Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Są takie książki, od których nie możemy się odebrać, które wręcz pochłaniamy, a tydzień później pamiętamy z nich tylko ogólny zarys fabuły. Są arcydzieła, do których wracamy wielokrotnie, tak że w pewnym momencie możemy całe strony cytować z pamięci. I są książki, które zostają w nas na długo już po jednokrotnym przeczytaniu, choć czasem nie potrafimy sprecyzować powodu. Dziś, świeżo po odłożeniu na półkę, mam wrażenie, że "Belcanto" dołączy u mnie do tego trzeciego typu.

Późny wieczór, w willi wiceprezydenta któregoś z biednych krajów Ameryki Łacińskiej odbywa się przyjęcie nielicujące z sytuacją zwykłych obywateli. Międzynarodowe grono możnych tego świata słucha z zapartym tchem wybitnej śpiewaczki operowej sprowadzonej tam specjalnie dla jubilata, bogatego japońskiego inwestora, z którym kraj wiąże ogromne nadzieje. Gdy gaśnie światło, akompaniator całuje śpiewaczkę i w tym właśnie momencie do salonu wdzierają się terroryści, biorąc uczestników przyjęcia na zakładników. Następuje zderzenie dwóch zupełnie różnych światów, w którym po raz pierwszy w życiu w interakcję wchodzą przedstawiciele elit i najniższych warstw społecznych. Gdy okazuje się, że żadna ze stron nie może osiągnąć pierwotnego celu, długotrwały impas sprawia, że granice między wrogimi obozami zaczynają zacierać się w zupełnie nieprzewidziany sposób.

Ta powieść urzeka na wielu płaszczyznach, jednak pierwszym, co zwróciło moją uwagę, był język, którym posługuje się autorka. Jej styl jest niebywale plastyczny i obrazowy, ale przy tym pozbawiony dłużyzn i miejscami zwięzły. Nie należy się tego obawiać, trawy nie bujają się przez dziesięć stron. Czytając, miałam wrażenie, że siedzę w tym samym salonie, przez te same okna spoglądam na tropikalną mgłę i kątem oka obserwuję lufy karabinów. Te doznania wizualne towarzyszyły mi przez pierwszych kilkadziesiąt stron, potem zaś ich miejsce zajęła muzyka. Podobno łagodzi ona obyczaje i tę właśnie starą prawdę materializuje w swojej ksiażce Ann Patchett. To śpiew zgromadził ich w tym dziwnym więzieniu i to muzyka była pierwszym wspólnym językiem ludzi z różnych kultur i klas. Trzecim elementem, który dominuje szczególnie w ostatniej części powieści, jest proces, jaki przechodzą wszyscy zgromadzeni w willi. Dzień po dniu, słowo po słowie, zaczynają tkać cienkie nici porozumienia, które stopniowo zmieniają się w nierozerwalne więzy. Choć pierwsze noce wydają im się koszmarem, stopniowo przystosowują się do nowej rzeczywistości, a pozbawieni perspektywy powrotu, oddalają się coraz bardziej od świata za murem. Ich droga wzbudziła we mnie dwa skojarzenia - pierwsze z Robinsonem Cruzoe, który także stopniowo budował swoje życie tam, gdzie rzucił go los. Drugie z nami wszystkimi w marcu 2020 roku, gdy zamknięci w domach zostaliśmy nagle oderwani od zwykłego pędu, nie wiedząc, czy jeszcze do niego powrócimy. Podobnie jak bohaterowie Ann Patchett, przeżywaliśmy wtedy ciężkie chwile w nieustannym poczuciu zagrożenia, ale też w wielu przypadkach odkryliśmy siebie na nowo. To, że elementy powieści sprzed dwudziestu lat można porównać do zachowań ludzkich w czasach pandemii, świadczy o wybitnych zdolnościach autorki do odczytywania ludzkiej natury.

Przyznaję, że początkowo miałam pewne obawy, czy poza ambitną analizą psychologiczną "Belcanto" okaże się satysfakcjonującą lekturą. Poważnie zastanawiałam się, czy można stworzyć interesującą fabułę, mając do dyspozycji monotonne dni spędzane przez bohaterów na małej przestrzeni. Okazało się, że tak, bo choć przez ponad trzysta stron ani razu nie opuszczamy willi i przyległego do niej ogrodu, to nieustannie podróżujemy po meandrach umysłów i kultur, przywiązując się do bohaterów i życząc im bez wyjątku szczęśliwego zakończenia, nawet gdyby szczęściem miało być pozostanie na zawsze w willi wiceprezydenta.

Za możliwość przedpremierowego przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Znak.

Są takie książki, od których nie możemy się odebrać, które wręcz pochłaniamy, a tydzień później pamiętamy z nich tylko ogólny zarys fabuły. Są arcydzieła, do których wracamy wielokrotnie, tak że w pewnym momencie możemy całe strony cytować z pamięci. I są książki, które zostają w nas na długo już po jednokrotnym przeczytaniu, choć czasem nie potrafimy sprecyzować powodu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cieszyłam się na ponowne spotkanie z Anetą Nowak, bo całkiem polubiłam ją w poprzedniej książce Ryszarda Ćwirleja. Po lekturze "Szybkiego szmalu" nie mogę jednak nie zauważyć, że styl autora raczej nie ewoluuje, skutkiem czego do rąk czytelnika trafia świetnie skonstruowana fabuła z dość papierowymi i jednowymiarowymi postaciami.

Zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi. W prologu cofamy się do lat 80., kiedy to w domu dziecka we Wronkach wybucha potężny pożar. Jego przyczyny nie są jasne, jednak policja postanawia zamknąć sprawę, tłumacząc tragedię wieloletnimi zaniedbaniami władz placówki. A ponieważ dyrektor w obliczu zagrożenia poświęca się, by ratować podopiecznych, nikt nie chce mówić o nim jako o złym zarządcy. Tymczasem ponad trzydzieści lat później we własnym mieszkaniu powieszony zostaje jeden z dawnych wychowawców tego domu dziecka. Czy śmierć staruszka była samobójstwem, czy też miała związek z wydarzeniami tragicznej nocy z roku 1984? I jaki związek ze sprawą ma tajemniczy magazyn farb i lakierów w wielkopolskiej wsi?

Pozornie te trzy wątki wydawałyby się niemożliwe do połączenia, jednak na scenę u Ćwirleja z przytupem wpada Aneta Nowak. Pod zwyczajnym do bólu nazwiskiem kryje się piekielnie inteligentna, seksowna i oddana pracy policjantka, która przez osobiste animozje została zesłana do rodzinnej miejscowości, choć świetnie zapowiadała się w komendzie wojewódzkiej. Towarzyszą jej zdecydowanie mniej rozgarnięci koledzy, którzy jednak doceniają to, że przy wszystkich swoich zaletach pozostała lekko nonszalancką dziewczyną z sąsiedztwa. W policyjnym światku znajdziemy także kilku przedstawicieli poprzedniej epoki, którzy wydają się zmierzać ku słonecznej emeryturze, ale potrafią jeszcze pokazać, jakimi są twardzielami. W opozycji do nich stoją natomiast przestępcy, stereotypowo prymitywni, z jednym ogarniętym bandziorem w roli mózgu operacji. Czy mają szansę w starciu z młodą ambitną policjantką? No właśnie.

Czytając "Szybki szmal", miałam wrażenie, że bestsellerowy autor pokusił się o ułożenie łamigłówki, ale konstrukcję postaci powierzył aspirującemu nastolatkowi z kursu kreatywnego pisania dla początkujących. Ten dysonans był tak niewiarygodny, że bardzo ciężko mi ocenić tę książkę. Na plus przemawia bez wątpienia fabuła, bo nie mogłam się doczekać odkrycia, co zdarzy się w kolejnym rozdziale. Na minus bohaterowie i kwieciste opisy pasujące raczej do Jane Austen. Jest to jednak dobra pozycja na zimowe wieczory, bo zwłaszcza w końcówce dynamizm akcji nieco przykrywa inne niedoróbki. Może Ryszardowi Ćwirlejowi dobrze zrobiłaby współpraca z innym pisarzem, który lepiej orientuje się w psychologii?

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu MUZA.

Cieszyłam się na ponowne spotkanie z Anetą Nowak, bo całkiem polubiłam ją w poprzedniej książce Ryszarda Ćwirleja. Po lekturze "Szybkiego szmalu" nie mogę jednak nie zauważyć, że styl autora raczej nie ewoluuje, skutkiem czego do rąk czytelnika trafia świetnie skonstruowana fabuła z dość papierowymi i jednowymiarowymi postaciami.

Zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To kolejna na rynku wydawniczym pozycja przedstawiająca krewkich seniorów, którzy ani myślą zasiąść w fotelu z robótką. Ostatnimi czasy autorzy coraz częściej starają się odczarować motyw starości i przestają łączyć go wyłącznie z melancholią, zniechęceniem czy pompatyczną powagą. Efektem tych wysiłków są pełne radości życia, ciepłe powieści, w sam raz na jesienną chandrę. Należy do nich także najnowsza powieść Richarda Osmana, choć jej tytuł sugeruje, że trup może ścielić się gęsto i w istocie tak się dzieje.

Luksusowe osiedle dla seniorów położone na terenie dawnego klasztoru gdzieś w Wielkiej Brytanii z pozoru może być uznane za oazę spokoju. Podzielone na kilka kompleksów w zależności od stopnia samodzielności rezydentów, oferuje wszelkie wygody, które pomagają spędzić jesień życia w możliwie komfortowy sposób. Działają tam liczne oficjalne kluby i koła zainteresowań, a także nieafiszujący się Czwartkowy Klub Zbrodni. Jego członkowie to niezwykle charyzmatyczni i energiczni emeryci, którzy w życiu niejedno przeżyli. Aby dostarczyć sobie rozrywki, w każdy czwartek zasiadają do akt nierozwikłanych zagadek kryminalnych i, korzystając z dawnych doświadczeń zawodowych, starają się znaleźć winnego. Kiedy więc deweloper ich osiedla zostaje zamordowany w tajemniczych okolicznościach, czują, że to doskonała okazja, by wykazać się w prawdziwym śledztwie. Dzięki unikalnej mieszance wdzięku, bezczelności i myląco niewinnej aparycji, wkradają się w łaski miejscowej policji i niezmordowanie dążą do prawdy. Często przyprawiając przy tym nowych znajomych o chroniczny ból głowy.

Od tej dynamicznej powieści nie sposób się oderwać. Jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy dobrze zarządzany ośrodek opieki może być czymś więcej niż tylko ponurą przechowalnią i umieralnią, zdecydowanie powinien po tę książkę sięgnąć. Główni bohaterowie skradli moje serce swoim charakterem, wrażliwością i życiową mądrością. Najbardziej podoba mi się to, że autor nie umieścił ich w konwencji dobrotliwych staruszków, lecz stworzył postaci, których charakterystyka wypływa wprost z tego, kim byli w młodości latach aktywności zawodowej. To doprawdy wielka sztuka, wiarygodnie pokazać bohaterów przez pryzmat tego, jak ukształtowało ich długie życie, a nie tylko jako postaci istniejące w danym momencie istotnym dla fabuły. Myślę, że największym atutem tej powieści jest właśnie świat przedstawiony i bohaterowie. Zagadka kryminalna bardzo ładnie wpisuje się w całość i zapewnia ciągłość historii, ale raczej nie zadowoli fanów mocnych psychologicznych thrillerów.

Dla mnie to była bardzo satysfakcjonująca przygoda, pełna optymizmu pomimo dość makabrycznych okoliczności, w jakich poznajemy bohaterów. Myślę, że premiera tej książki nie mogła przypaść na lepszy okres, bo właśnie teraz na całym świecie potrzebujemy takich przebłysków ciepła i radości życia. Nawet z morderstwami w tle.

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu MUZA.

To kolejna na rynku wydawniczym pozycja przedstawiająca krewkich seniorów, którzy ani myślą zasiąść w fotelu z robótką. Ostatnimi czasy autorzy coraz częściej starają się odczarować motyw starości i przestają łączyć go wyłącznie z melancholią, zniechęceniem czy pompatyczną powagą. Efektem tych wysiłków są pełne radości życia, ciepłe powieści, w sam raz na jesienną chandrę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Książka, która stała się bestsellerem, zanim jeszcze pojawiła się na sklepowych półkach. Szeroko rozreklamowana, kusiła wielkimi oczekiwaniami. W końcu nazwisko autora zobowiązuje, a historia Kingsbridge, odkąd została sfilmowana, zawładnęła umysłami nie tylko książkoholików. Sama spodziewałam się ogromnie dużo i nie zawiodłam się. Podczas czytania podróżowałam ku nowym lądom, odkrywałam historię Europy, o której miałam tylko mgliste pojęcie, a przede wszystkim wczułam się w sytuację głównych bohaterów. I smakowałam jak dobre wino znakomity styl autora.

Katedra w Kingsbridge stoi i góruje nad miastem, niezmienna od kilku wieków, odkąd ostatnie witraże zostały obsadzone w oknach przez Toma Budowniczego i Jacka Jacksona. W tej powieści katedra ta tworzy jednak jedynie tło dla wydarzeń i jest kością niezgody między katolikami i protestantami. Przedstawicielami dwóch wyznań tej samej wiary, którzy w imię tego samego Boga dopuszczają się okropności nieprzystających ludziom rozumnym. Na tronie ma zasiąść królowa Elżbieta, a główny bohater powieści, Ned Willard, odkrywa, że jego ukochana Margery została wbrew swej woli obiecana wicehrabiemu Shiring. Zrozpaczony Ned postanawia zaciągnąć się na służbę do królowej, by chronić ją przed sabotażem. W tym samym czasie w całej Europie narasta zjawisko fanatyzmu religijnego, Hiszpania staje się bastionem katolicyzmu, a we Francji hugenoci z narażeniem życia rozpowszechniają Biblię po francusku. Powieść jest na tyle wielowątkowa, że trudno wyodrębnić w niej główną oś fabularną czy głównych bohaterów, Postaci pierwszoplanowe pochodzą ze wszystkich liczących się w owych czasach krajów, a ich losy nieustannie się ze sobą przeplatają, co jest dla Folletta bardzo charakterystyczne. I za co jak zwykle chylę czoła, bo to prawdziwa sztuka, nie pogubić się w skomplikowanych koligacjach.

Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale ja Folletta nazwałabym pisarzem feministycznym i to bynajmniej nie ze względu na jego zainteresowanie sufrażystkami. Po prostu w jego powieściach najlepiej skonstruowanymi postaciami zawsze są kobiety i tak jest też tym razem. Na pierwszy plan wybijają się wspomniana już Margery oraz paryżanka Sylvie. Jedna z nich to katoliczka, druga zaś jest protestantką, ale łączy ich nieustraszoność w szerzeniu swej wiary. Również dwie królowe, Elżbieta i Maria, zapadają w pamięć. Nie da się ich jednoznacznie przypisać do postaci pozytywnych lub negatywnych, bo narrator nie sprzyja żadnej ze stron. Follett jak zawsze doskonale przygotował się do pisania kolejnej powieści historycznej i w wiarygodny sposób przedstawia realia opisywanych czasów. Dzięki temu czytelnik, zagłębiając się w kolejne rozdziały, sam ma szanse wyrobić zdanie o przedstawionych wydarzeniach.

Trudno mi jednak myśleć o tej powieści jako o kontynuacji "Filarów Ziemi". Nie jest to trylogia w stylu "Stulecia", gdzie cała akcja toczy się wokół losów kilku rodzin na przestrzeni XX wieku. Tutaj nie ma żadnego powiązania z poprzednimi częściami, a jedynym spoiwem jest pojawiające się kilka razy miasteczko Kingsbridge. Jest to lekkie rozczarowanie, bo chociaż wydarzenia dzieli ogromna przepaść czasowa, to liczyłam przynajmniej na poznanie potomków bohaterów tamtych powieści. Moim zdaniem najlepiej potraktować "Słup ognia" jako osobną powieść i po prostu cieszyć się kolejną znakomitą pozycją w domowej biblioteczce.

Książka, która stała się bestsellerem, zanim jeszcze pojawiła się na sklepowych półkach. Szeroko rozreklamowana, kusiła wielkimi oczekiwaniami. W końcu nazwisko autora zobowiązuje, a historia Kingsbridge, odkąd została sfilmowana, zawładnęła umysłami nie tylko książkoholików. Sama spodziewałam się ogromnie dużo i nie zawiodłam się. Podczas czytania podróżowałam ku nowym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wirus. Jak przewidziano pandemię Mark Olshaker, Michael T. Osterholm
Ocena 7,4
Wirus. Jak prz... Mark Olshaker, Mich...

Na półkach: , , , ,

Jednym z filarów dobrego filmu katastroficznego jest postać naukowca, który jako jedyny dostrzega symptomy zbliżającej się katastrofy. Próbuje przed nią ostrzec ludzkość, ale jego głos nie przebija się do masowej świadomości, a przez rządzących zostaje zignorowany. Takie było moje pierwsze skojarzenie z postacią doktora Osterholma, kiedy dowiedziałam się o jego książce wydanej po raz pierwszy w 2017 roku. W której przewidział pandemię groźnego wirusa z Chin i której prawie nikt wtedy nie przeczytał.

Do czasu. Dziś nasza rzeczywistość przypomina nieco film katastroficzny, tylko że zamiast fotogenicznych klęsk żywiołowych mamy niewidoczne drobnoustroje. Dla autorów tej książki był to doskonały moment, żeby wznowić publikację, uzupełniając drugie wydanie o przedmowę z komentarzem do SARS-COV-2 i zamieszania, jakie ten wirus spowodował. Poza tym jednak treść nie uległa prawdopodobnie zasadniczym modyfikacjom i w ogóle nie porusza tematu COVID-19. Dzięki temu zamiast medialnej sieczki i panicznych ruchów miejscowych i zagranicznych przywódców, otrzymujemy potężną dawkę wiedzy o bakteriach, wirusach i chorobach, które wywołują. O tym, jak staramy się z nimi walczyć i na których polach zdecydowanie przegrywamy. Taka wiedza pozwoli nam bardziej świadomie zabierać głos i kierować swoimi poczynaniami w pandemii oraz po niej.

Język, którym posługują się autorzy, jest bardzo przyjazny nawet dla czytelników, którym z biologią było nie po drodze. Cierpliwie wyjaśniają kwestie być może oczywiste dla lekarzy i innych obeznanych z tematem. Widać, że Mark Olshaker i Michael Osterholm starali się zachować równowagę pomiędzy laboratoryjnymi faktami i przerażającymi opowieściami ze scen walki z epidemiami. Czytelnik nie czuje się przytłoczony ilością fachowej wiedzy, lecz odkrywa kolejne niewygodne fakty z zainteresowaniem, a do każdego twierdzenia ma podany przykład z historii lub trafną analogię, która pozwala wyobrazić sobie konkretne zjawiska. Dodatkowy plus należy się za bardzo kompleksowe ujęcie wszelkich zjawisk i przedstawienie ich z punktu widzenia zarówno naukowców, rządzących, producentów szczepionek i społeczności dotkniętych poszczególnymi chorobami. Autorzy bezlitośnie odsłaniają patologie w systemie ochrony zdrowia publicznego i proponują rozwiązania, które w przyszłości mogłyby ten system uzdrowić. Obalają przy tym wiele szkodliwych mitów i zwracają uwagę na drobiazgi, które pozostają przez nas niezauważone.

Jedynym, co nieco uwierało mnie podczas czytania, było święte przekonanie autorów o roli ich kraju w globalnych działaniach na rzecz zwalczania epidemii. Jestem w stanie wybaczyć im to, że rozważania dotyczące ochrony zdrowia oparli na systemie amerykańskim, choć to dość bezużyteczne dla czytelnika z Europy czy Azji. Ale już peany pochwalne pod adresem Stanów Zjednoczonych jako naszej nadziei i globalnego lidera niosącego jedyny kaganek oświaty innym narodom, uwierają dość mocno. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy wiele europejskich korporacji staje z Amerykanami w szranki w zakresie innowacyjności, a społeczeństwa azjatyckie udowadniają, że to im należy się palma pierwszeństwa, gdy idzie o organizację. Za ten nieuzasadniony amerykoncentryzm odejmuję jedną gwiazdkę, jednak rekomenduję tę książkę każdemu, bez względu na indywidualne podejście do pandemii A.D. 2020.

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu NieZwykłe.

Jednym z filarów dobrego filmu katastroficznego jest postać naukowca, który jako jedyny dostrzega symptomy zbliżającej się katastrofy. Próbuje przed nią ostrzec ludzkość, ale jego głos nie przebija się do masowej świadomości, a przez rządzących zostaje zignorowany. Takie było moje pierwsze skojarzenie z postacią doktora Osterholma, kiedy dowiedziałam się o jego książce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Krótki reportaż o życiu w Finlandii, który mimo niewielkiej objętności momentami wydawał mi się za długi. Autorka zawarła w niej sporo ciekawych informacji, ale też zbyt dużo miejsca poświęciła na nieistotne i mało zajmujące szczegóły. Tak jakby nie mogła się zdecydować, czy chce pokazać całościowy obraz tego kraju, czy przekazać jakieś przesłanie poprzez historie jednostek. To pierwsze wyszło jej na tyle ciekawie, że nie uważam spędzonego na czytaniu czasu za zmarnowany. Żeby jednak nie polec w tym drugim, trzeba mieć pióro wybitnego reportażysty, którym Małgorzata Sidz na razie nie może się pochwalić.

Finlandia geograficznie wydaje się bliska, ale mentalnie jest dla nas bardziej obca niż niektóre cywilizacje pozaziemskie. Pewne elementy ich kultury, jak pełne równouprawnienie czy brak jakiegokolwiek tabu (zwłaszcza związanego z cielesnością) wydają się dla nas nie do przyjęcia. Na sposób życia Finów na pewno ma wpływ przyroda - niegościnne tereny i długa ciemna zima, która musi pozostawiać trwałe ślady w psychice. Przybyszom z zagranicy nie jest łatwo przystosować się do tego rytmu. Do tego ten do bólu przejrzysty kraj nie jest wcale tak krystaliczny, jak mogłoby się to wydawać. Fińskiemu społeczeństwu nieobca jest dyskryminacja i krzywdzące stereotypy. Wprost przyznają się do niechęci wobec Szwedów, Rosjan, Polaków i przedstawicieli wielu innych narodowości. Niemałym problemem wydaje się także nadużywanie alkoholu, zarówno zimą w zaciszu ciepłego domu, jak i latem na hucznych imprezach.

Autorka stara się poruszyć wszystkie te wątki, od dorobku kulturowego i cywilizacyjnego Finów po rasizm i niechęć wobec obcych. Książka całkiem zmyślnie podzielona została na dwie części, które odpowiadają rocznemu rytmowi życia według dwóch pór roku. Całkiem solidna bibliografia dodaje reportażowi wiarygodności, jednak brak charyzmy i umiejętności gawędziarstwa u autorki nie zachęca zbytnio do odkrywania kolejnych stron. Mam też wrażenie, że treść wywietrzała mi już częściowo z głowy, a przecież dopiero niedawno skończyłam czytać "Kocie chrzciny". Nie mogę więc dać wyższej oceny, choć bardzo lubię tego typu publikacje, udowadniające, że egzotyka kryje się nie tylko w lasach deszczowych.

Krótki reportaż o życiu w Finlandii, który mimo niewielkiej objętności momentami wydawał mi się za długi. Autorka zawarła w niej sporo ciekawych informacji, ale też zbyt dużo miejsca poświęciła na nieistotne i mało zajmujące szczegóły. Tak jakby nie mogła się zdecydować, czy chce pokazać całościowy obraz tego kraju, czy przekazać jakieś przesłanie poprzez historie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książki Rachel Abbott poleciła mi mama, wielka fanka wszelkiego rodzaju thrillerów i kryminałów. Po przeczytaniu kilku jej powieści stwierdziła, że nie jest w stanie rozwikłać zagadki po 10 stronach, a to bardzo poważna rekomendacja. Kiedy więc nadarzyła się okazja, sięgnęłam po "Zamknij drzwi", nie zrażając się informacją, że jest to dziewiąty tom serii.

Naturalne w tej sytuacji obawy, że nie złapię wątku, okazały się nieuzasadnione. Historia detektywa przewijającego się przez kolejne tomy jest na tyle nienachalna, że bez problemu można się w niej odnaleźć nawet bez znajomości ośmiu poprzednich książek. To duży plus, bo dominujące nad zagadką życie uczuciowe bohaterów serii zniechęciło mnie już do kilku poczytnych twórców. Nie zmienia to faktu, że mimo wszystko w tym gatunku preferuję pojedyncze książki jako zamkniętą całość i to na pewno wpływa na moją ocenę.

Przyjemnie spędziłam czas na lekturze "Zamknij drzwi", jednak nie była to tak pasjonująca lektura, jakiej się spodziewałam. Autorce nie udało się utrzymać równego napięcia przez całą powieść, przez co końcówka wydała mi się dość rozwleczona i nijaka, choć przecież zawierała kulminacyjny moment. Znużeniu na szczęście dość skutecznie przeciwdziałały krótkie rozdziały i narracja poprowadzona z perspektywy kilku postaci. O dziwo, w pierwszej chwili dość szybko zaczęłam podejrzewać, kto stoi za dramatem w rodzinie Jo, jednak w miarę czytania kilkukrotnie skłaniałam się ku innym opcjom. To świadczy o solidnie zbudowanej zagadce, zwłaszcza biorąc pod uwagę dość kameralne grono podejrzanych.

Myślę, że tym, co odrobinę pogorszyło odbiór książki, były słabo umotywowane działania wszystkich bohaterów i to, że nie wzbudzali oni szczególnej sympatii. Począwszy od czarnego charakteru, cała fabuła jest grubymi nićmi szyta, a środowisko artystów z kręgu znajomych głównej bohaterki, dość nijakie i niewiele wnoszące. Niewykluczone, że w innych powieściach autorki ten element lepiej zgra się z dobrym warsztatem.

Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Filia.

Książki Rachel Abbott poleciła mi mama, wielka fanka wszelkiego rodzaju thrillerów i kryminałów. Po przeczytaniu kilku jej powieści stwierdziła, że nie jest w stanie rozwikłać zagadki po 10 stronach, a to bardzo poważna rekomendacja. Kiedy więc nadarzyła się okazja, sięgnęłam po "Zamknij drzwi", nie zrażając się informacją, że jest to dziewiąty tom serii.

Naturalne w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zwykle zwlekam dość długo z zabraniem się za bestsellery, które widzę dosłownie wszędzie. Tak było z Zafonem, Follettem, a teraz z Kirsten Hannah. Nie wierzę, że ktokolwiek nie kojarzy jej nazwiska, przepięknych okładek i niewiele mówiących tytułów książek. Prawdę mówiąc, sięgając po "Słowika" nie miałam zielonego pojęcia, na co się nastawić, bo nie przeczytałam opisu książki. I myślę, że to nawet dobrze.

Powiedzieć o fabule, że jest oklepana, to jak nic nie powiedzieć. Temat bohaterów ruchu oporu w czasach II wojny światowej został przewałkowany przez tylu pisarzy i filmowców, że od jakiegoś czasu odczuwam dość mocny przesyt tego typu wytworów kultury. Zwłaszcza że im później są tworzone, tym bardziej tracą na autentyczności i trącają banałem. Hannah pisze jednak na tyle dobrze, że wybaczam jej tę tematykę. W tych niezbyt odkrywczych ramach potrafiła stworzyć bohaterów z krwi i kości, którym nie zawsze wszystko się udaje i którzy nie są kryształowi. To duży plus, bo prosty podział na dobrych Francuzów i złych Niemców byłby zdecydowanie zbyt nużący. Tym jednak, co przekonało do pani Hannah rzesze fanów na świecie, jest moim zdaniem sposób prowadzenia narracji. Tempo rozwoju akcji przez całą książkę doskonale dopasowała do okoliczności. Dzięki temu czytelnik nie nuży się i z równym zainteresowaniem odkrywa kolejne strony i perypetie zwyczajnych ludzi rzuconych w wojenną zawieruchę.

Nieprzekombinowany styl, obrazowe opisy i wyraziste postaci składają się na dobrą książkę, choć nie tak wybitną, jak sugerowałyby niezwykle pochlebne opinie. Chętnie sięgnę po inną powieść Kirsten Hannah, ale tylko taką, która nie będzie dotyczyła tematu II wojny światowej.

Zwykle zwlekam dość długo z zabraniem się za bestsellery, które widzę dosłownie wszędzie. Tak było z Zafonem, Follettem, a teraz z Kirsten Hannah. Nie wierzę, że ktokolwiek nie kojarzy jej nazwiska, przepięknych okładek i niewiele mówiących tytułów książek. Prawdę mówiąc, sięgając po "Słowika" nie miałam zielonego pojęcia, na co się nastawić, bo nie przeczytałam opisu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nie wiem, dlaczego ta książka tak długo zalegała nieprzeczytana w pamięci mojego czytnika, że zapomniałam, jakiego tematu dotyczy. Należę do tej niewielkiej części europejskiego społeczeństwa, która zna historię koreańskich comfort women, kobiet zmuszanych do prostytucji w przybytkach japońskiej armii. Może dlatego wypierałam "Córki smoka" ze swojej świadomości, aż w końcu zupełnym przypadkiem wybrałam tę powieść z katalogu. I uważam, że powinna być szeroko popularyzowana na całym świecie, nawet jeśli nie jest dopracowana w każdym detalu.

Pod względem kompozycji jest moim zdaniem naprawdę dobrze. Anna to kobieta adoptowana jako dziecko do Stanów Zjednoczonych, która po śmierci adopcyjnej matki postanawia poznać swoje koreańskie korzenie i wyrusza w podróż do Seulu. Podobnie jak inni uczestnicy tej podróży, ma się tam spotkać z biologiczną matką i dowiedzieć się, dlaczego została porzucona. Na miejscu odkrywa, że matka zmarła podczas porodu, jednak jest ktoś, kto chce opowiedzieć jej swoją historię. To Hong Jae-hee, pełna godności staruszka, która przedstawia się jako babcia Anny i na wstępie przekazuje jej niezwykle kunsztowną pamiątkę. Zaintrygowana Anna udaje się do seulskiego mieszkania pani Hong, gdzie poznaje historię wojny, okrucieństwa, głodu i determinacji, która drzemie nie tylko w rodzinie Hong, lecz w całym narodzie, i która odmieniła losy Koreańczyków. A przynajmniej połowy z nich.

Przyznaję, że momentami styl kuleje i jakby nie przystaje do powagi opisywanych wydarzeń. Niektóre wątki dotyczące współczesności zostały też opisane w sposób niezbyt przemyślany, bo nadal nie wiem, dlaczego właściwie tajemniczy grzebień w kształcie smoka wzbudził takie poruszenie wśród koreańskich służb. Ważniejsze jest jednak to, że ta książka przekazuje w świat niewygodną prawdę historyczną. O ile o zbrodniach wojennych Niemców wiedzą wszyscy, na każdej szerokości geograficznej, o tyle okrucieństwo Japończyków zostało zręcznie zatuszowane.. Rzeź Nankinu. Kolej Birmańska. Masakra w Manili. Eksperymenty medyczne. I wreszcie koreańskie (ale też chińskie, wietnamskie czy filipińskie) kobiety do towarzystwa. Gdziekolwiek Japończycy się pojawiali, pozostawiali po sobie spaloną ziemię i trupy. Od Niemców różni ich natomiast to, że nigdy nie pochylili głów w hołdzie swoim ofiarom, ba, nawet nie przyznali się, że owe wydarzenia miały miejsce. Nadal żyją w przeświadczeniu o wyższości swojej rasy, co prowadzi do nieustannych napięć w regionie. A żyjące comfort women wystają przed japońską ambasadą, domagając się zadośćuczynienia i przeprosin.

Kolejne wartościowe wątki powieści to tragiczna w skutkach wojna domowa rozpętana przez dwa mocarstwa na terytorium Korei i niezwykła przemiana Południa z kraju, gdzie ludzie umierali z głodu, w jedenastą gospodarkę świata. Ta książka stanowi bardzo dobre źródło wiedzy o wojnie w Azji Wschodniej i procesach, które doprowadziły Koreę do obecnej dominacji. A przy tym, mimo drobnych niedoróbek stylistycznych, czyta się ją szybko i z zaciekawieniem.

Nie wiem, dlaczego ta książka tak długo zalegała nieprzeczytana w pamięci mojego czytnika, że zapomniałam, jakiego tematu dotyczy. Należę do tej niewielkiej części europejskiego społeczeństwa, która zna historię koreańskich comfort women, kobiet zmuszanych do prostytucji w przybytkach japońskiej armii. Może dlatego wypierałam "Córki smoka" ze swojej świadomości, aż w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Rodzą się w Europie lub przybywają tu z rodzicami jako małe dzieci. Od najmłodszych lat korzystają ze wszystkich przywilejów państw wysoko rozwiniętych. Dorastają w środowiskach pełnych możliwości, a wojnę, biedę i brak podstawowych środków do życia znają tylko z opowiadań i telewizji. Są drugim pokoleniem imigrantów, ich pierwszym językiem jest język nowej ojczyzny. A potem w wieku kilkunastu lat zakładają nikab lub zapuszczają brodę i wyruszają na dżihad tam, skąd ich rodzice uciekali z narażeniem życia. Dlaczego tak się dzieje i jak temu zapobiec? Na te pytania próbuje odpowiedzieć Asne Seierstad w kolejnym rewelacyjnym reportażu.

Tytułowe dwie siostry to Ayan i Leila, córki imigrantów z Somalilandu mieszkające w Norwegii. Na pozór wraz z rodzicami i braćmi tworzą normalną rodzinę, chodzą do szkoły, udzielaja się w sporcie, świetnie posługują się norweskim. Pewnego dnia lokalną społecznością wstrząsa informacja, że wyjechały do Syrii, by tam wziąć udział w dżihadzie i tworzeniu kalifatu zgodnie z planami ISIS. Reportaż poświęcony tej historii śledzi proces ich radykalizacji i poczynania zrozpaczonego ojca, który za wszelką cenę - nawet za cenę własnego życia - postanawia sprowadzić córki z powrotem do bezpiecznej Norwegii, choćby wbrew ich woli. A płynące z tej opowieści wnioski niestety nie są zbyt optymistyczne.

To moje drugie spotkanie z twórczością Asne Seierstad i teraz mogę już z całą pewnością powiedzieć, że jej nazwisko gwarantuje naprawdę produktywnie spędzony czas z książką. Nie boi się tematów trudnych, które jednocześnie są tak często wałkowane przez media, że trudno uniknąć banału. Jest dociekliwa i wie, w jaki sposób przedstawić zgromadzony materiał, żeby zaciekawił i poruszył. Nie odczłowiecza swoich bohaterów, choć na ich przykładzie omawia szersze zjawiska społeczne. "Dwie siostry" wywołały we mnie niemal tyle samo emocji co "Jeden z nas". Wielokrotnie czułam przemożną chęć interakcji z rodziną tytułowych sióstr, żeby powstrzymać ich ojca przed kolejnymi desperackimi krokami albo mocno potrząsnąć ich matką i wykrzyczeć jej w twarz, że to ona doprowadziła do ucieczki córek. Bo jeden ze smutnych wniosków płynących z tego reportażu jest taki, że brak chęci integracji rodziców z nowym krajem to jeden z istotnych czynników radykalizacji dzieci. Oczywiście sprytni naganiacze i czynniki środowiskowe również mają ogromny wpływ na to zjawisko, jednak w tym przypadku dżihad zaczął się w domu, bo to matka nienawidziła wszystkiego, co norweskie, z wyjątkiem koron. A na taką postawę nie pomoże choćby najbardziej gościnne przyjęcie ani zapewnione najlepsze warunki do integracji.

Doprawdy nieczęsto zdarza się reportaż, który do tego stopnia angażuje mnie emocjonalnie. Warto zapoznać się z tą pozycją, zwłaszcza w połączeniu z rewelacyjnym szwedzkim serialem "Kalifat", gdzie decydujące okazują się czynniki środowiskowe sprzyjające ekstremizmowi.

Rodzą się w Europie lub przybywają tu z rodzicami jako małe dzieci. Od najmłodszych lat korzystają ze wszystkich przywilejów państw wysoko rozwiniętych. Dorastają w środowiskach pełnych możliwości, a wojnę, biedę i brak podstawowych środków do życia znają tylko z opowiadań i telewizji. Są drugim pokoleniem imigrantów, ich pierwszym językiem jest język nowej ojczyzny. A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

II wojna światowa i Holocaust to tematy wciąż przykuwające uwagę opinii publicznej i, co za tym idzie, wałkowane bez końca przez pisarzy na różnym poziomie zaawansowania, nierzadko samozwańczych. Zwłaszcza ostatnio obserwujemy prawdziwy wysyp powieści fabularnych niezwykle luźno opartych na faktach, które mają przybliżać temat średnio zorientowanemu czytelnikowi z Zachodu, wstrząsnąć nim i wzruszyć go. A wśród czytelników z Polski bardzo często wywołują raczej niesmak wobec makdonaldyzacji i komercjalizacji obozów koncentracyjnych. Ten zalew bylejakości sprawia, że łatwo przejść obojętnie obok książki wartościowej i napisanej z odpowiednią dawką empatii. "Córce nazisty" dałam szansę tylko dlatego, że napisał ją Polak. I tym razem był to dobry wybór.

W życiu tytułowej bohaterki główną rolę odgrywają wciąż wyrzuty sumienia za to, czego była wyłącznie niemym świadkiem. Pamięta, że jako kilkuletnia dziewczynka żyła wygodnie w sąsiedztwie obozu na Majdanku, korzystając z przywilejów córki wysoko postawionego niemieckiego oficera. I że w związku z tym niejednokrotnie spotykała się z okrucieństwem. W dorosłym życiu nie może pozbyć się piętna winy. Choć wspiera wszelkimi środkami pamięć o ofiarach Holocaustu, czuje, że nosi w sobie gen zła. Nie może pogodzić się z tym, że mimo całego zła wyrządzonego przez ojca, nadal go kocha i wspomina radosne chwile, które były ich wspólnym udziałem. Pewnego dnia w jej ręce trafia dziennik spisany przez jej rówieśniczkę wysłaną wraz z matką do tego samego obozu koncentracyjnego, w sąsiedztwie którego Greta spędziła część dzieciństwa. Zapoznanie się z tym dziennikiem ma w założeniu pomóc jej odnaleźć spokój i wspomóc terapię alzheimera, doprowadzi jednak do zaskakującego finału.

W powieści dość chaotyczne wspomnienia Grety z młodości przeplatają się z jej teraźniejszością i z historią Anny. Powieść jest przepełniona emocjami, głównie gorzkimi, bo życie córki SS-mana w powojennej Polsce również było pełne cierpienia i goryczy. Przyznam szczerze, że nie miałam wcześniej do czynienia z twórczością autora, wiem też, że ten gatunek nie jest jego specjalnością. Czornyj okazał się jednak pisarzem wrażliwym, który w wiarygodny sposób połączył wiele elementów dobrej powieści. W jego najnowszej książce niedomówienia i domysły bardzo dobrze wkomponowują się w całość, a zakończenie naprawdę zaskakuje. Jedynym poważnym zgrzytem był dla mnie romans rozwijający się pomiędzy bohaterami drugoplanowymi, zupełnie zbędny, przesłodzony i odwracający uwagę od sedna książki. Czytelnik powinien skupić się na rozważaniach, czy istnieje coś takiego jak gen zła i czy dzieci powinny odpowiadać za przewinienia ojców. Jednak pomimo tego iście hollywoodzkiego wtrętu, "Córka nazisty" to powieść jak najbardziej warta przeczytania i przemyślenia.

Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu Filia.

II wojna światowa i Holocaust to tematy wciąż przykuwające uwagę opinii publicznej i, co za tym idzie, wałkowane bez końca przez pisarzy na różnym poziomie zaawansowania, nierzadko samozwańczych. Zwłaszcza ostatnio obserwujemy prawdziwy wysyp powieści fabularnych niezwykle luźno opartych na faktach, które mają przybliżać temat średnio zorientowanemu czytelnikowi z Zachodu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tej książki nie napisała Lucy Maud Montgomery i to jest mój główny wobec niej zarzut. Zarzut absurdalny, bo autorka nigdy nie zdradziła się z planami pogłębienia wątku postaci Maryli i jedynie nakreśliła jej historię do momentu pojawienia się Ani. Sarah McCoy pozbierała te skrawki informacji i na ich kanwie stworzyła nową opowieść, w której pobrzmiewają echa dawnej literackiej uczty. Udało jej się uchwycić sporo z atmosfery Zielonego Wzgórza i sielskiego Avonlea, całkiem udanie wykreowała młodsze wersje większości postaci. Dlaczego więc kręcę nosem? Bo za bardzo poszła w nurt Netfliksowej Ani. A ja źle reaguję na dostosowywanie klasyki do wymogów współczesnej poprawności wszelakiej.

Powiedzmy sobie szczerze - autorka serii o Ani była do pewnego stopnia sufrażystką, ale taką na miarę swoich czasów. Pisała o prawdziwych problemach ówczesnych kobiet, bo te były jej bliskie, nie sądzę, żeby przeliczała wszystko na potencjalny zysk z dotarcia do konkretnych grup społecznych. W cyklu o Ani między wierszami znajdujemy punkt wyjścia do dyskusji o dostępie do edukacji, przymuszaniu do małżeństwa, stygmatyzacji staropanieństwa, źródłach utrzymania samotnych kobiet i o sytuacji sierot. Pojawiają się kwestie praw wyborczych i preferencji politycznych. Te tematy nie są dziś jednak aż tak palące dla społeczeństwa. Twórcy wychodzą więc z błędnego przeświadczenia o braku zainteresowania powieściami historycznymi i starają się skusić odbiorców poprzez uwspółcześnienie pewnych wątków. W efekcie w serialu obserwujemy bodaj najwyższy w całej Kanadzie odsetek barwnych homoseksualistów dokonujących coming outu, a w prequelu do "Ani z Zielonego Wzgórza" Maryla aktywnie działa w szeregach Kolei Podziemnej i walczy o równouprawnienie, by wiele lat później zmienić się w pragmatyczną gospodynię. Cud, miód i niestrawna mieszanka.

Nie znaczy to oczywiście, że książka jest zła. Moje serce skradł bardzo podobny do syna Janek Blythe (do Gilberta wzdycham po dziś dzień), a także niezbyt zauważalny w książkach wątek relacji Małgorzaty Linde i jej męża. Poza tym urzekające opisy Wyspy Księcia Edwarda i migawki z codzienności Zielonego Wzgórza dały mi wrażenie powrotu w dobrze znane strony. Zwłaszcza pierwsza część dowodzi, że McCoy ma talent do pisania pięknych sentymentalnych powieści, także tych osadzonych w XIX wieku. Kto wie, gdyby umieściła w tej historii anonimową młodą kobietę i w podobny sposób pokierowała jej losami, czytelnicy nie odczuwaliby pewnego niemiłego zgrzytu. Ale zapożyczenie ikonicznych bohaterów i świata przedstawionego powinno nieść za sobą pewną konsekwencję, inaczej wydaje się wyłącznie pójściem na łatwiznę w celach marketingowych.

Tej książki nie napisała Lucy Maud Montgomery i to jest mój główny wobec niej zarzut. Zarzut absurdalny, bo autorka nigdy nie zdradziła się z planami pogłębienia wątku postaci Maryli i jedynie nakreśliła jej historię do momentu pojawienia się Ani. Sarah McCoy pozbierała te skrawki informacji i na ich kanwie stworzyła nową opowieść, w której pobrzmiewają echa dawnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Odkąd uznano istnienie jedynego prawdziwego Boga, już zawsze zabijano w jego imię. Zawsze szokowały mnie okrutne zbrodnie dokonywane w imię doktryny określającej się jako religia miłosierdzia. Odczuwam silny dysonans poznawczy, kiedy chrześcijanie któregokolwiek z wyzwań zamiast miłości sieją nienawiść. Takie postępowanie zawsze jest związane z żądzą władzy lub pieniądza wysoko postawionych hierarchów, którzy umiejętnie manipulują jednostkami słabymi i szczególnie gorliwymi wyznawcami. Zadziwiające jest to, że te same mechanizmy dotyczą wyznawców większości religii, a radykalizacja jest tak samo niebezpieczna pod każdą szerokością geograficzną. Niezwykle trudnego zadania obnażenia procesu prowadzącego od wiary do zbrodni podjął się Jon Krakauer, znany głównie z relacjonowania tragicznej w skutkach komercyjnej wyprawy na Mount Everest. I udowodnił, że jest reportażystą wszechstronnym i bardzo dociekliwym.

Punktem wyjścia w jego badaniach są wydarzenia z 1984 roku, kiedy to młoda kobieta i jej dziecko zostały zamordowane we własnym domu przez członka rodziny. Według mordercy motywem było objawienie przekazane mu przez samego Boga. Podobnie jak ofiary, miał on związek z najbardziej radykalnym odłamem mormonizmu, Kościołem Świętych w Dniach Ostatnich. To wyjątkowo tajemnicza wspólnota, która zamieszkuje niegościnne pustynie amerykańskiego stanu Utah i stawia ustalone przez kolejnych proroków prawo Boskie ponad prawem federalnym. Taka postawa raczej nie budzi entuzjazmu amerykańskich władz. Dlatego też radykalni mormoni przebyli długą drogę, tułając się po różnych stanach, by wreszcie osiąść w okolicach dzisiejszego Salt Lake City.

Krakauer bardzo szczegółowo opisuje historię Kościoła Świętych w Dniach Ostatnich od czasów pierwszego proroka do współczesnej codzienności wiernych. Wyjaśnia podstawowe prawdy wiary i śledzi proces ich kształtowania się. Dużą część swojego reportażu poświęca kwestii poligamicznych małżeństw, która budzi największe kontrowersje społeczeństwa, ponieważ nieodparcie kojarzy się z rajem dla ważnych dostojników ze skłonnością do pedofilii i innych wynaturzeń. Zwłaszcza że prorok jest władcą absolutnym, a jego indywidualne objawienia z miejsca zyskują rangę prawa. Odkrywane kolejno elementy charakterystyczne dla każdego fundamentalizmu religijnego, prowadzą do zrozumienia pełnego obrazu zbrodni dokonanej na niewinnych ofiarach.

Skończyłam czytać ten reportaż kilka tygodni temu. Miałam jednak duży problem z opisaniem swoich wrażeń. Były takie momenty, kiedy szczegółowość Krakauera zaczynała mnie nużyć. Ale ta szczegółowość była potrzebna, bo inaczej obraz byłby niekompletny, co mogłoby prowadzić do nieporozumień. Po kilku tygodniach wciąż wracam myślami do tej książki, bo jej treść nadal nie mieści mi się w głowie. Nie dziwię się, że publikacja spotkała się z ostrą krytyką radykalnych mormonów. Poziom absurdu w wielu cytowanych objawieniach przekracza wszelkie normy. Czytając zamerykanizowaną wersję Biblii, miałam ochotę zapytać, jakimi środkami psychoaktywnymi wspomagali się jej autorzy. Wszystko zaś sprowadza się do wniosku, że fanatyzm zawsze jest zły. Niezależnie od tego, pod jakim sztandarem występuje.

Odkąd uznano istnienie jedynego prawdziwego Boga, już zawsze zabijano w jego imię. Zawsze szokowały mnie okrutne zbrodnie dokonywane w imię doktryny określającej się jako religia miłosierdzia. Odczuwam silny dysonans poznawczy, kiedy chrześcijanie któregokolwiek z wyzwań zamiast miłości sieją nienawiść. Takie postępowanie zawsze jest związane z żądzą władzy lub pieniądza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zanim sięgniecie po tę książkę, uświadomcie sobie, że jeszcze trzydzieści lat temu w Polsce nie było ani internetu, ani telefonów komórkowych. Dziś życie społeczeństwa jest nierozerwalnie związane z siecią, do której przenosimy coraz więcej aspektów życia. Skoro tak astronomiczny postęp dokonał się na przestrzeni krótkiej chwili, co będzie za kolejnych trzydzieści, pięćdziesiąt, sto lat? Marc-Uwe Kling to jeden z pisarzy, którzy próbują przewidzieć odpowiedź na to pytanie.

Jego Qualitylandia, kraj najwyższej jakości, roztacza się na terenie współczesnych Niemiec. Wszystko jest tam do bólu zdigitalizowane, by zdjąć z ludzi konieczność podejmowania samodzielnych decyzji. Ulepszona aplikacja randkowa nie pozwala na popełnianie błędów i sama dobiera ludzi w pary. Maszyny wyręczają ludzi w pracy, a nawet w tworzeniu dzieł kultury. Samochody prowadzą się same, w ten sposób minimalizując wpływ czynnika ludzkiego. Aplikacja zakupowa wie dokładnie, czego ludzie potrzebują, i dostarcza to bez konieczności uciążliwego poszukiwania, zanim jeszcze odbiorca uświadomi sobie potrzebę posiadania. Czy to nie przypomina współczesnych aplikacji, których rozwój poszedł po prostu o jeden mały krok dalej?

Pierwsza rysa na idealnym wizerunku pojawia się, kiedy poznajemy Piotra Bezrobotnego. Jego uporządkowany świat zmienia się, kiedy dzięki najnowszym aplikacjom partnerka wymienia go na lepszy model, a TheShop dostarcza mu coś, co rzekomo chciał zamówić, choć zdecydowanie tego nie potrzebuje. Próba dokonania zwrotu feralnej przesyłki uruchamia lawinę rozczarowań i wydarzeń na zawsze zmieniających światopogląd Piotra. To przebudzenie zbiega się z kampanią wyborczą, w której człowiek walczy o urząd prezydenta z androidem zaprogramowanym do roli przywódcy. Towarzyszy mu barwna plejada nie-całkiem-sprawnych maszyn, dla których przypadkiem zamiast kata stał się opiekunem i przewodnikiem. Lecz wszelka fabuła jest tu tylko przykrywką do przedstawienia wizji Qualitylandii oczami autora. Nie można się zatem dziwić, że jest mało skomplikowana i niewymagająca. Gdyby udało się połączyć oszałamiającą fabułę z tak skonstruowanym światem przedstawionym, efekt byłby arcydziełem literatury. W obecnym kształcie to dobra książka, która wprawdzie momentami się nieco dłuży, ale ma naprawdę duży potencjał i faktycznie w godny sposób uaktualnia klasykę antyutopii o współczesne technologie.

Pamiętajmy, że Qualitylandia to kraj nie do końca zmyślony. Niektóre jej elementy przeniknęły już do naszej rzeczywistości i kształtują ją w mniejszym lub większym stopniu. Sami jesteśmy zalewani potokiem spersonalizowanych reklam, które podobno dopasowane są do naszych preferencji, choć czasem efekt pracy algorytmów jest kuriozalny. W Chinach działa już system przyznawania obywatelom punktów, niemal tożsamy z poziomami opisanymi przez Klinga. Teoretycznie mamy jeszcze wpływ na swoje wybory w sieci, w praktyce róznie z tym bywa. Uświadomienie sobie tego na etapie czytania książki sklasyfikowanej jako satyra, działa jak kubeł zimnej wody. Czy ten nowy "Nowy wspaniały świat" nie jest bardziej realny niż w wizjach Huxleya? Mniej wynaturzony, bardziej ludzki i faktycznie przepowiadający przyszłość? A przez to też bardziej przerażający? Dowiemy się tego za kilka(dziesiąt) lat. A na razie studiujmy sztuczną inteligencję, póki nam na to pozwala.

Za możliwość przeczytania książki i egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Niezwykłe.

Zanim sięgniecie po tę książkę, uświadomcie sobie, że jeszcze trzydzieści lat temu w Polsce nie było ani internetu, ani telefonów komórkowych. Dziś życie społeczeństwa jest nierozerwalnie związane z siecią, do której przenosimy coraz więcej aspektów życia. Skoro tak astronomiczny postęp dokonał się na przestrzeni krótkiej chwili, co będzie za kolejnych trzydzieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepsza książka, jaką przeczytałam do tej pory w 2020 roku. Jest obszerna, ale nie pada w niej ani jedno niepotrzebne słowo. Wielowątkowa, ale wszystkie elementy tworzą spójną i logiczną całość. Trzyma w napięciu, ale nie ocieka krwią i wcale nie musi, żeby wywołać emocje. A w dodatku jeszcze zawiera realistyczny i dobrze opisany motyw katastrofy lotniczej. Zarwałam dwie noce, i czytałam po 200 stron jednym tchem, żeby jak najszybciej poznać prawdę o dwóch kobietach, które wymieniły się kartami pokładowymi na lotnisku JFK w Nowym Jorku.

Claire Cook i Evy Johnson na pozór nic nie łączy. Jedna wżeniła się we wpływową rodzinę z tradycjami i dużymi pieniędzmi, druga na co dzień walczy o przetrwanie. Jedna poświęca się działalności charytatywnej, druga wytwarzaniu miękkich narkotyków na użytek społeczności akademickiej. Ale pod powłoką różnych środowisk i codziennych czynności, kryje się to samo pragnienie, by zniknąć z dawnego życia i rozpocząć wszystko od nowa. To pragnienie materializuje się w terminalu, z którego wyruszają w przeciwnych kierunkach na podmienionych rezerwacjach. Tyle że jedna z maszyn nigdy nie dociera do celu, a Claire zostaje uznana za tragicznie zmarłą. Może się jej to przysłużyć, o ile psychopatyczny mąż i jego świta oddanych pracowników uwierzą w jej śmierć. I o ile ukradziona tożsamość Evy nie sprowadzi na Claire jeszcze większych kłopotów. Tymczasem okazuje się, że przydzielone jej miejsce w samolocie było puste...

Powieść toczy się dwutorowo. W rozdziałach pisanych z perspektywy Claire poznajemy wydarzenia, które miały miejsce po katastrofie, historia Evy obejmuje natomiast ostatnie miesiące przed feralnym lotem. Ten ciekawy zabieg wprowadza element tajemniczości, bo przez długi czas nie wiemy, co stało się z Evą ani jak wyglądała przeszłość Claire i jej męża. Chylę czoła przed autorką, że w tak umiejętny sposób powiązała wszystkie wątki. I za to, że w porywającą fabułę umiejętnie wplotła ważne problemy społeczne, co czyni tę książkę nienachalnym punktem wyjścia do dyskusji o pozycji kobiet we współczesnym świecie.

To wyborny thriller, dopracowany w każdym calu, do którego nie mogę się przyczepić, choćbym nawet próbowała.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję Wydawnictwu MUZA.

Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepsza książka, jaką przeczytałam do tej pory w 2020 roku. Jest obszerna, ale nie pada w niej ani jedno niepotrzebne słowo. Wielowątkowa, ale wszystkie elementy tworzą spójną i logiczną całość. Trzyma w napięciu, ale nie ocieka krwią i wcale nie musi, żeby wywołać emocje. A w dodatku jeszcze zawiera realistyczny i dobrze opisany motyw...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszym, na co zwróciłam uwagę, była relatywnie niewielka objętość książki. To dość nieszablonowe, bo dzisiejsze thrillery z list bestsellerów przypominają raczej monumentalne cegły i charakteryzują się albo wieloma wątkami, albo treścią rozwleczoną ze względów marketingowych. Taka moda. "Kobieta na krawędzi" zdecydowanie nią nie podąża. Czy więc na nieco ponad 300 stronach książki udało się zmieścić treść wartą przeczytania?

Moim zdaniem tak. Fabuła rozwija się dynamicznie, nie jest przegadana, a portrety psychologiczne bohaterów są akurat na tyle głębokie, żeby przysłużyć się treści, a nie ją przyćmić. Autorka wykreowała dwie kobiety ze skrajnie różnych środowisk, których losy łączą się na jednej ze stacji chicagowskiego metra. I to w dość tragicznych okolicznościach, bo jedna z nich oddaje nieznajomej swoje dziecko, a następnie rzuca się pod pociąg podmiejskiej kolejki. Brzmi jak dobry początek? Potem jest nawet lepiej. Morgan, ta, która dziecko przyjęła, odkrywa bowiem, że to zdarzenie nie mogło być przypadkiem. Nieznajoma znała jej tożsamość i umieściła ją w ważnych dokumentach. A kiedy stanęła na krawędzi peronu, była najwyraźniej zastraszona i doprowadzona do ostateczności. Co w takim razie zagraża dziecku i Morgan, która twierdzi, że była tylko przypadkowym świadkiem?

Autorka miała bardzo ciekawy pomysł na skonstruowanie tej zagadki i ani razu nie pogubiła się w powiązaniach między bohaterkami. Ciąg zdarzeń, który połączył losy obu bohaterek nie był naciągany, jak to się czasem zdarza. Pytanie "dlaczego właściwie ona?" towarzyszy czytelnikowi niemal do ostatnich stron, choć w pewnym momencie można się już domyślać zakończenia. Podobało mi się wykorzystanie motywu odpokutowania za winy, nie zawsze własne, który towarzyszy obu bohaterkom i jest właściwie jedynym, co je łączy. Mogę śmiało zarekomendować tę książkę każdemu, kto potrzebuje czegoś z wartką akcją i ciekawą zagadką. Mi dostarczyła bardzo dobrej rozrywki.

Za egzemplarz recenzencki książki dziękuję Wydawnictwu Znak.

Pierwszym, na co zwróciłam uwagę, była relatywnie niewielka objętość książki. To dość nieszablonowe, bo dzisiejsze thrillery z list bestsellerów przypominają raczej monumentalne cegły i charakteryzują się albo wieloma wątkami, albo treścią rozwleczoną ze względów marketingowych. Taka moda. "Kobieta na krawędzi" zdecydowanie nią nie podąża. Czy więc na nieco ponad 300...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jeśli chodzi o prozę Nicholasa Evansa, to znam go głównie z bestsellerowego "Zaklinacza koni", zapewne podobnie jak wielu czytelników. I miło mi stwierdzić, że ta książka nie powiela schematu, choć zachowuje niepowtarzalny klimat i wszystkie zalety najbardziej znanej powieści autora. Czytelnik ponownie jest świadkiem stopniowego rozpadu pozornie szczęśliwej i zwyczajnej rodziny, a rzecz dzieje się w tych samych okolicach Montany. Jest to już jednak zupełnie nowa historia. Równie ciekawa i warta przeczytania.

Początek książki wydaje się zapowiadać zagadkę kryminalną. Młoda kobieta zostaje odnaleziona w bryle lodu w niedostępnych Górach Skalistych. Po krótkiej weryfikacji okazuje się, że to ekoterrorystka Abbie Cooper, poszukiwana między innymi za morderstwo. Dalszych kilkaset stron stanowi retrospekcję, z której krok po kroku dowiadujemy się, jak doszło do przemiany z córki idealnej w zbiega ściganego listem gończym.

Nieczęsto zagłębiam się w życiorysy pisarzy, więc byłam przekonana, że Evans pochodzi właśnie z okolic, które opisuje w swoich książkach. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że pochodzi z Wielkiej Brytanii, a w Montanie bywał tylko turystycznie. Zaintrygowana, dotarłam do wywiadu, w którym przyznaje, że ten obszar USA pasjonował go, zanim jeszcze zobaczył Góry Skaliste na żywo, i że Montana zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. I to widać. Miałam wrażenie, że opisuje krajobrazy i codzienność ranczerów nie tyle z dziennikarską precyzją, lecz wręcz z czułością. To nieliczne książki, w których przysłowiowe trawy bujające się przez dziesięć stron są dla mnie zaletą, a nie wadą. Cokolwiek Evans napisze o amerykańskim Zachodzie, mogę to czytać godzinami. A dodatkowo już w kolejnej jego książce piękne opisy łączą się z fabułą o odpowiednio dobranej dynamice rozwoju - akcja nie toczy się ani za szybko, ani za wolno, można ją smakować jak dobre wino, ale nie usypiać.

Evans jest też bardzo dobrym obserwatorem i potrafi pisać o relacjach międzyludzkich. W "Przepaści" widzimy, jak zwyczajna szczęśliwość ustępuje miejsca erotycznej fascynacji i pragnieniu odmiany, co pociąga za sobą konsekwencje uderzające w kolejnych członków dotkniętych rozpadem rodzin. Poruszone zostały tematy kryzysu wieku średniego, problemów dojrzewania i progu dorosłości, kiedy młody umysł jest podatny na manipulację, zwłaszcza podszytą szlachetnymi ideami. Autor stawia śmiałe pytania o etykę i moralność, zwłaszcza w kontekście dewastacji środowiska naturalnego i walki o jego ochronę. To powieść o tym, co człowieka może zniszczyć i wzmocnić, skonstruowana w uporządkowany i ciekawy sposób, która poprzez fabułę skłania do myślenia. A ja takie książki bardzo lubię.

Jeśli chodzi o prozę Nicholasa Evansa, to znam go głównie z bestsellerowego "Zaklinacza koni", zapewne podobnie jak wielu czytelników. I miło mi stwierdzić, że ta książka nie powiela schematu, choć zachowuje niepowtarzalny klimat i wszystkie zalety najbardziej znanej powieści autora. Czytelnik ponownie jest świadkiem stopniowego rozpadu pozornie szczęśliwej i zwyczajnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Oto przykład na to, jak talent do opowiadania historii i dobre pióro są w stanie ze średnio odkrywczej fabuły zmajstrować książkę, którą czyta się z niekłamaną przyjemnością. Autorka i wydawca zaliczają "Bliżej niż myślisz" do thrillerów psychologicznych, ale nie jest to ten typ zagmatwanej do granic możliwości powieści, w której do końca trudno się zorientować, co właściwie się dzieje. Jest lekko, intrygująco, z małą dawką romansu i całkiem ciekawą zagadką.

Punktem wyjścia jest postać Niki, autorki poczytnych powieści, która w ucieczce przed demonami przeszłości zaszywa się w przytulnym trójmiejskim pensjonacie. Liczy na to, że stanie się on nie tylko źródłem utrzymania, lecz także azylem, w którym rozprawi się z licznymi traumami. Ta nadzieja pryska jednak pewnego spokojnego wieczoru, kiedy jest świadkiem... no właśnie, czego? To już musi rozstrzygnąć czytelnik. Morderstwo, przywidzenie, wytwór zaburzonego umysłu? I kim jest kobieta, po której został tylko pukiel włosów wplątany w krzak róży?

Pierwsze, na co zwraca się uwagę w tym thrillerze, to bohaterowie. Już na wstępie Ewa Przydryga ma u mnie duży plus za nieobrażanie inteligencji czytelników. Fakty z życia Niki, które doprowadziły do jej przyjazdu do Gdyni, odsłaniane są stopniowo, więc na początku przez jakiś czas możemy snuć własne teorie i zastanawiać się, co mogło aż tak ją zranić. Przyznam, że dzięki temu główna bohaterka zainteresowała mnie bardziej niż tajemnicza ofiara. Kiedy wreszcie (wcale nie tak szybko) wyłonił się pełny obraz jej historii, wszystkie działania Niki stały się zrozumiałe i wszystkie puzzle wskoczyły na swoje miejsce. Co prawda trudno wręcz uwierzyć, że ktoś mógłby podnieść się po takich przeżyciach, ale wiemy przecież, że życie pisze nawet bardziej zaskakujące scenariusze. Kolejną zaletą są postaci drugoplanowe, wiarygodne i, można powiedzieć, pełne życia. Nie znajdziemy tu ani przerysowanych górnolotnych postaci w stylu Jane Austen, ani chlejących bez opamiętania wulgarnych macho, których polscy autorzy ostatnimi czasy nagminnie umieszczają w powieściach kryminalnych czy thrillerach. Wszyscy są zaskakująco normalni i mają swoje dramaty, ale też ambicje i radości.

Bardzo złożona konstrukcja Niki i jej otoczenia sprawiła, że główna oś fabularna jakoś mi się w tym wszystkim zgubiła. Może to kwestia przeniesienia ciężaru na relacje między bohaterami, może zamiar autorki, a może niedopracowanie pewnych elementów. Naprawdę bardziej byłam zainteresowana wątkami pobocznymi niż główną zagadką - kto i kogo zabł, i czy na pewno zabił. Ale w żaden sposób nie zmniejszyło to mojej przyjemności z czytania. Świetny styl, zwięzłe, ale sugestywne opisy i empatia niezbędna do pisania o psychice bohaterów kupiły mnie w zupełności. To bardzo przyjemna lektura na weekend.

Za możliwość przeczytnia i zrecenzowania książki dziękuję Wydawnictwu MUZA.

Oto przykład na to, jak talent do opowiadania historii i dobre pióro są w stanie ze średnio odkrywczej fabuły zmajstrować książkę, którą czyta się z niekłamaną przyjemnością. Autorka i wydawca zaliczają "Bliżej niż myślisz" do thrillerów psychologicznych, ale nie jest to ten typ zagmatwanej do granic możliwości powieści, w której do końca trudno się zorientować, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Uwielbiam podróżować i odkrywać nowe miejsca, więc ta książka wydała mi się idealna na czas pandemii. Podtytuł obiecuje przecież, że po lekturze odechce się nam podróży, a i w domu poczujemy się nieswojo. I rzeczywiście efekt ten został w pewnym sensie osiągnięty, choć nie można powiedzieć, żeby książka trzymała równy poziom.

Były w niej naprawdę mocne kawałki. Floryda jako półwysep wszystkich żywiołów i więcej, zagrożenia czyhające w okolicy Suwałk, zabójcze zwierzęta, żyjątka i pierwotniaki, to naprawdę może zachęcić do zmiany zainteresowań, jeśli akurat macie w sobie smykałkę do zwiedzania. Niekiedy miałam jednak wrażenie, że albo teorie oryginalnej i bolesnej śmierci są bardzo naciągane, albo deklarowane miejsce służy tylko za przykrywkę do opisania pewnego powszechnego zjawiska. Bo przecież żaden przypadkowy turysta nie znajdzie się nagle w samym środku Wielkiego Zderzacza Hadronów w Szwajcarii. I nie sądzę, żeby akurat to Wiedeń był miejscem, w którym grozi nam największe ryzyko wypadku z udziałem diabelskiego młynu. Po prostu znajduje się tam dość znany obiekt tego typu. Były więc fragmenty, w których uśmiechałam się tylko pobłażliwie i pytałam retorycznie: co ma piernik do wiatraka? Ale w ostatecznym rozrachunku nie wpływa to zbyt mocno na moją opinię. Dlaczego? Dlatego, że...

Bez względu na to, na ile prawdopodobne jest doświadczenie zabójczych zjawisk, zostały one wyjaśnione jednocześnie naukowo i w przystępny sposób. O ile geografia, jako nauka łącząca się pośrednio z obcymi kulturami i bezpośrednio z podróżami, zawsze była mi bliska, o tyle fizyka czy biologia to już zupełnie zapomniane przedmioty z czasów szkolnych. Fizyki wręcz nigdy nie byłam w stanie ogarnąć. Tymczasem autor nieco łopatologicznie, ale skutecznie przybliżył mi tajniki wielu praw fizyki i działanie zabójczych substancji chemicznych na żywe organizmy. Bardzo chciałabym, żeby podręczniki szkolne były pisane w tym duchu, przynajmniej na poziomie podstawowym. Myślę, że gdyby odstąpić od suchych formułek najeżonych perełkami ze słownika wyrazów obcych i trudnych, kariera wielu osób mogłaby potoczyć się nieco inaczej.

Nie wiem, na ile jest to celowe działanie, a na ile wynik przypadku, ale książka jest także podzielona na bardzo krótkie rozdziały, które chronią przed przyjęciem zbyt dużej dawki wiedzy. Nie jest to jednak leksykon, zdecydowanie polecam odkrywać je zgodnie z kolejnością, bo autor często odnosi się do poprzednich rozdziałów, na przykład porównując działanie podobnych substancji czy odsyłając do fragmentów, w których były już wytłumaczone pewne zjawiska. Taki zabieg sprawia, że książka stanowi jedną dosyć spójną całość.

Byłoby idealnie, gdyby autorowi udało się zebrać w podobnej objętości same perełki i odkryć realne zagrożenia charakterystyczne dla poszczególnych regionów. Zwłaszcza takie, o jakich się z różnych przyczyn nie mówi. Szymon Drobniak ma na pewno predyspozycje do przekazywania wiedzy. Może goniły go terminy i dlatego nieco popłynął w teoretycznych rozważaniach. A może po prostu taki los naukowca. Mimo wszystko, podobało mi się i niewykluczone, że częściej będę sięgać po literaturę popularnonaukową. Na razie rozwiązał mi się dylemat między podróżą do Miami lub Los Angeles. Polecę do Houston, bo choć na pewno też ma coś zabójczego w zanadrzu, to przynajmniej nie występuje w tym opracowaniu.

Uwielbiam podróżować i odkrywać nowe miejsca, więc ta książka wydała mi się idealna na czas pandemii. Podtytuł obiecuje przecież, że po lekturze odechce się nam podróży, a i w domu poczujemy się nieswojo. I rzeczywiście efekt ten został w pewnym sensie osiągnięty, choć nie można powiedzieć, żeby książka trzymała równy poziom.

Były w niej naprawdę mocne kawałki. Floryda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jeżeli bezpośrednio po skończeniu książki czuję niedosyt i sprawdzam, czy ukazała się już jej kontynuacja, to znaczy, że ta książka była naprawdę wciągająca. I to przede wszystkim można powiedzieć o kryminale Ryszarda Ćwirleja. "Jedyne wyjście" zostało niedawno wznowione przez Wydawnictwo Muza i wypromowane jako "kryminał feministyczny". Niech to jednak nie zniechęca przeciwników nachalnej poprawności politycznej, niczego takiego w tej książce nie znajdziecie. Feministyczny, czyli o kobietach w policji, które radzą sobie z chwytaniem bandytów nie gorzej niż twardzi faceci. A czasami może i lepiej.

Wszystko zaczyna się od porwania. W okolicach Szamotuł uprowadzony zostaje syn miejscowego biznesmena. Porywacze żądają okupu i - standardowo - zabraniają informować jakiekolwiek służby. Również standardowo, matka chłopaka jest skłonna do wszelkich ustępstw, byle odzyskać dziecko, ojciec nie traci jednak głowy i zawiadamia policję, jednocześnie uruchamiając dawne znajomości. Wtedy na scenę wkracza młoda policjantka, Aneta, która przypadkiem odkrywa miejsce przetrzymywania chłopaka. Wydaje się, że cała zagadka zostanie rozwiązana w pierwszych stu stronach, więc po co kolejne czterysta? Wraz ze zniknięciem porywaczy i pozornie niepowiązanym zaginięciem młodej kobiety wszystko się jednak komplikuje.

Jedno nie podlega dyskusji - Ćwirlej to mistrz budowania wielowątkowej fabuły i płynnego przeplatania wątków. Ta książka musiała być bardzo dobrze przemyślana już na etapie planowania, bo od pierwszych stron do epilogu czyta się ją z równym zainteresowaniem. Subtelna nić powiązań między ofiarami i katami oraz niejednoznaczne działania jednych i drugich sprawiają, że rośnie szacunek do autora, a od książki naprawdę trudno się oderwać. Są oczywiście zwroty akcji i przypadki, w które trudno uwierzyć, ale to w końcu powieść, a nie reportaż z prawdziwego śledztwa. Bardzo podobała mi się główna bohaterka, która, podobnie jak ja, nie poświęca zbyt wiele czasu na głębokie przemyślenia, a na problemy reaguje działaniem w celu ich rozwiązania. Towarzyszy jej plejada barwnych bohaterów, którzy może za dużo piją, ale poza tym elementem są w miarę wiarygodni i dopracowani. Duży plus należy się za poruszenie tematu źródła fortun niektórych szanowanych biznesmenów i za pokazanie tła społeczno-kulturowego Polski Anno Domini 2012.

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to styl. Książkę można byłoby odchudzić o jakieś 50-70 stron bez żadnej szkody dla wyżej wymienionych zalet. Rozumiem, że autor chciał oddać klimat i jak najwierniej odmalować tło wydarzeń. Kwiecisty styl jest jednak zdecydowanie przesadzony, zwłaszcza na początku książki. Momentami miałam wrażenie, że autor nie może się zdecydować, czy pisze ostry kryminał, czy XIX-wieczną powieść dla dziewcząt. Rzepak żółcący się na polu w żaden sposób nie podkręcał dla mnie klimatu. Co innego stylizacje, przekleństwa, stosowane celowo błędy językowe i ortograficzne - to było świetne. Na szczęście w miarę zagęszczania się akcji zaczęło ubywać tych zdecydowanie zbędnych opisów przyrody albo wciągnęłam się w fabułę na tyle, że przestały mi przeszkadzać. Są one jednak tylko niewielkim irytującym minusem, bo bawiłam się bardzo dobrze, zżyłam się z bohaterami i chętnie sięgnę po drugą część cyklu o Anecie Nowak, żeby przekonać się, co u nich słychać.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu Muza.

Jeżeli bezpośrednio po skończeniu książki czuję niedosyt i sprawdzam, czy ukazała się już jej kontynuacja, to znaczy, że ta książka była naprawdę wciągająca. I to przede wszystkim można powiedzieć o kryminale Ryszarda Ćwirleja. "Jedyne wyjście" zostało niedawno wznowione przez Wydawnictwo Muza i wypromowane jako "kryminał feministyczny". Niech to jednak nie zniechęca...

więcej Pokaż mimo to