fabule „Kuracji samobójców” nie przypadnie mi do gustu, pozostanie jeszcze ten specyficzny nastrój charakteryzujący pierwszy tom, który wszystko wynagrodzi. A jednak i tutaj się pomyliłam, bo klimat drugiego tomu jest zupełnie inny. Co, oczywiście, nie jest bezpodstawne. Emocje bohaterów są tu inne. Znika gdzieś wszechobecny smutek czy dławiące przygnębienie. Czuć w tym tekście nieśmiałą nadzieję na lepsze jutro oraz determinację do działania. I myśląc racjonalnie – tak właśnie powinno być. Co to by była bowiem za seria, gdyby od początku do samego końca wszyscy chodzili przygnębieni, a tematem przewodnim była śmierć?

Tak więc rozumiem założenia autorki, rozumiem, co musiało i co powinno się w tym tomie wydarzyć, jakie przemiany w bohaterach były potrzebne, by popchnąć fabułę dalej. A jednak, zupełnie irracjonalnie, czuję zawód. Czegoś mi tu zabrakło. Czegoś istotnego. Czar tej wyjątkowej historii skrył się gdzieś pomiędzy typowymi rozwiązaniami, w dodatku podpartymi niczym innym, jak niezdecydowaniem czy wręcz chaosem. I chyba to jest dobre słowo na określenie tego, co najbardziej wadziło mi w całej książce. Chaos. Zupełnie jakby autorka nie mogła się zdecydować na jeden pomysł, więc wypróbowywała kilka, żadnemu nie poświęcając odpowiednio dużo uwagi. To jak zlepka delikatnie niepasujących do siebie puzzli. Sami bohaterowie wyszli na tym wszystkim najlepiej, choć nawet ich wspomniany chaos nie ominął.

Na sam koniec pozostaje jeszcze geneza samej plagi. Miałam nadzieję, że w „Kuracji samobójców” w końcu się wyjaśni skąd to wszystko się wzięło i owszem, coś na ten temat jest. Tyle tylko, że z takim wyjaśnieniem można by równie dobrze uznać, że w ogóle go nie było.

Podsumowując; „Kuracja samobójców” nie zachwyciła mnie tak, jakbym tego chciała. Być może pokonały mnie własne, wygórowane oczekiwania, a jednak odnoszę wrażenie, że autorka nieco zgubiła się we własnym pomyśle. Być może nawet straciła nieco tej 'miłości' do swoich bohaterów, jaką autorzy muszą odczuwać, by tworzyć pełnokrwiste postacie i pisać o ich trudnych losach. Tak czy inaczej – wciąż z niecierpliwością czekam na trzeci tom. Mam nadzieję, że wynagrodzi mi lekki zawód jego poprzednikiem.

A Wam mimo wszystko polecam „Plagę samobójców” jak i „Kurację samobójców”. Każdy z nas jest inny, kto wie, może akurat Wy będziecie drugim tomem zachwyceni? Warto to sprawdzić!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/kuracja-samobojcow-suzanne-young.html

„Kuracja samobójców” Suzanne Young, to kontynuacja jednej z najbardziej klimatycznych dystopii, jakie miałam przyjemność czytać. Autorka postanowiła poruszyć kontrowersyjny temat i zrobiła to w magiczny sposób. Wprost nie mogłam się doczekać drugiego tomu, a gdy w końcu do mnie dotarł, od razu zabrałam się za czytanie.

Niestety bardzo często drugie tomy w taki czy inny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy autorzy decydują się zaryzykować popsucie szansy na stworzenie historii, jaka będzie jedyna w swoim rodzaju, jeśli nawet nie jest do końca oryginalna. I mam wrażenie, że Marie Lu właśnie w "Wybrańcu" dokonała opłakanych w skutkach decyzji. Chętnie napisałabym na ten temat coś więcej, ale obawiam się, że wtedy ten akapit byłby jednym, wielkim spoilerem. Powiem tylko, że jak w przypadku pierwszego tomu uważałam bohaterów za ogromny plus książki, tak tutaj zmuszali mnie nagminnie do przewracania oczami i warczącego wzdychania, a to najgorsze, co mogło mnie z ich strony spotkać...

Pomijając jednak ten jeden wątek, "Wybraniec" broni się magiczną łatwością czytania. Nie umiem wyjaśnić dlaczego, ale tak samo doskonale czytało mi się pierwszy, jak i drugi tom. Być może to nie jest odpowiednie określenie, ale styl autorki jest tak naturalny, że niekiedy można zwyczajnie zapomnieć, że się czyta. Oczywiście mogłabym marudzić na pierwszą osobę i po raz kolejny, zupełny brak różnic pomiędzy głosami, ale Wam tego oszczędzę.

Należy pamiętać, że "Wybraniec" to kontynuacja serii, przy której dobrze się odpoczywa i w takiej roli spełnia się w 100%. Myślę też, że gdybym jeszcze poczekała i sięgnęła po tę książkę w chwili, gdy miałabym za sobą same bardziej angażujące emocjonalnie lektury, moje wrażenia byłyby o wiele lepsze.

Podsumowując; „Wybraniec” być może nie zawiódł mnie tak, jak się tego obawiałam, ale też nie powtórzył sukcesu „Rebelianta”. Marie Lu zdecydowała się tu na kilka zwrotów akcji, jeśli w ogóle można to tak nazwać, których nie jestem fanką. W dodatku tak silnie widziałam w June i Dayu bohaterów innej książki, że było to wręcz nieznośne. Ale! Żeby nie kończyć tak marudnie - muszę przyznać, że końcówka książki pod względem akcji dosłownie wymiata! Gdyby autorka pisała w taki sposób częściej, zniosłabym wszystko. Tyle emocji, tak cudownie zawrotne tempo i jaki finał... Po prostu świetnie. I ta końcówka właśnie sprawiła, że mimo wszystko mam ochotę sięgnąć po trzeci tom.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/legenda-wybraniec-marie-lu.html

Uwielbiam serie, bo mam szansę naprawdę poznać bohaterów i rzadziej sama fabuła wydaje mi się przewidywalna, czy inspirowana innymi głośnymi tytułami. Jest więcej czasu na budowanie głównego wątku, więcej czasu na romans i emocje temu towarzyszące. Ta tak częsta "insta-love" ma szanse dojrzeć, przerodzić się w coś, co na koniec można skomplementować. Niestety, niekiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś wyjątkowego i choćby za to jedno należą jej się brawa. Ale to nie wszystko.

Każdy, kto sięga po tę książkę powinien być przede wszystkim przygotowany na początkowe maltretowanie słowniczka pojęć umieszczonego z tyłu książki, gdyż nowych nazwy, określeń, rang itp. jest od groma. Zastanawiałam się długo czy powinnam uznać to za wadę, bo w końcu niewymownie mnie to początkowo irytowało i było też częściowym powodem odłożenia tego tytułu, gdy po raz pierwszy po niego sięgnęłam. Z drugiej jednak strony jestem naprawdę pełna uznania dla autorki za tak dokładne zbudowanie tego świata. Jakkolwiek by nie było, gdy już przywykłam do wszystkich nowych nazw, poszło z górki.


„Czas żniw” ma w sobie coś obyczajowego. Być może to dziwnie brzmi w porównaniu do gatunku w jakim ta książka się znajduje, jednak gawędziarstwo głównej bohaterki, jej liczne wspomnienia przeszłości, jej życia, rodziny i przyjaciół... To wszystko jednoznacznie mi się skojarzyło. I w normalnych warunkach właśnie teraz zaczęłabym marudzić, a jednak tym razem uważam, że właśnie ta dokładność czyni z tej powieści coś wyjątkowego. I nawet bohaterowie są pełnokrwiści, choć tak naprawdę słyszymy tylko głos głównej bohaterki.

Podsumowując; „Czas żniw” z pewnością mnie zaintrygował. Jestem zachwycona bohaterami, zaintrygowana samym pomysłem i nawet pierwszoosobowa narracja tak bardzo mi tu nie przeszkadzała. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam tę książkę i zapolować na drugi tom.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/czas-zniw-samantha-shannon.html

Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...

Na wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie jest, a kogo ja chciałabym w nim widzieć... W skrócie: związek bez większych szans.

Ale "Ekspozycja" Remigiusza Mroza zaczęła się dobrze. Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze. Od pierwszego spotkania zapałałam nieśmiałą miłością do głównego bohatera, który bawił mnie, a nie irytował. Zwyczajnie wiedział gdzie są granice i rzadko je przekraczał. Po prostu miał to „coś”. No, a kiedy okazało się, że ma swoją muzę... Oj, byłam w skowronkach. Naprawdę. No i te morderstwa! Mistrzostwo!

Tylko problem w tym, że w którymś momencie coś, co było fascynujące, zaczęło być coraz bardziej nieprawdopodobne, wręcz chwilami okrutnie przebarwione. Przeniosłam się do dziwacznego świata pełnego karykatur i absurdów, gdzie nic już nie było dla mnie zrozumiałe. I jasne, to coś charakterystycznego dla Mroza, ten autor po prostu kocha mieszać ludziom w głowach. Niestety tym razem to do mnie zupełnie nie trafiło, wręcz popsuło początkowe, naprawdę dobre wrażenie.

I nie każcie mi nawet komentować zakończenia, bo zapomnę, że te scyzoryki w moich kieszeniach, to czekają w pogotowiu na „Parabellum 3”, i jednak użyję ich już teraz. Tak. Mam mordercze myśli. Tak bardzo, piiiip, mordercze.

Przez to wszystko nie wiem nawet, czy chce czytać drugi tom. Jednocześnie wiem też, że muszę, bo mi to nie da spokoju. I nie, wcale nie jestem z tego zadowolona. Zwyczajnie wciąż za bardzo jestem na to zakończenie wściekła. Zły Mróz! Zły! Najpierw dał mi nadzieje, potem wywlókł mnie cholera jedna wie gdzie, a na koniec zdzielił pałką w łeb przypominając, że to on tu pisze scenariusze, a mnie się może tylko wydawać, że już niczym mnie nie zaskoczy. Drań (chciałoby się powiedzieć: zimny, ale to mogłoby być już przegięcie ;)).

Podsumowując; „Ekspozycja” miała ogromne szanse trafić do grona nielicznych kryminałów, które mi się naprawdę podobały. Niestety gdzieś po drodze coś nie wyszło. O wiele bardziej wolę Mroza w powieściach historycznych lub science fiction, co tylko potwierdza jedno: ja + kryminały = ględzenie na potęgę ;)

Mimo wszystko polecam, bo przeciętny Mróz to jednak i tak bardzo dobry Mróz.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/12/ekspozycja-remigiusz-mroz.html

Wiecie kiedy najgorzej pisze się recenzję? A no wtedy, gdy na tapetę bierze się powieść ulubionego autora, która niestety średnio przypadła nam do gustu. To tortura. Istna tortura. Nie wiem nawet, dlaczego sama to sobie robię...

Na wstępie przypomnę tylko, że ja i kryminały nie żyjemy ze sobą za dobrze. Z reguły ja oczekuję od niego za dużo, on nie chce być kimś, kim nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.

Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że wyrobiłam sobie swoistą znieczulice oraz syndrom przewracania oczami. Nie próbuję być złośliwa, po prostu poszukuje czegoś porywającego, wyjątkowego, niekoniecznie oryginalnego, bo jak już ustaliliśmy (przynajmniej ja ustaliłam) wszystko już gdzieś, kiedyś było. Sztuka w tym, by do opowiadanej historii wpisać to owe przecudowne „coś”, co z niczego potraf zrobić coś wyjątkowego.

Do „Pojedynku” przyciągnęła mnie obietnica salonowych gierek, balów, plotek i rewolty. Skojarzyło mi się to z romansami historycznymi, do których mam słabość. W dodatku niewolnictwo? O tym jeszcze nie czytałam w takim zestawieniu! I muszę powiedzieć, że Marie Rutkowski ewidentnie posiadła sekretną wiedzę na temat tego, jak pisać książki, by zadowolić takie marudy jak ja.

„Pojedynek” to jednak nie tylko cudowny romans. Nie wiem nawet czy wysunęłabym go na pierwszy plan, bo wszystko, co wokół tego wątku się dzieje, jest tak samo zajmujące, wciągające i intrygujące. W dodatku zajmuje sporo miejsca. To wciąż młodzieżówka i nie można po niej oczekiwać nie wiadomo czego, ale to nie przeszkodziło mi w przeczytaniu tej książki w zaledwie jeden dzień. Nie mogłam się oderwać. Nie mogłam się też emocjonalnie nie zaangażować. Historia tych dwojga jest po prostu... Smutna, ale piękna. Romantyczna, ale i tragiczna. Przewidywalna, a jednocześnie zupełnie nieoczekiwana. I co najważniejsze, pozbawiona tak częstego przesłodzenia.

Kestrel i Arin. Arin i Kesrtel. Czy to razem, czy osobno – to ten typ bohaterów, którzy z miejsca zdobywają nasze uznanie. Gdy tak sobie o nich myślę, nie są niczym nowym. Są typowi, standardowi, do przewidzenia. I nie jest to z mojej strony zarzut. Absolutnie nie. Tej dwójce nie potrzebna jest oryginalność, bo mają to „coś”.

Podsumowując; „Pojedynek” wciąga, wyłącza myślenie, daje się sobą rozkoszować. Wbrew pozorom, to nie tylko młodzieżowe romansidło. Obietnice plotek, balów, intryg i rebelii są tu w pełni spełnione, co czyni ten wątek romantyczny raczej dodatkiem, niż motywem głównym. Te historię się chłonie. Przyjmuję się ją taką, jaka jest i natychmiast chce się więcej.

Gorąco, gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/pojedynek-marie-rutkoski.html

Wyobraźcie sobie życie w świecie, w którym jeden naród może ogłosić się panami, a z drugiego zrobić niewolników i sługi. Okropność, nieprawdaż? Ile bylibyście zdolni zrobić, ile poświęcić, by odzyskać wolność nie tylko swoją, ale i swojego ludu? „Pojedynkowi” Marie Rutkowski to pytanie nie jest obce.

Uwielbiam romanse, niestety przeczytałam ich w swoim życiu tak wiele, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim sercu.

Dystopia, to gatunek w którym królują powieści dla młodzieży. To młodzi ludzie zmieniają świat, a wokół nich leje się krew i latają rozczłonkowane, mniej lub bardziej, ciała. Norma, prawda? Taki urok dystopii. Zawsze mamy jednego wyjątkowego bohatera otaczającego się jedynie odrobinę mniej wyjątkowymi ludźmi. Bohatera, który walczy, zakochuje się, coś zyskuje i coś traci. Wszystko pod tym względem jest jasne... a jednak Red Rising, zarówno „Złota krew”, jak i „Złoty syn”, reprezentują zupełnie inny poziom dystopii. To jakby półka wyżej.

„Wojna to chaos. Zawsze taka była. Jednak technologia czyni ją jeszcze gorszą. Zmienia strach. W instytucie bałem się ludzi. [….] Widziałem nadchodzącą śmierć i przynajmniej mogłem się szarpać w nadziei, że się wyrwę. Tutaj nie ma takiego luksusu. Nowoczesna wojna wzbudza strach przed powietrzem, przed cieniem, przed ciszą. Śmierć przychodzi i nawet jej nie widać.”

Mam wrażenie, jakby Pierce Brown napisał te książki specjalnie dla mnie. Jakby dokładnie wiedział, co uwielbiam, a czego nienawidzę. Jakby był świadomy, że ubóstwiam szalejącą akcję, nietuzinkowych bohaterów, szczyptę nienachalnego i niebanalnego romansu, a wszystko to przyprószone cudownym, lirycznym językiem oraz ogromną dawką emocji. Stworzył bohatera, którego rozumiem, choć zupełnie nie pojmuję jak to możliwe. I świat różniący się od naszego niemal we wszystkim, a jednak jakimś cudem pomiędzy tymi wszystkimi słowami można dostrzec rzeczywistość w jakiej coraz mocniej żyjemy. A może tylko coś sama sobie dopisałam?

Tak czy inaczej, „Złoty syn” sprostał wszystkim moim oczekiwaniom. Wystarczyło pierwsze zdanie rozpoczynające książkę, bym momentalnie wsiąknęła do świata Darrowa. I gdybym tylko mogła sobie na to pozwolić, zjadłabym ją na raz. Po pierwszym tomie stosunkowo nieśmiało wypowiadałam opinie, jakoby to była moja ulubiona dystopijna seria. Dzisiaj, po lekturze drugiego tomu, nie mam co do tego żadnych, absolutnie żadnych wątpliwości. Wszystkie najgłośniejsze tytuły w tym gatunku mogą się schować przy Red Rising!

„Po raz pierwszy wydaje mi się mały i stary. I nie chodzi o jego zmarszczki, lecz o słowa. Jest reliktem. Należy do epoki, którą próbuję zniszczyć. […] nic nie może poradzić na to, w co wierzy. Nie widział tego, co ja. Nie pochodzi stąd, skąd ja. Nie miał Eo, która popchnęłaby go do działania, ani Tancerza, który by go poprowadził, ani Mustang, żeby dawała mu nadzieję. Dorósł w Elicie, gdzie miłość i zaufanie są tak rzadkie jak trawa na pustyniach Helionu. Ale zawsze pragnął właśnie miłości i zaufania. Jest jak człowiek, który zakopuje w ziemi nasienie, patrzy, jak wyrasta drzewo, które później ścinają sąsiedzi. [...]”

Podsumowując; nie jestem zadowolona z tej recenzji, bo nie umiem ująć w słowa jak bardzo ubóstwiam tę serię. Jak mocno „Złoty syn” mnie zachwycił, rozbawił, rozszarpał mi serce, od czasu do czasu poczynając nieśmiałe próby jego poskładania. Jak bardzo mnie przeraził, ale i wzruszył. Jak idealnie wpasował się we wszystko, co kocham w książkach i książkowych bohaterach. Pierce Brown to mistrz słowa. Maluje światy, charaktery i emocje z taką dokładnością, że wszystkiego można dotknąć, poczuć, a nawet posmakować... I jak tu go nie kochać?

Gorąco, gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/red-rising-zoty-syn-pierce-brown-konkurs.html

KONKURS-> http://vegaczyta.blogspot.com/p/konkurs-red-rising-zota-krew-i-zoty-syn.html

„Red Rising: Złoty syn” autorstwa Pierce'a Brown'a to książka, na którą czekałam z niecierpliwością. I teraz, kiedy jestem już po lekturze i przyszła pora napisać recenzję – zwyczajnie brakuje mi słów. Łatwiej bowiem jest pisać o książkach zwyczajnie dobrych, czy nawet słabych, niż tych dla nas wyjątkowych. A tak się składa, że ta seria ma swoje specjalne miejsce w moim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.

Jest za to muzyka.

Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej zrecenzowania kilka dobrych tygodni temu, jeszcze nie wiedziałam, że gdy wreszcie będę miała ją w rękach, temat śmierci kogoś bliskiego będzie mi tak bliski, a moje własne rany nazbyt świeże, by ze spokojem, przynajmniej jako takim, czytać tę powieść.

Na szczęście "Playlist for the dead" to historia wyważona, przemyślana, a zarazem naszpikowana emocjami, które mają jedno główne zadanie: pochwycić czytelnika w swoje sidła i wypuścić dopiero wtedy, gdy dotrze do ostatniej strony, przeczyta ostatnie zdanie i słowo. Poza tą brutalną i smutną stroną powieści, mamy również część pełną niewiadomych i tajemniczych zagadek, które możemy w raz z Samem odkrywać, by choć na jeden krótki moment odetchnąć i odciąć się od świadomości tego głównego wątku. Od śmieci wokół której przecież to wszystko się toczy.


Co się stało tamtego wieczoru? Co takiego popchnęło Heydena do samobójstwa? Kogo to była wina? A może wina leży w zupełnie innym miejscu, niż to, które wydaje się oczywiste?

Pytania się mnożą jeszcze szybciej, niż pozyskiwane przez Sama informacje. A wszystko to w akompaniamencie wyjątkowej muzyki, z której również wiele można wyczytać – szczególnie już po skończeniu książki, kiedy ma się w głowie pełen obraz sytuacji w jakiej znaleźli się bohaterowie. Wtedy to teksty wszystkich utworów zgrywają się w całość. Piękną, smutną, przeżerającą momentami całość.

Podsumowując: "Playlist for the dead" to książka nie tylko o śmierci. Mamy tu bowiem wiele o bólu, o stracie, o poczuciu winy, o chęci odcięcia się od swoich własnych emocji z prostego strachu przed tymi, które mogłyby nas zranić. Mamy ofiary, oprawców, jest skrucha i chciałoby się powiedzieć, zwykła, ludzka ślepota. Ta historia to swoista karuzela kontrastów, które jednych odrzucą, jeszcze innych zachęcą, a wybranych rozłożą na łopatki. Ja stanowczo zaliczam się do tej trzeciej grupy.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/11/playlist-for-deadposuchaj-zrozumiesz.html

Śmierć to trudny temat. Zawsze. Kiedy jednak słyszymy o śmierci kogoś, kto ledwie rozpoczął swoje życie, nie zdążył rozwinąć skrzydeł i prawdziwie pofrunąć, wszystko zdaje się jeszcze gorsze. Dodać do całości tragiczną formę śmierci i cóż, niekiedy zwyczajnie brakuje słów.

Jest za to muzyka.

Przyznam się na wstępie, że bałam się tej książki. Kiedy deklarowałam chęć jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w niekompletnym składzie...

Tak się jednak składa, że Mark wcale nie zginął. Gdy się budzi, bardzo szybko rozumie swoje położenie. Jest sam na obcej planecie, zapewne nikt nie wie, że przeżył, a na dodatek kolejna misja będzie tu za odległe cztery lata, a zapasy jedzenia pozostawione na Marsie pozwolą mu przetrwać zaledwie rok. Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie rozpadłby się na drobne kawałki z czystego przerażenia. Ale nie Watney. On nie byłby sobą, gdyby nie spróbował przetrwać.

Na "Marsjanina" Andy'ego Weira miałam ochotę od dawna, ale jakoś nie było nam po drodze. Bliskość premiery ekranizacji skutecznie zmotywowała mnie do zapoznania się z tą książką. Choć raz udało mi się najpierw przeczytać, a dopiero potem obejrzeć – mogę być z siebie dumna! Pominąwszy jednak moją ochotę na tę powieść, nie byłam do końca pewna, czego mogę się po niej spodziewać. Mamy tu przecież tylko jednego głównego bohatera, który utknął na bezludnej planecie, jaka w tej kompozycji robi za bohatera drugoplanowego. Bałam się, że w powieść wkradnie się w końcu prosta nuda. Jeśli ktoś z Was ma podobne wątpliwości, pragnę je rozwiać.

Po pierwsze – Mark Watney i jego narracja, to wyśmienita rozrywka sama w sobie. To ten typ bohatera, który jest ironiczny, sarkastyczny, przeklina zarówno w prosty, jak i wyszukany sposób, potrafi rozśmieszyć, ale i wpłynąć na emocje czytelnika w stanowczo odmienny sposób. Jest jak człowiek orkiestra, który oprócz rozrywki, sprzeda Wam garść naukowych nowinek, które wreszcie będą przystępne i zrozumiałe.

Po drugie – akcja nie toczy się tylko na Marsie. Mamy wątek prowadzony na ziemi, a także ten wśród załogi, która odleciała z czerwonej planety bez jednego członka załogi. I nie można się nudzić!

Podsumowując; "Marsjanin" to porywająca powieść o pragnieniu przetrwania. To obraz świata i ludzi, którzy nagle potrafią się zjednoczyć i współpracować, byle tylko ocalić jednego człowieka - teraz obywatela Ziemi, a nie zaledwie jednego narodu. Wciągają, momentami przerażająca, ale przede wszystkim przesycona błyskotliwym humorem.

Gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/marsjanin-any-weir.html

Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest przerażające i do niczego dobrego nie prowadzi.

Lauren Miller, autorka "Aplikacji", nie poprzestała tylko na chwilowym zamyśleniu nad tym naszym przywiązaniem do technologii. Stworzyła powieść tak samo przerażającą, jak i, niestety, w wielu aspektach przypuszczalnie proroczą.

Rok 2032, nie tak znowu daleka przyszłość, a jednak zdaje się, że ludzie w ogóle jeszcze istnieją tylko i wyłącznie dzięki nowoczesnej technologii jaka zdominowała absolutnie każdą sferę ich życia. Aplikacja Lux jest wstanie podjąć takie decyzje jak proste "co zjeść na śniadanie", aż po tak ważne jak "na jakie studia pójść, by odnieść życiowy sukces". Kalkuluje, sprytnie oblicza, wie więcej, niż można by podejrzewać. Dzięki niej, a właściwie przez nią, w ludziach zaczyna skutecznie zanikać coś, co wyróżnia nas najmocniej spośród innych mieszkańców naszej planety, a mianowicie – myślenie. Teoretycznie to zrozumiałe i całkiem logiczne skoro wszystko spoczywa teraz na barkach jednej sprytnej aplikacji. Koniec z zamartwianiem się, nieprzespanymi nocami, niepewnością jutra czy prostym niepokojem o własny los. Lux jest wstanie pokierować człowiekiem tak, by był szczęśliwy. I tylko czasem, i tylko w przypadku nielicznych, na przekór Luxowi wychodzi zwątpienie. Głos w głowach ludzi, którzy z jakichś względów nie przystosowali się do obecnych standardów życia. Podobno to objaw choroby, którą należy leczyć...

Gdy więc Rory słyszy zwątpienie po raz pierwszy jest przerażona. Dostała się do Theden – prestiżowej szkoły dla wybitnie inteligentnych ludzi, a ten głos w jej głowie, głos raz po raz zaprzeczający wszystkiemu, co mówi Lux, nie wróży niczego dobrego. Wszystko się jednak zmienia, gdy dociera do niej, że aplikacja w jej telefonie, to coś więcej niż zaawansowany program. Wszystko, w co dotąd wierzyła rozpada się na drobne kawałki i nagle to właśnie na niej spoczywa odpowiedzialność za losy ludzkości.

Będę szczera. Czytanie tej książki było jak jedzenie krówek mordoklejek – są pyszne, ale lepiej spożywać je w samotności inaczej skazani jesteśmy na seplenienie, albo wręcz zupełne wyłączenie z rozmowy. W skrócie – słodko gorzkie doświadczenie, a jednak ciężko powiedzieć, że się ich nie lubi. "Aplikacja" to połączenie dystopii z thrillerem, powieścią przygodową, trochę sensacyjną, trochę szpiegowską, na dodatek w iście młodzieżowych klimatach, bo główna bohaterka – i głos opowiadający całą historię – ma tylko szesnaście lat. Młodzieńcze lata mam niestety dawno za sobą i bywały momenty, kiedy od przewracania oczami bolały mnie gałki oczne, a myśli wypełniały przekleństwa. I zanim Wy zaczniecie marudzić przypomnę tylko, że to książka kierowana do młodzieży, traktująca o młodzieży... Więc problemem jest tu raczej moja odległa metryka urodzenia, a nie książka, czy sama Rory. Stara du**a ze mnie, co poradzić? Na pocieszenie dodam, że moja irytacja była najmocniejsza tylko na początku - potem nie miałam na nią czasu!

Autorka wynagrodziła mi bowiem to, co irytujące, świetną akcją. Z początku wszystko idzie bardzo wolno, ale wierzcie mi, kiedy w końcu przyśpiesza, ciężko złapać oddech. Jedna intryga przechodzi w drugą, a kiedy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, wszystko rozgryźliśmy i myślimy sobie, że jesteśmy tacy inteligentni, sprytni i przewidujący, akcja znowu gubi obrany wcześniej bieg.

Podsumowując; "Aplikacja" Lauren Miller, to swoista mieszanka przerażającej wizji przyszłości zdominowanej przez technologie, jaką dzisiaj uważamy za niewinną, wręcz pomocną, z młodzieżowym thrillerem. Zagadki, intrygi, pędząca akcja oraz szczypta romansu na dokładkę. To z całą pewnością nie jest ten typ powieści, którą można czytać bez całkowitego skupienia – akcja na to zwyczajnie nie pozwala.

Polecam!

Premiera "Aplikacji" już 7 października!

http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/przedpremierowo-aplikacja-lauren-miller.html#more

Mamy rok 2015 i już ciężko nam sobie wyobrazić życie pozbawione komórek, komputerów, ogólnie tej rozwiniętej technologii. Sama niejednokrotnie wracałam do mieszkania, bo zapomniałam telefonu, ryzykując tym samym spóźnienie. Kilka dni bez komputera, to jak kilka pierwszych dni po rzuceniu palenia... I nieraz zdarzyło mi się pomyśleć, że to przywiązanie do rzeczy jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Post-apokaliptyczne opowieści wyrastają w tych czasach niczym grzyby po deszczu. I dobrze, bo bardzo lubię ten gatunek. Niesie w sobie to wszystko, czego szukam w książkach najczęściej: szczyptę fantastyki, ogromne emocje, porywającą akcję (a czasem nawet romans i wtedy to już jestem w niebie). Jak w każdym zakątku naszego literackiego świata, zdarzają się powieści lepsze i gorsze. Bywa też, że znajdziemy się gdzieś w pobliżu czegoś wyjątkowego, odchodzącego od wszelkich ram, w jakich został zamknięty dany gatunek. I jak myślicie, gdzie na tej drobnej skali umiejscowiłam "Pandemię" Jany Wagner?

Zaczyna się dość typowo. Śmiercionośny wirus o nieznanym pochodzeniu atakuje ludzkość, nie dając jej choćby cienia szansy na ocalenie. Swoją podróż w towarzystwie uroczego głosu Anny rozpoczynamy w Moskwie – mieście, które bardzo szybko przestaje istnieć, pożarte przez śmierć i samowolę cudem ocalałych, a raczej – wciąż żywych ludzi. Aby przetrwać, należy się jak najszybciej stamtąd wynieść. Anna wraz ze swoim ukochanym Sieriożą, dziećmi, jego byłą żoną Irą i ich wspólnymi znajomymi udaje się w kierunku jedynego bezpiecznego schronienia o jakim udaje im się pomyśleć. Mała chatka na wysepce jeziora Wong w Karelli przy granicy z Finlandią stanowi cel, do którego wcale nie będzie tak łatwo dotrzeć. Skończyła się bowiem era bezstresowych podróży, gdzie największym utrudnieniem był korek czy przebita opona. Teraz droga to swoista aleja śmierci najeżona niezliczoną liczbą czyhających na przejezdnych niebezpieczeństw...
Myśląc o post-apokalipsie, pierwsze co przychodzi nam do głowy to zawrotna akcja, ucieczki, pościgi, konfrontowanie się bohaterów z trudami nowego, niebezpiecznego świata, którego dopiero się uczą. Do tego odrobina (mniejsza bądź większa) emocji, szczypta romansu, kilka czarnych charakterów... I "Pandemia" ma to wszystko, zaledwie w nieco... innych proporcjach, niż jest to zazwyczaj spotykane.

Jeśli więc szukacie książki pełnej pędzącej na łeb na szyję akcji, z rozbudowanym wątkiem poświęconym samej pandemii – to nie jest odpowiedni tytuł. Na Waszym miejscu nie skreślałabym jej jednak tak od razu. Dlaczego? Ponieważ "Pandemia" może Was zaskoczyć. Osobiście nigdy wcześniej nie czytałam post-apokalipsy w podobnym klimacie.

To, co czyni tę książkę wyjątkową, to niebywale rozwinięta warstwa emocjonalna, a nawet psychologiczna. Można powiedzieć, że to taka przedziwna obyczajówka osadzona w zupełnie niespotykanych i przede wszystkim, ekstremalnie trudnych okolicznościach. Wyobraźcie sobie tylko to połączenie: Wy, Wasz facet/kobieta, jego/jej była/były żona/mąż, wspólni znajomi rozdarci pomiędzy wrogimi obozami – już samo to wydaje się przerażające. A teraz wyobraźcie sobie jeszcze, że nie macie jak od tego uciec, bo świat opanował śmiercionośny wirus. Musicie ich wszystkich znosić, musicie zaakceptować obecną sytuacje, codziennie pokonywać zazdrość, niepewność, czy wyrzuty sumienia, bo to nie tak, że akurat Wy jesteście święci, a oni źli i parszywi. Szaleństwo. Kompletne szaleństwo.


Zwykle marudzę, gdy wątek obyczajowy jest aż tak rozwinięty, a jednak "Pandemię" praktycznie połknęłam. Wyniszczająca świat choroba okazała się na tyle ciekawym wątkiem, albo okolicznościami, że nawet mnie porwały te wszystkie skomplikowane relacje "rodzinne". Jest bowiem coś takiego w głosie Anny opowiadającej tę historię, że zwyczajnie chce się jej słuchać dalej i dalej. Wraz z nią przeżywa się wszystkie trudy, nie zawsze rozumiejąc czy pochwalając jej decyzje – co stanowi kolejny, ogromny plus. Gdyby Anna była aniołkiem bez wad czy słabości wierzcie mi, ta recenzja byłaby w zupełnie innym tonie.

Niestety "Pandemia" to również jedna z tych książek, które kończąc czytać ma się ochotę podrzeć, spalić, ewentualnie utopić za brak konkretnego zakończenia. Pomijając już same braki w genezie pandemii – rozumiem, że to tak naprawdę nie o nią tutaj chodzi, to jednak zabrakło mi tej kropki nad i. Skończyłam książkę, ale wciąż nie znam losów głównych bohaterów. To frustrujące! Mam wrażenie, jakby mój egzemplarz był wybrakowany, brakowało mu kilku stron, bo mi je ktoś złośliwie wyrwał.

Podsumowując; "Pandemia" to wbrew pozorom przede wszystkim obraz relacji międzyludzkich w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Nie ma tu specjalnie pędzącej akcji, za to mamy emocje i obietnicę zaangażowania się w opowiadaną historię. Myślę, że Jana Wagner miała szalenie ciekawy pomysł i całkiem dobrze jej to wszystko wyszło. Nawet pomijając to nietrafione (jak dla mnie) zakończenie, ta książka z pewnością ma coś w sobie i z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Trzeba tylko pamiętać, że to bardziej obyczajówka i powieść drogi, niż pełnokrwista post-apokalipsa.

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/09/pandemia-jana-wagner.html#more

Post-apokaliptyczne opowieści wyrastają w tych czasach niczym grzyby po deszczu. I dobrze, bo bardzo lubię ten gatunek. Niesie w sobie to wszystko, czego szukam w książkach najczęściej: szczyptę fantastyki, ogromne emocje, porywającą akcję (a czasem nawet romans i wtedy to już jestem w niebie). Jak w każdym zakątku naszego literackiego świata, zdarzają się powieści lepsze i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po przeczytaniu „Obcej” Diany Gabaldon na „Uwięzioną w bursztynie” rzuciłam się najszybciej, jak tylko się dało. Zakochana w Jamiem, zafascynowana całościową historią po prostu nie mogłam się powstrzymać mimo, że intuicja próbowała mi coś niecoś powiedzieć. I tym razem nie mogę stwierdzić, że ją zignorowałam, wręcz przeciwnie, po prostu postanowiłam na nią nie zważać. I nawet myślę, że czasem po prostu tak trzeba.

Nie skupiając się na szczegółach fabuły drugiego tomu... „Uwięziona w bursztynie” zaczyna się tak dziwnie, że przez chwilę myślałam, iż coś pomyliłam i kupiłam nie tą część, co trzeba (z zasady nie czytam opisów z tyłu okładek, chyba, że już muszę). Nie te lata, nie ta sytuacja. Niby Clare, ale z córką... CÓRKĄ! Jedno, wielkie WTF. Ale, ale... Bardzo szybko okazało się, że wszystko okay i to po prostu taki twist w fabule. Całkiem z resztą udany. Jestem jak najbardziej fanką tego wątku i chcę więcej!

Niestety na ponowne spotkanie z Jamiem przyszło mi chwilę czekać. Liczyłam na potężne emocje gdy to się w końcu stanie i... no cóż, powiedzmy, że Szkot w spodniach traci swój urok, a Francja jako taka mu nie za dobrze służy. Mówiąc wprost: wątek z tym krajem był drogą przez mękę. Nie czułam tych emocji, nie czułam tej chemii, specyficznego klimatu, brakowało mi taaaaaaaaak wielu rzeczy, że gdyby nie upór i instagramowy fanklub poświęcony naszemu rudemu góralowi... chyba bym poległa.

Na szczęście akcja w końcu wraca tam, gdzie powinna, czyli do przepięknej, ale i niebezpiecznej Szkocji. I dopiero wtedy, jak dla mnie, „Uwięziona w bursztynie” prawdziwie się rozkręca. Nie zrozumcie mnie źle, fabularnie dzieje się wiele i są to rzeczy zarówno ważne, jak i charakterystycznie pokręcone, ale jednak obdarte z tego wyjątkowego klimatu jakim może się poszczycić pierwszy tom.

Niestety tak jak w przypadku „Obcej” i tutaj nie brakuje zupełnie niepotrzebnych scen. Autorka ma tendencje do przegadanych dialogów (w sensie, że mogą wałkować jeden temat przez wieczność) i rozdmuchanych (odrobinę zbyt mocno) problemów. Ja wiem, że Claire to Claire, a Jamie to Jamie, ale przysięgam, bywały chwilę, kiedy miałam ochotę ich oboje udusić. Jedno gorsze od drugiego... Ale to chyba również część charakterystycznego klimatu, więc nie wypada za bardzo narzekać.

Podsumowując; gdyż nie bardzo wiem, co mogę tu jeszcze dodać, by nie spoilerować. Raczej jest jasne, że jestem odrobinę zawiedziona drugim tomem, co jednak wcale nie jest dla mnie zaskoczeniem. Czułam, że prawdziwy fenomen to serial, a nie książki – jakkolwiek okrutnie to brzmi. Denerwuje mnie ten ogromny brak zwięzłości w tekście, jakby naprawdę żaden korektor nie miał go nigdy w rękach, a autorka opublikowała absolutnie wszystko, co napisała. I nie chodzi o to, że to cegły i długo się je czyta, nie. Przez te rozciągnięte wątki łatwo można zgubić to „coś”, co niewątpliwie ta historia posiada. Trzeba się wczytać, wykazać cierpliwością, ale i wyobraźnią, by we własnej głowie wymazać wady i wyeksponować zalety. To męczące. Mam jednak nadzieję, że dalsze tomy są już lepsze. Z tego, co słyszałam, „Uwięziona w bursztynie” to część najsłabsza, później jest już tylko lepiej. Oby się to sprawdziło!

Moja ocena: 6/10 – bardzo, bardzo słabe 6, takie za te piękne oczęta Jamiego, gdyby nie one, oj gdyby nie one! ;)

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/09/uwieziona-w-bursztynie-diana-gabaldon.html#more

Po przeczytaniu „Obcej” Diany Gabaldon na „Uwięzioną w bursztynie” rzuciłam się najszybciej, jak tylko się dało. Zakochana w Jamiem, zafascynowana całościową historią po prostu nie mogłam się powstrzymać mimo, że intuicja próbowała mi coś niecoś powiedzieć. I tym razem nie mogę stwierdzić, że ją zignorowałam, wręcz przeciwnie, po prostu postanowiłam na nią nie zważać. I...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?

W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka bowiem nie tylko osoby, które zabija, ale i ludzi, jacy ich kochali.

Niemal już na całym świecie nastolatki masowo popełniają samobójstwo. Trawieni przez depresje i skrajną rozpacz nie widzą innego wyjścia, jak się zabić. Z pomocą przychodzi im Program, który usuwając „zarażone” wspomnienia daje tym młodym ludziom drugą szansę. Ale czy na pewno wszystko jest tak dobre, jak pięknie brzmi?

Sloane z pewnością natychmiast by temu zaprzeczyła. I nic dziwnego. Świat w jakim żyje zamienił się w niebezpieczną grę, w której nikomu nie wolno już być sobą. Każdy przejaw smutku zostaje natychmiastowo odnotowany, a dana osoba poddana obserwacji. Jeden fałszywy krok i zostanie zabrana do jednej z wielu placówek Programu, a tam zupełnie „wyczyszczona”. Powróci bez pamięci o swoich najlepszych przyjaciołach, miłościach i rzeczach, które niegdyś były dla niej tak ważne. Będzie zdrowa, ale przestanie być sobą. Nic dziwnego, że tak wielu woli zwyczajnie umrzeć...

Jak dotąd Sloane i jej chłopak James jakoś się trzymali. Połączeni wspólnymi traumatycznymi przeżyciami, odnajdywali w swoich ramionach pokłady siły potrzebnej do przetrwania tego piekła. Niestety wątłe mury jakie wokół siebie zbudowali zaczynają się kruszyć, aż upadają zupełnie i nawet ich miłość nie jest wstanie powstrzymać dręczących myśli o śmierci. Ale przecież sobie obiecali! Obiecali sobie i komuś dla nich ważnemu, że będą się sobą opiekować... A teraz wszystko przepadło.

Uwielbiam dystopie. To jeden z tych gatunków, który nie musi być pełnokrwistym horrorem, by wywołać u mnie niepokój. „Plagę samobójców” czytałam najpierw z zaciśniętymi zębami, by powstrzymać powoli wypełniającą i mnie rozpacz, wyciekającą spomiędzy stron. Później ze zmarszczonymi gniewnie brwiami, zupełnie nie rozumiejąc pobudek co poniektórych postaci.

Nie będę Wam dużo pisać o głównych bohaterach, pozwolę, byście odkryli ich sami. By ich uczucia, przeżycia i walka jaką toczą każdego pojedynczego dnia, była dla Was takim samym cudownym, a zarazem przerażającym zaskoczeniem, co dla mnie. By sami Was w sobie zakochali, zmusili do kibicowania i emocjonalnego zaangażowania w opowiadaną przez Sloane historię. Tej książki nie da się bowiem czytać na chłodno.

Choć patrząc na całość ciężko nazwać „Plagę samobójców” specjalnie oryginalną, ma w sobie wiele znanych nam już motywów, to jednak posiada coś, co wielu innym dystopiom brakuje. Tym czymś jest właśnie ogromny ładunek emocjonalny. To niemal tak, jakby te wszystkie odebrane bohaterom wspomnienia zostawały przekazywane nam. I czuje się ich ciężar z każdą kolejną przeczytaną stroną, aż do tego stopnia, że w końcu staje się to nieznośne.

Mimo mojego zachwytu, „Plaga samobójców” nie jest książką pozbawioną wad. Zabrakło mi bowiem samej genezy plagi, autorka skupia się tu głównie na historii Sloane i James'a i choć pod tym względem nie zawiodła, to jak dla mnie brakuje całości tej przysłowiowej kropki nad i. Mam jednak nadzieję, że wszystko wyjaśni się w drugim tomie. To nie jest wada, która specjalnie przeszkadza w odbiorze książki, ale dla tych dociekliwych może stanowić mały problem.

Podsumowując; nie pamiętam, kiedy ostatnio przeczytałam tak dobrą dystopię. Mimo, że to raczej powieść bazująca na emocjach, a nie szalejącej akcji, całkowicie mną zawładnęła. W „Pladze samobójców” znajdziecie przerażającą wizję świata zainfekowanego beznadzieją i szaleńczymi pomysłami, jak ją pokonać. Jest tu wzruszająca historia miłości, która nie chciała zostać zapomniana oraz bohaterów, jacy niejednokrotnie musieli się mierzyć z konsekwencjami decyzji, które ktoś podjął za nich. I nic nie jest jasne i klarowne. Czarne, albo białe, a zaufanie czy prawda są tak samo niepewne i ulotne jak wspomnienia...

Już nie mogę się doczekać drugiego tomu, coś czuję, że tam to dopiero będzie się działo!

Gorąco, gorąco polecam!

----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/przedpremierowo-plaga-samobojcow.html

Czy dla obietnicy spokoju i życia pozbawionego goniących za Wami demonów, oddalibyście dobrowolnie własne wspomnienia?

W świecie wykreowanym przez Suzanne Young nikt nie pyta nikogo o zdanie. „Plaga samobójców” to historia o czasach, w których na życie nastolatków nieustannie czyha śmierć. Jedna z tych podstępnych i chyba niosących za sobą najwięcej cierpienia. Dotyka...

więcej Pokaż mimo to