-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2015-03-24
2014-12-08
Kryminały to nie moja broszka. Wprawdzie zauważam w ostatnim czasie małe zmiany na tym polu, aczkolwiek są jeszcze na tyle delikatne, bym nie chciała zapeszać i dalej twierdziła, że gatunek ten niczym specjalnym mnie do siebie nie przyciąga. Jednakże istnieje wyjątek, bo kiedy kryminał opowiada o seryjnym mordercy, o wiele prościej jest mnie zadowolić.
W imię takiego właśnie przekonania kupiłam „Złodzieja dłoni” J.T. Ellison. Było to... kilka lat temu, co powinno chyba powiedzieć wystarczająco dużo o tym, jak skończyło się pierwsze spotkanie z tą historią... Kiedy teraz do niej wróciłam, było już znacznie lepiej. Przynajmniej przez jakiś czas.
„Była upojnym przywidzeniem,
Gdy oczy pierwszy raz promieniem
Wdzięku olśniła; zjawą czaru,
Dla upiększenia minut paru
Zmaterializowaną, z okiem
Jak gwiazda, z włosów wokół zmrokiem...”*
Dusiciel z południa, to seryjny morderca, który pozostawia po sobie tylko martwe ciała i odcięte dłonie. Nad jego sprawą pracuje porucznik wydziału zabójstw Taylor Jackson i jej partner w życiu prywatnym – doktor John Baldwin, analityk FBI. Jakby tego było mało, w okolicy gracuje również seryjny gwałciciel, którego szumnie nazwano „Słotnikiem”. Co ciekawe, gwałci tylko w deszczowe czwartki. Trzecim członem historii jest ambitna dziennikarka Whitney Connolly, posiadająca niebywale ważne informacje, które mogły bywreszcie ruszyć śledztwo policji do przodu. Gdyby, oczywiście, ów informacjami się podzieliła...
Przy pierwszej próbie czytania tej książki czułam się zwyczajnie znudzona, co absolutnie się nie powtórzyło przy próbie numer dwa. Pomimo początkowego chaosu, zdołałam się tym razem wkręcić w całą historię, a strony niemal przewracały się same. Nie jestem może największą fanką poezji, ale autorka akurat do tej książki użyła wierszy, które znam i bardzo lubię. Co to o mnie świadczy skoro w tej historii morderca znajduje dla nich specjalny użytek? Wolę się nad tym nie zastanawiać... Tak czy inaczej, obecność tych wierszy pomogła mi się poniekąd zahaczyć, ale chyba tylko po to, by później powoli tonąć w monotonni.
Nie zrozumcie mnie źle, w książce wiele się dzieje. Dzieje się tyle, że ciężko złapać niekiedy oddech, a jednak czegoś mi zabrakło. Szczególnie, że tożsamości mordercy wcale nie ciężko się było domyślić. I tu chyba tkwi sedno problemu. Od pewnego momentu, kiedy już domyśliłam się wszystkiego, bohaterowie zaczęli działać mi na nerwy, te wszystkie wydarzenia tworzyły na powrót niczemu nie służący chaos i wszystko było nijakie. Choć to ostatnie odczuwałam akuratnie od samego początku.
„[...] Dziś umiem w mym podwójnym cudzie
Czuć jedno tętno; jest jak ludzie,
Składa się z myśli i oddechu;
Jak inni, dąży bez pośpiechu
Przez życie w śmierć; rozumna, stała,
Przezorna, wierna — doskonała...”*
Jestem też przyzwyczajona do jakiegoś szerszego obrazu ofiar seryjnego mordercy, które przecież najlepiej definiują jego samego. W „Złodzieju dłoni” zostaliśmy tego pozbawieni, co osobiście dotkliwie odczułam. Za mało w tym wszystkim było emocji, serca w gardle, niepokoju i wyczekiwania. Jedyne, co naprawdę wyszło fajnie to , o zgrozo, wątek romantyczny. Mamy do czynienia z dwojgiem ludzi, którzy już na początku książki są w związku, a ich relacje bardzo przyjemnie się obserwuje. Wprawdzie nieco zmieniłabym końcową scenę, jakoś zaburzyła mi jeszcze mocniej cały wydźwięk książki, ale dobrze, mogę im to wybaczyć.
Podsumowując; „Złodziej dłoni” J.T. Ellison, to w ogólnym rozrachunku powieść zwyczajnie poprawna. Pomysł na całą historię uważam za świetny, konstrukcja bohaterów wyszła autorce może bez większych ochów czy achów, ale też nie mam na co narzekać. No może oprócz braku przybliżenia czytelnikowi ofiar mordercy. Styl autorki również ani się niczym nie wyróżnia, ani nie ma się do czego doczepić. Jedyne, co mnie urozmaicało lekturę, to wplecione wiersze i wątek romantyczny, choć nawet to było super ciekawe tylko przez chwilę. Szkoda, bo historia miała potencjał, niestety coś po drodze nie wyszło.
„Kobieta; z rąk jej ludzkich biorę
Pociechę, pomoc i podporę;
A jednak — wciąż Duch, jak przed laty,
Wciąż anioł jasny i skrzydlaty!”*
*”Była upojnym przywidzeniem” William Wordsworth
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Kryminały to nie moja broszka. Wprawdzie zauważam w ostatnim czasie małe zmiany na tym polu, aczkolwiek są jeszcze na tyle delikatne, bym nie chciała zapeszać i dalej twierdziła, że gatunek ten niczym specjalnym mnie do siebie nie przyciąga. Jednakże istnieje wyjątek, bo kiedy kryminał opowiada o seryjnym mordercy, o wiele prościej jest mnie zadowolić.
W imię takiego...
2014-10-26
Ludzie bywają różni. Każdy z nas w swoim otoczeniu ma zarówno tych bardziej, jak i mniej nam życzliwych. Jednych zżera zazdrość, bo to my, a nie oni coś posiadamy, do czegoś doszliśmy, jeszcze inni zwyczajnie są zgorzkniali. Ale czy to czyni z nich złych ludzi? Może po prostu są zagubieni? Może nie umieją inaczej, albo w zawiści odnajdują ucieczkę przed wzięciem odpowiedzialności za swoje życie? Odpowiedzi może być wiele. Ale co w przypadku, kiedy życząca nam jak najgorzej osoba ma nam za złe nasz... uśmiech?
Nowojorski apartament zdaje się dla Ciliana idealnym miejscem pracy. Codziennie może oddawać się swoim ulubionym zajęciom, dostając za to pieniądze. Czym więc się zajmuję? Oficjalnie jest konsjerżem. Nieco mniej oficjalnie... trudni się w przysparzaniu innym jak największej ilości cierpień. To, co najbardziej szokuje, to te wszystkie sposoby, którymi osiąga swoje cele. Ile to razy ktoś, kto próbował nas pocieszyć, tak naprawdę wszystko pogorszył? Najpewniej nieumyślnie, ale czy na pewno? Zachowanie Ciliana jest niekiedy tak niepozorne, że gdyby nie jasny przekaz narratora, można by pomyśleć, że mężczyzna zwyczajnie nie ma taktu. Mówi za nim pomyśli i niekiedy zbyt mocno pragnie się wczuć w ból tej drugiej osoby, a co za tym idzie, zamiast go dla niej nieco stłumić, tylko go podjudza.
Clara jest całkowitym przeciwieństwem Ciliana. Wiecznie uśmiechnięta, optymistycznie nastawiona do życia, w najgorszych momentach potrafi wskazać jakiś plus sytuacji. Jej usposobienie do życia działa na Ciliana jak płachta na byka. Dzięki niej odnajduje sens życia, musi bowiem sprawić, by ten przeklęty uśmiech w końcu zgasł. Zakrada się do jej domu, czeka na jej powrót pod łóżkiem w sypialni dziewczyny, a kiedy ta usypia, wychodzi, przykłada jej do nosa chloroform dla pewności, że się nie obudzi, a później... Powiedzmy, że dobrze się bawi. Problem w tym, że nie ważne jak mocno Cilian się stara, Clara wciąż się uśmiecha. Pytanie brzmi; do czego może posunąć się człowiek, któremu nie zależy na własnym życiu, a radość odczuwa tylko wtedy, gdy przysporzy bólu innym?
Na „Kiedy śpisz” Alberto Marini trafiłam przypadkiem. Przyciągnęła mnie okładka, a później ciekawy opis. Mam słabość do skrzywionych, psychopatycznych umysłów, a informacja o narracji prowadzonej z punktu widzenia agresora, tylko spotęgowała moją ciekawość. O psychopatach czytałam/oglądałam wiele. Ciężko mnie już zadziwić, choć nieodmiennie nie mogę pojąć jakim cudem tak zwyrodniali ludzie kiedykolwiek mogli pojawić się na świecie. Czasem ciężko uwierzyć, że kiedyś byli dziećmi, niewinnymi, bezbronnymi, całkowicie zależnymi od dorosłych. Co więc takiego się stało, że zatracili podstawowe ludzkie emocje? Po raz kolejny, odpowiedź na to pytanie nie jest ani prosta, ani jednoznaczna, zresztą nie wspomniałam o tym po to, by się nad tym rozdrabniać. Zostawię sobie ten temat na inną, całkiem bliską okazję. Cilian jako psychopata dokonał, jak mi się już zdawało, niemożliwego. Przeraził mnie, choć to nie brutalność czy fizyczna przemoc czyni go przerażającym. Cilian igra z życiem Clary tak subtelnie, tak... niepozornie, że zmusza czytelnika do rozważenia, czy z tym i z tym znajomym, który ostatnio teoretycznie przypadkiem sprawił nam przykrość, na pewno wszystko jest w porządku. Jakkolwiek irracjonalnie to zabrzmi, ten jeden aspekt powieści jest najmocniejszym punktem książki.
Niestety „Kiedy śpisz” jako całość nie zachwyciła mnie tak, jak na to liczyłam. Trzeba zaznaczyć, że książka została zainspirowana scenariuszem filmowym oraz napisana przez scenarzystę filmowego, co doskonale czuć w tekście. Dbałość o szczegóły w opisach niekiedy mnie przytłaczała. Rozwlekanie poczynań głównego bohatera również. Mam tu na myśli nazbyt szczegółowe opisy tego, co Cilian robi, czego dotyka, obok czego przechodzi itp. Gdyby to była inna książka, inna historia, pewnie uznałabym to za wielki plus, jednak w przypadku thrillerów podobne zabiegi zwalniają w moich oczach akcje. Dla jednych zapewne będzie to „budowaniem napięcia”, ale dla mnie jest „zabijaniem napięcia”. I pod tym względem o wiele lepiej wypadła w moich oczach ekranizacja („Słodkich snów”). To tam, ku mojemu zaskoczeniu, czułam się bardziej przejęta niż podczas czytania. No, z wyjątkiem jednej sceny... Bleh! Do teraz na samą myśl się wzdrygam.
Kreacja głównego bohatera jest poprowadzona całkiem sprawnie, choć zabrakło mi w tym wszystkim większej ilości odniesień do jego przeszłości. Z jednej strony potrafię dość sporo o nim powiedzieć, z drugiej czuje, że jego obraz w mojej głowie tylko pozornie jest pełny.
Podsumowując; „Kiedy śpisz” do dobra książka, ale jak dla mnie, jej ocena, choćby na LC, jest z lekka przesadzona. Pomysł na historię był fenomenalny. Zwykły facet, odludek jakich wiele, z pozoru niegroźny, w rzeczywistości śmiertelnie niebezpieczny. Cudowne jest to, że narrator śledzi jego myśli, uczucia i pragnienia, więc absolutnie wszystko widzimy jego oczami. Czujemy niechęć i niedowierzanie, gdy on opisuje nieszczęście czy ból innych z takim zachwytem i radością, z jaką my opisywalibyśmy czyjeś szczęście. Jedyne, co tak naprawdę mi przeszkadzało, bo wszystko inne jestem wstanie zignorować, to notoryczne zabijanie napięcia niepotrzebnymi, jak dla mnie, wtrąceniami narratora. Nijak niezwiązanymi z bohaterami czy akcją.
Moja ocena: 6.5/10 Mimo wszystko to miał być thriller, a thriller powinien przyśpieszać mi puls, prawda? Tak, cóż, ten może i przyśpieszał, ale z irytacji, więc raczej się nie liczy... Mimo wszystko warto sięgnąć po tę pozycję, bo całkiem możliwe, że ten jeden aspekt, który mnie popsuł lekturę, Wam wcale nie będzie wadził!
Ach! Co do ekranizacji... Polecam najpierw książkę, potem film. Pod względem napięcia film dla mnie okazał się lepszy, ale fabularnie mnie zawiódł. Wiele wątków zostało zmienionych lub uciętych, co jest może zrozumiałe, ale i tak wychodzi ekranizacji na minus. Niemniej jednak film bez wątpienia będzie spoilerem, który doszczętnie zniszczy jakiekolwiek „napięcie” w książce.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Ludzie bywają różni. Każdy z nas w swoim otoczeniu ma zarówno tych bardziej, jak i mniej nam życzliwych. Jednych zżera zazdrość, bo to my, a nie oni coś posiadamy, do czegoś doszliśmy, jeszcze inni zwyczajnie są zgorzkniali. Ale czy to czyni z nich złych ludzi? Może po prostu są zagubieni? Może nie umieją inaczej, albo w zawiści odnajdują ucieczkę przed wzięciem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-29
Melissa G. Moore jest najstarszą córką K.H. Jaspersona, seryjnego mordercy znanego jako Happy Face Killer, który w latach 1990-1995 zamordował ponad osiem kobiet w kilku stanach Ameryki. „Przerwane milczenie” to dokładnie to, co sugeruje tytuł. To szczere wyznanie kobiety, która dorastała w najbardziej dysfunkcyjnym środowisku jakie osobiście mogę sobie wyobrazić. Bardzo długo w jej otoczeniu nie było zbyt wielu dorosłych, od których mogłaby się uczyć normalnych, zdrowych zachowań. Niedostępna emocjonalnie, wycofana i słaba matka, okrutny ojciec, który od najmłodszych lat pokazywał jej rzeczy, których ponownie, nie umiem sobie do końca wyobrazić.
Bo jak wyobrazić sobie, że twój własny ojciec na twoich kilkuletnich oczach morduje małe, słodkie, puchate kociaki? I w dodatku głośno się z tego śmieje. Z tego co zrobił, z tego jaka była twoja reakcja... Niepojęte, prawda? A jednak tego właśnie doświadczyła Melissa. Tego, i wielu innych, równie przerażających rzeczy.
Moja recenzja będzie recenzją nietypową, gdyż bardziej od zachęcenia do czytania, mam ochotę spróbować odeprzeć kilka zarzutów z jakimi się spotkałam przeglądając inne opinie na temat tej książki. Jeśli więc nie macie na to ochoty, przejdźcie po prostu do ostatniego akapitu.
Mówi się, że każdy z nas jest odpowiedzialny za swoje, i tylko swoje zachowanie czy podejmowane decyzje. Nie mamy żadnego wpływu na wybory innych ludzi, nawet nam najbliższych, nie tak naprawdę, bo koniec i tak jest taki, że odpowiedzialność spoczywa na nich, nie na nas. Tyle, jeśli chodzi o czystą, mało praktyczną, czy też mało życiową teorię. Faktem jest, że kiedy w naszych domach dzieje się źle, i mam tu na myśli przemoc, alkoholizm, narkotyki itp., szuka się winnych, szuka się najprostszych wyjaśnień: dlaczego? Dlaczego to dzieje się akurat nam? Dlaczego mnie? A potem, względnie szybko... Co zrobiłam/łem takiego, by na to zasłużyć?
Obarczanie się winą za grzechy naszych bliskich to mechanizm tyleż przerażający, co niestety również niemalże pierwotny. Wystarczy spojrzeć na dzieci/małżonków/rodziców alkoholików czy narkomanów. Większość z nich w najgorszej chwili uzależnienia ich bliskich, i swojego współuzależnienia, co również jest faktycznym problemem, winę za ich stan zrzuca na siebie. Dlaczego akurat na siebie? Kiedy ktoś zadaje nam ból, nie ważne czy jest to ból psychiczny czy fizyczny, nasz umysł przerabia to na czystą logikę. Skoro bliska nam osoba rani akurat NAS, to musi to mieć związek właśnie z NAMI. Logika, a racjonalność, to jednak tylko z pozoru podobne pojęcie. Po jakimś czasie nie da się udawać, że problemu nie ma, lecz wciąż nie wiadomo, jak sobie z nim poradzić. Szukanie winnych jest więc naturalnym odruchem prowokowanym przez nic innego jak bezsilność.
Wybaczcie mi ten, jakże długi i być może niepotrzebny bądź niezrozumiały, wątek, jednak by przejść dalej w mojej recenzji potrzebowałam coś wyjaśnić. Coś, co na szczęście, nie każdy rozumie, bo wychował się w pozbawionej większych dysfunkcji rodzinie. Zrozumienie mechanizmu poczucia winy i ignorowania rzeczywistości jest potrzebne, by jakkolwiek móc pojąć zachowanie, uczucia i motywacje autorki, a te, mogę Wam obiecać, są chwilami zwyczajnie niepojęte. Przynajmniej z punktu widzenia osób, które o dysfunkcjach w rodzinie i ich niszczącym wpływie na psychikę, szczególnie dzieci, niewiele wiedzą. Żeby nie wyszło, że swoje informacje wyciągam z kapelusza, niczym magik swojego białego króliczka, temat dysfunkcji, powielania schematów obronnych, poczucia winy czy prostej ślepoty i niedopuszczania do siebie nawet najoczywistszych faktów, jest tematem mi bliskim. Pozostanę na tym stwierdzeniu.
Wiele osób nie rozumiała Melissy, gdy mówiła o ojcu, gdy nazywała go tatusiem, gdy razem z rodzeństwem biegła, by się do niego przytulić, gdy wracał do domu, nawet po tym, jak zamordował jej koty. Nawet później, kiedy już zaczynała przeczuwać, że coś jest z nim nie tak. Jasne, to jest dziwne, jeśli zapomni się o tym, że była dzieckiem i od najmłodszych lat uczyła się samych niewłaściwych schematów zachowania. Czego mianowicie? A no tego, że się NIE rozmawia, NIE nazywa się swoich emocji, NIE zadaje pytań. Tego, że świat jest, jaki jest, zły i przerażający, a dorośli dzielą się na biernych, wycofanych, jak jej matka, bądź agresywnych i przerażających, jak ojciec i chwilami dziadek. To była jej rzeczywistość, wszystko, co znała. To była jej normalność. Ciężko więc oczekiwać, by kilku czy kilkunasto letnie dziecko mimo wewnętrznych przeczuć, potrafiło wyciągnąć z nich właściwe wnioski.
Czy tego całego horroru można było uniknąć? Oczywiście. Prawdopodobnie tak samo, jak można było uniknąć wszystkich wojen. Gdyby odpowiedni ludzie znaleźli się na odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, bliscy Jaspersona zauważyliby i zareagowali na jego odbiegające od wszelkich norm zachowanie, to pewnie, można by było wszystkiego uniknąć. Co pozbawia ludzi sumienia z takim natężeniem, by odczuwać przyjemność z zabijania wciąż jest zagadką. Mówi się o winie w brakach w rozwoju umysłów, traumach, gdyby poszukać, można by znaleźć jeszcze parę innych teorii. Jasne jest jednak, że ojciec Jaspersona nie był najmilszym, najczulszym ojcem na świecie. Wręcz odwrotnie... Te rodziny były dysfunkcyjne pokoleniami. W mniejszym lub większym stopniu, ale były. O matce Melissy mogłabym napisać kolejny akapit, ale nie o to mi chodzi. Chciałabym tylko zauważyć, że podczas gdy to Jasperson jest w tej całej historii potworem, jego otoczenie nie rzadko było równie chore, jak on sam.
Jedyne, z czym się zgodzę, to przerysowania zastosowane przez Melisse. Jestem wstanie uwierzyć w jej przeczucia, gdyż dzieci takie jak ona, wychowane w ciągłym poczuciu zagrożenia mają znacznie mocniej wykształconą intuicje i jest to fakt wielokrotnie udowodniony. Ta intuicja szczególnie dobrze działa wtedy, gdy źródłem zagrożenia jest osoba, przez którą, de facto, ich umysł pokusił się o te wszystkie umocnienia. Niekiedy jednak nawet ja miałam wrażenie, że Melisse nieco poniosła wyobraźnia, oraz zapewne odzyskane podczas terapii, a wcześniej wyparte przez nią wspomnienia. Czasem tak bywa, że kiedy coś traumatycznego do nas wraca, dla własnego spokoju ducha próbujemy to ubarwić w taki sposób, by było zjadliwsze. W końcu nie bez powodu nasz umysł postanowił nas wcześniej oszczędzić...
Wbrew temu, co sugeruje wiele powieści, szczególnie tych z gatunku NA, które nieodmiennie działają mi na nerwy właśnie przez wzgląd na to, co zaraz napiszę, radzenie sobie z traumami wszelkiego rodzaju, to nie kwestia dni, tygodni, miesięcy, a lat. Czasami całego życia. To nie kwestia zaledwie odnalezienia właściwej drogi, a wrócenia do początku i obrania nowej, właściwej, a na to potrzeba czasu. Rycerze w lśniących zbrojach, na pięknych rumakach są wprawdzie pomocni, ale nie czynią cudów. Niestety.
Dlatego właśnie Melissa tak późno zrozumiała kim był jej ojciec i co ważniejsze, kim ONA była dla niego. To dlatego tak długo usilnie próbowała widzieć w nim tylko te przejawy dobroci, jego hojność, uśmiech i fakt, że nigdy, tak do końca, ich nie zostawił. Mellisa musiała sama zrozumieć jak chore jest jej myślenie i równie samotnie nauczyć się „zdrowego” postrzegania rzeczywistości. Osiągnęła coś, co niekiedy nie udaje się nawet ludziom na terapiach, a na tą Mellisa trafiła stosunkowo późno. Osobiście podziwiam ją za to, jak sobie poradziła. Niekiedy może i brzmi jak ktoś, kto próbuje nam sprzedać kolejnego Boga do kolekcji, lecz to i tak nie ma dla mnie większego znaczenia. Czegoś trzeba się uchwycić, na czymś skupić swój wzrok, by łatwiej było pokonać wszelkie trudności. Dla niej był to Bóg, jej mąż i dzieci.
Podsumowując; „Przerwane milczenie” to książka obowiązkowa dla wszystkich osób, których fascynują seryjni mordercy. Dzięki Mellisie możemy poznać świat seryjnego mordercy, ale nie ten w którym zabija i wygłasza swoje chore wizje świata, a ten, który go otacza. Świat jego „normalnego” życia, w którym jest zmuszony udawać poczytalnego, ojca, męża, syna, pracownika, a nawet, o zgrozo, człowieka. Być może zdarzają się chwilami spokojniejsze, nieco nudniejsze urywki, jednak w ogólnym rozrachunku to naprawdę dobra książka. Nie polecam jej jednak nikomu, kto nie gustuje w tematyce. To trudna historia, tym bardziej, że niestety prawdziwa.
Dzisiaj bez oceny. Nie umiem ocenić walki Mellisy o własną przyszłość. Nie sądzę też, by istniała ku temu odpowiednia skala...
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Melissa G. Moore jest najstarszą córką K.H. Jaspersona, seryjnego mordercy znanego jako Happy Face Killer, który w latach 1990-1995 zamordował ponad osiem kobiet w kilku stanach Ameryki. „Przerwane milczenie” to dokładnie to, co sugeruje tytuł. To szczere wyznanie kobiety, która dorastała w najbardziej dysfunkcyjnym środowisku jakie osobiście mogę sobie wyobrazić. Bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-09
Debiutancką powieść Steve'a Mosby'ego „Gra diabła”, kupiłam dobre dwa lata temu, może odrobinę mniej, może więcej, ciężko stwierdzić. Przyznaję się bez bicia, głównie przez wzgląd na okładkę i magiczne, diabelskie słowo w tytule. Nie jestem przekonana, czy w ogóle czytałam (ze zrozumieniem xD) opis wydawcy umieszczony z tyłu książki. Może gdybym to zrobiła, to bym powstrzymała się od kupna. Kto wie?
Ciężko mi napisać cokolwiek o fabule, gdyż niemal całe 375 stron, to wydarzenia zaledwie jednej doby, co moim zdaniem, jest największą wadą książki. Mamy do czynienia z wyjątkowo okrutnym seryjnym mordercą, który za cel obiera pary. Obserwuje ich tygodniami, uczy się o ich życiu, ich związku, wyłapuje słabości, a potem zaczyna się gra, w której tylko jedna osoba może wyjść cało. John Marcer prowadził śledztwo przeciw Mordercy 50/50 w wyniku czego stracił członka własnego zespołu. Załamał się psychicznie, a morderca zniknął zupełnie bez śladu, by dwa lata później znowu uderzyć. Policja znajduje spalone ciało i charakterystyczny znak na ścianie, pajęczynę, stanowiącą znak rozpoznawczy Mordercy 50/50. Od tych wydarzeń zaczyna się też pierwszy dzień pracy detektywa Marka Nelsona, przydzielonego do zespołu Marcera. Wkrótce ma się okazać, że gra o miłość rozpoczęła się na nowo, jednak zasady zostały zmienione.
Dawno już tak bardzo się nie zmęczyłam na książce. Myślałam, że „Lawendowy pokój” był ekstremalny pod względem usypiania mnie, ale „Gra diabła” okazała się stanowczo lepsza. Teoretycznie wszystko gra, pomysł na fabułę jest świetny, na wstępie powiem, że nie domyśliłam się zakończenia. Tyle tylko, że nie mam pewności, czy nie dlatego, że przysypiałam na tej książce. Dosłownie. Mamy różne punkty widzenia, od strony ofiar, policjantów, samego mordercy, nawet żony Marcera. Teoretycznie też, wszystko powinno być jasne, płynne i przejrzyste. To znaczy na tyle, na ile pozwala kryminał, oczywiście... Co tymczasem mamy? Pomieszanie z poplątaniem. Długie i niepotrzebne opisy, które mogłabym nazwać nieelegancko „zapchajdziurami”, bo w końcu czymś trzeba napełnił strony książki, a mamy tylko dobę... Całe strony rozmyślań, wspomnień, które wprawdzie budują postacie, ale i tak są nużące.
Nie jestem wstanie obiektywnie ocenić tej książki, bo najzwyczajniej w świecie co chwilę gubiłam wątek i odlatywałam myślami, gdy bohaterowie rozdrabiali się nad wzorami tapet, układem kryształów etc. (może nie konkretnie tego, ale wiecie, o co chodzi). Mniej więcej w połowie książki, zmęczona toporną manierą autora, przestałam wracać w tekście, po prostu czytałam dalej. Nie umiem powiedzieć ile mi umknęło. Naprawdę się starałam wsiąknąć w historię, ale okazało się to niemożliwe.
Cieszę się jednak, że wytrwałam do końca, bo ostatnich trzydzieści stron mnie zaskoczyło, wreszcie poczułam zainteresowanie i jakieś przychylne emocje. To jednak zbyt mało, by mogło cokolwiek zmienić w mojej ocenie.
Podsumowując; myślę, że Steve Mosby miał bardzo dobry pomysł, który po prostu nie trafił do mnie. Jego styl wcześniej nazwałam topornym, ale chodziło mi głównie o te ciągłe zmiany perspektywy, tajemnicze, jakby oderwane od całości sceny, wszystko inne jest całkiem dobre, powiedziałabym nawet wyjątkowo dobre jak na debiutanta. Bohaterowie, choć nie przypadli mi do gustu, mają wszystko, co potrzeba – swoją historię, odrębne charaktery – jednym słowem indywidualność. Niemniej dobra technika nie równa się sukcesowi. Mnie "Gra diabła" nie porwała. Czytanie było ciężkie i w ogóle nie sprawiało mi większej przyjemności.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Debiutancką powieść Steve'a Mosby'ego „Gra diabła”, kupiłam dobre dwa lata temu, może odrobinę mniej, może więcej, ciężko stwierdzić. Przyznaję się bez bicia, głównie przez wzgląd na okładkę i magiczne, diabelskie słowo w tytule. Nie jestem przekonana, czy w ogóle czytałam (ze zrozumieniem xD) opis wydawcy umieszczony z tyłu książki. Może gdybym to zrobiła, to bym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011
Ta pozycja zainteresowała mnie od pierwszego momentu, jak tylko dostrzegłam ją w księgarni. Szacunek do J. Malkovicha, którego słowa umieszczone na okładce przyciągając uwagę - dodatkowo spotęgowały moją ciekawość.
Nie czytam tego typu książek, aczkolwiek po tej pozycji z pewnością będę zwracała na nie większą uwagę. A jednak czuję się nieco zawiedziona. Liczyłam, że znajdę tam trochę więcej tekstu od strony samego Underwegera. Rozumiem dlaczego ta książka została napisana tak, a nie inaczej, ale to nie zmienia faktu, że czuje niedosyt, bo mimo wszystko nie wiem o Jacku tego, co chciałabym się dowiedzieć.
Być może czytałam to chcąc przeczytać powieść, a nie coś, co opierając się na faktach, nigdy nie może być do końca osobiste.
Spędziłam jednak z tą książką fascynujące godziny, pełne pytań i niepokoju jak i tych nieznośnych myśli na temat tego, co tak naprawdę dzieje się w głowie Jacka.
Z pewnością jeszcze bardzo długo będę uważała na nadzwyczaj inteligentne osoby, którzy mnie otaczają, porównując ich zajadle z Underwegerem ;) Po takiej książce bowiem każdy w naszym otoczeniu przejawia chociażby jedną cechę mężczyzny, który potrafił zabijać i tak długo wszystkich oszukiwać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Ta pozycja zainteresowała mnie od pierwszego momentu, jak tylko dostrzegłam ją w księgarni. Szacunek do J. Malkovicha, którego słowa umieszczone na okładce przyciągając uwagę - dodatkowo spotęgowały moją ciekawość.
Nie czytam tego typu książek, aczkolwiek po tej pozycji z pewnością będę zwracała na nie większą uwagę. A jednak czuję się nieco zawiedziona. Liczyłam, że...
„Piętno śmierci” zwróciło moją uwagę już jakiś czas temu, jednak opis na okładce nie był na tyle porywający, bym od razu po nią sięgnęła. Całkiem przypadkiem trafiła w moje ręce i dziś już wiem, że do tej historii będę często wracać.
Przytaczanie przebiegu wydarzeń byłoby z mojej strony okrucieństwem względem tych, którzy chcą przeczytać tę książkę. Myślę, że im mniej informacji się ma, tym lepiej można ją odebrać. Mimo, że zazwyczaj dość szybko potrafię się domyślić kto za czym stoi i co będzie na dalszych stronach, tak tutaj absolutnie niczego nie byłam pewna.
Niemal do samego końca targały mną wątpliwości, bo autorka tak wiele razy wcześniej zaskoczyła mnie całkowitym zwrotem akcji, że przestałam ufać własnej intuicji.
Cała historia jest ciężka od samego początku i z biegiem kolejnych stron staje się coraz gorsza pod tym względem. To nie jest zwyczajny kryminał, ani thriller, ani dramat… To coś więcej, coś, co niemal na każdej stronie nakazuje ci zastanowić się nad tak wieloma aspektami własnego życia i otaczającego cię świata, że czytanie zaledwie 239 stron wydłuża się niemal dwukrotnie.
To również z całą pewnością nie jest książka dla wszystkich. I nie, nie chodzi o akcję, a całą gamę uczuć, zachowań głównej bohaterki, które co poniektórzy przypisaliby do osoby która powinna znaleźć się w pokoju bez klamek, z miękkimi ścianami i plastikowymi naczyniami. A to z kolei przeszkodziłoby im w „poczuciu” tej historii.
Jestem również pewna, że nie wszystkim styl w jakim napisana jest książka będzie się podobał. Mnie zachwycił. To z całą pewnością najlepszy tekst pisany w pierwszej osobie jaki kiedykolwiek czytałam. Liryczność z jaką autorka wszystko opisuje sprawia, że cały czas ma się wrażenie, że Clara siedzi gdzieś obok, obejmuje kurczowo swoje kolana, ma zamknięte oczy i mówi. Wspomina coś, co przeszła, coś co stanowi jej przeszłość. Coś, co chce nam opowiedzieć. Czasem mówi chaotycznie, niekiedy nazbyt zagadkowo, by wszystko było całkowicie jasne, a ty nie patrzysz już w książkę tylko na nią i czujesz. Czujesz i widzisz wszystko, o czym mówi, bo robi to tak dokładnie, a przy tym w najmniejszych opisach zawiera tyle szczegółów, że stajesz się niemal integralną częścią jej opowieści.
Nutka fantastyki niekiedy doprowadzała mnie do szału, ale w końcu okazała się tym małym, pozornie nieistotnym ogniwem, który delikatnie wygładza całą, potworną w przekazie historię. Napawa nadzieją, rozczula i kolejny raz zmusza do zastanowienia się nad samym sobą.
Jestem pod wrażeniem umiejętności pisarskich Amy MacKinnon, bo bardzo rzadko się zdarza, by ktoś debiutował z tak perfekcyjnym tekstem, tak okrutną historią i potrafił w tym wszystkim jeszcze zaskakiwać. Z całą pewnością będę śledzić jej karierę i niecierpliwie czekać na jej kolejne książki.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Piętno śmierci” zwróciło moją uwagę już jakiś czas temu, jednak opis na okładce nie był na tyle porywający, bym od razu po nią sięgnęła. Całkiem przypadkiem trafiła w moje ręce i dziś już wiem, że do tej historii będę często wracać.
Przytaczanie przebiegu wydarzeń byłoby z mojej strony okrucieństwem względem tych, którzy chcą przeczytać tę książkę. Myślę, że im...
2011
Ostatni raz tak dobrze mi się czytało, kiedy parę lat temu odkryłam Kossakowską i jej aniołów. Mimo, że "Czyściciel" to zupełnie odmienna kategoria, to linią łączącą te historie jest humor, którego ciężko się spodziewać.
Mamy bowiem do czynienia z groźnym seryjnym mordercą. Niebywale inteligentnym facetem, który jest wstanie bezkarnie zabijać i żyć wśród policjantów, którzy na jego oczach starają się odnaleźć mordercę. Zaczynając czytać, zupełnie się nie spodziewasz, że oprócz tych krwawych scen będziesz się jeszcze śmiać, wręcz zapałasz delikatną sympatią do Joego. Jego poczucie humoru, ironia z jaką komentuje ludzi, świat i samego siebie jest fenomenalna.
"Narodzony znikąd teraz żyje wszędzie" - ten cytat zostanie ze mną na zawsze. Jest idealnym komentarzem do tej książki i moich odczuć po przeczytaniu ostatniej strony. Joe bowiem zostanie już na zawsze z bohaterami swojego świata, jak i ze mną. Wrzucając tę książkę do tej samej kategorii w której schowałam całą serię "Siewcy Wiatru" mam nadzieję, że aniołowie uleczą jego duszę i nie zmienią jego poczucia humoru ;)
A tak już zupełnie poważnie, książka dla osób, które nie zważają na brutalne sceny, sporą ilość krwi i nieraz zupełnie irracjonalne stwierdzenia głównego bohatera. Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Ostatni raz tak dobrze mi się czytało, kiedy parę lat temu odkryłam Kossakowską i jej aniołów. Mimo, że "Czyściciel" to zupełnie odmienna kategoria, to linią łączącą te historie jest humor, którego ciężko się spodziewać.
Mamy bowiem do czynienia z groźnym seryjnym mordercą. Niebywale inteligentnym facetem, który jest wstanie bezkarnie zabijać i żyć wśród policjantów,...
2014-07-12
Debiuty – niektórzy je uwielbiają, inni wolą omijać. Zarówno jednych, jak i drugich potrafię zrozumieć, sama raczej stoję po środku. Jeśli nie muszę, nie zabieram się za nie zanim nie poznam późniejszych książek danego pisarza. Debiuty bywają bowiem zwodnicze. Rzadko obrazują prawdziwy potencjał autora, potrafiąc wręcz odstraszyć zamiast zachęcić. Z wszystkich tych względów długo zwlekałam z czytaniem „Wieży milczenia” Remigiusza Mroza. Czy moja przezorność okazała się uzasadniona?
Młoda kobieta zostaje zamordowana niedaleko swojego domu. Nikt nie wie kto to zrobił, ani tym bardziej dlaczego. Po kilku zawirowaniach śledztwo prowadzi detektyw Evelyn Thomsen wraz z partnerem ofiary – wykładowcą Scottem Wintonem. Układ pomiędzy nimi nie jest prosty. Na ich drodze staje wiele przeszkód, jeszcze więcej pytań i niewiadomych. A kiedy zaczynają ginąć kolejni ludzie staje się jasne, że mają do czynienia z seryjnym mordercą. Tylko jak go znaleźć skoro nie pozostawia po sobie zbyt wielu śladów? Scott wpada jednak na pewien trop. Wskazówkę, która zmusza ich do podróży na drugi koniec świata, gdzie zagadka tajemniczego mordercy zaczyna nabierać nieco bardziej konkretnych kształtów.
Jak już kilkakrotnie wspominałam, uwielbiam seryjnych morderców, wszelkiej maści psychopatów, socjopatów itp. Nieodmiennie intryguje mnie psychika tych osób. Dlaczego tak łatwo przychodzi im zabijanie? Dlaczego sprawia im to niejednokrotnie przyjemność? To fascynujące. Chore i fascynujące. To też doskonały temat na książkę, bo psychika i motywy takiego seryjnego mordercy to jak fantastyka – można zrobić wszystko, a i tak w pewien sposób będzie to realne. Oczywiście, jeśli realnym uczyni to sam autor. Nie będę się też rozwodzić nad tym jak bardzo uwielbiam Remigiusza Mroza, jak bardzo cenię go za kontakt jaki ma ze swoimi czytelnikami i jak niecierpliwie oczekuje jego nowych książek, bo pewnie doskonale zdajecie sobie z tego sprawę, skoro „Wieża Milczenia” to już piąta jego książka recenzowana na tym blogu. Zostały mi tylko „Turkusowe szale” i będę mogła powiedzieć, że jestem na bieżąco z jego powieściami.
No dobra, już przestaję paplać bez sensu i przechodzę do konkretów.
„Wieża milczenia” była dla mnie niczym przejażdżka na karuzeli z roztrzaskaniem się na końcu w drobny mak. Zaczęło się świetnie, potem zakochałam się w Scottcie, a raczej rzadko pałam aż taką sympatią do fikcyjnych postaci, akcja zaczęła się rozkręcać, rozkręcać, rozkręcać, a potem… wysiadł prąd i karuzela zaczęła żyć własnym życiem, zabezpieczenia puściły, a ja wyleciałam z siedzenia na twardy, chropowaty beton. Co mam na myśli? Przekombinowanie. Ta historia byłaby świetna bez nadawania jej tak głębokiego i skomplikowanego znaczenia. Nie do końca mnie to przekonało, nie do końca było to wiarygodne, w dodatku czyniło z bohaterów coraz mocniejsze karykatury, a nie realne, pełnokrwiste postacie. Tak więc mój romans ze Scottem był namiętny, ale szybko się skończył.
Pierwszą część książki czytałam z zapartym tchem, chichocząc pod nosem (czego też raczej nie robię, ale teksty Scotta bywały genialne, to taka mniej irytująca Chyłka z „Kasacji” w wersji męskiej). Druga wydawała mi się już mniej porywająca. Przeszkadzało mi to, co stało się z bohaterami, przeszkadzał mi kierunek w jakim wszystko zmierzało, a koniec książki przywitał mnie jakimś niedosytem. Przy powieściach Remigiusza Mroza czuje się genialną harmonie pomiędzy wszystkimi aspektami danej historii, a tu mi tego zabrakło.
Ale, ale! To debiut. I jak na debiut, jest naprawdę dobrze, a potencjał autora został doskonale uwydatniony. Są niedociągnięcia, owszem, nie ma co tego ukrywać, jednak jest też szereg zalet. Przede wszystkim klimat. Amerykanie piszą w specyficzny sposób i Remigiusz Mróz doskonale to odwzorował.
Podsumowując; „Wieża milczenia” to mimo wszystko porywająca historia, którą każdy fan autora będzie czytał z uśmiechem na ustach. Nie jest to powieść idealna, z pewnością najsłabsza w jego dorobku, ale to również bardzo dobry debiut. Debiut, który zapowiada coś wielkiego. Autora, który stanie się dowodem na to, że Polacy potrafią pisać nie tylko fantastykę. I czyż już się to nie spełniło?
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/wieza-milczenia-remigiusz-mroz.html
Debiuty – niektórzy je uwielbiają, inni wolą omijać. Zarówno jednych, jak i drugich potrafię zrozumieć, sama raczej stoję po środku. Jeśli nie muszę, nie zabieram się za nie zanim nie poznam późniejszych książek danego pisarza. Debiuty bywają bowiem zwodnicze. Rzadko obrazują prawdziwy potencjał autora, potrafiąc wręcz odstraszyć zamiast zachęcić. Z wszystkich tych względów...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to