-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-01-14
2015-05-16
2015-03-24
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona raczej się nie dowiemy. Autor tej książki przedstawia nam jednak zupełnie inne spojrzenie na historyczną postać, która na łamach niejednej książki została uznana za niepoczytalną. Ale czy na pewno? Czy na pewno wszystko, co robiła było wynikiem rozwijającej się choroby? Czy na pewno zasłużyła na całe dziesięciolecia izolacji?
Mając szesnaście lat Joanna I Kastylijska nie była jeszcze uznana za szaloną. Gdy pojawiła się u boku Filipa II Pięknego, spadkobiercy rodu Habsburgów, ten stracił dla niej głowę, niestety niedosłownie. Piękna, dobrze ułożona, pasowała do niego idealnie. Ich małżeństwo zostało zawarte niemal natychmiast i początkowo było pełne pasji, miłości i szacunku. Jednak w świecie w jakim przyszło żyć Joannie nie było za wiele miejsca na prawdziwe, niczym niesplamione szczęście. Jej świat był światem intryg, układów i zdrad. Skorumpowany przez pieniądze, zniszczony przez nigdy niezaspokojoną potrzebę władzy, wypalił na szczęściu Joanny niebywale bolesne znamię. Ale problemy z mężem, który mimo wszystko, po swojemu, a jednak ją kochał, to było jeszcze nic. Prawdziwe problemy miały dopiero nadejść. Jej rodzeństwo, prawowici następcy tronu Hiszpanii umierają i nagle, zupełnie nieoczekiwanie, to Joanna staje się dziedziczką tronu. Tronu państwa, który dopuszcza na nim kobiecą władzę. Filip w ojczyźnie żony byłby tylko nic nie znaczącym mężem królowej. Liczne podszepty, szereg konspiracyjnych teorii, męskie, niebywale delikatne i latami rozpieszczane ego nie było wstanie znieść choćby myśli o takiej hańbie dla własnego imienia. Czego może dopuścić się człowiek zaślepiony chęcią posiadania? Co może zrobić mężczyzna, który niegdyś mocno kochał kobietę, jaka stoi na drodze jego ambicji? Cóż… Jeśli tym mężczyzną jest Filip II Piękny, może zrobić wszystko. Dosłownie wszystko. I tak też czyni…
Powieści tego typu, na pograniczu historycznych faktów i wyobraźni autora, od czasu do czasu cieszą się moją uwagą. Historia zawsze mnie ciekawiła, niestety od czasów podstawówki i wyjątkowego nauczyciela, który w poprzednim życiu musiał być celtyckim bardem, gdyż potrafił ożywić swoimi opowieściami nawet najnudniejsze historyczne wydarzenia, podchodziłam do niej z dystansem. Myślę, że Christopher W. Gortner, zupełnie jak mój dawny nauczyciel, już wcześniej zarabiał na życie słowem. Po przeczytaniu fenomenalnych „Wyznań Katarzyny Medycejskiej”, które również wyszły spod jego pióra, szczerze wątpiłam, że „Ostatnia królowa” może okazać się lepsza. A jednak się myliłam.
Tę książkę czytałam „na raty”. Kiedy zaczęłam ją pierwszy raz, moja fascynacja powieściami historycznymi słabła. Z premedytacją odstawiłam ją wtedy na półkę czując, że przeczytanie jej w tamtym czasie byłoby błędem. Nie poczułabym jej tak, jak powinnam. I chyba miałam rację, bo teraz brnięcie przez karty tej powieści było wstrząsające, poruszające i nie rzadko na tyle trudne, by zmusić mnie do dozowania sobie tych wszystkich koszmarnych wydarzeń.
Nie do końca wiem dlaczego akurat ta książka wywarła na mnie tak silne wrażenie. Autor doskonale potrafi oddawać kobiece emocje, wiedziałam o tym, a jednak w przypadku historii Joanny Szalonej te emocje przenikały przez strony i dźgały mnie w serce. Liryczność z jaką została opowiedziana ta makabryczna historia dopełniła tylko całości, czyniąc z tej książki coś więcej niż tylko opowieść o kobiecie, która mogła, ale wcale nie musiała być szalona. Która nawet jeśli zwariowała, to miała do tego pełne prawo, a nawet, powiem szczerze, zdziwiłabym się, gdyby okazało się kiedyś, że pozostała po tym wszystkim całkiem zdrowa. Nie wiem, czy ja przetrwałabym choć ułamek tego, co ona.
Zdaje sobie sprawę, że im dłużej piszę o tej książce, tym mniej ten tekst można nazwać recenzją. Powinnam wspomnieć o tym i o tamtym, odnieść się do wad i zalet, stylu, narracji. Ocenić niebagatelne opisy miejsc i strojów. Poziom kreacji bohaterów… Przytoczyć kilka przykładów "szaleństwa" Joanny, może nawet spróbować scharakteryzować grę w którą została wplątana. Zajęłoby mi to całe strony i potrwało kolejnych kilka tygodni – bo tyle czasu potrzebowałam by cokolwiek napisać o "Ostatniej królowej". Są bowiem książki, o jakich można mówić i mówić w nieskończoność – chwalić, bądź rozprawiać nad ich beznadziejnością. Są jednak też i takie pozycje, które odbierają większość słów, pozostawiając nas jedynie z całą masą emocji, z jaką niekoniecznie wiadomo, co zrobić. Wybaczcie mi więc, że na nich zakończę.
Podsumowując; „Ostatnia królowa” to historia pełna politycznych intryg, osobistych tragedii, skomplikowanych uczuć i źle ulokowanego zaufania. Autor w charakterystyczny dla siebie sposób spojrzał na historyczne fakty, prezentując nam nieco odmienny pogląd na życie i motywy Joanny Szalonej. Jak wspomniałam na początku, nigdy się nie dowiemy jak było naprawdę jednak to, w jaki sposób życie tej kobiety zostało przedstawione na łamach tej książki, jest bezsprzecznie warte poznania. Niezależnie od tego, czy interesuje Was historia, czy też nie, bo pomijając wszystko inne, „Ostatnia królowa” to przede wszystkim tragedia kobiety, która tak naprawdę chciała tylko kochać. Kochać swoją rodzinę, kochać swoją ojczyznę – kochać swojego męża…
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/ostatnia-krolowa-christopher-w-gortner.html
Szaleństwo to dość specyficzny stan umysłu. W dzisiejszych czasach do zdiagnozowania szaleństwa mamy wiele narzędzi, ale pięćset lat temu nie przywiązywano większej wagi do motywów czyjegoś zachowania. Nie analizowano go tak, jak przeanalizowano by go dzisiaj. Czy więc główna bohaterka „Ostatniej królowej” Christophera W. Gortnera – Joanna Szalona – naprawdę była szalona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-28
Szpiedzy raczej średnio mnie interesują. Długo miałam przed oczami wymuskanego Bonda… James’a Bonda… a ja od zawsze wolałam nieco „głośniejsze” i bardziej „krwiste” historie, i raczej prosta ciekawość popchnęła mnie do sięgnięcia po tę książkę. Nie to, by akcje agencji wywiadowczych nie mogły przyprawić o ciarki na plecach nawet najtwardszych. Po prostu wolę bardziej otwartą walkę, niż tę prowadzoną ukradkiem i po kątach. Jakkolwiek by nie była efektywna, wydaje mi się brudna i pozbawiona honoru. Może jestem po prostu naiwna? Pewnie tak. W końcu szpiegostwo to drugi najstarszy zawód świata i to znacznie mniej uczciwy od pierwszego – co zauważają również autorzy książki „Sylvia. Abentka Mossadu” czyli Ram Oren i Moti Kfir.
O Sylvii Rafael powstały nie małe legendy. Okrzyknięta najlepszą agentką Mossadu, ma na swoim koncie kilka „dobrych” uczynków. Poznajemy jej życie od czasów, gdy była tylko dziewczyną pełną ambicji i marzeń, aż po jej śmierć. Szukanie swojej drogi, spełnienie się w roli szpiega izraelskiego wywiadu, akcje, namiętności, poświęcenia. Wzloty i upadki. Życie i śmierć.
Jeden z autorów książki, Moti Kfir, również był agentem, w dodatku zwierzchnikiem Sylvi, co trochę tłumaczy mi tych kilka potężnych „ale”, które mam do tej książki. Wszyscy pragniemy być dobrze zapamiętani. Ludzie narażający swoje życie dla dobra kraju oprócz potrzeby czynienia czegoś dobrego, muszą mieć w sobie także i pewną dozę niezaspokojonej ambicji i kultu superbohatera rozpamiętywanego przez kolejne pokolenia. I myślę, że ta książka jest swoistym podręcznikiem patriotyzmu dla wszystkich chętnych wspomóc szeregi agencji. Co mam na myśli?
Wszystko w historii Sylvi jest albo czarne, albo białe. Nigdy nic, ani nikt nie zdaje się szary. Może być albo dobry, albo zły. I zgadnijcie jaka jest Sylvia i jej osławiona na całym świecie agencja oraz pracujący dla niej ludzie. Czytając miałam wrażenie, że mam w rękach tanią powieść, a nie historie kobiety, która przecież naprawdę żyła, naprawdę była agentką i naprawdę zrobiła kilka dobrych rzeczy. Być może nawet jej intencje były tak czyste, jak twierdzi ta książka? Nie wiem. Przez tą prostotę w kwestiach dobra i zła, słuszności i błędności – straciła swoją wiarygodność.
To żadna historia agentki Mossadu. Żadne większe ujawnianie sekretów „najskuteczniejszej agencji wywiadowczej świata”… To bajka tak sztucznie podkręcona chwytnymi hasłami, że nawet przy wielu wysiłkach z mojej strony, nie potrafię pozbyć się ze swojego tonu tej odrobiny sarkazmu, która przylepiła się do moich palców i nieodmiennie pomaga wystukiwać kolejne litery…
I chyba na tym zakończę. Być może nawet obrażę się na śmierć i nie dam tej książce żadnej oceny?
Podsumowując; tak, cóż… Ja naprawdę nie lubię, kiedy w podobnych książkach autor mi narzuca, co mam myśleć, czuć i jak budować swoje spostrzeżenia. Gdzie widzieć dobro, gdzie zło i co uważać za „zło konieczne”, a co za zaledwie inny rodzaj terroryzmu. To byłaby naprawdę genialna historia, gdyby autorzy trzymali się faktów, a nie bawili się w podniosłe opisy uczuć Sylvi. Skąd niby o nich wiedzieli? No tak, zapomniałam… Mossad najskuteczniejsza agencja wywiadowcza wie wszystko. Ach, i przecież agenci prowadzący również wiedzą o swoich agentach wszystko. Oni w ogóle wiedzą wszystko.
Strach się bać ;)
No dobrze, nie będę taka - moja ocena: 4/10 Ani to literatura faktu, chyba, że „faktu”, ani powieść szpiegowska. Nie wiem co to jest, ale choć czytanie samo w sobie nie bolało, to raczej wywołało u mnie tylko irytacje ^^
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Szpiedzy raczej średnio mnie interesują. Długo miałam przed oczami wymuskanego Bonda… James’a Bonda… a ja od zawsze wolałam nieco „głośniejsze” i bardziej „krwiste” historie, i raczej prosta ciekawość popchnęła mnie do sięgnięcia po tę książkę. Nie to, by akcje agencji wywiadowczych nie mogły przyprawić o ciarki na plecach nawet najtwardszych. Po prostu wolę bardziej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-01-29
„Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata to historia Marka Kubackiego, młodego mężczyzny, który prowadzony marzeniem o prawdziwej wolności, raz po raz naraża się na niebezpieczeństwo.
Szpiegostwo kończy się dobrze przeważnie tylko w filmach. Tych samych, w których szpiedzy jeżdżą pięknymi samochodami, ubierają się w markowe ciuchy, a każdej chwili ich życia towarzyszy charakterystyczna muzyka. Rzeczywistość pisze jednak o wiele mroczniejsze scenariusze, a ten napisany dla Marka, jest jednym z nich.
Główny bohater książki to prawdziwie dziwna postać. Jego życie nigdy nie było łatwe, a los zdawał się chodzić pod rękę z pechem. Z podobnej mieszanki nie mogło wyjść nic prostego, szczególnie w czasach PRLu. Po wielu wzlotach i upadkach, Marek wyjeżdża do Wietnamu Południowego, by pracować tam w Międzynarodowej Komisji Kontroli i Nadzoru. Koszmar sprzed kilku lat powraca, znowu zostaje zmuszony do robienia rzeczy, na które niekoniecznie ma ochotę. Wie jednak doskonale, że w rzeczywistości w jakiej przyszło mu żyć, proste „nie” nie ma prawa bytu. Są rzeczy, których się chce i te, które należy zrobić.
Pobyt w Sajgonie to jednak dla niego nie tylko praca. Mężczyzna wykorzystuje spędzony tam czas na rozmyślaniu o tym, co zostawił w domu. Jego małżeństwo okazało się pomyłką, a choroba syna spędza mu sen z powiek. W Polsce nie ma dla żadnego z nich przyszłości i coraz mocniej zdaje sobie z tego sprawę. Postanawia działać. W międzyczasie jego osobą interesuje się obcy wywiad, podsuwając mu pod nos kobietę, której zadaniem jest go „wybadać”. Ich znajomość bardzo szybko przeradza się w coś więcej. Nie jest jednak jedyną kobietą, która zwraca jego uwagę – pod tym względem wydaje się niebywale… „kochliwy”.
Aby zapewnić sobie i swoim bliskim godne życie w miejscu, w którym wolność nie jest złudzeniem, a rzeczywistością, Marek decyduje się na współpracę z Amerykanami. Szpiegostwo dla obcego wywiadu kończy się jednak w momencie, gdy zostaje zdemaskowany.
Jeśli wpiszecie w wyszukiwarkę imię i nazwisko autora tej książki, oprócz linków do licznych księgarń internetowych, facebooka autora, strony wydawnictwa itd, znajdziecie kilka informacji, które upewnią Was, jak wiele z historii Marka Kubackiego jest w rzeczywistości historią samego Celegrata, który w 1990 roku wyszedł z więzienia za sprawą amnestii. Gdyby nie to, odsiadywałby wyrok 25 lat za szpiegostwo na rzecz USA.
Z tego właśnie powodu ta recenzja nie będzie taka, jak zawsze. Nie zamierzam komentować poczynań głównego bohatera/autora, nie sądzę, bym miała do tego prawo. To jego historia i cokolwiek bym o niej nie myślała, szanuje wszystkie jego wybory. Nie mogę powiedzieć, iż je w pełni popieram, jednak to on żył w tam tych czasach, nie ja. I na tym się zatrzymam.
To, co mogę jednak z czystym sumieniem skomentować, to umiejętności pisarskie autora, a tym należy się uznanie. Gdy mamy do czynienia z selfpublishingiem, nigdy nie wiadomo czego oczekiwać. Osobiście jestem ostrożna i nastawiam się raczej na coś stylowo słabego, ale nie w tym przypadku. „Kruszenie odmieńca” jest napisane językiem, który doskonale się czyta i choć od czasu do czasu zdarzały się jakieś niedociągnięcia, to jednak nie miały one większego wpływu na odbiór całości. Opisy nie są ani za długie, ani zbyt krótkie, a dialogi oddają charaktery bohaterów.
Podsumowując; „Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata, to z pewnością lektura intrygująca, ale i kontrowersyjna. Główny bohater nie zawsze odnajduje zrozumienie czytelnika, co w konfrontacji ze świadomością prawdziwości tej historii, tworzy wybuchowy koktajl. Czy to dobrze, czy źle musicie sami ocenić.
Tym razem bez oceny - w imię swoich przekonań, biografii nie oceniam.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Kruszenie odmieńca” Zenona Celegrata to historia Marka Kubackiego, młodego mężczyzny, który prowadzony marzeniem o prawdziwej wolności, raz po raz naraża się na niebezpieczeństwo.
Szpiegostwo kończy się dobrze przeważnie tylko w filmach. Tych samych, w których szpiedzy jeżdżą pięknymi samochodami, ubierają się w markowe ciuchy, a każdej chwili ich życia towarzyszy...
2014-10-29
Melissa G. Moore jest najstarszą córką K.H. Jaspersona, seryjnego mordercy znanego jako Happy Face Killer, który w latach 1990-1995 zamordował ponad osiem kobiet w kilku stanach Ameryki. „Przerwane milczenie” to dokładnie to, co sugeruje tytuł. To szczere wyznanie kobiety, która dorastała w najbardziej dysfunkcyjnym środowisku jakie osobiście mogę sobie wyobrazić. Bardzo długo w jej otoczeniu nie było zbyt wielu dorosłych, od których mogłaby się uczyć normalnych, zdrowych zachowań. Niedostępna emocjonalnie, wycofana i słaba matka, okrutny ojciec, który od najmłodszych lat pokazywał jej rzeczy, których ponownie, nie umiem sobie do końca wyobrazić.
Bo jak wyobrazić sobie, że twój własny ojciec na twoich kilkuletnich oczach morduje małe, słodkie, puchate kociaki? I w dodatku głośno się z tego śmieje. Z tego co zrobił, z tego jaka była twoja reakcja... Niepojęte, prawda? A jednak tego właśnie doświadczyła Melissa. Tego, i wielu innych, równie przerażających rzeczy.
Moja recenzja będzie recenzją nietypową, gdyż bardziej od zachęcenia do czytania, mam ochotę spróbować odeprzeć kilka zarzutów z jakimi się spotkałam przeglądając inne opinie na temat tej książki. Jeśli więc nie macie na to ochoty, przejdźcie po prostu do ostatniego akapitu.
Mówi się, że każdy z nas jest odpowiedzialny za swoje, i tylko swoje zachowanie czy podejmowane decyzje. Nie mamy żadnego wpływu na wybory innych ludzi, nawet nam najbliższych, nie tak naprawdę, bo koniec i tak jest taki, że odpowiedzialność spoczywa na nich, nie na nas. Tyle, jeśli chodzi o czystą, mało praktyczną, czy też mało życiową teorię. Faktem jest, że kiedy w naszych domach dzieje się źle, i mam tu na myśli przemoc, alkoholizm, narkotyki itp., szuka się winnych, szuka się najprostszych wyjaśnień: dlaczego? Dlaczego to dzieje się akurat nam? Dlaczego mnie? A potem, względnie szybko... Co zrobiłam/łem takiego, by na to zasłużyć?
Obarczanie się winą za grzechy naszych bliskich to mechanizm tyleż przerażający, co niestety również niemalże pierwotny. Wystarczy spojrzeć na dzieci/małżonków/rodziców alkoholików czy narkomanów. Większość z nich w najgorszej chwili uzależnienia ich bliskich, i swojego współuzależnienia, co również jest faktycznym problemem, winę za ich stan zrzuca na siebie. Dlaczego akurat na siebie? Kiedy ktoś zadaje nam ból, nie ważne czy jest to ból psychiczny czy fizyczny, nasz umysł przerabia to na czystą logikę. Skoro bliska nam osoba rani akurat NAS, to musi to mieć związek właśnie z NAMI. Logika, a racjonalność, to jednak tylko z pozoru podobne pojęcie. Po jakimś czasie nie da się udawać, że problemu nie ma, lecz wciąż nie wiadomo, jak sobie z nim poradzić. Szukanie winnych jest więc naturalnym odruchem prowokowanym przez nic innego jak bezsilność.
Wybaczcie mi ten, jakże długi i być może niepotrzebny bądź niezrozumiały, wątek, jednak by przejść dalej w mojej recenzji potrzebowałam coś wyjaśnić. Coś, co na szczęście, nie każdy rozumie, bo wychował się w pozbawionej większych dysfunkcji rodzinie. Zrozumienie mechanizmu poczucia winy i ignorowania rzeczywistości jest potrzebne, by jakkolwiek móc pojąć zachowanie, uczucia i motywacje autorki, a te, mogę Wam obiecać, są chwilami zwyczajnie niepojęte. Przynajmniej z punktu widzenia osób, które o dysfunkcjach w rodzinie i ich niszczącym wpływie na psychikę, szczególnie dzieci, niewiele wiedzą. Żeby nie wyszło, że swoje informacje wyciągam z kapelusza, niczym magik swojego białego króliczka, temat dysfunkcji, powielania schematów obronnych, poczucia winy czy prostej ślepoty i niedopuszczania do siebie nawet najoczywistszych faktów, jest tematem mi bliskim. Pozostanę na tym stwierdzeniu.
Wiele osób nie rozumiała Melissy, gdy mówiła o ojcu, gdy nazywała go tatusiem, gdy razem z rodzeństwem biegła, by się do niego przytulić, gdy wracał do domu, nawet po tym, jak zamordował jej koty. Nawet później, kiedy już zaczynała przeczuwać, że coś jest z nim nie tak. Jasne, to jest dziwne, jeśli zapomni się o tym, że była dzieckiem i od najmłodszych lat uczyła się samych niewłaściwych schematów zachowania. Czego mianowicie? A no tego, że się NIE rozmawia, NIE nazywa się swoich emocji, NIE zadaje pytań. Tego, że świat jest, jaki jest, zły i przerażający, a dorośli dzielą się na biernych, wycofanych, jak jej matka, bądź agresywnych i przerażających, jak ojciec i chwilami dziadek. To była jej rzeczywistość, wszystko, co znała. To była jej normalność. Ciężko więc oczekiwać, by kilku czy kilkunasto letnie dziecko mimo wewnętrznych przeczuć, potrafiło wyciągnąć z nich właściwe wnioski.
Czy tego całego horroru można było uniknąć? Oczywiście. Prawdopodobnie tak samo, jak można było uniknąć wszystkich wojen. Gdyby odpowiedni ludzie znaleźli się na odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, bliscy Jaspersona zauważyliby i zareagowali na jego odbiegające od wszelkich norm zachowanie, to pewnie, można by było wszystkiego uniknąć. Co pozbawia ludzi sumienia z takim natężeniem, by odczuwać przyjemność z zabijania wciąż jest zagadką. Mówi się o winie w brakach w rozwoju umysłów, traumach, gdyby poszukać, można by znaleźć jeszcze parę innych teorii. Jasne jest jednak, że ojciec Jaspersona nie był najmilszym, najczulszym ojcem na świecie. Wręcz odwrotnie... Te rodziny były dysfunkcyjne pokoleniami. W mniejszym lub większym stopniu, ale były. O matce Melissy mogłabym napisać kolejny akapit, ale nie o to mi chodzi. Chciałabym tylko zauważyć, że podczas gdy to Jasperson jest w tej całej historii potworem, jego otoczenie nie rzadko było równie chore, jak on sam.
Jedyne, z czym się zgodzę, to przerysowania zastosowane przez Melisse. Jestem wstanie uwierzyć w jej przeczucia, gdyż dzieci takie jak ona, wychowane w ciągłym poczuciu zagrożenia mają znacznie mocniej wykształconą intuicje i jest to fakt wielokrotnie udowodniony. Ta intuicja szczególnie dobrze działa wtedy, gdy źródłem zagrożenia jest osoba, przez którą, de facto, ich umysł pokusił się o te wszystkie umocnienia. Niekiedy jednak nawet ja miałam wrażenie, że Melisse nieco poniosła wyobraźnia, oraz zapewne odzyskane podczas terapii, a wcześniej wyparte przez nią wspomnienia. Czasem tak bywa, że kiedy coś traumatycznego do nas wraca, dla własnego spokoju ducha próbujemy to ubarwić w taki sposób, by było zjadliwsze. W końcu nie bez powodu nasz umysł postanowił nas wcześniej oszczędzić...
Wbrew temu, co sugeruje wiele powieści, szczególnie tych z gatunku NA, które nieodmiennie działają mi na nerwy właśnie przez wzgląd na to, co zaraz napiszę, radzenie sobie z traumami wszelkiego rodzaju, to nie kwestia dni, tygodni, miesięcy, a lat. Czasami całego życia. To nie kwestia zaledwie odnalezienia właściwej drogi, a wrócenia do początku i obrania nowej, właściwej, a na to potrzeba czasu. Rycerze w lśniących zbrojach, na pięknych rumakach są wprawdzie pomocni, ale nie czynią cudów. Niestety.
Dlatego właśnie Melissa tak późno zrozumiała kim był jej ojciec i co ważniejsze, kim ONA była dla niego. To dlatego tak długo usilnie próbowała widzieć w nim tylko te przejawy dobroci, jego hojność, uśmiech i fakt, że nigdy, tak do końca, ich nie zostawił. Mellisa musiała sama zrozumieć jak chore jest jej myślenie i równie samotnie nauczyć się „zdrowego” postrzegania rzeczywistości. Osiągnęła coś, co niekiedy nie udaje się nawet ludziom na terapiach, a na tą Mellisa trafiła stosunkowo późno. Osobiście podziwiam ją za to, jak sobie poradziła. Niekiedy może i brzmi jak ktoś, kto próbuje nam sprzedać kolejnego Boga do kolekcji, lecz to i tak nie ma dla mnie większego znaczenia. Czegoś trzeba się uchwycić, na czymś skupić swój wzrok, by łatwiej było pokonać wszelkie trudności. Dla niej był to Bóg, jej mąż i dzieci.
Podsumowując; „Przerwane milczenie” to książka obowiązkowa dla wszystkich osób, których fascynują seryjni mordercy. Dzięki Mellisie możemy poznać świat seryjnego mordercy, ale nie ten w którym zabija i wygłasza swoje chore wizje świata, a ten, który go otacza. Świat jego „normalnego” życia, w którym jest zmuszony udawać poczytalnego, ojca, męża, syna, pracownika, a nawet, o zgrozo, człowieka. Być może zdarzają się chwilami spokojniejsze, nieco nudniejsze urywki, jednak w ogólnym rozrachunku to naprawdę dobra książka. Nie polecam jej jednak nikomu, kto nie gustuje w tematyce. To trudna historia, tym bardziej, że niestety prawdziwa.
Dzisiaj bez oceny. Nie umiem ocenić walki Mellisy o własną przyszłość. Nie sądzę też, by istniała ku temu odpowiednia skala...
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Melissa G. Moore jest najstarszą córką K.H. Jaspersona, seryjnego mordercy znanego jako Happy Face Killer, który w latach 1990-1995 zamordował ponad osiem kobiet w kilku stanach Ameryki. „Przerwane milczenie” to dokładnie to, co sugeruje tytuł. To szczere wyznanie kobiety, która dorastała w najbardziej dysfunkcyjnym środowisku jakie osobiście mogę sobie wyobrazić. Bardzo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-26
Na „Najemnika” Johna Geddesa czekałam odkąd tylko dotarła do mnie zapowiedź książki. Byłam ciekawa jak wygląda wojna widziana oczami dobrze opłacanych, byłych wojskowych, policjantów, a niekiedy po prostu twardych ludzi, pracujących dla prywatnych firm. Tak więc jak tylko książka do mnie dotarła, mimo innych czytelniczych planów, od razu się za nią zabrałam.
Po jakichś dwudziestu kilku stronach zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś nie pomyliłam, czy przypadkiem to nie jest jedna z tych powieści napisanych w oryginalny sposób. Energia bijąca z tekstu, sposób narracji, opisy... Wszystko było dziwnie płynne i plastyczne.
Zanim John Geddes wstąpił do wojska, a następnie do SASu, brytyjskich sił specjalnych, chciał zostać... aktorem! Dostał się nawet do szkoły teatralnej, gdzie spędził trochę czasu. Niemniej uważał, że potrzebne mu doświadczenie i swego rodzaju głębokie przeżycia, by lepiej się sprawdzić w wymarzonym zawodzie i wojsko miało mu to zapewnić. Tak, cóż, do szkoły nie wrócił, za to okazał się cholernie dobrym żołnierzem i jak pokazuje ta książka, zręcznym pisarzem.
„Wjeżdżając na przedmieścia, mijaliśmy olbrzymie tereny pokryte grobami, całe hektary mogił. Handany powiedział coś po arabsku.
- Co to? - spytałem.
- To się nazywa Miasto Umarłych. […] Podobno to największy cmentarz na świecie.
- Miasto Umarłych? Pięknie.
I wtedy zobaczyłem meczet: wznosił się w górę niczym skrząca się i błyszcząca eksplozja światła, rozsyłającego milion odbić słońca na całe miasto. Meczet Imama Alego. Robił ogromne wrażenie: chcąc nie chcąc, człowiek pokorniał wobec takiego widoku. I był kryty prawdziwym złotem, tysiącami solidnych złotych dachówek – ale pamiętam, że kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że złoto zazwyczaj oznacza kłopoty.”
Umiłowanie do sztuki i literatury jest obecne w tekście, widać to na każdej stronie, stąd moja krótka, aczkolwiek burzliwa konsternacja. Czyta się szybko, płynnie, autor wyłuskał ze swych wspomnień najważniejsze rzeczy, pomijając to, co mogłoby spowalniać przebieg wydarzeń. Jeśli toczy się akcja, to jest szybka, mocna i naładowana emocjami. Na wszelkie dłuższe wnioski czy przemyślenia pozostawia oddzielne miejsce.
„Najemnik” opowiada tak wiele historii, porusza tak dużo tematów, że ciężko jest to zawrzeć w kilku zdaniach. To nie jest książka autobiograficzna Johna Geddesa, choć dzieli się w niej kilkoma osobistymi przeżyciami jak okres w którym był o krok od alkoholizmu, a co za tym idzie śmierci, bo w Iraku, podróżując „autostradą do piekła” nie można było być zalanym i żywym jednocześnie. Mówi o strachu o syna, który poszedł w jego ślady. Opisuje nawet oświadczyny w huku spadających pocisków RPG. Tak, tak - oświadczyny!
Jest tu zarys Irackiego konfliktu, trochę historii, odrobina kultury oraz obraz codziennego życia. Są porzucone, wyrzucone z domów dzieci uzależnione od kleju, żebrzące na ulicach o jedzenie i pieniądze. To zupełnie inny świat od tego, który przedstawiają nam żołnierze. Najemnicy poruszają się w nieco innymi "drogami", zajmują się innymi rzeczami, jak ochrona osób prywatnych, biznesmenów, prasy, a nawet turystów. Wydawać by się mogło, że ich zadania są prostsze i mniej niebezpieczne. John Geddes obala te założenia, niejednokrotnie zmuszany do walki na drogach Iraku, z cywilami na tylnym siedzeniu.
W „Najemniku” autor pozwala nam też poznać kobiety ochrzczone mianem „Bagdadzkich ślicznotek”, pracujące dla prywatnych firm wojskowych. Nie codziennie czyta się o wysokiej blondynce z karabinem zamiast torebki przewieszonej przez ramie, jeszcze na wschodzie, w kraju, gdzie płeć piękna nie ma zbyt wielu praw. A jednak te kobiety tam są i choć jest ich niewiele, dają z siebie wszystko.
Kolejną sprawą, z jaką spotykamy się w tej książce, a nie ma o niej zbyt wiele w pozostałych tego typu (przynajmniej w tych o jakich wiem), jest miłość, romanse, małżeństwa. Ale żeby nie było nazbyt słodko, autor przytacza głównie tragedie związane z tym tematem. Miłość plus wojna niezbyt idą w parze, zawsze tak było i nigdy się to raczej nie zmieni. Ale kiedy ta miłość dotyczy mężczyzny z zachodu i kobiety ze wschodu, nie stoi pomiędzy nimi tylko wojna, ale i fanatyzm religijny oraz kulturowy.
Jest tylko jedna rzecz, która burzy mój zachwyt nad tą książką, a mianowicie zbyt dużo polityki i osobistych uwag autora. Ja rozumiem, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i tak samo jak żołnierze będą nadawać na najemników, tak najemnicy będą nadawać na wojsko oraz rząd. Zapewne po części każda ze stron ma wiele racji, ale nikt nie jest nieomylny, a błędne decyzje są częścią życia. Twierdzenie, że gdyby rząd oddał pewne rzeczy w ręce najemników, płacąc za to niemałe fortuny, świat byłby lepszy, wydaje mi się nawet nie naiwne, a zwyczajnie głupie. I irytujące. Nie znoszę, kiedy ktoś mi coś narzuca, a autor, szczególnie pod koniec książki, robi to nagminnie, próbując oczerniać instytucje, które z pewnością mają wiele na sumieniu, tak samo jak wszystkie prywatne wojskowe armie. Wszędzie pracują ludzie, więc jak dla mnie, stać ich na tyle samo dobrego, jak i złego. Mogę się założyć, że nie jeden żołnierz potrafiłby opowiedzieć o kilku „grzechach” kontraktowców.
Podsumowując; mimo tego jednego, aczkolwiek irytującego jak diabli, zagadnienia, „Najemnik” to świetna książka. Nie brakuje akcji, tragizmu, szokujących wydarzeń. Jest brutalnie, niepokojąco i szybko. To książka, która otwiera oczy, pozwala zobaczyć wschodni konflikt z innej perspektywy niż jest to nam zazwyczaj przekazywane. Bo czy wielu dziennikarzy relacjonujących z Iraku, Afganistanu czy innego miejsca na świecie objętego wojną, wspomina o ludziach, którzy osłaniają im plecy, gdy kręcą swoje ujęcia? Raczej nie... To robił jednak John Geddes.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Na „Najemnika” Johna Geddesa czekałam odkąd tylko dotarła do mnie zapowiedź książki. Byłam ciekawa jak wygląda wojna widziana oczami dobrze opłacanych, byłych wojskowych, policjantów, a niekiedy po prostu twardych ludzi, pracujących dla prywatnych firm. Tak więc jak tylko książka do mnie dotarła, mimo innych czytelniczych planów, od razu się za nią zabrałam.
Po jakichś...
2014-08-16
„Jedyny łatwy dzień był wczoraj” - filozofia Navy SEALs
Nie wiem jak wy, ale ja doskonale pamiętam gdzie byłam, co robiłam i kto był ze mną, gdy w telewizji pojawiły się pierwsze doniesienia o porwanych samolotach, które następnie uderzyły w wieże WTC i Pentagon. Miałam 14 lat. Jasne, można powiedzieć, że to był atak na Amerykę, a nie na nas i wzruszyć ramionami, lecz ja z jakiegoś powodu nigdy nie umiałam myśleć w taki sposób.
Równie dobrze pamiętam też dzień, miejsce mojego pobytu i sytuacje, kiedy w mediach pojawiła się wiadomość o śmierci Osamy bin Ladena.
„'Niełatwy dzień' to historia o 'chłopakach', o ofiarach, które ponosimy, i o poświęceniu niezbędnym, by wykonać tę brudną robotę; 'Niełatwy dzień' to opowieść o braterstwie, które istniało na długo przed moim zaciągiem i będzie istniało na długo po moim odejściu ze służby.”
Jest już za mną kilka książek o operatorach sił specjalnych i za każdym razem czuje podobne rzeczy i mam ochotę na więcej. „Niełatwy dzień” wydaje mi się jednak szczególny przez samą zawartą w książce historie. Oprócz genialnego opisu wydarzeń z 1 maja 2011 roku w których zginął bin Laden, mamy tu do czynienia z kilkoma innymi wspomnieniami głośnych akcji, jak na przykład; uwolnienie kapitana Richarda Philipsa, czy próba odbicia Bowe'a Bergdahl kilka tygodni po jego zniknięciu w 2009 roku (został uwolniony przez talibów dopiero w maju 2014). Autor nie pomija swoich własnych błędów, wspomina o istotnej roli prostego szczęścia oraz ubolewa nad decyzjami, wyborami, które były trudne, a jednak oczywiste.
Nie bez znaczenia jest też dla mnie fakt, że pierwszą akcje w SEAL Team Five, przeprowadzał u boku naszego rodzimego GROM-u. Jeden z naszych chłopaków skręcił kostkę już na wstępie, ale za to ich chief plutonu zgubił radio ;) Cóż, nikt nie mówił, że pech nie istnieje, a ja porządnie się uśmiałam na tym kawałku. Cud, że akcja była udana.
Początkowo czytało mi się dość wolno z prostego faktu, że o podstawowym kursie do SEALsów, szkoleniach, Green Teamie, który stanowi swoistą poczekalnie, czytałam już wiele razy, a wspomniane wyżej operacje choć ciekawe, były dość pobieżnie opisane, co skutkowało brakiem większych emocji.
Od połowy książki tekst traktuje już stricte o operacji „Włócznia Neptuna”, długich przygotowaniach, mozolnych ćwiczeniach i ciągłej niepewności spowodowanej brakiem konkretnej odpowiedzi Białego Domu. Tę połowę książki zjadłam w kilka godzin, poprzednią część czytałam parę dni.
„Bin Laden był jak duch, który unosił się nad wojną.”
Mark Owen – takim pseudonimem posługuje się były operator SEAL Team Six, który jako jeden z pierwszych wyszedł na drugie piętro domu bin Ladena i był świadkiem jego śmierci. Opowiada prostym, przystępnym językiem używając typowego wojskowego żargonu tylko wtedy, gdy jest to całkowicie konieczne. Nie stroni od żartów, ironii, a nawet sarkazmu. Wiele razy wybuchałam śmiechem na jego komentarzach czy przemyśleniach.
„Byle do śniadania, pomyślałem.
Jakbym znowu trafił do Green Teamu. Wiedziałem, że gdy człowiek za bardzo skupia się na zadaniu, zaczyna pękać. Jedyny sposób przetrwania polegał na myśleniu o najbliższym posiłku, więc kilka godzin przed najważniejszą misją w karierze obchodziło mnie tylko śniadanie.
Sukces osiąga się małymi krokami.”
Zdaje sobie sprawę, że to nie jest książka dla wszystkich. Jednych nie zainteresuje tematyka, inni nie lubią autobiografii tego typu, powodów jest tysiące. Z pewnością też „Niełatwy dzień” jest bardziej kierowany do mężczyzn, nie kobiet. Choć nie zawsze, jestem tego najlepszym przykładem.
Uważam, że każdy powinien w swoim życiu choć raz sięgnąć po podobną lekturę, by uświadomić sobie na czym polega praca ludzi, którzy każdego dnia zapewniają nam bezpieczeństwo. Wielu wychodzi z założenia, że bycie żołnierzem to prosty zawód. Twierdzą, że należy jedynie mieć dobrą kondycje i potrafić strzelać. Nie mają pojęcia, jak wiele musi wiedzieć dobry snajper, który musi w kilka sekund obliczyć silę wiatru, ciśnienie i wiele innych rzeczy, by precyzyjnie oddać jeden, jedyny strzał. Ile czasu, energii i przede wszystkim inteligencji i rozwagi potrzeba, by wykonać jakąś akcje i wrócić do bazy bez strat. I wreszcie, nie wielu zdaje sobie sprawę, że ci ludzie rezygnują często z własnych rodzin, byśmy my mogli spokojnie spędzać czas ze swoimi bliskimi.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Jedyny łatwy dzień był wczoraj” - filozofia Navy SEALs
Nie wiem jak wy, ale ja doskonale pamiętam gdzie byłam, co robiłam i kto był ze mną, gdy w telewizji pojawiły się pierwsze doniesienia o porwanych samolotach, które następnie uderzyły w wieże WTC i Pentagon. Miałam 14 lat. Jasne, można powiedzieć, że to był atak na Amerykę, a nie na nas i wzruszyć ramionami, lecz ja z...
2011
Ta pozycja zainteresowała mnie od pierwszego momentu, jak tylko dostrzegłam ją w księgarni. Szacunek do J. Malkovicha, którego słowa umieszczone na okładce przyciągając uwagę - dodatkowo spotęgowały moją ciekawość.
Nie czytam tego typu książek, aczkolwiek po tej pozycji z pewnością będę zwracała na nie większą uwagę. A jednak czuję się nieco zawiedziona. Liczyłam, że znajdę tam trochę więcej tekstu od strony samego Underwegera. Rozumiem dlaczego ta książka została napisana tak, a nie inaczej, ale to nie zmienia faktu, że czuje niedosyt, bo mimo wszystko nie wiem o Jacku tego, co chciałabym się dowiedzieć.
Być może czytałam to chcąc przeczytać powieść, a nie coś, co opierając się na faktach, nigdy nie może być do końca osobiste.
Spędziłam jednak z tą książką fascynujące godziny, pełne pytań i niepokoju jak i tych nieznośnych myśli na temat tego, co tak naprawdę dzieje się w głowie Jacka.
Z pewnością jeszcze bardzo długo będę uważała na nadzwyczaj inteligentne osoby, którzy mnie otaczają, porównując ich zajadle z Underwegerem ;) Po takiej książce bowiem każdy w naszym otoczeniu przejawia chociażby jedną cechę mężczyzny, który potrafił zabijać i tak długo wszystkich oszukiwać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Ta pozycja zainteresowała mnie od pierwszego momentu, jak tylko dostrzegłam ją w księgarni. Szacunek do J. Malkovicha, którego słowa umieszczone na okładce przyciągając uwagę - dodatkowo spotęgowały moją ciekawość.
Nie czytam tego typu książek, aczkolwiek po tej pozycji z pewnością będę zwracała na nie większą uwagę. A jednak czuję się nieco zawiedziona. Liczyłam, że...
Odkąd zaczęłam czytać „Umarli mają głos” autorstwa Marka Krajewskiego oraz Jerzego Kaweckiego, w kółko zadawałam sobie to samo pytanie: jak powinnam opisać ten tytuł? Nie ma tu przecież jednej historii na której można by się skupić, jest ich dwanaście.
Po opisie książki sądziłam, że dostanę sztywny, pozbawiony emocji tekst. Zaledwie kilka faktów oraz medyczno-prawniczy żargon. I byłam na to przygotowana. Nic bardziej mylnego! „Umarli mają głos” to zbiór opowiadań. Tak, tak – opowiadań. Nietypowych, gdyż każde z nich oparte jest na faktach dostarczonych przez doktora Jerzego Kaweckiego, doświadczonego medyka sądowego. W swojej karierze miał do czynienia z wieloma szokującymi historiami, które Marek Krajewski, autor bestsellerowych kryminałów, postanowił opisać w taki sposób, by pozostawić prawdę o zbrodniach, a jednocześnie nikogo nie urazić. Bo trzeba pamiętać, że mówimy tu o prawdziwych ludziach i prawdziwych tragediach.
W czasach, kiedy to zachodnie powieści oraz seriale budują nasze wyobrażenie o zbrodniach, bardzo łatwo można założyć, że takie rzeczy jak trup bez głowy, czy taki z zaginionymi wnętrznościami to coś, co albo może dziać się tylko w filmach, albo właśnie na zachodzie. Tymczasem to również i nasza rzeczywistość. Tak samo jak brutalne gwałty czy perfidne próby ukrycia, lub zrzucenia winy na kogoś innego – nawet kogoś, kto nigdy nie istniał. A może jednak istniał i tylko rozpłynął się w powietrzu? Życie pisze najdziwniejsze, najbardziej zagadkowe scenariusze, co autorzy książki udowadniają.
Jestem osobą, która zazwyczaj nie odwraca głowy gdy w filmach leje się krew, czy latają rozczłonkowane ciała. Nie działają na mnie opisy okrutnych, przerażających scen – czy to w kryminałach, thrillerach czy horrorach. Istnieją tylko trzy rzeczy, które naprawdę potrafią mnie przerazić i dwie z nich zostały wplecione w tych dwanaście historii. Pierwszą są fakty, ciągła świadomość, że choć otoczka tych opowiadań przywodzi na myśl dobry kryminał, to mówi o czymś, co naprawdę się wydarzyło i to w naszym kraju. Drugą są emocje.
Marek Krajewski zadbał o to, by czytelnik miał wgląd nie tylko w same fakty i opisy procedur dzięki którym winni zostawali wskazywani i skazywani (a te są naprawdę sugestywne). O nie, on poszedł o krok dalej, przybliżając nam zarówno ofiary, sprawców jak i rodziny jednych i drugich. Zatrzymał się na kilka chwil także przy emocjach samego doktora Kaweckiego oraz ludzi, którzy z nim współpracowali.
Jedyna rzecz, która mi przeszkadzała, to liczne łacińskie powiedzenia, które nie zostały przetłumaczone. Jest ich sporo i nie zawsze ich znaczenie można wywnioskować z kontekstu. Nie wiem dlaczego nikt nie pomyślał, by stworzyć dla nich przypisy, przecież nie każdy w tych czasach jest zaznajomiony z łaciną.
Podsumowując; „Umarli mają głos” to tytuł, który powinien zadowolić najbardziej wybrednych pożeraczy kryminałów. Postać doktora Kaweckiego intryguje, historie same w sobie przerażają, a styl Krajewskiego przyciąga na tyle, by bez problemów chłonąć tekst i nie chcieć się z nim rozstawać.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/umarli-maja-gos-marek-krajewski-jerzy.html
Odkąd zaczęłam czytać „Umarli mają głos” autorstwa Marka Krajewskiego oraz Jerzego Kaweckiego, w kółko zadawałam sobie to samo pytanie: jak powinnam opisać ten tytuł? Nie ma tu przecież jednej historii na której można by się skupić, jest ich dwanaście.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPo opisie książki sądziłam, że dostanę sztywny, pozbawiony emocji tekst. Zaledwie kilka faktów oraz medyczno-prawniczy...