-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2016-11-12
2016-11-07
2016-05-18
2016-03-19
2016-03-17
2016-03-16
2016-02-14
2015-06-26
2015-05-27
2015-05-15
"ACOTAR" można najlepiej określić jednym hasłem: Piękna i Bestia.
Fayre na łożu śmierci swojej matki obiecała, że zaopiekuje się siostrami i ojcem. Jest zima, brakuje jedzenia i upolowanie czegokolwiek to kwestia życia i śmierci. Podczas jednego polowania Fayre udaje się zabić niezwykłego wilka, którego teoretycznie nie powinno tu być. Konsekwencje tego czynu są potężne, bo wilk okazuje się kimś więcej. Ogromna bestia zjawia się w ich domu i żąda zadośćuczynienia za jego życie. Fayre może albo pójść z nim i spędzić swoje życie w jego dworze, albo umrzeć tu i teraz. Wybór jest oczywisty… Tamlin, bestia, posiadająca również bardziej ludzkie wcielenie, zabiera ją do swojego świata - zwodniczo pięknego, prawdziwie niebezpiecznego, jeśli nie jest się ostrożnym. Mimo ostrzeżeń, wbrew logice i własnym postanowieniom, z biegiem czasu Fayre zaczyna patrzeć na Tamlina jak na mężczyznę, nie jak na bestie. Wszystko, o czym mówiły przerażające legendy zdaje się mitem zaledwie podszytym odrobiną prawdy. Dziewczyna zawiera przyjaźnie, powoli pokochuje zarówno ten świat, jak i jego mieszkańców. Coś jest jednak nie tak. Nad tą piękną krainą wisi jakiś cień, który zdaje się rozprzestrzeniać. I jeśli Fayre nie znajdzie sposobu, by go powstrzymać, wszystko przepadnie.
Mimo, że również dla cyklu „Szklany tron” temat tajemniczych Fae nie jest obcy, to jednak „ACOTAR” to zupełnie inna liga. Tutaj magia wychodzi na pierwszy plan. Dziwaczne istoty, przecudna, barwna mitologia, historia świata, a nawet obrzędy(!!!). Trzeba lubić prawdziwie baśniowy klimat, by docenić tę książkę. Sarah J. Maas ma tę niebywałą zdolność do tworzenia bohaterów, których nie można nie lubić. To samo czyni z klimatem. „ACOTAR” wciąga czytelnika od pierwszej strony, a mijając połowę, ma się wrażenie, że jest się gdzieś tam, pomiędzy tymi pięknymi istotami, magicznymi krajobrazami… Ach!
Romans jest uroczy, ale zapowiadana erotyka raczej delikatna. Nie ma co liczyć na lekcje anatomii. Jest słodko, jak na baśń przystało, ale nie na tyle, by dostać mdłości.
Byłoby epicko, może nawet lepiej niż w cyklu o Królewskiej zabójczyni, gdyby Mass trzymała się trzeciej osoby narracji i nie przechodziła na pierwszą. Nie było źle, czyta się dobrze, ale bez fajerwerków. Jak dla mnie książka wiele straciła przez taką narracje, ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo pewnie już znacie moje zdanie na ten temat.
Tak czy inaczej nie mogę się doczekać kontynuacji! Myślę, że „ACOTAR” to zaledwie przecudny początek…
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
"ACOTAR" można najlepiej określić jednym hasłem: Piękna i Bestia.
Fayre na łożu śmierci swojej matki obiecała, że zaopiekuje się siostrami i ojcem. Jest zima, brakuje jedzenia i upolowanie czegokolwiek to kwestia życia i śmierci. Podczas jednego polowania Fayre udaje się zabić niezwykłego wilka, którego teoretycznie nie powinno tu być. Konsekwencje tego czynu są potężne,...
2015-04-14
Wyobraźcie sobie romans historyczny przeniesiony w czasy teraźniejsze, gdzie mafijne rodziny tworzą prawa i obowiązki, a doskonale zdołacie poczuć klimat tej książki.
Aria Scuderi w wieku piętnastu lat zostaje zaręczona (z życzenia swojego ojca, nie z własnej woli) z najstarszym synem bossa nowojorskiej Cosa Nostry. Małżeństwo z Lucą Vitiello oznacza pokój pomiędzy rodzinami. Wszystko byłoby dobrze, gdyby świat w jakim Aria żyje nie był tak brutalny, a sam Luca, mimo młodego wieku, nie wydawał jej się zwyczajnym okrutnikiem bez sumienia. Z drugiej strony, tacy właśnie mają być mężczyźni. Mafia nie pozwala na nic innego. Jeśli chce się być u władzy, nie można jedynie być wstanie zabić. Trzeba wywoływać strach samą obecnością. I Luca jest w tym mistrzem. Mijają lata zanim z narzeczonej, Aria staje się żoną, przeprowadza się z Chicago do Nowego Jorku i zaczyna tak naprawdę poznawać mężczyznę, za którego wyszła.
Trochę się zawiodłam na tej historii, bo pomijając już ustawianie małżeństw, co mimo wszystko jakoś można wytłumaczyć poprzez te wszystkie mafijne zasady, układy i układziki, cała reszta wypada dość słabo. Brakowało mi w tym wszystkim jakiegoś większego hmmm problemu. Niby jest, niby coś tam się dzieje, ale wszystko gdzieś z boku. Czytelnikowi pozostaje co najwyżej kibicowanie młodej parze. Jak dla mnie za mało, bym mogła się zachwycić, ale tragedii nie było. Jeśli ktoś lubi romanse powinien być zadowolony.
Niestety to seria, która nie ma dla mnie przyszłości. Za mało się dzieję, a takie romansowe romanse i nic poza tym już mi się stety/niestety znudziły.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
Wyobraźcie sobie romans historyczny przeniesiony w czasy teraźniejsze, gdzie mafijne rodziny tworzą prawa i obowiązki, a doskonale zdołacie poczuć klimat tej książki.
Aria Scuderi w wieku piętnastu lat zostaje zaręczona (z życzenia swojego ojca, nie z własnej woli) z najstarszym synem bossa nowojorskiej Cosa Nostry. Małżeństwo z Lucą Vitiello oznacza pokój pomiędzy...
2015-04-20
Lily Evans właśnie zakończyła swój burzliwy związek i wróciła do domu na święta. Jej uwagę przyciąga tajemniczy sąsiad - Jay Lincoln - przystojny chłopak z trzema bliznami przecinającymi jego prawe oko. Z jednej strony Jay wprawia ją w zdenerwowanie, z drugiej, z jakiegoś powodu, czuje się przy nim bezpiecznie. Chłopak ma jednak swoje tajemnice. Rzeczy o który nie chce i nie powinien opowiadać. Nie ma mowy o żadnym związku i nie chodzi tu tylko o narzucone sobie zasady. Chodzi o niebezpieczeństwo jakie się z tym wiąże. A jednak nie zawsze można sobie wmówić, że lepiej trzymać się od kogoś z daleka. Czasem los, a może nasze własne serce, zdaje się krzyczeć o wiele głośniej o swoich potrzebach, niż niewzruszony rozum…
Na początku sądziłam, że znowu mam do czynienia z prostym romansidłem. On ma przeszłość, ona ma przeszłość. Takie „chce, ale nie mogę” w wersji na ostro, ale ze słodkim wykończeniem. I nie wiele się pomyliłam. Na szczęście w którymś momencie akcja przyśpiesza, zamieniając się w coś więcej oprócz łóżkowych zmagań. Przeszłość Jaya zdaje się go doganiać, a wręcz sielska atmosfera zmienia się diametralnie.
Autorka nie uniknęła kilku absurdów, nie napisała też niczego, co zmusiłoby mnie do zerwania nocy czy dwóch, albo natychmiastowego sięgnięcia po drugi tom (to historia dwutomowa). Niemniej jednak czytało mi się wyśmienicie. Jestem zaintrygowana historią Jaya i całą otoczką jego świata. Kiedyś sięgnę po dalszą część, już czeka na moim kindlu.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
Lily Evans właśnie zakończyła swój burzliwy związek i wróciła do domu na święta. Jej uwagę przyciąga tajemniczy sąsiad - Jay Lincoln - przystojny chłopak z trzema bliznami przecinającymi jego prawe oko. Z jednej strony Jay wprawia ją w zdenerwowanie, z drugiej, z jakiegoś powodu, czuje się przy nim bezpiecznie. Chłopak ma jednak swoje tajemnice. Rzeczy o który nie chce i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-26
2015-04-19
2015-03-28
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie, kiedy trzeba. Karrisa przestała być aż tak głupia i naiwna, zyskała trochę pazura, co sprawiło, że wreszcie mogłam ją polubić. Wciąż wszystko kręci się tu wokół związku Ignazia z Karissą, mafią i tą jedną sprawą o jakiej nie mogę napisać, by nie zaspoilerować, a jednak od pierwszej strony czuć wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Jest jasne, że coś się stanie. Wszystkie znaki, na niebie i ziemi podpowiadają, że to po prostu nie może skończyć się dobrze. Nie to, że wydarzenia są tak bardzo sugestywne, nie. Wszystko jest względnie subtelne, a jednak niezwykle wymowne.
“We're a disaster, a certifiable catastrophe, and there's nothing beautiful about the way we're going. She's trying to be unbreakable but I'm unshakeable. She's going crazy, and I'm already goddamn insane. I clipped my jailbird's wings so she couldn't fly away from me, and then I wonder why the fuck I can't make her soar.”
― J.M. Darhower, Torture to Her Soul
Drugi tom oceniam na 8.5/10 (pierwszy dostał tylko 7/10), widzicie więc jak wielki jest rozdźwięk pomiędzy tymi książkami. Odniosłam wrażenie, że autorka zaczynając pisać tę historię nie planowała pociągnąć ją dokładnie w taki sposób, jak to w istocie zrobiła. To tak, jakby całość ewoluowała, kształtowała się dopiero w trakcie jej powstawania, co stworzyło pewną nierówność, jednak zupełnie do wybaczenia.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
„Torture to Her Soul” to coś zupełnie innego niż "Monster in His Eyes".
Po pierwsze, forma narracji uległa zmianie. Tym razem narratorem jest Naz i nie umiem nawet wyrazić jak bardzo to zmienia cały wydźwięk powieści. Nagle zrobiło się doroślej. Nagle zrobiło się bardziej klimatycznie. Nagle jest bardziej erotycznie, kiedy trzeba, brutalnie, kiedy trzeba, niebezpiecznie,...
2015-03-25
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie z domieszką oryginalności w postaci jednego, jedynego faktu – różnica wieku pomiędzy Karissą, a Ignaziem jest spora. Na tyle spora, że mógłby być jej ojcem. Wprawdzie młodym, ale to dałoby się zrobić. Poza tym jednym aspektem całej historii nie było wiele oryginalności - początkowo.
Karissa studiuje, ma szaloną współlokatorkę/najlepszą przyjaciółkę, sama będąc raczej cichą i spokojną dziewczyną – jakże dobrze znamy ten typ. Trochę głupiutka, trochę naiwna, skromna i zakompleksiona. Och, no i trzymana pod kloszem. Jej matka, kobieta ewidentnie cierpiąca na jakąś paranoiczną chorobę, wychowała ją w atmosferze ciągłego, lecz niespecjalnie określonego zagrożenia czyhającego tuż za rogiem. Karissa zapomina telefonu z sali wykładowej (tak wiem, ja też przewracałam oczami), musi się wrócić i tak poznaje Ignazia ‘Naza’ Vitale, starszego od niej mężczyznę, który chwilę temu rozmawiał z jej znienawidzonym wykładowcą i nie była to nazbyt miła rozmowa. Mężczyznę o chłodnych oczach i tajemniczym sposobie bycia. Mężczyznę, który nie potrzebuje zbyt wiele czasu, by „wciągnąć ją w swoją sieć”, by „swoim urokiem zaciągnąć ją do łóżka”, „uwięzić w jego życiu, życiu o którym nie miała bladego pojęcia, aż było za późno, by odejść”. Mężczyznę, którego nazwisko otwiera drzwi, sprawia, że w zatłoczonej restauracji znajduje się jednak wolny stolik. Mężczyznę, który nie zje i nie wypije niczego, co ma niewiadome pochodzenie, zamawiając pizzę zawsze z innego lokalu, by uniknąć przewidywalności. Dlaczego? Tego nie domyśla się bardzo długo chyba tylko Karissa.
„His full name is Ignazio Vitale, although once, not so long ago, he urged me to call him Naz. And it was Naz who charmed me, who won me over and made me melt. It wasn't until later that I got to know the true Ignazio, and by the time I met Vitale, it was far too late to just walk away.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Mało imponujący opis, zdaję sobie z tego sprawę. Już teraz powiem, że największą wadą tej historii jest ogromna nierówność tych dwóch książek. „Monster in His Eyes” to przez dobre 70-75% książki zwykłe romansidło okraszone ostrym seksem, niebezpiecznym i tajemniczym mężczyzną oraz naiwną, zupełnie niedoświadczoną dziewczyną, która zostaje omamiona jego niesłabnącą uwagą. Nie polubiłam Karissy. Wydawała mi się zwyczajnie za głupia. Za bardzo naiwna. I gdyby nie przyjemne pióro J.M. Darhower i te małe, malusieńkie bomby spuszczane od czasu do czasu na raczej średnio ekscytujący tekst, nie wiem, czy po pierwszym zachwycie, wciąż bym czytała.
Jednak Ignazio Vitale kupił mnie niemal od pierwszego spotkania. Cóż poradzę na to, że uwielbiam drani? A jeśli sądzicie, że widziałyście/widzieliście już każdą możliwą kombinacje „bad boya” mogę Was zapewnić, że Naz to zupełnie inna liga. Na myśl o tym jak bardzo ten facet na mnie podziałał dochodzę do wniosku, że poważnie coś ze mną jest nie tak. Ale tak naprawdę poważnie. Tak czy inaczej - od razu było dla mnie jasne, że to drań o jakim jeszcze nie czytałam. Pytanie brzmiało tylko czy autorka mi go zepsuje nadając mu nagle bardziej „pozytywnych” cech, co przecież zdarza się notorycznie. I tu tkwi sedno mojego zachwytu. Ignazio Vitale nie jest mężczyzną zdolnym do przesadnej zmiany. Bo czy można zmienić człowieka, który jest związany z organizacją, z której można się wydostać tylko i wyłącznie w worku na zwłoki? Można? Nie bardzo.
Mafia nigdy specjalnie mnie nie ciekawiła, ale połączenie tego tematu z romansem wydawało się ciekawe, nawet bardzo, mimo wszystko wróżyłam klęskę. No bo jak? Bliski członek potężnej mafijnej rodziny i młodziutka dziewczyna. To mogło skończyć się tylko i wyłącznie na dwa sposoby. Ten trywialny wliczający kastracje głównego bohatera z wszystkich negatywnych cech, albo tragiczny, czyli kolejne krwawe wesele w iście mafijnym stylu <- modliłam się o to drugie, przynajmniej czytałabym o tym po raz pierwszy…
“I’m not a good man, Karissa, and I never will be. So dont think you can fix me, or that I’ll ever change, because I won’t. I can’t.”
― J.M. Darhower, Monster in His Eyes
Tak, cóż, jak się okazało nie jestem aż tak dobra w przewidywaniu wydarzeń jak sądziłam. Ostatnie 30% książki zmiotło mnie z powierzchni ziemi. Nie spodziewałam się takiego toku wydarzeń. Byłam chyba równie zaskoczona jak sama Karissa i to od tego momentu „Monster in His Eyes” przestał być tylko romansem, a zaczął być również thrillerem. Myślę, że jego zalążki można było odnaleźć o wiele wcześniej, jednak zostałam uśpiona przez przewidywalność i zupełnie straciłam swoją czujność. I dobrze. Uwielbiam, kiedy książki mnie zaskakują. Uważam wprawdzie, że ta zrobiła to zbyt późno, co w gruncie rzeczy daje jej w moich oczach zaledwie ocenę 7/10 i to tylko dlatego, że końcówka mnie zachwyciła. Nie zrozumcie mnie źle, to wciąż romans, jednak jest w tym też coś więcej.
----
Całość recenzji:
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/04/monster-in-his-eyes-i-torture-to-her.html
Na „Monster in His Eyes” J.M. Darhower, pierwszą część dwutomowego cyklu, trafiłam przypadkiem. Prawdę mówiąc kupiłam ją przez okładkę i intrygujący opis. Zapowiadał romans z „potworem”, a ja miałam na coś podobnego ochotę. Nie oczekiwałam zbyt wiele. Prawdę mówiąc po jakiejś godzinie czytania nie oczekiwałam już niczego. Ot proste romansidło w wyświechtanym stylu, zaledwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-18
Wydawać by się mogło, że romans jako gatunek literacki jest jednym z tych prostszych do napisania. Pozornie nie wymaga większej filozofii, zwykle opierając się na jednym z kilku schematów. Świetnie jeśli można trochę popłakać albo się pośmiać. No i, oczywiście, w ostatnim czasie pikantne sceny erotyczne to podstawa. Tak czy inaczej, raczej łatwiej napisać taką powieść, niż wielowątkową sensację czy historię rozgrywającą się w alternatywnym świecie. Niestety, nic bardziej mylnego. Tematyka miłości została już wyeksploatowana w stopniu całkowitym i to wielokrotnie, a ilość autorów skupiających się na wzdychających do siebie bohaterach stale rośnie. Na szczęście są jeszcze tacy pisarze, którzy potrafią uczynić ze schematu coś oryginalnego.
„Tangled/Zaplątani” Emmy Chase to romans jakich wiele. Historia tak prosta, przewidywalna i wałkowana tyle razy, że ciężko uwierzyć na słowo, że jest to coś wyjątkowego, gdy słucha się o fabule. Nic dziwnego skoro - spotykają się w klubie, potem razem pracują, jedno na drugie wywiera jakiś wpływ, gdzieś z boku czekają przeciwności losu… Mamy tu aroganckiego, zakochanego w sobie mężczyznę, który jest bogiem własnego świata. Świetnie wygląda, doskonale zarabia, ma cudowną rodzinę i wprost nieocenionych przyjaciół. Żyje chwilą, nie traci czasu na rozterki moralne czy planowanie przyszłości w innym niż zawodowym czy imprezowym sensie. Pracuje od poniedziałku do piątku, grając profesjonalistę i imprezuje w weekend, odreagowując stres całego tygodnia. Drew Evans to Pan idealny. Zły chłopiec, który nie chce się zmieniać, ale którego wiele kobiet pragnęłoby zmienić. Wiecie, rozkochać w sobie i „naprawić”. Brzmi znajomo, prawda? Małą niespodzianką jest w tej historii główna bohaterka. Nie jest niewinną, zahukaną, cierpiącą na …. (w puste pole można wpisać dowolną chorobę/traumatyczne przeżycie etc.) Nie jest też chamskim zapatrzonym w siebie babochłopem, który uwodzi mężczyzn w przebraniu damy lub teoretycznie niedoświadczonej kokietki, nie daj boże udającą niedostępną. Katherine Brooks jest silną kobietą, która wie czego chce. Wie też jak to osiągnąć i nie potrzebuje do tego opiekuńczych, męskich ramion, które w razie czego mogłyby ją złapać. Co nie znaczy, że by nimi pogardziła, gdyby była w potrzebie. To idealne połączenie dwóch typów bohaterek spotykanych w książkach, co wyszło całości na dobre.
Całą historię poznajemy z punktu widzenia Drew. I muszę Wam powiedzieć, dzięki jego głosowi ta banalna historia nabiera rumieńców. Nie jest zbyt wylewny. To raczej prosty facet używający prostych, dosadnych słów, ale sposób w jaki opowiada jest czymś obok czego nie można przejść obojętnie. Czytając ma się wrażenie, że siedzi przed Wami i opowiada, co jakiś czas włączając Was do całej historii. Pyta Was o zdanie, edukuje, być może nawet obala pewne stereotypy. Jest tak perfidnie pewny siebie, wręcz zarozumiały, że ma się ochotę z nim kłócić, na czym sama się złapałam. Choćby w wtedy, gdy stwierdził, że gdyby kobiety myślały prościej (czytaj: jak mężczyźni) bylibyśmy o krok bliżej do pokoju na świecie.
„Men? We don’t leave a lot of room for doubt: You’re a dick. You fucked my girlfriend. You killed my dog. I hate you. Direct. Clear. Unambiguous. You girls should try it sometime. It would bring us all one step closer to world peace.”*
Wiecie, co było moją pierwszą myślą? „Poje**ło cię?! Od zawsze światem żądzą mężczyźni i ile było przez to wojen?! Stalin?! Hitler?! PUTIN?! Piepr**lony Kuba Rozpruwacz?!”. Czy teraz wiecie, o co mi chodzi? Nie da się czytać tej książki i po prostu się wyłączyć. Czytelnik zostaje wciągnięty do życia Drew i czy tego chce, czy nie, polemizuje z nim na poziomie, którego osobiście jeszcze nigdy nie zaznałam w przypadku romansu.
No i humor. Niektórzy z Was już pewnie się przekonali, że moje poczucie humoru, o ile w ogóle można je tak nazwać, jest co najmniej specyficzne. Ciężko mnie rozbawić. Nie jestem też wstanie określić jednoznacznie co mnie bawi. Po prostu albo coś jest śmieszne, albo nie. „Zaplątanych” czytałam z uśmiechem na ustach od pierwszej do ostatniej strony. Nie rzadko też wybuchałam śmiechem, co już w ogóle powinnam gdzieś zapisać, oznaczając jako święto. Siostrzenica Drew stała się moją idolką!
A wady? Pewnie jest ich trochę. Przewidywalność, schematyczność, prosty język. Są to jednak wady, które wymienia się, by powiedzieć cokolwiek. „Zaplątani” bronią się klimatem. Przez to zaangażowanie czytelnika w opowiadaną przez Drew historie o złym chłopcu, który pierwszy raz w życiu się zakochuje i zupełnie nie wie jak sobie z tym poradzić, czytelnik zwyczajnie nie zwraca uwagi na nic poza opowieścią. Inne wady – cena książki, co jest chyba charakterystyczne dla wydawnictwa Filia, ale to temat na inną okazję. Powiem tylko, że zakupy na Amazonie wyszły mnie taniej, niż kupienie tej książki w empiku, bo akurat wtedy tylko tam była, i płacenie za jej przesyłkę. Cóż…
Podsumowując; „Tangled/Zaplątani" Emmy Chase to świetny romans. Głównego bohatera nie da się nie lubić, bo od początku wiadomo, że jest to postać w wykwintny sposób przerysowana, by przez to była łatwiejsza w odbiorze. W ostatnim czasie bardzo mało takich czystych romansów naprawdę mi się podobało. Od czasu „Nie dajesz mi spać” Alice Clayton nie trafiłam na nic naprawdę ciekawego, więc tym bardziej się cieszę, że dałam się skusić. Śmiało mogę ustawić te dwie książki obok siebie, przy czym muszę przyznać, że Drew i jego wciąganie mnie do dyskusji zasługuje na chociaż pół gwiazdki więcej, jeśli chodzi o ocenę.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/03/tangledzaplatani-emma-chase.html
Wydawać by się mogło, że romans jako gatunek literacki jest jednym z tych prostszych do napisania. Pozornie nie wymaga większej filozofii, zwykle opierając się na jednym z kilku schematów. Świetnie jeśli można trochę popłakać albo się pośmiać. No i, oczywiście, w ostatnim czasie pikantne sceny erotyczne to podstawa. Tak czy inaczej, raczej łatwiej napisać taką powieść, niż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-31
2014-06-29
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie nic w tym złego. Dobry romans nie jest zły. Tylko właśnie, pod warunkiem, że jest dobry, a z tym, niestety, czasem ciężko.
Czasem odnoszę wrażenie, że największe szanse na moje uznanie mają romanse historyczne, do których mam ogromną słabość. Jestem im wstanie wiele wybaczyć, wiele zaakceptować, na jeszcze więcej przymknąć oko. Naiwność, wyolbrzymianie problemów, sławne "chcę, ale nie mogę" – chyba właśnie takie były wtedy czasy i jakoś łatwo mi to przełknąć. Tymczasem gdy akcja dzieje się w teraźniejszości, zaczynam ględzić i to, co w romansach historycznych spływa po mnie jak po kaczce, tu doprowadza mnie do szału.
Na szczęście nie w przypadku "Ugly Love". Nie wiem, czy to był zwyczajnie dobry czas na ten tytuł, czy też Hoover nie bawiąca się w specyficzne traumy typu tej z "Hopeless", trafia do mnie lepiej. "Ugly Love" nie uniknęło kilku słabych momentów, ale było ich na tyle mało, bądź były na tyle mało znaczące, że nie warto się nad nimi rozdrabniać. To romans z bohaterami zaczynającymi swoją dorosłość, a więc i wspomniana naiwność jest tu zrozumiała.
Odniosłam jednak wrażenie, że bohaterowie książki, nie tylko Miles i Tate, są tu odrobinę przeidealizowani. Wiecie, wykształceni, młodzi, odnoszący sukcesy w pracy, ambitni, piękni i nad wiek dojrzali – przynajmniej pod niektórymi względami. To trochę burzy ich wiarygodność, może też denerwować, bo nie wiem jak Wy, ale ja mam po dziurki w nosie bohaterów, których jedynymi wadami jest ich trudna przeszłość, a co za tym idzie – problemy emocjonalne. Tak więc pod tym względem Hoover się nie popisała, nie wykazała się oryginalnością, nie złamała utartego schematu...
A jednak stworzyła bohaterów, których da się lubić, z którymi można się emocjonalnie związać, którym albo się dopinguje, albo źle życzy. To wszystko potwierdza, że odgrzewane kotlety czy trzymanie się schematu nie musi być czymś złym, gdy tylko się potrafi to odpowiednio opisać. I muszę przyznać, że Hoover to wyszło.
Jej pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym wróżyła mi na początku wszystko, co najgorsze, tymczasem autorka zupełnie nie zaskoczyła. Być może jej styl nie nazwałabym wybitnym, ale przynajmniej wie jaka powinna być różnica pomiędzy głosami. A głos Tate to zupełnie co innego niż głos Milesa. Hoover wzięła nawet pod uwagę wiek swojego bohatera, za co mam ochotę ją uściskać. Miles brzmi inaczej w wieku 18 lat, gdy jest jeszcze młody i naiwny, i inaczej, gdy mija już kilka lat, a jego doświadczeń jest więcej i są stanowczo bardziej mroczne. Ta różnica, tak pięknie widoczna, to zwyczajnie coś cudownego. Gdyby tak każdy autor piszący w pierwszej osobie to potrafił, nie musiałabym wiecznie marudzić na ten temat... Brawo Hoover!
"Ugly Love" jest mimo wszystko pełna delikatnego humoru, potrafi też rozpalić wyobraźnie czy także doprowadzić do łez. Daje również do myślenia, bo chyba każdy z nas doświadczył kiedyś tej "brzydkiej strony miłości". Każda miłość ma swoją ciemną stronę i w tej książce jest to bardzo dobrze zobrazowane.
Podsumowując; "Ugly Love" to cudowna, niezobowiązująca, a jednak i angażująca uczuciowo lekturą. Śmiałam się z bohaterami, wściekałam się z nimi, ale i na nich. No i doprowadzili mnie też do kilku łez, a to już coś. I cieszę się ogromnie, bo po lekturze "Hopeless" bałam się sięgać po inne książki Coleen Hoover, nawet wówczas, gdy na gorący romans miałam ochotę. Na szczęście "Ugly Love" udowodniło mi, że nie mam się czego bać.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/ugly-love-colleen-hoover.html
Gdyby nie promo zapowiadające ekranizację "Ugly Love" Colleen Hoover oraz walentynkowy weekend, który wzmógł we mnie ochotę na romansowe klimaty, pewnie nie zabrałabym się za tą książkę. Wszystko przez "Hopeless", które choć nie było w mojej ocenie najgorsze, nie zachwyciło mnie tak, jak większość czytelników. Colleen Hoover pisze po prostu czyste romansidła i absolutnie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to