Ja, Tituba, czarownica z Salem Maryse Condé 6,3
ocenił(a) na 849 tyg. temu O tej książce słyszałam od dawna, dlatego gdy rzeczywiście wpadła mi w ręce, nie wahałam się dwa razy.
Historii o polowaniach na czarownice, mniej lub bardziej fikcyjnych, powstały od czasów procesów w Salem tysiące. Siłą rzeczy podążają zazwyczaj szlakiem utartym przez prawdziwą tragedię, rzadko mając do dodania coś nowego do powielanego od wieków komentarza - w ten trop wpada również czytana przeze mnie rok temu "Agata", która mi się zresztą podobała, stanowiąc bardziej symbol niż opowieść o rzeczywistej osobie. Książka Maryse Conde stanowi pod tym względem przeciwieństwo, gdyż bierze pod lupę osobę nie tylko jak najbardziej prawdziwą, ale też przez historię najbardziej pokrzywdzoną. Ze wszystkich kobiet oskarżonych o czary w Salem, to właśnie Tituba wciąż cieszy się najgorszą sławą, często nadal przedstawiana jako postać może nie tyle negatywna, co niejednoznaczna moralnie, obca, zaburzająca stary ład. Obranie jej perspektywy bardzo łatwo mogłoby stać się pełnym patosu trauma porn - przynajmniej w nieodpowiednich rękach. Ręce Conde wydają się zaś stworzone do tego zadania, biorąc pod uwagę nie tylko pochodzenie autorki, lecz również jej perspektywę, wykraczającą daleko poza granice Stanów Zjednoczonych (dlatego też uważam określanie "Ja, Tituba (...)" za komentarz do nierówności rasowych *wyłącznie* w USA za spłycanie powieści). O rasizmie rzeczywiście zupełnie inaczej pisze się w USA i poza nim.
Struktura powieści jest prosta i tak naprawdę nikomu poza Titubą nie oferuje skomplikowanego portretu psychologicznego - z tego prostego powodu, że książkę napisano w formie spowiedzi tytułowej bohaterki przed czytelnikiem, jej monologu. Trudno powiedzieć, gdzie zaciera się granica pomiędzy jaźnią postaci i autorki, jednak Conde wyraźnie nie pozwala sobie wygładzać działań bohaterki czy korygować jej myśli. Wciskana w ramy obcych sobie religii Tituba myli ich zasady przez całą narrację, pozbawiona w dzieciństwie czułości i wyobcowana, wpada w ramiona kolejnych mężczyzn, nigdy do końca uwolniona od ich wpływu na siebie, nigdy nie rozumiejąca do końca swojej najczystszej, a zarazem przepełnionej homoerotyzmem relacji z Hester (ale nie jedynej, gdyż opis żony Samuela Parrisa również sugeruje pewien pociąg, który z czasem zaniknął, poddany oczywistej próbie). Nawet jeśli coś wydaje się nam niekomfortowe z perspektywy czytelnika, łatwo odnaleźć tego sens dla Tituby, wychowanej w świecie komfortu zwyczajnie pozbawionym, gdzie by nie pozostać samemu, trzeba zawsze coś poświęcać, aż nie zostaje zupełnie nic. W tym wszystkim znajduje się również komentarz rasowy, jednak pomimo swej bezpośredniości nie wypada jak pusty truizm, wytykając raczej niewygodną prawdę: nieważne, jak bardzo niewolnik kocha pana, nierówność pomiędzy nimi nie znika, a z czasem i tak zatruje ich relację. Najbardziej od "Agaty" bohaterkę Conde odróżnia fakt, iż rzeczywiście *jest* ona czarownicą, w dodatku potrafiącą komuś zaszkodzić; niemniej, dla niej magia jest u podstaw dobra, dlatego też sama Tituba, dobra z natury, do samego końca pozostaje nieco naiwna, wierząc w istnienie ludzi podobnych sobie. Obecnie pytanie "czy złym jest ten, kto czaruje?" wydaje się już pozbawione dawnego wydźwięku, acz przy lekturze Conde wybrzmiewa nieco lepiej, gdyż Tituba to nie delikatna istotka, która nigdy nie uczyniła nikomu szkody magią i nigdy nie cofnęłaby czasu, aby jednak zmienić zdanie i zgodzić się kogoś swoimi talentami zranić. To co w "Agacie" (której naprawdę trudno nie uczynić punktem odniesienia, gdyż wyraźnie widać, że autorka tamtej książki zapewne raczyła się lekturą Conde) budowało postać idealnej ofiary - pięknej, dobrej, inteligentnej, u Tituby stanowi największe wady, które w jakiś sposób wykorzystuje niemal każda postać, nie tylko negatywna.
Największym problemem z lekturą było dla mnie tłumaczenie - odnosiłam wrażenie, że było ono zbyt dosłowne, obciążając melodyjne akapity, pozbawiając je lekkości i ściągając na ziemię, a zawartą w podtekście ironię zabijając zazwyczaj, nim dotarła na mój koniec kanału językowego. Niemniej, jeśli chodzi o dokładność przekładu, wydaje się on bardzo wierny, doceniam również przypisy dotyczące roślin. Może to też mój upór, by *wszystko* polubić w tej książce, ale w jakiś dziwny sposób znajduję swój urok w tym, że mam wrażenie, jakby od głosu Tituby (więc i autorki) oddzielała mnie cienka szyba, przez którą nigdy nie zrozumiem monologu Tituby w stu procentach dobrze - bo i pewnych spraw nie będę mogła nigdy zrozumieć absolutnie, skoro mnie nie dotyczą.