-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać286
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2024-05-06
Jeśli to czytasz, to już jest za późno.
Nie, wróć, jednak to był fałszywy alarm; po prostu od czasu do czasu trzeba społeczeństwo trochę postraszyć, a jak za tym czekają jakieś zyski (na przykład ze sprzedaży książki) to nic tylko malować obraz nieuchronnej apokalipsy.
Otrzeźwienie przychodzi dopiero, gdy sami zgłębimy temat i zorientujemy się, że ChatGPT nie czyha na nasze posady, bo sam nie odróżnia kłamstwa od prawdy i potrafi przekonująco argumentować nieprawidłowe wyniki zadań arytmetycznych. Taka była moja osobista droga.
Jednak nie każdy pracuje w branży leżącej tak blisko tej dziedziny i być może dla takiego czytelnika pisze Suleyman. Choć w moim odbiorze tego swojego idealnego czytelnika traktuje trochę jak istotę, która nic o świecie nie wie. Każdy argument mógłby zawrzeć się w kilku stronach, on potrafi jednak rozwlec go na stron kilkadziesiąt, posiłkując się przykładami, o których każdy z nas już czytał wielokrotnie.
Ponadto, sama książka sączy się jak taka fala – rozmywa treść wśród generycznych zdań niczym uformowanych przez generatywną sztuczną inteligencję. Wzrok dosłownie płynął mi przez kolejne strony, poszukując konkretu, nowości. Szukając 𝘴𝘦𝘥𝘯𝘢 pośród opisów wynalezienia silnika spalinowego, przedsięwzięcia jakim był Human Genome Project, zwrócenia uwagi na to, że ogień był ważnym przełomem w istnieniu naszego gatunku. I wielu, wielu, naprawdę wielu innych.
Bardzo trudno mi uchwycić o co właściwie miało tu chodzić; na pewno dobrą reklamę robi sama przeszłość (i teraźniejszość) Suleymana, który obecnie jest CEO Microsoft AI, a przebił się w środowisku już wcześniej jako współzałożyciel DeepMind. Ta cała jego otoczka była tym, co zachęciło na pewno wiele osób po sięgnięcie po „Nadchodzącą falę”.
A, według mnie, niespecjalnie to czuć podczas lektury. Zabrakło mi dyskusji o tematach, które naprawdę mnie wciąż niepokoją przy powstawaniu rozwiązań AI, zabrakło mi poczucia, że autor coś wniósł do mojego rozumienia tego zagadnienia.
ig: @tylkotrocheczytam
◦
Książkę otrzymałam w ramach współpracy barterowej od @szczeliny_, za co pięknie dziękuję.
Jeśli to czytasz, to już jest za późno.
Nie, wróć, jednak to był fałszywy alarm; po prostu od czasu do czasu trzeba społeczeństwo trochę postraszyć, a jak za tym czekają jakieś zyski (na przykład ze sprzedaży książki) to nic tylko malować obraz nieuchronnej apokalipsy.
Otrzeźwienie przychodzi dopiero, gdy sami zgłębimy temat i zorientujemy się, że ChatGPT nie czyha na...
Nie mogę rozpocząć rozmowy na temat treści tej książki bez przedstawienia jej oryginalnego tytułu; myślę że rozwiewa on w dość zgrabny sposób wątpliwości dotyczące jej zakresu. Otóż polski „Zmierzch wschodu” to w rozwinięciu 𝘛𝘩𝘦 𝘙𝘪𝘴𝘦 𝘢𝘯𝘥 𝘍𝘢𝘭𝘭 𝘰𝘧 𝘵𝘩𝘦 𝘌𝘈𝘚𝘛: 𝘏𝘰𝘸 𝘌𝘹𝘢𝘮𝘴, 𝘈𝘶𝘵𝘰𝘤𝘳𝘢𝘤𝘺, 𝘚𝘵𝘢𝘣𝘪𝘭𝘪𝘵𝘺, 𝘢𝘯𝘥 𝘛𝘦𝘤𝘩𝘯𝘰𝘭𝘰𝘨𝘺 𝘉𝘳𝘰𝘶𝘨𝘩𝘵 𝘊𝘩𝘪𝘯𝘢 𝘚𝘶𝘤𝘤𝘦𝘴𝘴, 𝘢𝘯𝘥 𝘞𝘩𝘺 𝘛𝘩𝘦𝘺 𝘔𝘪𝘨𝘩𝘵 𝘓𝘦𝘢𝘥 𝘵𝘰 𝘐𝘵𝘴 𝘋𝘦𝘤𝘭𝘪𝘯𝘦.
Łatwo z tego wywnioskować, że tytuł oryginalny jest swoistą grą słów, przedstawiającą już na wstępie model, w ramach którego autor przedstawia nam obraz Chin. Soczewka, przez którą patrzymy, składa się więc z Egzaminów, Autokracji, Stabilności oraz Technologii; poszczególne działy tworzą filary całego niemal 530 stronicowego dzieła.
Oczywiście, trudno od siebie odseparować te zagadnienia – ściśle się ze sobą przeplatają, może nawet niektóre z nich są warunkiem funkcjonowania i rozwijania innych; a przynajmniej ja taką wartość dostrzegam chociażby w keju. Historia tych egzaminów urzędniczych były tak fascynujące, że mogłabym przeczytać książkę skupiającą się wyłącznie na nich.
(Swoją drogą, wiecie kiedy zniesiono ten system? Dopiero w 1905.)
Ale – jeśli chodzi o całokształt to muszę nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że książka napisana jest w sposób zrozumiały dla zwykłego czytelnika. Uważam siebie za tak w miarę ogarniętą czytelniczkę (choć bez wielkiej wiedzy na temat Państwa Środka), a czułam się jakbym trafiła na przedmiot uniwersytecki części III, gdzie jakoś w ogóle nie przypominam sobie tych poprzednich.
Czuję, że żebym mogła w pełni zrozumieć tę pozycję, musiałabym podkształcić się w historii kraju; a najlepiej właśnie przerobić ją w ramach wykładów, ciągnących się przez cały semestr, gdzie mogłabym zadawać pytania i przyswajać powoli wiedzę.
Stąd moja skąpa ocena. Dla mnie to po prostu było trudne i miejscami niezrozumiałe. Nie ze względu na braki autora, tylko moje własne.
ig: @tylkotrocheczytam
Nie mogę rozpocząć rozmowy na temat treści tej książki bez przedstawienia jej oryginalnego tytułu; myślę że rozwiewa on w dość zgrabny sposób wątpliwości dotyczące jej zakresu. Otóż polski „Zmierzch wschodu” to w rozwinięciu 𝘛𝘩𝘦 𝘙𝘪𝘴𝘦 𝘢𝘯𝘥 𝘍𝘢𝘭𝘭 𝘰𝘧 𝘵𝘩𝘦 𝘌𝘈𝘚𝘛: 𝘏𝘰𝘸 𝘌𝘹𝘢𝘮𝘴, 𝘈𝘶𝘵𝘰𝘤𝘳𝘢𝘤𝘺, 𝘚𝘵𝘢𝘣𝘪𝘭𝘪𝘵𝘺, 𝘢𝘯𝘥 𝘛𝘦𝘤𝘩𝘯𝘰𝘭𝘰𝘨𝘺 𝘉𝘳𝘰𝘶𝘨𝘩𝘵 𝘊𝘩𝘪𝘯𝘢 𝘚𝘶𝘤𝘤𝘦𝘴𝘴, 𝘢𝘯𝘥 𝘞𝘩𝘺 𝘛𝘩𝘦𝘺 𝘔𝘪𝘨𝘩𝘵 𝘓𝘦𝘢𝘥 𝘵𝘰 𝘐𝘵𝘴 𝘋𝘦𝘤𝘭𝘪𝘯𝘦.
Łatwo z...
2024-04-05
Mój wybór książki na book tour zaczął się właśnie od „Pałacu lodowego” i los tak chciał, że mimo podrzucenia pod ogólne głosowanie kilku naprawdę intrygujących pozycji, to i tak on właśnie pozostał na czele.
Uwiodła nas wszystkich obietnica zwiewnej baśniowości, wciągnęła za sobą aż odwrót był niemożliwością. Co ciekawe, tytułowy pałac podobnie oddziałuje na postacie, które się na niego natkną. Nikt nie przejdzie obojętnie – ani jedenastoletnia dziewczynka, ani tłum mężczyzn, ani drapieżny ptak, który gotów poświęcić swe życie, by znaleźć się bliżej jego ścian.
Można powiedzieć, że fabuła, którą proponuje Vesaas jest dość prosta; Siss została w końcu zaproszona do domu nowej koleżanki i idzie ją odwiedzić. Rodzice proszą ją, by wróciła o umówionej porze i wszystko przebiega zgodnie z planem. No właśnie, tylko czy aby na pewno? Coś dzieje się podczas ich spotkania. To coś jest elektryzujące, trochę nieokiełznane; ich światy ulegają zmianie, nie ma co do tego wątpliwości.
Odstająca od grupy Unn przełamała się, wpuszczając za zasłonę tajemnic popularną w szkole Siss; wszystko ma być teraz inaczej. Nie zdradzę więcej, wspomnę tylko o przepięknych opisach przyrody, niebywałym pałacu niemal ze szkła, w którego rozlicznych komnatach można się zgubić, o ludzkiej życzliwości i dojmującym smutku, który szczypie mocniej niż ostry, norweski mróz.
Próbowałam czytać między wierszami, wyłuskiwać znaczenie ze stron okraszonych metaforami. Autor składa zdania w taki sposób, że głębię interpretacji moglibyśmy chyba rozciągać dowolnie – mogłaby to być w naszym odczuciu historia kryminalna małego miasteczka, a mogłaby to być również historia wyrwana z miejsca i czasu, historia utopii, w której wszystko jest idealne poza samą śmiercią.
Podoba mi się połączenie obu tych teorii i termin, który przeczytałam w jednym z esejów na temat tej powieści. 𝘔𝘦𝘵𝘢𝘱𝘩𝘺𝘴𝘪𝘤𝘢𝘭 𝘊𝘳𝘪𝘮𝘦 𝘍𝘪𝘤𝘵𝘪𝘰𝘯. Jeśli na tym etapie czujecie się trochę zagubieni i niepewni, to nie przejmujcie się. Nie chodzi o to żeby wszystko zrozumieć i wszystko wytłumaczyć. Niektóre rzeczy musimy po prostu poczuć.
Mój wybór książki na book tour zaczął się właśnie od „Pałacu lodowego” i los tak chciał, że mimo podrzucenia pod ogólne głosowanie kilku naprawdę intrygujących pozycji, to i tak on właśnie pozostał na czele.
Uwiodła nas wszystkich obietnica zwiewnej baśniowości, wciągnęła za sobą aż odwrót był niemożliwością. Co ciekawe, tytułowy pałac podobnie oddziałuje na postacie,...
2024-03-29
Czy postąpiłam przewrotnie, fotografując książkę bez jej obwoluty, która nadawała efekt 𝘣𝘳𝘢𝘬𝘶 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘶, czystości przekazu? Ale – można polemizować – czy nie każdy wybór, nawet związany z decyzją o okładkowym uproszczeniu i tak nie jest już 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘦𝘮? W środku niejednokrotnie pada teza, że „wszystko zostało zadesignowane”; i w tym rozumieniu wybrałam po prostu jedną z dwóch opcji.
Muszę też przyznać, że sam tytuł też mi się wydaje przewrotny. Czytając ten zbiór felietonów (tak to odbieram) miałam raczej wrażenie, że nic nie przegoni tej miłości; autor postrzega cały świat poprzez design, na nim opiera wspomnienia i skojarzenia, on jest pewnym mostem między nim a ojcem, który choć odszedł to pozostaje żywy w elementach otoczenia czy codziennych przedmiotach.
Ta książka bardzo mi przypominała „Nie ma” Mariusza Szczygła i osiągnęła to, czego tamta nie potrafiła. Zrobiła na mnie wrażenie. Już od pierwszych stron humor i styl pióra Wichy przypadł mi do gustu. Ta mieszanka powagi, bystrej obserwacji i satyry kupiła mnie w całości.
Profesjonalnie zajmuję się projektowaniem pod potrzeby użytkownika, więc koncepty tu przedstawione nie były dla mnie nowością. Mimo to, nadal miałam sporą listę nieznanych nazwisk, które sobie googlowałam w międzyczasie lektury, a także zebrałam kilka tytułów wartych przeczytania w następnej kolejności. Nie martwcie się jednak, jeśli z szerokopojętym designem niewiele macie wspólnego, potraktujcie to jako łagodny wstęp, okazję do poszerzenia horyzontów.
Myślę jednak, że przyszłam na świat trochę za późno, by odpowiednio docenić nostalgiczną podróż, w którą nas autor zabiera. Podczas gdy ja bawiłam się w risercz czy podpytywałam rodziców, o kim może być mowa w rozdziale o pewnym aktorze, czuję że oni sami patrzyliby na to trochę inaczej. Ale to tylko stanowi na plus i potwierdza, że każdy w tych krótkich opowieściach może znaleźć coś dla siebie.
Aha! I zaglądamy trochę za kulisy Polskiej szkoły plakatu, czy już samo to nie zachęca do dopisania tej pozycji na swoją listę?
ig: @tylkotrocheczytam
Czy postąpiłam przewrotnie, fotografując książkę bez jej obwoluty, która nadawała efekt 𝘣𝘳𝘢𝘬𝘶 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘶, czystości przekazu? Ale – można polemizować – czy nie każdy wybór, nawet związany z decyzją o okładkowym uproszczeniu i tak nie jest już 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘦𝘮? W środku niejednokrotnie pada teza, że „wszystko zostało zadesignowane”; i w tym rozumieniu wybrałam po prostu jedną z dwóch...
więcej mniej Pokaż mimo to
Samą „Śmierć” kupiłam na targach książki w Warszawie przy przemiłym stoisku @wydawnictwo.filtry, ale wiecie jakim nieuchwytnym bytem jest tbr, nawet jeśli grzecznie czeka sobie na półce, dlatego dopiero niedawno gwiazdy zbiegły się w swoich trajektoriach żeby zapoznać mnie z historią Viveka.
Jak już wiemy po tytule, nie będzie to wesoła historia – przewrotnie, zaczynamy w punkcie, gdzie jego życie dobiega końca. I właściwie jest w tym coś wymownego, bo mimo fragmentów narracyjnych z punktu widzenia tytułowej postaci, to właściwie poznajemy go bardziej przez pryzmat osób w jego otoczeniu. Nakładające się na siebie ich wrażenia i opisy nie zawsze tworzą spójną całość – ale też trochę o to chodzi, bo w niewielu zdaniach, które skierowane są przez samego Viveka do nas, do czytelników, pada 𝘯𝘪𝘦 𝘫𝘦𝘴𝘵𝘦𝘮 𝘵𝘺𝘮, 𝘻𝘢 𝘬𝘰𝘨𝘰 𝘸𝘴𝘻𝘺𝘴𝘤𝘺 𝘮𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘢𝘫ą.
I z tą częścią myślę że wiele osób rezonuje. Oczywiście nie każdy musi przechodzić przez tak samo wyboistą drogę, jak ta opisana w powieści, ale szukanie siebie i swojego miejsca było dla mnie znajomym wątkiem. Inne, cóż, nie zawsze.
Bardzo grubą kreskę stawiam przy temacie, który tu mocno wybrzmiewa – mamy do czynienia z relacjami pomiędzy bardzo bliskimi krewnymi. Dla mnie jest to pewna bariera braku akceptacji i odrzucenia; na domiar tego, nie mówimy tu o przewadze emocjonalnej więzi i miłości, ale o przeróżnych opisach erotycznych. Trochę też pojawia się motywów zdrady i ten natłok to było trochę dużo.
Z perspektywy językowej książka trzyma się na wysokim poziomie, pojawiało się wiele pięknych, wręcz lirycznych zdań, które zostaną mi w pamięci. Jednakże, coś, czego mi zabrakło to przypisy i tłumaczenia lokalnych słów. Pełno było zwrotów nietłumaczonych i zachowanych w oryginale, a to mi trochę odbierało przyjemności lektury.
instagram.com/tylkotrocheczytam
Samą „Śmierć” kupiłam na targach książki w Warszawie przy przemiłym stoisku @wydawnictwo.filtry, ale wiecie jakim nieuchwytnym bytem jest tbr, nawet jeśli grzecznie czeka sobie na półce, dlatego dopiero niedawno gwiazdy zbiegły się w swoich trajektoriach żeby zapoznać mnie z historią Viveka.
Jak już wiemy po tytule, nie będzie to wesoła historia – przewrotnie, zaczynamy w...
„Kapitał kobiet” kupiłam przy okazji promocji od @Wydawnictwo.Filtry, a sięgnęłam po niezbyt przyjemnej sytuacji w pracy poruszającej temat równouprawnienia. Rozmowa na tyle mnie sfrustrowała, że rzuciłam się do czytania.
Na początek pozachwycam się tym, że autorka dopisała przedmowę do naszego polskiego wydania. Przytacza w niej dane i statystyki bezpośrednio związane z sytuacją w naszym kraju i naprawdę chapeau bas. Możecie się domyślać, że padają w nim hasła takie jak Kościół, aborcja, drenaż mózgów. Stanowi to świetny wstęp do dalszych części, w których poruszane są bardziej globalne kwestie.
Nie było mi łatwo wybrać tylko kilka cytatów z książki do przedstawienia w tym poście; w tym przypadku to było jak ustalanie, co jest ważniejsze – sytuacja zamkniętych w czterech ścianach żon w Bangladeszu, tragedie wdów w Nigerii, a może działania firmy Avon w Afryce? Nawet jeśli są jakieś nieidealne fragmenty książki to multum poruszonych wątków poszerzył w znaczący sposób moją wiedzę nie tylko na temat sytuacji kobiet, ale też ogólnie świata.
Nie możemy zapomnieć o tym, że autorka jest właśnie ekonomistką – rzadko czuć na stronach jej frustrację, dużo częściej opieramy się o fakty i statystyki. Ocena emocjonalna często jest tak oczywista, że narracja nie musi wymalowywać jej czarno na białym.
Dlatego chciałam uspokoić te osoby, które widząc słowo 𝘬𝘰𝘣𝘪𝘦𝘵𝘢 w tytule od razu przechodzą na drugą stronę ulicy i nie chcą mieć z tym nic do czynienia. Nie jest to feministyczny esej wylewając żale. Zdarzały się nawet fragmenty krytyki w kierunku tych idei, aczkolwiek związane już z dość złożonymi zagadnieniami polityki pomocy krajom rozwijającym się.
Aby ubrać to w jakiś konkret: na czytelnika czekają przeróżne wykresy, ale i opisy jakościowe; opowieści osadzające różne kraje w kontekście kulturowym i historycznym, ale i ich obecne problemy. Mimo to, naprawdę szybko i sprawnie się to czyta, choć treść może wkurzyć, jak nam obiecuje cytat Glorii Steinem z początku książki.
instagram.com/tylkotrocheczytam
„Kapitał kobiet” kupiłam przy okazji promocji od @Wydawnictwo.Filtry, a sięgnęłam po niezbyt przyjemnej sytuacji w pracy poruszającej temat równouprawnienia. Rozmowa na tyle mnie sfrustrowała, że rzuciłam się do czytania.
Na początek pozachwycam się tym, że autorka dopisała przedmowę do naszego polskiego wydania. Przytacza w niej dane i statystyki bezpośrednio związane z...
Na Bernharda trafiłam trochę przypadkowo szukając nowych ulubionych autorów; „Przegrany” @wydawnictwoczytelnik był pierwszą książką, którą wypatrzyłam i postawiłam na przeznaczenie. Niezbyt wczytałam się w opis – wspominałam już, że unikam opisów i spoilerów, jeśli tylko mogę? – więc faktycznie wejście w tę prozę było dość nieoczekiwane. Jeśli już kiedyś spotkaliście się z twórczością Bernharda, to na pewno wiecie, o co mi chodzi, pomyślałam.
Powieść jest skonstruowana jako myślotok narratora, a jej „akcja” toczy się niemalże w jednym momencie – w chwili, w której nasz główny bohater przekracza próg gospody. Tak, dobrze przeczytaliście, zdarzenia i pozostałych uczestników treści poznajemy w rozważaniach i myślach narratora.
Jego wewnętrzny głos toczy się swoistym rytmem, który faktycznie przypominać może strukturę jakiegoś utworu muzycznego. Zgrabnie łączy się to z muzycznym motywem przewodnim książki, ale także wywodzi się z wiedzy i przeżyć autora, który tak jak bohaterowie, studiował na Mozarteum w Salzburgu.
Opowieść dotyczy trzech mężczyzn, 𝘢𝘳𝘵𝘺𝘴𝘵ó𝘸 𝘧𝘰𝘳𝘵𝘦𝘱𝘪𝘢𝘯𝘶, w tym jednej postaci, która faktycznie istniała. Otóż wszystko właściwie rozgrywa się wokół – czy też przez – Glenna Gould, którego geniusz tak poraził pozostałą dwójkę, że prędzej czy później zaniechali oni swojej własnej wirtuozerii. I w tym temacie więcej zdradzać nie będę, chociaż właściwie sedno można by streścić w kilku stronach, a Bernhard prawi o niemal tym samym przez stron ponad dwieście.
I nie jest to koniecznie wada; jest to całkiem zrozumiała, choć męcząca, konstrukcja przywodząca na myśl człowieka żyjącego przeszłością, szukającego we wspomnieniach czegoś nieuchwytnego. Wyjaśnienia? Usprawiedliwienia? Powodu? To samo w sobie właściwie nie ma znaczenia.
Historia jest – moim zdaniem – pewną esencją intelektualizmu bogaczy, którzy jakoś w niczym nie odnajdują szczęścia. Esencją perfekcjonistów, których nie satysfakcjonuje nic poza doskonałością. Pewnie też przemówi do tych złotych dzieci, które nie doprowadziły swoich szans do końca.
Instagram: @tylkotrocheczytam
Na Bernharda trafiłam trochę przypadkowo szukając nowych ulubionych autorów; „Przegrany” @wydawnictwoczytelnik był pierwszą książką, którą wypatrzyłam i postawiłam na przeznaczenie. Niezbyt wczytałam się w opis – wspominałam już, że unikam opisów i spoilerów, jeśli tylko mogę? – więc faktycznie wejście w tę prozę było dość nieoczekiwane. Jeśli już kiedyś spotkaliście się z...
więcej mniej Pokaż mimo to
W ogóle to nie lubię książek o wojnie.
A najbardziej nie lubię książek o tematyce I. i II. WŚ, najbardziej nie lubię czytać o bitwach, o batalionach, różnych rodzajach broni, okopach, rozmytej moralności, stawaniu się żołnierzem, sytuacjach bez wyjścia…
No i nagle na horyzoncie pojawia się reportaż o kobietach na wojnie. Właściwie to chyba najpierw pojawił się cytat, ten właśnie, który możecie zobaczyć na trzecim zdjęciu; na tyle zaciekawiło mnie takie podejście – jakoś zbieżne z moim własnym, które po prostu nie akceptuje przemocy – że kupiłam książkę.
I cóż, może jestem nieco naiwną idealistką, lecz według mnie była absolutnie fantastyczna. Oczywiście była smutna, poruszająca, ciężka emocjonalnie; o tego typu tematach chyba nie da się pisać w inny sposób.
Autorka, dzieli się z czytelnikami nie tylko historiami kobiet, z którymi rozmawiała, ale też swoimi przemyśleniami, a także informacjami na temat powstawania tego reportażu. Jak możemy się domyślać, w 1983 roku mało kto miał ochotę rozdrapywać jeszcze niezaleczone rany po wojnie i wiele osób nie chciało rozstawać się z konkretnym wizerunkiem bohaterskości, który panował w ZSRR. Nawet osoby, które udzielają głosu na stronach książki, nie zawsze są zadowolone z ujawnianej prawdy.
A prawda ta dotyka niewygodnych spraw – żalu o utracony czas, współczucia wobec wroga, okrucieństwa po obu stronach. Ale nie tylko. Jest tu też wiele pięknych wątków o przyjaźni, drobnych przyjemnościach, o miłości. O przełamywaniu stereotypów, o noszeniu męskich gaci i za dużych ubrań, o tym, że poranna rosa wygląda zachwycająco niezależnie od tego, czy wokół toczy się wojna.
Struktura kojarzyła mi się trochę z „Chłopkami” (choć tu nie miałam trudności ze śledzeniem postaci i ich historii), mój odbiór też był podobny. Uważam ją za pozycję, z którą każdy powinien się zapoznać. Ja dzięki niej poczułam też ogrom współczucia i empatii dla osób uwikłanych w wojnę… nie zawsze to jest takie czarno-białe, nie zawsze ludzie mają wybór czy świadomość wyboru.
Instagram: @tylkotrocheczytam
W ogóle to nie lubię książek o wojnie.
A najbardziej nie lubię książek o tematyce I. i II. WŚ, najbardziej nie lubię czytać o bitwach, o batalionach, różnych rodzajach broni, okopach, rozmytej moralności, stawaniu się żołnierzem, sytuacjach bez wyjścia…
No i nagle na horyzoncie pojawia się reportaż o kobietach na wojnie. Właściwie to chyba najpierw pojawił się cytat, ten...
2023-11-17
Sięgnęłam po tę książkę, gdyż w czasie popularności #soulmatesearchtag faktycznie zapisywałam sobie co ciekawsze tytuły; zwłaszcza te, które pojawiały się na wielu listach. Już po przeczytaniu opisu z tyłu byłam zafascynowana (autor dostał propozycję wznowienia książki po około trzydziestu latach od pierwszej publikacji!) i myślę że ta świadomość, że narracja była pisana przed bardzo młodego człowieka, też pomogła mi w jej odbiorze.
Ta poezjowieść czy też powieściozja zachowuje pewną ciągłość zdarzeń, ale w dużej mierze działa jak przenoszący nas w czasie i przestrzeni umysł chłopaka, który trochę dryfuje, trochę dramatyzuje, a trochę codziennie myśli o śmierci. Może to brzmieć trochę abstrakcyjnie – niemniej jak dla mnie ma przewidywalną formę, do której czytelnik się przyzwyczaja i z przyjemnością czeka na kolejny wiersz, notatkę, przemyślenie.
Jak pewnie zdążyliście zauważyć, jest we mnie wielkie urzeczenie poezją i lirycznością, więc ta lektura mi się wspaniale podobała. Pozostawiła we mnie pewien niedosyt tajemnicy, bo wiele wątków wydawało mi się bardziej realnych niż fikcyjnych i mimo skromnych prób googlowania niespecjalnie uzyskałam jakieś konkretne informacje. Postać Nieobecnej też pozostawiła u mnie więcej pytań niż odpowiedzi, z Wiktorem też się tam trochę domyślamy po początku, ale trudno tu o jasność faktów.
Oczywiście Duet też jest z rodzaju 𝘱𝘪𝘤𝘬 𝘮𝘦 𝘣𝘰𝘺, jego traktowanie kobiet też bywa różne; niemniej eksploracje relacji tak mi się właśnie kojarzą z młodością, z ranieniem innych zupełnie bezmyślnie i często nieświadomie. Jednakże jest tu tak wiele trafnych cytatów, uniwersalnych odniesień i pytań, taki smutny romantyzm i wzruszenie zbyt wrażliwym przeżywaniem.
Na pewno będę do niej wracać wielokrotnie i ją polecam, choć rozumiem, że część odbiorców może się frustrować z jednak dość niecodzienną formą. Jeśli po nią sięgniecie, gwarantuję też, że będziecie mieli wiele momentów takiego „aaa, to stąd jest ten cytat!”. (Jak pewnie niektórzy po pierwszym zdaniu mojej recenzji, wink wink)
Instagram: @tylkotrocheczytam
Sięgnęłam po tę książkę, gdyż w czasie popularności #soulmatesearchtag faktycznie zapisywałam sobie co ciekawsze tytuły; zwłaszcza te, które pojawiały się na wielu listach. Już po przeczytaniu opisu z tyłu byłam zafascynowana (autor dostał propozycję wznowienia książki po około trzydziestu latach od pierwszej publikacji!) i myślę że ta świadomość, że narracja była pisana...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-07
Tę książkę dostałam w prezencie urodzinowym ze względu na swoje pochodzenie i zainteresowanie podobnymi tematami. Już po zapoznaniu się z fragmentami na okładce zaczęłam się do siebie uśmiechać z rozbawieniem, bo moja babcia też tak mówi wiecie, 𝘱𝘰 𝘱𝘳𝘰𝘴𝘵𝘦𝘮𝘶.
Wojciech Koronkiewicz zabiera nas ze sobą na wycieczkę – głównie rowerową – po różnych miejscach, o których gdzieś tam słyszał plotki. Krótkie rozdziały poprzetykane są zdjęciami z owych lokacji, przez co reportaż ten czyta się naprawdę szybko.
Ja jednak trochę nie wiem do czego tutaj autor dążył; kolejne punkty na trasie niekoniecznie się ze sobą łączyły w jeden ciąg, a raczej otwierały coraz to więcej 𝘳𝘢𝘯, których to w tym rejonie nie brakuje. I tak od zwiedzania wzgórza, na którym straszy, przechodzimy do tragicznej historii łomżyńskich Romea i Julii, to do śledzenia masowych mordów ludności żydowskiej w Jedwabnem i znów do opowieści o kalesonach Napoleona, który to zostawił je w prezencie w Łomży.
Grzebiemy z autorem w historii, trochę tam wywlekając rzeczy na wierzch, błądząc po bezdrożach czasu i cierpienia. Tytułowe cmentarze czasem są symboliczne, czasem rzeczywiste; przypominają o czasach, gdy ludzi po prostu grzebano gdzie popadnie, a którzy po dziesiątkach lat dopiero otrzymują należyty im pochówek.
Mała dygresja – ostatnio, przy grobie mojego dziadka, ciocia wybudowała mały pomnik na cześć dziewczyny, którą po bombardowaniu mojej rodzinnej miejscowości w czasie wojny, zakopano tam po cichu, nocą. Zaczęło się od starszego pana, który zaczepił ciocię na cmentarzu i powiedział, kto tam obok leży, a skończyło na mojej mamie rozpytującej w urzędzie o imię i nazwisko tej zmarłej, żeby potwierdzić całą historię i móc coś napisać na krzyżu.
Także o ile Podlasie jest pełne sekretów i tajemnic, to ten reportaż była dla mnie zbyt chaotyczny. Jest jak takie notatki pisane na kolanie przy okazji zwiedzania tych miejsc, które autor wyciągnął z dzienniczka i opublikował. I myślę że taka mogła być intencja. Ale ja jednak wolę większy porządek.
Tę książkę dostałam w prezencie urodzinowym ze względu na swoje pochodzenie i zainteresowanie podobnymi tematami. Już po zapoznaniu się z fragmentami na okładce zaczęłam się do siebie uśmiechać z rozbawieniem, bo moja babcia też tak mówi wiecie, 𝘱𝘰 𝘱𝘳𝘰𝘴𝘵𝘦𝘮𝘶.
Wojciech Koronkiewicz zabiera nas ze sobą na wycieczkę – głównie rowerową – po różnych miejscach, o których gdzieś...
2023-10-31
Można powiedzieć, że „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to moje drugie spotkanie z autorką. Jej „Ukochane równanie” zdobi moją półeczkę od dawna, na dodatek zdążyło zwiedzić już kilka innych mieszkań. Ale ja – mimo dwóch już podejść – jeszcze przez nią nie przebrnęłam. Za to ten zbiór przypadkiem otworzyłam pewnego wieczoru i tak to się potoczyło.
Słowem wstępu: książka ta jest zbiorem trzynastu opowiadań, które coś łączy. Jak można się domyślić po tytule, nie jest to zapewne nic wesołego. Co mnie za to bardzo zaciekawiło to fakt, że w tym wydaniu od @tajfuny mamy do czynienia właśnie z taką liczbą rozdziałów i z tym konkretnym tytułem. Gdy dodawałam sobie za to tę pozycję na goodreads, odkryłam, że po angielsku istnieje coś podobnego, ale nazywa się 𝘙𝘦𝘷𝘦𝘯𝘨𝘦. Poza tym tamta wersja ma chyba jedenaście opowiadań i już sam jej opis faktycznie bardziej opiera się na zemście. Dla mnie to było dość fascynujące odkrycie, bo sam tytuł, a także początek osadziły mnie raczej w narracji żałoby i straty.
No właśnie. Co do początku… strona 12 i już miałam niemalże łzy w oczach, tak bardzo z zaskoczenia wzięła mnie Yōko w swojej narracji. To właśnie lubię w literaturze – staram się za dużo nie czytać na wstępie, często nawet nie patrzę na opis, tylko uchylam okładkę i zagłębiam się w świat stworzony przez autora. Dlatego mimo pewnej świadomości, że książka będzie poruszająca to nie spodziewałam się jak bardzo i jak szybko.
Trudno jest pisać o niej bez zdradzania za dużo, skupię się więc na tym jak wspaniale idzie się przez kolejne historie, z jaką satysfakcją łączy się kropki i wyłapuje szczegóły. Przez niektóre części czułam się jak detektyw, wracałam do poprzednich opowiadań i mówiłam sobie pod nosem, 𝘢𝘢𝘢, 𝘵𝘰 𝘰 𝘵𝘰 𝘤𝘩𝘰𝘥𝘻𝘪.
Dla już zaznajomionych z książką zdradzę, że moje ulubione opowiadania to pierwsze, „Popołudnie w cukierni” oraz „Ostatnia godzina tygrysa”. Jestem jednak ciekawa swojego zdania, gdy wrócę do niej po jakimś czasie, bo wydaje mi się, że za drugim razem czytanie jej sprawi mi jeszcze więcej satysfakcji.
Instagram: @tylkotrocheczytam
Można powiedzieć, że „Grobowa cisza, żałobny zgiełk” to moje drugie spotkanie z autorką. Jej „Ukochane równanie” zdobi moją półeczkę od dawna, na dodatek zdążyło zwiedzić już kilka innych mieszkań. Ale ja – mimo dwóch już podejść – jeszcze przez nią nie przebrnęłam. Za to ten zbiór przypadkiem otworzyłam pewnego wieczoru i tak to się potoczyło.
Słowem wstępu: książka ta...
Trzy różne wydania. Łączenie audiobooka i wersji papierowej. Momenty kryzysu i porzucenia. Pół roku trudów zakończone podczas długiej podróży pociągiem. (I te spojrzenia sąsiednich pasażerów – wiecie, te charakterystyczne, gdy widzą jak czytacie klasyki.)
Zacznijmy może jednak od konkretów: tak, udało mi się skończyć „Rok 1984”. Trudno zaprzeczyć, że to jest jedno z tych literackich dzieł, które pozostawiło po sobie niezatarty ślad zarówno w popkulturze jak i w naszym sposobie myślenia na temat inwigilacji, autorytaryzmie i znaczenia języka. Ale kurczę – zapoznając się z tą książką poraz pierwszy w roku 2023 po prostu nie czułam już tej nowatorskości w podejściu, która zapewne towarzyszyła pierwszym czytelnikom w roku 1949, gdy George Orwell ją opublikował.
Lęki i obawy społeczeństwa po II wojnie światowej były znakomitym gruntem pod wstrząsającą wizję dystopijnej przyszłości prezentowaną przez autora. Pod tym względem jego podejście było przełomowe i wyprzedzało swoje czasy. Ja zaś dla siebie nie znalazłam w niej nic dla siebie.
Tempo fabuły było dość powolne, niemrawe. Choć wiele myśli niewątpliwie skłaniało do refleksji, momentami narracja wydawała się krążyć w kółko i powtarzać. Ciągła inwigilacja, propaganda i ponurość, te same wątki, tylko opowiedziane nieco inaczej lub w parafrazie. Miałam poczucie, że zrozumiałam tego sedno w pierwszych osiemdziesięciu stronach, nie musiała mieć do tego kolejnych stu przykładów tego samego.
Główny bohater, Winston Smith, nie wzbudził we mnie szczególnej sympatii. Sprawiał wrażenie osoby dość biernej, co utrudniało emocjonalne zaangażowanie się w jego los, zwłaszcza po obecnych na początku historii dość graficznych opisach tego, co chciałby zrobić jednej ze swoich koleżanek z partii.
To, co mi się za to całkiem podobało to sama kreacja świata, gdzie wszystko było dopięte na ostatni guziczek. Dla mnie rozwiązanie i zakończenie też było satysfakcjonujące, a przynajmniej mi bardzo odpowiadało.
Instagram: @tylkotrocheczytam
Trzy różne wydania. Łączenie audiobooka i wersji papierowej. Momenty kryzysu i porzucenia. Pół roku trudów zakończone podczas długiej podróży pociągiem. (I te spojrzenia sąsiednich pasażerów – wiecie, te charakterystyczne, gdy widzą jak czytacie klasyki.)
Zacznijmy może jednak od konkretów: tak, udało mi się skończyć „Rok 1984”. Trudno zaprzeczyć, że to jest jedno z tych...
W głowie mam jeden obraz Zakopanego – zalane ludźmi Krupówki, przepełnione płaczem dzieci i rodzinnym marudzeniem; byłam tam chyba tylko raz, ale przez myśl by mi nie przeszło kojarzyć to miasto z ośrodkiem artystycznym.
A jednak sto lat temu to tu łączyły się drogi wielu postaci, których nazwiska dziś mają dla nas niemal legendarne znaczenie. To tu przenikała się tradycja góralska i nowe formy malarstwa czy teatru. Wyprawy nad Morskie Oko również wyglądały zupełnie inaczej, a szlaki i drogi pozostawały jeszcze przez chwilę wolne od ludzkiego wpływu.
I tu jest też historia kobiet, pierwszych zdobywczyń Tatr. Budzyńska stawia przed sobą zadanie włączenia ich w rozmowę o twórczości inspirowanej górami, a udaje jej się to znakomicie; na samym końcu książki mamy ciągnącą się na wiele stron bibliografię, ale zakres riserczu widać już przy samych rozdziałach. Przeglądy pamiętników, wzmianki w gazetach, źródła z innych publikacji – a skoro te zapiski istnieją, dlaczego tak często wkład polskich artystek jest pomijany?
Bo o ile pewnie większość z nas słyszała o Marii Konopnickiej czy o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, to szczegóły ich wpływu na ten rejon czy na polską sztukę pewnie mniej. Nie wspominając o detalach z ich życia. Rozdziały zagłębiające się w życiorysy Lilki, Solskiej i Stryjeńskiej podobały mi się chyba najbardziej, choć czuję, że na podstawie biografii wielu z tych kobiet można by nakręcić niejeden film.
Co do samej struktury książki chciałam tylko jeszcze dodać, żebyście nie zrazili się na początku lawiną nazwisk. Podobnie miałam przy lekturze „Chłopek”, gdzie trochę myliły mi się postacie, ale tutaj dość szybko zaczęłam rozpoznawać powtarzające się nazwiska, a później było też wiele rozdziałów skupiających się tylko na jednej osobie, co ułatwiało śledzenie historii.
PS. W środku mamy też mnóstwo zdjęć i rycin, a nawet kolorowe strony z obrazami w samym środku. Jest na czym zawiesić oko!
W głowie mam jeden obraz Zakopanego – zalane ludźmi Krupówki, przepełnione płaczem dzieci i rodzinnym marudzeniem; byłam tam chyba tylko raz, ale przez myśl by mi nie przeszło kojarzyć to miasto z ośrodkiem artystycznym.
więcej Pokaż mimo toA jednak sto lat temu to tu łączyły się drogi wielu postaci, których nazwiska dziś mają dla nas niemal legendarne znaczenie. To tu przenikała się...