-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2020-04-23
2018-09-26
W tym gatunku nie ma nikogo lepszego, a przynajmniej do tej pory z nikim lepszym się nie spotkałam. Tess Gerritsen w tej książce prezentuje swoje najlepsze oblicze, umiejętnie łącząc skomplikowaną zagadkę medyczną z ciekawymi zagadnieniami ze świata nauki i wątkiem obyczajowym. I jak zwykle, jest w stanie wybrnąć z pętli fabuły w bardzo widowiskowy sposób.
Oś fabularna książki kręci się wokół dziwnej epidemii, która wybucha na orbicie Ziemi, w Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Jeden z astronautów prowadzących tam pionierskie badania naukowe, umiera nagle po gwałtownej i bardzo "brutalnej" chorobie. Jego ciało wysłane na Ziemię natychmiast po wylądowaniu przejmuje wojsko, co potęguje tylko niepokój w kontroli lotów NASA i wśród przyjaciół członków załogi. Tymczasem na pokładzie stacji kosmicznej przypadkiem znajduje się dr Watts. Wysłana tam w zastępstwie za kolegę, w trakcie własnego rozwodu z innym astronautą, zauważa u kolejnych kolegów pierwsze symptomy tej samej zarazy. A jej mąż postanawia działać, by bezpiecznie sprowadzić członków misji do domu.
Bardzo dobry styl, wyraziste postaci i emocje równe tym, których doświadczyłam, czytając "Infekcję" to znaki rozpoznawcze Gerritsen. Zgadzam się co prawda z niektórymi czytelnikami, że wątek miłosny pomiędzy skłóconymi małżonkami był dość infantylny, ale nie przeszkadzał mi zbyt mocno w odkrywaniu kolejnych aspektów zagadki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, w jaki sposób opisane zostało życie ludzi związanych z przemysłem kosmicznym. Tak wiarygodne opisy przeżyć astronautów i kwestii technicznych świadczą o bardzo dokładnym przygotowaniu merytorycznym przed napisaniem tej książki.
W tym gatunku nie ma nikogo lepszego, a przynajmniej do tej pory z nikim lepszym się nie spotkałam. Tess Gerritsen w tej książce prezentuje swoje najlepsze oblicze, umiejętnie łącząc skomplikowaną zagadkę medyczną z ciekawymi zagadnieniami ze świata nauki i wątkiem obyczajowym. I jak zwykle, jest w stanie wybrnąć z pętli fabuły w bardzo widowiskowy sposób.
Oś fabularna...
2018-10-30
Powieść "Niedźwiedź i Słowik" została mi polecona przez młodszą siostrę jako znacznie bardziej dopracowana alternatywa dla cyklu "Kwiat paproci", który bardzo lubię. Początkowo odnosiłam się do jej entuzjastycznej opinii z lekką podejrzliwością, zupełnie niepotrzebnie, jak się okazało. Powieść Katherine Arden wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam wszędzie - na przystankach, podczas próby chóru, na przerwach w pracy. I trudno mi powiedzieć, co jest jej najmocniejszą stroną - urzekająca fabuła, świetnie skonstruowane postaci czy wierzenia dawnych Słowian, które na kartach tej powieści są żywe i wiarygodne jak nigdy wcześniej.
W dalekiej Rusi w dość mrocznych czasach, żyje rodzina zamożnego bojara, Piotra. Harmonijny rytm ich życia wyznaczają pory roku, surowy klimat wymusza dość spartańskie warunki. Choć na ich tereny dotarło już chrześcijaństwo, nie przestali nigdy troszczyć się o pogańskich strażników domostw. Wieczorami zbierają się w ciepłych izbach, słuchając słowiańskich baśni i mrożących krew w żyłach historii o Morożce, panu zimy. Część kobiet w ich społeczności jest natomiast obdarzona darem widzenia dawnych bożków. Należy do nich pierwsza żona Piotra, która umiera w połogu, wydając na świat Wasię. Jeszcze w ciąży ma przeczucie, że jej nowonarodzona córka będzie kimś wyjątkowym. I rzeczywiście, Wasia dziedziczy po niej moc widzenia, a także bardzo silne dążenie do niezależności i wielką odwagę. To ona staje się ostatnią nadzieją wioski, kiedy przybyły z Moskwy pop i owładnięta religijną obsesją macocha zabraniają czcić domowe bóstwa, a upiory coraz bardziej zagrażają mieszkańcom...
Kreacja Wasi to jeden z największych sukcesów autorki. W ogóle postaci dziecięce udały jej się pierwszorzędnie. Z jednej strony nie przypominają mniejszych dorosłych, z drugiej zaś nie są tak okropnie irytujące, jak to często bywa. Wasia przy wszystkich swoich zaletach odznacza się oślim uporem i tendencją do podważania autorytetów, jej siostra Irina to słodka i oddana istotka, ale bywa próżna i złośliwa. Piotr, głowa rodziny, nie został wykreowany na ideał, dobrze widoczna jest jego tendencja do poddawania się woli innym, choć jest jednocześnie mądrym i przewidującym przywódcą. Nawet postaci takie jak żądny sławy ojciec Konstanty czy okrutna macocha Wasi, nie są postaciami jednoznacznie negatywnymi i czytelnik momentami może nie tylko zrozumieć ich poczynania, ale nawet zacząć im współczuć. Ponadto każdy, włącznie z bohaterami epizodycznymi, posiada bardzo indywidualne cechy i jest ważnym elementem tej barwnej układanki.
Jestem bardzo zaskoczona, że autorka jest Amerykanką i nie ma nawet wschodnioeuropejskich korzeni. Z każdej strony tej niezwykle klimatycznej powieści bije bowiem entuzjazm, a co więcej, zrozumienie słowiańskich duszy i wierzeń, które chrześcijaństwo bezskutecznie próbowało wykorzenić. Powieść "Niedźwiedź i Słowik" uświadamia dogłębnie, jak wiele tracimy, omawiając w szkołach wyłącznie mitologię Greków i Rzymian i traktując własnych bożków po macoszemu. Jestem pełna podziwu dla pracy, jaką autorka wykonała, żeby na tej kanwie zbudować fascynującą i spójną fabułę, która trzyma w napięciu do ostatniej strony. Podobnie jak wielu innych czytelników, nie mogę tej książce nic zarzucić i czekam z niecierpliwością na kolejne części trylogii. Mam nadzieję, że wydawnictwo MUZA sprosta zadaniu i będzie sprawnie publikować kolejne części.
Powieść "Niedźwiedź i Słowik" została mi polecona przez młodszą siostrę jako znacznie bardziej dopracowana alternatywa dla cyklu "Kwiat paproci", który bardzo lubię. Początkowo odnosiłam się do jej entuzjastycznej opinii z lekką podejrzliwością, zupełnie niepotrzebnie, jak się okazało. Powieść Katherine Arden wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam wszędzie - na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05-12
Tym razem wydawnictwo Czarne nie trafiło w mój gust i jest to spore zaskoczenie, bo prawie wszystkie wydane przez nich książki oceniałam do tej pory co najmniej jako rewelacyjne. Ale z Ulicą Wiecznej Szczęśliwości męczę się od prawie dwóch miesięcy i, cóż, chyba przyszedł czas powiedzieć sobie, że ten reportaż nie jest dla mnie.
Azja to ważna część mnie. Studiowałam tamtejszą kulturę, cenię dokonania i filozofię, a pewnego dnia odwiedzę zapewne Chiny. Wiedziałam też, czego mniej więcej spodziewać się po tej książce, że nie będzie to przekrój przez wszystkie warstwy społeczne Chin ani ogromne kompendium historyczne. W skupieniu się na losach poszczególnych mieszkańców upatrywałam szansy na lepsze poznanie całego miasta. I przyznaję, że było kilka wciągających wątków. Na przykład mieszkańcy częściowo zburzonego osiedla, w miejscu którego miały powstać nowe budynki. Ale cała reszta wydawała mi się tak nudna, że ilekroć otwierałam książkę, natychmiast zapadałam w mocną drzemkę. Być może to kwestia stylu autora, być może kompozycji. Na pewno bardzo przeszkadzało mi to, że poszczególne historie nie zostały opowiedziane od A do Z, tylko przebijały się przez kolejne rozdziały - zwłaszcza losy pani kwiaciarki i jej dwóch synów. Nie rozumiem tego zabiegu stylistycznego, na mnie ciągłe przeskoki i nawiązania wywarły bardzo negatywne wrażenie.
Po dobrnięciu do połowy książki, ciągle gubiąc wątek, postanowiłam zakończyć swoją przygodę z tym wydaniem Szanghaju, mimo że nie lubię zostawiać niedokończonych książek. Ale prawie dwa miesiące przysypiania to za dużo.
Tym razem wydawnictwo Czarne nie trafiło w mój gust i jest to spore zaskoczenie, bo prawie wszystkie wydane przez nich książki oceniałam do tej pory co najmniej jako rewelacyjne. Ale z Ulicą Wiecznej Szczęśliwości męczę się od prawie dwóch miesięcy i, cóż, chyba przyszedł czas powiedzieć sobie, że ten reportaż nie jest dla mnie.
Azja to ważna część mnie. Studiowałam...
2019-12-28
Zazwyczaj takie informacje ograniczają się do sensacyjnego nagłówka i krótkiego artykułu. Wilki zagryzły swoją opiekunkę. Wypowiedź przedstawiciela zoo, kogoś z rodziny i odwiedzających. Czasem, jeśli na świecie nie dzieje się nic zajmującego uwagę mediów, temat pojawia się w telewizji informacyjnej. Zaprasza się ekspertów, którzy opowiadają o wilkach i tworzy animacje obrazujące przebieg zdarzeń. Lars Berge poszedł o krok dalej, poświęcił sprawie część swojego życia i niesiony wręcz obsesją, postanowił się zmierzyć ze wszystkimi aspektami sprawy. Efektem jego pracy jest nieco ponad 200 stron bardzo rzetelnego reportażu, który bezlitośnie odsłania błędy i zaniedbania.
Kiedy przeczytałam opis na okładce, trudno było mi sobie wyobrazić, o czym ta książka będzie. Jeśli zbrodnię popełnia człowiek, jest o czym dywagować. Poszukuje się motywu, analizuje się psychikę mordercy, śledzi proces, który doprowadził do zdarzenia, można też opisać jego przebieg i proces sądowy. Ale zwierzę atakuje instynktownie i raczej trudno oskarżyć drapieżnika o przelaną krew. A wilki przebywające w ogrodach zoologicznych są już osadzone w swego rodzaju więzieniach. A jednak było o czym pisać.
Autor porusza wszelkie możliwe aspekty wypadków ze zwierzętami w zoo. Zaczyna od opisu feralnego dnia, taktownie oszczędzając czytelnikom i rodzinie szczegółów zmasakrowanego ciała. Następnie przedstawia historię ogrodu zoologicznego w Kolmarden i wizerunku wilka w Szwecji w ogóle. Opisuje, jak narodził się program bliskich spotkań z wilkiem i jak takie atrakcje funkcjonują w innych ośrodkach. Przytacza także zachowanie innych gatunków drapieżnych w niewoli i najgłośniejsze przypadki zabicia opiekunów. A między wierszami przez pryzmat tych fascynujących zwierząt pokazuje mało optymistyczny obraz szwedzkiego społeczeństwa i ludzkiej mentalności.
Największą wartością tego reportażu jest właśnie kompleksowe podejście. Lars Berge porozmawiał z każdym, kto mógł uzupełnić jego wiedzę na temat wypadku. Nierzadko podróżował w tym celu w dość odległe rejony Europy. Jego także, podobnie jak wielu, intrygują wilki i to, czy gatunek ten może zostać oswojony i czy stanowi zagrożenie dla człowieka. W wielu krajach, w tym w Polsce, prowadzone są kampanie przedstawiające wilka jako zwierzę niegroźne dla człowieka, nieśmiałego drapieżnika, który dba o równowagę w przyrodzie. Ci, którzy mieszkają na terenach występowania wilków, mają często odmienne zdanie na ten temat, jednak ogół społeczeństwa okazuje się podatny na przekaz z mediów. I lubi doświadczać mocnych emocji, bo nie wyobrażam sobie, jak można wejść na wybieg dzikich drapieżników bez żadnej ochrony i wierzyć, że to zwierzątka oswojone i w zasadzie kanapowe.
Tego rodzaju programy bliskich spotkań to nic nowego, zwłaszcza w Azji turyści finansują programy ochrony dzikich zwierząt w zamian za dzień spędzony w ich towarzystwie. Ja widzę jednak różnicę pomiędzy nakarmieniem pandy wielkiej po przygotowaniu merytorycznym, a wejściem do wilków bez zachowania żadnych procedur bezpieczeństwa. Idea ogrodu zoologicznego może być kontrowersyjna, ale ma szlachetne założenia. W zoo w Kolmarden założenia te zostały zepchnięte na margines przez żądzę pieniądza. I właśnie to doprowadziło do śmierci Karoliny, nie natura zwierząt, której nigdy do końca nie zrozumiemy i nie zmienimy.
Ten reportaż był dla mnie bardzo dobrą lekturą z zupełnie nowego obszaru, zainteresował mnie tematem, poszerzył moją wiedzę i skłonił do przemyśleń. Nie był przegadany, ale też nie ograniczył się do suchych informacji. Mogę go z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy sięgają po literaturę faktu.
Zazwyczaj takie informacje ograniczają się do sensacyjnego nagłówka i krótkiego artykułu. Wilki zagryzły swoją opiekunkę. Wypowiedź przedstawiciela zoo, kogoś z rodziny i odwiedzających. Czasem, jeśli na świecie nie dzieje się nic zajmującego uwagę mediów, temat pojawia się w telewizji informacyjnej. Zaprasza się ekspertów, którzy opowiadają o wilkach i tworzy animacje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-17
Sięgając po "Anię z Wyspy Księcia Edwarda", miałam nadzieję na sentymentalny powrót do dzieciństwa, choć gdzieś z tyłu głowy krążyły mi opinie określające tę książkę jako bardziej postępową od reszty cyklu o Ani, poruszającą trudne tematy i z nutą zgorzknienia odchodzącą od zaklętego kręgu baśni. Okazało się, że jedno nie przeszkadza drugiemu. Spotkanie z rodziną Blythe'ów w rozdziałach poświęconych twórczości Ani i Waltera zaspokoiło w pełni apetyt na sentymenty, a pozostałe części wniosły powiew świeżości do Glen St. Mary i Avonlea.
O dziwo i na szczęście, to nie Ania i jej rodzina są głównymi bohaterami powieści. Ich dalsze losy poznajemy pośrednio, ponieważ nieustannie są wspominani przez innych mieszkańców okolicznych miejscowości. Dla niektórych to wada, dla mnie spora ciekawostka. Nowe wątki wykreowane przez Lucy M. Montgomery są ciekawe i spójne, z poprzednimi częściami zgadzają się także wzmianki o Blythe'ach. Z prawdziwą przyjemnością dowiedziałam się co nieco o przyszłości Rilli, która jest zdecydowanie moją ulubioną postacią z całego cyklu. Bardzo podobała mi się forma powieści, czytelny podział na rozdziały pisane prozą i te w formie dramatu, z dodatkowym smaczkiem w postaci wierszy. Twórczość Ani i Waltera może nie ma specjalnej wartości literackiej i momentami przypomina pierwsze próby nieszczęśliwie zakochanej gimnazjalistki, ale było też kilka wierszy, które chwyciły mnie za serce. Między innymi wspominany tak często w ósmym tomie "Szczurołap". Myślę, że warto je przeczytać, żeby zrozumieć kontekst niektórych scen i lepiej poznać bohaterów. Choć przyznaję, że zdecydowanie ciekawsze są wypowiedzi i przemyślenia bohaterów pod wierszami.
Jeśli chodzi o wątki społeczne, które miały być dużo poważniejsze i poruszać sprawy przemilczane w poprzednich tomach, to nie odniosłam wrażenia, żeby coś takiego było na pierwszym planie. LMM zawsze pisała o sprawach nie do końca zrozumiałych dla dzieci - takich jak odrzucenie, sytuacja sierot, przymuszanie do małżeństwa, staropanieństwo w XIX wieku. Wystarczy wspomnieć historię Leslie Moore. Chyba żadne dziecko na świecie, czytając "Wymarzony Dom Ani", nie rozumiało, dlaczego Leslie cieszyła się z długich nieobecności męża. Być może w ostatnim tomie pewne zjawiska nazywane są bardziej bezpośrednio, ale w żaden sposób nie wpływa to na mój odbiór powieści.
To dziwne uczucie, czytać nową książkę kogoś, kto od dawna nie żyje, a w dodatku tworzył w dawno minionych czasach. Zupełnie jak dar od losu, przypadkiem znaleziony list, który przeleżał na poczcie kilkadziesiąt lat. Dzięki temu, że książka została napisana bezpośrednio po poprzednich częściach, zachowuje ich urok i z łatwością można ją zaliczyć do kanonu - w tej sztuce poległa J. K. Rowling, pisząc "Przeklęte dziecko", które pod żadnym względem nie dorasta do pięt siedmiu oryginalnym częściom. Montgomery nie spowodowała w moim sercu trzęsienia ziemi, raczej dodała coś nowego i pozwoliła spojrzeć na literackich przyjaciół z dzieciństwa z nowej, szerszej perspektywy. Po raz pierwszy przeczytałam "Anię z Wyspy Księcia Edwarda" już jako dorosła, trudno mi więc przewidzieć oddźwięk wśród dzieci, ale myślę, że to dobra lektura dla wszystkich, którzy dorastali i będą dorastać razem z Anią.
Sięgając po "Anię z Wyspy Księcia Edwarda", miałam nadzieję na sentymentalny powrót do dzieciństwa, choć gdzieś z tyłu głowy krążyły mi opinie określające tę książkę jako bardziej postępową od reszty cyklu o Ani, poruszającą trudne tematy i z nutą zgorzknienia odchodzącą od zaklętego kręgu baśni. Okazało się, że jedno nie przeszkadza drugiemu. Spotkanie z rodziną Blythe'ów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nigdy wcześniej nie miałam okazji zajrzeć tak głęboko za kulisy pracy i życia w Białym Domu. Dla nas jest on symbolem snów o wolności, dla mieszkańców czasem złotą klatką. I nie, to nie prezydent wie najlepiej, jak to miejsce funkcjonuje, lecz jego żona, tradycyjna strażniczka najważniejszego ogniska domowego w Ameryce. Lecz czy do tego ogranicza się jej rola? To zależy, bo funkcja pierwszej damy nie jest w żaden sposób sformalizowana. W dużej mierze swoją funkcję kreują same zainteresowane, ale na każdym kroku muszą się mierzyć z oczekiwaniami i wyzwaniami.
Książka Kate Andersen Brower pokazuje współczesne pierwsze damy USA właśnie przez pryzmat tych oczekiwań i wyzwań. Jaką postawę przyjąć wobec prezydenta i społeczeństwa? Jak w tak niecodziennym środowisku wychować dzieci? Jak pogodzić się z rezygnacją z własnej kariery, żeby wspierać męża? Czy da się być zawsze i dla wszystkich uprzejmym? To tylko niektóre pytania, na które próbowały odpowiedzieć sobie żony kolejnych prezydentów. Czytając tę książkę, stwierdziłam, że nie było wśród nich jednego uniwersalnego wzorca. Jedne kochały bycie na świeczniku, inne chciały jak najszybciej opuścić Biały Dom. Jedne angażowały się całym sercem w projekty ustaw, inne w akcje charytatywne. Ograniczały się do prowadzenia domu lub wpływały na politykę męża. Każda jednak wydawała się rozumieć, że jej mąż bez wsparcia nie poradzi sobie najlepiej z rządzeniem tak ogromnym państwem. I że przywileje niosą za sobą także pewne zobowiązanie. Z małymi wyjątkami.
Muszę powiedzieć, że zamysł autorki był bardzo dobry. Zamiast encyklopedycznie przedstawić życiorysy kolejnych pierwszych dam, miała zamiar podzielić treść książki na konkretne aspekty funkcjonowania w Waszyngtonie. Niestety, nie do końca jej to wyszło. Może zabrakło materiału źródłowego, a może dyscypliny, bo bibliografia jest naprawdę imponująca. W tekście natomiast autorka często krąży wokół zapowiedzianego tematu, ale go nie porusza, pojawiają się też liczne powtórzenia. No i dłużyzny, bo o ile pewne fragmenty czytałam z zapartym tchem, o tyle zdarzało mi się też ziewać. Myślę, że odchudzenie książki o jakieś sto stron bardzo by jej się przysłużyło.
Nie jest to także podręcznik do historii USA. Warto przed czytaniem wiedzieć coś o zabójstwie Kennedy'ego, wojnie w Wietnamie czy aferze Watergate. Nie znaczy to, że nie dowiemy się czegoś o amerykańskim społeczeństwie, i to nie tylko o jego wyższych warstwach. Najbardziej niesamowita była dla mnie historia Rosalynn Carter, która z dziewczynki pomagającej ojcu przy dojeniu krów i farmerki uprawiającej orzeszki ziemne stała się pierwszą damą w każdym calu. Zdziwiło mnie także dość oszczędne (w porównaniu z poprzedniczkami) zaangażowanie Michelle Obamy. Ale i tak najlepszym rozdziałem był ten o przekornej ludzkiej naturze i nie najlepszych cechach pierwszych dam. Które przecież nie zmieniają się z dnia na dzień w perfekcyjne księżniczki i dyplomatki. Mają zwyczajne ludzkie wady i irytujące przyzwyczajenia, zachowują urazy, popełniają błędy, bywają złośliwe i czasem powiedzą o jedno słowo za dużo. Bo przecież są ludźmi jak my. I całe szczęście, ze książka nie jest laurką i nie pomija tej gorszej strony charakteru pierwszych dam.
Myślę, że mimo pewnych braków i niedoróbek, może to być ciekawa lektura poszerzająca wiedzę i pewne źródlo do dyskusji o roli pierwszej damy w naszym kraju.
Nigdy wcześniej nie miałam okazji zajrzeć tak głęboko za kulisy pracy i życia w Białym Domu. Dla nas jest on symbolem snów o wolności, dla mieszkańców czasem złotą klatką. I nie, to nie prezydent wie najlepiej, jak to miejsce funkcjonuje, lecz jego żona, tradycyjna strażniczka najważniejszego ogniska domowego w Ameryce. Lecz czy do tego ogranicza się jej rola? To zależy, bo...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to