Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Łapię się czasami na tym, że czytam książkę, niewiele na jej temat wiedząc, a w trakcie zaczynam łączyć kropki i obraz okazuje się intymnym rozliczeniem autora z jakąś dręczącą go kwestią. Chociaż może „rozliczenie” to za dużo powiedziane – często problem pozostaje; poharatany, otwarty, wciąż krwawiący. A jednak już trochę łatwiejszy do niesienia ze sobą dalej w życie.

Bo czy fragment swojej tożsamości możemy zamknąć? Zostawić za sobą i już nigdy się nie oglądać?

Autorka stawia te pytania przed bohaterką swojej mikropowieści, której los lustrzanym odbiciem odwzorowuje doświadczenia jej samej. Margaryta Jakowenko jest hiszpańską pisarką ukraińskiego pochodzenia. Daria Kovalenko Petrova odbiera oficjalny paszport poświadczający jej 𝘯𝘰𝘸𝘦 obywatelstwo, po dwudziestu latach spędzonych w kraju emigracji przestaje istnieć Ukrainka, jej miejsce zajmuje Hiszpanka.

Przyznam, że nie mogłam odepchnąć od siebie myśli o inwazji Rosji na Ukrainę; ta perspektywa tylko wzbogacała odbiór spisanych w książce doświadczeń. Pragnienie pozostania przy swoim, wśród swoich korzeni, zetknięte z pragmatycznym podejściem w obliczu biedy i tragedii. Rodzina Darii wyjechała, jak wiele innych w podobnym okresie, w poszukiwaniu pracy i lepszego świata; ale czy istnieje jakiś 𝘭𝘦𝘱𝘴𝘻𝘺 świat?

Ja tylko przez kilka lat mieszkałam za granicą i faktycznie trudno mi było poczuć się w pełni częścią społeczności Wysp Brytyjskich. Najbliższe mi tam osoby pochodziły z różnych konfiguracji emigranckich, historia niektórych uwzględniała więcej niż jeden kraj, więcej niż jeden kontynent. Więc może coś faktycznie w tym jest, że asymilacja jest trudna, a każdy ma do niej inne podejście.

Mimo ciężkiego kalibru tematycznego, książkę czytało mi się z łatwością. Sama w sobie jest dość krótka, jej rozdziały także są raczej oszczędne. Podobała mi się też forma podsumowania wielu z nich jednym, zaczerpniętym z rosyjskiego słowem. Czegoś mi zabrakło, by uznać to za niepowtarzalne dzieło, ale z pewnością jest to bardzo dobry debiut.

Łapię się czasami na tym, że czytam książkę, niewiele na jej temat wiedząc, a w trakcie zaczynam łączyć kropki i obraz okazuje się intymnym rozliczeniem autora z jakąś dręczącą go kwestią. Chociaż może „rozliczenie” to za dużo powiedziane – często problem pozostaje; poharatany, otwarty, wciąż krwawiący. A jednak już trochę łatwiejszy do niesienia ze sobą dalej w życie.

Bo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nadchodząca fala. Sztuczna inteligencja, władza i najważniejszy dylemat ludzkości w XXI wieku Michael Bhaskar, Mustafa Suleyman
Ocena 7,0
Nadchodząca fa... Michael Bhaskar, Mu...

Na półkach: , ,

Jeśli to czytasz, to już jest za późno.

Nie, wróć, jednak to był fałszywy alarm; po prostu od czasu do czasu trzeba społeczeństwo trochę postraszyć, a jak za tym czekają jakieś zyski (na przykład ze sprzedaży książki) to nic tylko malować obraz nieuchronnej apokalipsy.

Otrzeźwienie przychodzi dopiero, gdy sami zgłębimy temat i zorientujemy się, że ChatGPT nie czyha na nasze posady, bo sam nie odróżnia kłamstwa od prawdy i potrafi przekonująco argumentować nieprawidłowe wyniki zadań arytmetycznych. Taka była moja osobista droga.

Jednak nie każdy pracuje w branży leżącej tak blisko tej dziedziny i być może dla takiego czytelnika pisze Suleyman. Choć w moim odbiorze tego swojego idealnego czytelnika traktuje trochę jak istotę, która nic o świecie nie wie. Każdy argument mógłby zawrzeć się w kilku stronach, on potrafi jednak rozwlec go na stron kilkadziesiąt, posiłkując się przykładami, o których każdy z nas już czytał wielokrotnie.

Ponadto, sama książka sączy się jak taka fala – rozmywa treść wśród generycznych zdań niczym uformowanych przez generatywną sztuczną inteligencję. Wzrok dosłownie płynął mi przez kolejne strony, poszukując konkretu, nowości. Szukając 𝘴𝘦𝘥𝘯𝘢 pośród opisów wynalezienia silnika spalinowego, przedsięwzięcia jakim był Human Genome Project, zwrócenia uwagi na to, że ogień był ważnym przełomem w istnieniu naszego gatunku. I wielu, wielu, naprawdę wielu innych.

Bardzo trudno mi uchwycić o co właściwie miało tu chodzić; na pewno dobrą reklamę robi sama przeszłość (i teraźniejszość) Suleymana, który obecnie jest CEO Microsoft AI, a przebił się w środowisku już wcześniej jako współzałożyciel DeepMind. Ta cała jego otoczka była tym, co zachęciło na pewno wiele osób po sięgnięcie po „Nadchodzącą falę”.

A, według mnie, niespecjalnie to czuć podczas lektury. Zabrakło mi dyskusji o tematach, które naprawdę mnie wciąż niepokoją przy powstawaniu rozwiązań AI, zabrakło mi poczucia, że autor coś wniósł do mojego rozumienia tego zagadnienia.

ig: @tylkotrocheczytam



Książkę otrzymałam w ramach współpracy barterowej od @szczeliny_, za co pięknie dziękuję.

Jeśli to czytasz, to już jest za późno.

Nie, wróć, jednak to był fałszywy alarm; po prostu od czasu do czasu trzeba społeczeństwo trochę postraszyć, a jak za tym czekają jakieś zyski (na przykład ze sprzedaży książki) to nic tylko malować obraz nieuchronnej apokalipsy.

Otrzeźwienie przychodzi dopiero, gdy sami zgłębimy temat i zorientujemy się, że ChatGPT nie czyha na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie mogę rozpocząć rozmowy na temat treści tej książki bez przedstawienia jej oryginalnego tytułu; myślę że rozwiewa on w dość zgrabny sposób wątpliwości dotyczące jej zakresu. Otóż polski „Zmierzch wschodu” to w rozwinięciu 𝘛𝘩𝘦 𝘙𝘪𝘴𝘦 𝘢𝘯𝘥 𝘍𝘢𝘭𝘭 𝘰𝘧 𝘵𝘩𝘦 𝘌𝘈𝘚𝘛: 𝘏𝘰𝘸 𝘌𝘹𝘢𝘮𝘴, 𝘈𝘶𝘵𝘰𝘤𝘳𝘢𝘤𝘺, 𝘚𝘵𝘢𝘣𝘪𝘭𝘪𝘵𝘺, 𝘢𝘯𝘥 𝘛𝘦𝘤𝘩𝘯𝘰𝘭𝘰𝘨𝘺 𝘉𝘳𝘰𝘶𝘨𝘩𝘵 𝘊𝘩𝘪𝘯𝘢 𝘚𝘶𝘤𝘤𝘦𝘴𝘴, 𝘢𝘯𝘥 𝘞𝘩𝘺 𝘛𝘩𝘦𝘺 𝘔𝘪𝘨𝘩𝘵 𝘓𝘦𝘢𝘥 𝘵𝘰 𝘐𝘵𝘴 𝘋𝘦𝘤𝘭𝘪𝘯𝘦.

Łatwo z tego wywnioskować, że tytuł oryginalny jest swoistą grą słów, przedstawiającą już na wstępie model, w ramach którego autor przedstawia nam obraz Chin. Soczewka, przez którą patrzymy, składa się więc z Egzaminów, Autokracji, Stabilności oraz Technologii; poszczególne działy tworzą filary całego niemal 530 stronicowego dzieła.

Oczywiście, trudno od siebie odseparować te zagadnienia – ściśle się ze sobą przeplatają, może nawet niektóre z nich są warunkiem funkcjonowania i rozwijania innych; a przynajmniej ja taką wartość dostrzegam chociażby w keju. Historia tych egzaminów urzędniczych były tak fascynujące, że mogłabym przeczytać książkę skupiającą się wyłącznie na nich.

(Swoją drogą, wiecie kiedy zniesiono ten system? Dopiero w 1905.)

Ale – jeśli chodzi o całokształt to muszę nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że książka napisana jest w sposób zrozumiały dla zwykłego czytelnika. Uważam siebie za tak w miarę ogarniętą czytelniczkę (choć bez wielkiej wiedzy na temat Państwa Środka), a czułam się jakbym trafiła na przedmiot uniwersytecki części III, gdzie jakoś w ogóle nie przypominam sobie tych poprzednich.

Czuję, że żebym mogła w pełni zrozumieć tę pozycję, musiałabym podkształcić się w historii kraju; a najlepiej właśnie przerobić ją w ramach wykładów, ciągnących się przez cały semestr, gdzie mogłabym zadawać pytania i przyswajać powoli wiedzę.

Stąd moja skąpa ocena. Dla mnie to po prostu było trudne i miejscami niezrozumiałe. Nie ze względu na braki autora, tylko moje własne.

ig: @tylkotrocheczytam

Nie mogę rozpocząć rozmowy na temat treści tej książki bez przedstawienia jej oryginalnego tytułu; myślę że rozwiewa on w dość zgrabny sposób wątpliwości dotyczące jej zakresu. Otóż polski „Zmierzch wschodu” to w rozwinięciu 𝘛𝘩𝘦 𝘙𝘪𝘴𝘦 𝘢𝘯𝘥 𝘍𝘢𝘭𝘭 𝘰𝘧 𝘵𝘩𝘦 𝘌𝘈𝘚𝘛: 𝘏𝘰𝘸 𝘌𝘹𝘢𝘮𝘴, 𝘈𝘶𝘵𝘰𝘤𝘳𝘢𝘤𝘺, 𝘚𝘵𝘢𝘣𝘪𝘭𝘪𝘵𝘺, 𝘢𝘯𝘥 𝘛𝘦𝘤𝘩𝘯𝘰𝘭𝘰𝘨𝘺 𝘉𝘳𝘰𝘶𝘨𝘩𝘵 𝘊𝘩𝘪𝘯𝘢 𝘚𝘶𝘤𝘤𝘦𝘴𝘴, 𝘢𝘯𝘥 𝘞𝘩𝘺 𝘛𝘩𝘦𝘺 𝘔𝘪𝘨𝘩𝘵 𝘓𝘦𝘢𝘥 𝘵𝘰 𝘐𝘵𝘴 𝘋𝘦𝘤𝘭𝘪𝘯𝘦.

Łatwo z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Przetrwają najżyczliwsi. Jak ewolucja wyjaśnia istotę człowieczeństwa? Brian Hare, Vanessa Woods
Ocena 6,8
Przetrwają naj... Brian Hare, Vanessa...

Na półkach: , , ,

Jestem wdzięczna książkom, które otwierają przede mną drzwi perspektyw. Jedną rzeczą jest zapoznanie się z zupełniem nowym konceptem – przykład, twoje ciało składa się z mniejszych elementów zwanych komórkami, a każda komórka zwierzęca posiada jądro – a inną przekroczenie linii okalającej niezbite fakty i wybranie się w podróż do świata teorii. Do świata badań naukowych (często zwłaszcza społecznych), który wyraźnie rozróżnia pojęcia „wyniki pokazują” od „wyniki sugerują możliwy związek”.

Może poszłam o krok za daleko, ale gdy uczyłam się do matury z psychologii to największy nacisk miał być właśnie położony na to jak ważne jest krytyczne myślenie przy interpretowaniu wyników. A podkreślam to wszystko wyłącznie dlatego, że przeszukując internet w poszukiwaniu recenzji tej publikacji natrafiłam na krytykę, która jak dla mnie opierała się na takim dość naiwnym, zerojedynkowym rozumieniu tego typu pozycji.

Brian Hare – przyjęty narrator książki – przedstawia przebieg swojej kariery, przybliżając czytelnikom kolejne zwroty, przypadki i olśnienia, które naprowadziły go na trop teorii samoudomowienia ludzi. Tak, dobrze przeczytaliście. Autorzy wskazują na możliwy dobór naszego gatunku pod kątem przyjazności, który nie tylko pozwoli nam wyeliminować z gry o przetrwanie konkurencję (mam na myśli innych 𝘏𝘰𝘮𝘰), ale także doprowadzić nas na sam szczyt i objąć Ziemię w nasze panowanie.

Ale! Jeśli teraz sobie myślicie, że nie interesują was takie kocykowe lektury do poduszki o tym, jak miło jest być miłym to muszę wyraźnie zaznaczyć, że tak pięknie jak na okładkowej ilustracji to nie będzie. Nie pominięto tutaj ciemnej strony naszej natury; i choć zaczynamy od opisów nawet sympatycznych eksperymentów na psie Hare’a o imieniu Oreo, płynnie przechodzimy do głaskania udomowionych lisów, to kończymy na brutalnej rzeczywistości dehumanizacji, w której jesteśmy mistrzami.

Mimo że wiele wymienionych w środku badań jest mi dobrze znanych, wcześniej nie postrzegałam ich w ten sposób; ta lektura zdecydowanie wzbogaciła moje spojrzenie na świat, a jej przyjemny język powinien też podejść osobom, które niekoniecznie lubią przesadnie przegadane naukowe wywody.

ig: @tylkotrocheczytam

Jestem wdzięczna książkom, które otwierają przede mną drzwi perspektyw. Jedną rzeczą jest zapoznanie się z zupełniem nowym konceptem – przykład, twoje ciało składa się z mniejszych elementów zwanych komórkami, a każda komórka zwierzęca posiada jądro – a inną przekroczenie linii okalającej niezbite fakty i wybranie się w podróż do świata teorii. Do świata badań naukowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mój wybór książki na book tour zaczął się właśnie od „Pałacu lodowego” i los tak chciał, że mimo podrzucenia pod ogólne głosowanie kilku naprawdę intrygujących pozycji, to i tak on właśnie pozostał na czele.

Uwiodła nas wszystkich obietnica zwiewnej baśniowości, wciągnęła za sobą aż odwrót był niemożliwością. Co ciekawe, tytułowy pałac podobnie oddziałuje na postacie, które się na niego natkną. Nikt nie przejdzie obojętnie – ani jedenastoletnia dziewczynka, ani tłum mężczyzn, ani drapieżny ptak, który gotów poświęcić swe życie, by znaleźć się bliżej jego ścian.

Można powiedzieć, że fabuła, którą proponuje Vesaas jest dość prosta; Siss została w końcu zaproszona do domu nowej koleżanki i idzie ją odwiedzić. Rodzice proszą ją, by wróciła o umówionej porze i wszystko przebiega zgodnie z planem. No właśnie, tylko czy aby na pewno? Coś dzieje się podczas ich spotkania. To coś jest elektryzujące, trochę nieokiełznane; ich światy ulegają zmianie, nie ma co do tego wątpliwości.

Odstająca od grupy Unn przełamała się, wpuszczając za zasłonę tajemnic popularną w szkole Siss; wszystko ma być teraz inaczej. Nie zdradzę więcej, wspomnę tylko o przepięknych opisach przyrody, niebywałym pałacu niemal ze szkła, w którego rozlicznych komnatach można się zgubić, o ludzkiej życzliwości i dojmującym smutku, który szczypie mocniej niż ostry, norweski mróz.

Próbowałam czytać między wierszami, wyłuskiwać znaczenie ze stron okraszonych metaforami. Autor składa zdania w taki sposób, że głębię interpretacji moglibyśmy chyba rozciągać dowolnie – mogłaby to być w naszym odczuciu historia kryminalna małego miasteczka, a mogłaby to być również historia wyrwana z miejsca i czasu, historia utopii, w której wszystko jest idealne poza samą śmiercią.

Podoba mi się połączenie obu tych teorii i termin, który przeczytałam w jednym z esejów na temat tej powieści. 𝘔𝘦𝘵𝘢𝘱𝘩𝘺𝘴𝘪𝘤𝘢𝘭 𝘊𝘳𝘪𝘮𝘦 𝘍𝘪𝘤𝘵𝘪𝘰𝘯. Jeśli na tym etapie czujecie się trochę zagubieni i niepewni, to nie przejmujcie się. Nie chodzi o to żeby wszystko zrozumieć i wszystko wytłumaczyć. Niektóre rzeczy musimy po prostu poczuć.

Mój wybór książki na book tour zaczął się właśnie od „Pałacu lodowego” i los tak chciał, że mimo podrzucenia pod ogólne głosowanie kilku naprawdę intrygujących pozycji, to i tak on właśnie pozostał na czele.

Uwiodła nas wszystkich obietnica zwiewnej baśniowości, wciągnęła za sobą aż odwrót był niemożliwością. Co ciekawe, tytułowy pałac podobnie oddziałuje na postacie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja już mam długą historię odpalania sobie przypadkowych lekkich audiobooków, spodziewając się niezbyt wymagającej treści, tylko po to by tak się wciągnąć, że kończę nadrabiając całą książkę w papierze. Ale co ja poradzę; „Kości” tak mnie otuliły swoim czarem, że wracałam do nich wciąż myślami aż znalazłam chwilę, by je dokończyć.

Początek zaistniał u mnie w głosie Marty Dylewskiej i do końca już słyszałam go w głowie. Obudził we mnie niezmierną sympatię do głównej bohaterki, Uli, której dzieciństwo rozgrywa się w najbardziej burej polskiej rzeczywistości, jaką możemy sobie wyobrazić. Postawiona w sytuacji nadodpowiedzialności dziecięcej to przesadnie martwi się o swoje rodzeństwo czy psa, to przenosi uczucia na nieosiągalne już dla niej osoby.

W domu, który poznajemy, panuje paskudna bieda, a jego członkowie tkwią w beznadziei, z której raczej nie odnajdą wyjścia. Matka tkwi na kasie w Biedronce i próbuje przebić smutek codzienności szukając miłości u kolejnych kochanków; siostra łapie się każdej krzty okazywanej jej uwagi; brat w nowych tatuśkach upatruje tego jedynego, a Ula stale przekracza granicę między snem a jawą, światem żywych i umarłych.

Z jednej strony mamy bardzo autentycznie opisane Pabianice, z drugiej wciągamy się w historie 𝘪𝘯𝘯𝘺𝘤𝘩 𝘭𝘶𝘥𝘻𝘪. Wzdychamy wraz z bohaterami do kamiennych cmentarnych rzeźb, zazdrościmy miłości Dorze Diamant, nieznośnie patrzymy na koleżankę, której udaje się niejako wydostać ze świata patologii, który przydzielił jej los.

To, co urzekło mnie najbardziej to styl narracji; bezwstydnie bezpośredni, ale też urzekający spostrzegawczością. Możliwe, że nie każdemu przypadnie do gusty specyficzne poczucie humoru, które wybrzmiewa tu niemal na każdej stronie, niemniej mnie kupiło od pierwszych stron.

Jest to twór całkiem baśniowy, choć jest to opowieść obdarta z piękna i złudzeń. Od pogrążenia się w czarnej rozpaczy nas, czytelników, ratuje właśnie aspekt humorystyczny; ale czy jest coś, co uratuje występujące w niej postacie?

ig: @tylkotrocheczytam

Ja już mam długą historię odpalania sobie przypadkowych lekkich audiobooków, spodziewając się niezbyt wymagającej treści, tylko po to by tak się wciągnąć, że kończę nadrabiając całą książkę w papierze. Ale co ja poradzę; „Kości” tak mnie otuliły swoim czarem, że wracałam do nich wciąż myślami aż znalazłam chwilę, by je dokończyć.

Początek zaistniał u mnie w głosie Marty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy postąpiłam przewrotnie, fotografując książkę bez jej obwoluty, która nadawała efekt 𝘣𝘳𝘢𝘬𝘶 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘶, czystości przekazu? Ale – można polemizować – czy nie każdy wybór, nawet związany z decyzją o okładkowym uproszczeniu i tak nie jest już 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘦𝘮? W środku niejednokrotnie pada teza, że „wszystko zostało zadesignowane”; i w tym rozumieniu wybrałam po prostu jedną z dwóch opcji.

Muszę też przyznać, że sam tytuł też mi się wydaje przewrotny. Czytając ten zbiór felietonów (tak to odbieram) miałam raczej wrażenie, że nic nie przegoni tej miłości; autor postrzega cały świat poprzez design, na nim opiera wspomnienia i skojarzenia, on jest pewnym mostem między nim a ojcem, który choć odszedł to pozostaje żywy w elementach otoczenia czy codziennych przedmiotach.

Ta książka bardzo mi przypominała „Nie ma” Mariusza Szczygła i osiągnęła to, czego tamta nie potrafiła. Zrobiła na mnie wrażenie. Już od pierwszych stron humor i styl pióra Wichy przypadł mi do gustu. Ta mieszanka powagi, bystrej obserwacji i satyry kupiła mnie w całości.

Profesjonalnie zajmuję się projektowaniem pod potrzeby użytkownika, więc koncepty tu przedstawione nie były dla mnie nowością. Mimo to, nadal miałam sporą listę nieznanych nazwisk, które sobie googlowałam w międzyczasie lektury, a także zebrałam kilka tytułów wartych przeczytania w następnej kolejności. Nie martwcie się jednak, jeśli z szerokopojętym designem niewiele macie wspólnego, potraktujcie to jako łagodny wstęp, okazję do poszerzenia horyzontów.

Myślę jednak, że przyszłam na świat trochę za późno, by odpowiednio docenić nostalgiczną podróż, w którą nas autor zabiera. Podczas gdy ja bawiłam się w risercz czy podpytywałam rodziców, o kim może być mowa w rozdziale o pewnym aktorze, czuję że oni sami patrzyliby na to trochę inaczej. Ale to tylko stanowi na plus i potwierdza, że każdy w tych krótkich opowieściach może znaleźć coś dla siebie.

Aha! I zaglądamy trochę za kulisy Polskiej szkoły plakatu, czy już samo to nie zachęca do dopisania tej pozycji na swoją listę?

ig: @tylkotrocheczytam

Czy postąpiłam przewrotnie, fotografując książkę bez jej obwoluty, która nadawała efekt 𝘣𝘳𝘢𝘬𝘶 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘶, czystości przekazu? Ale – można polemizować – czy nie każdy wybór, nawet związany z decyzją o okładkowym uproszczeniu i tak nie jest już 𝘥𝘦𝘴𝘪𝘨𝘯𝘦𝘮? W środku niejednokrotnie pada teza, że „wszystko zostało zadesignowane”; i w tym rozumieniu wybrałam po prostu jedną z dwóch...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Kapitał kobiet” kupiłam przy okazji promocji od @Wydawnictwo.Filtry, a sięgnęłam po niezbyt przyjemnej sytuacji w pracy poruszającej temat równouprawnienia. Rozmowa na tyle mnie sfrustrowała, że rzuciłam się do czytania.

Na początek pozachwycam się tym, że autorka dopisała przedmowę do naszego polskiego wydania. Przytacza w niej dane i statystyki bezpośrednio związane z sytuacją w naszym kraju i naprawdę chapeau bas. Możecie się domyślać, że padają w nim hasła takie jak Kościół, aborcja, drenaż mózgów. Stanowi to świetny wstęp do dalszych części, w których poruszane są bardziej globalne kwestie.

Nie było mi łatwo wybrać tylko kilka cytatów z książki do przedstawienia w tym poście; w tym przypadku to było jak ustalanie, co jest ważniejsze – sytuacja zamkniętych w czterech ścianach żon w Bangladeszu, tragedie wdów w Nigerii, a może działania firmy Avon w Afryce? Nawet jeśli są jakieś nieidealne fragmenty książki to multum poruszonych wątków poszerzył w znaczący sposób moją wiedzę nie tylko na temat sytuacji kobiet, ale też ogólnie świata.

Nie możemy zapomnieć o tym, że autorka jest właśnie ekonomistką – rzadko czuć na stronach jej frustrację, dużo częściej opieramy się o fakty i statystyki. Ocena emocjonalna często jest tak oczywista, że narracja nie musi wymalowywać jej czarno na białym.

Dlatego chciałam uspokoić te osoby, które widząc słowo 𝘬𝘰𝘣𝘪𝘦𝘵𝘢 w tytule od razu przechodzą na drugą stronę ulicy i nie chcą mieć z tym nic do czynienia. Nie jest to feministyczny esej wylewając żale. Zdarzały się nawet fragmenty krytyki w kierunku tych idei, aczkolwiek związane już z dość złożonymi zagadnieniami polityki pomocy krajom rozwijającym się.

Aby ubrać to w jakiś konkret: na czytelnika czekają przeróżne wykresy, ale i opisy jakościowe; opowieści osadzające różne kraje w kontekście kulturowym i historycznym, ale i ich obecne problemy. Mimo to, naprawdę szybko i sprawnie się to czyta, choć treść może wkurzyć, jak nam obiecuje cytat Glorii Steinem z początku książki.

instagram.com/tylkotrocheczytam

„Kapitał kobiet” kupiłam przy okazji promocji od @Wydawnictwo.Filtry, a sięgnęłam po niezbyt przyjemnej sytuacji w pracy poruszającej temat równouprawnienia. Rozmowa na tyle mnie sfrustrowała, że rzuciłam się do czytania.

Na początek pozachwycam się tym, że autorka dopisała przedmowę do naszego polskiego wydania. Przytacza w niej dane i statystyki bezpośrednio związane z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Samą „Śmierć” kupiłam na targach książki w Warszawie przy przemiłym stoisku @wydawnictwo.filtry, ale wiecie jakim nieuchwytnym bytem jest tbr, nawet jeśli grzecznie czeka sobie na półce, dlatego dopiero niedawno gwiazdy zbiegły się w swoich trajektoriach żeby zapoznać mnie z historią Viveka.

Jak już wiemy po tytule, nie będzie to wesoła historia – przewrotnie, zaczynamy w punkcie, gdzie jego życie dobiega końca. I właściwie jest w tym coś wymownego, bo mimo fragmentów narracyjnych z punktu widzenia tytułowej postaci, to właściwie poznajemy go bardziej przez pryzmat osób w jego otoczeniu. Nakładające się na siebie ich wrażenia i opisy nie zawsze tworzą spójną całość – ale też trochę o to chodzi, bo w niewielu zdaniach, które skierowane są przez samego Viveka do nas, do czytelników, pada 𝘯𝘪𝘦 𝘫𝘦𝘴𝘵𝘦𝘮 𝘵𝘺𝘮, 𝘻𝘢 𝘬𝘰𝘨𝘰 𝘸𝘴𝘻𝘺𝘴𝘤𝘺 𝘮𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘢𝘫ą.

I z tą częścią myślę że wiele osób rezonuje. Oczywiście nie każdy musi przechodzić przez tak samo wyboistą drogę, jak ta opisana w powieści, ale szukanie siebie i swojego miejsca było dla mnie znajomym wątkiem. Inne, cóż, nie zawsze.

Bardzo grubą kreskę stawiam przy temacie, który tu mocno wybrzmiewa – mamy do czynienia z relacjami pomiędzy bardzo bliskimi krewnymi. Dla mnie jest to pewna bariera braku akceptacji i odrzucenia; na domiar tego, nie mówimy tu o przewadze emocjonalnej więzi i miłości, ale o przeróżnych opisach erotycznych. Trochę też pojawia się motywów zdrady i ten natłok to było trochę dużo.

Z perspektywy językowej książka trzyma się na wysokim poziomie, pojawiało się wiele pięknych, wręcz lirycznych zdań, które zostaną mi w pamięci. Jednakże, coś, czego mi zabrakło to przypisy i tłumaczenia lokalnych słów. Pełno było zwrotów nietłumaczonych i zachowanych w oryginale, a to mi trochę odbierało przyjemności lektury.

instagram.com/tylkotrocheczytam

Samą „Śmierć” kupiłam na targach książki w Warszawie przy przemiłym stoisku @wydawnictwo.filtry, ale wiecie jakim nieuchwytnym bytem jest tbr, nawet jeśli grzecznie czeka sobie na półce, dlatego dopiero niedawno gwiazdy zbiegły się w swoich trajektoriach żeby zapoznać mnie z historią Viveka.

Jak już wiemy po tytule, nie będzie to wesoła historia – przewrotnie, zaczynamy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiedźma, przyzwany demon, zjawa porywająca samotnych spacerowiczów i jedno życzenie... Czy może być coś ciekawszego?
Otóż tak, lepsze poprowadzenie rozpoczętych wątków. Nie wystarczy wrzucić do jednego worka fajne motywy, potrząsnąć i oczekiwać gotowego dzieła. Mimo tych niedociągnięć i niedopowiedzeń, oniryczność tej historii coś we mnie poruszyła. Przepadłam w pięknym stylu graficznym, zapisałam nawet kilka cytatów.
Smutno mi przede wszystkim dlatego, że potencjał tej opowieści wystarczyłby na serię składającą się z kilku tomów.

Wiedźma, przyzwany demon, zjawa porywająca samotnych spacerowiczów i jedno życzenie... Czy może być coś ciekawszego?
Otóż tak, lepsze poprowadzenie rozpoczętych wątków. Nie wystarczy wrzucić do jednego worka fajne motywy, potrząsnąć i oczekiwać gotowego dzieła. Mimo tych niedociągnięć i niedopowiedzeń, oniryczność tej historii coś we mnie poruszyła. Przepadłam w pięknym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wybieracie się w transatlantyczną podróż samolotem. 𝘖𝘶𝘪 𝘰𝘶𝘪 wsiadacie sobie w Paryżu, z niedokończonym pain au chocolat w jednej dłoni, a w drugiej z dobrą książką lub uwieszonym na ramieniu dziecku. Może jesteście znużeni – po głowie chodzi wam zerwanie z obecnym partnerem, ale nie możecie się do tego zebrać; może jesteście dziwnie apatyczni – niby lecicie odebrać jakaś-tam-nagrodę, ale czy to ma jakieś znaczenie?

Niezależnie od tego z czym wsiadacie na pokład, czeka was jeszcze trochę nieprzyjemności. Nie zdrzemniecie się, nie nadrobicie odcinków serialu, o nie – czekają was najgorsze turbulencje waszego życia, bo to wam się przytrafił lot podczas jednej z największych burz dekady. I naprawdę jest źle, naprawdę już myślicie że to koniec i robicie w głowie szybki rachunek zasług i niedokończonych spraw.

Uf. A jednak. Jesteście cali. Doświadczanie wspólnej euforii z pozostałymi pasażerami, już w trakcie odbioru bagaży macie ochotę zadzwonić do swoich bliskich i opowiedzieć im jak bliskie spotkanie ze śmiercią właśnie przetrwaliście. I dalej życie toczy się swoim torem, bez większych perturbacji i zmian. Aż do momentu, gdy do waszych drzwi pukają nieznajomi w postaci agentów FBI.

Tak mniej więcej prezentuje się zamysł „Anomalii” napisanej przez członka (a nawet w tym momencie chyba przewodniczącego) legendarnej grupy OuLiPo. Ale zanim zerwiecie się i popędzicie do księgarni po swój egzemplarz, pozwólcie mi rozgonić nieco tę chmurkę mistycyzmu i słodkich obietnic.

Pokrótce: z dużym zdziwieniem czytałam kreację naukowców; zdziwionych naprawdę najbardziej podstawowymi konceptami, które na nikim już nie robią wrażenia w świecie kultury popularnej. Te domniemane egzystencjalne przemyślenia nie były nowe czy odkrywcze, a tak były przecież reklamowane! Najbardziej mi tu podeszły historie postaci, naprawdę się w nie wciągnęłam – niestety każda z nich została przerwana w którymś momencie, nie pozwalając mi uformować prawdziwego z nimi powiązania.

Czasami świecidełka to jednak trochę tandeta, mająca przyciągnąć uwagę, ale przy bliższym spojrzeniu rozczarowująca.

Wybieracie się w transatlantyczną podróż samolotem. 𝘖𝘶𝘪 𝘰𝘶𝘪 wsiadacie sobie w Paryżu, z niedokończonym pain au chocolat w jednej dłoni, a w drugiej z dobrą książką lub uwieszonym na ramieniu dziecku. Może jesteście znużeni – po głowie chodzi wam zerwanie z obecnym partnerem, ale nie możecie się do tego zebrać; może jesteście dziwnie apatyczni – niby lecicie odebrać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy się nad tym zastanowimy, to ciekawe, że bardzo jesteśmy w stanie odczuwać 𝘣𝘳𝘢𝘬.

W swoim zbiorze Mariusz Szczygieł eksploruje temat związany z koncepcją 𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘢; obietnica jest syta, solidna, ambitna. Jej realizacja – moim zdaniem – nierówna i rozczarowująca.

Autor już pierwszym rozdziałem zrobił na mnie niepochlebne wrażenie; odczułam jakby zachwyt nad samym sobą, och, jak to wspaniale potrafi przetłumaczyć i zapamiętać wiersz z Czeskiego metra, och, jak to potrafi ze zwykłej podróży uczynić coś większego – obsadzić pasażerów w roli aktorów, uczynić ich interesującymi przez soczewkę swojej perspektywy.

Nieco lepiej robiło się w momentach, gdy w pełni głos zostawał oddany innym postaciom, czyli bohaterom zbioru. Część historii była poruszająca, owszem, ale może ten ich brak uniwersalności obierał przesłaniu? Bo myślę że każdy z nas doświadczył utraty, braku, swojego własnego 𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘢, a jednak sytuacje tych konkretnych osób (czy miejsc) były w większości bardzo jednostkowe.

Miło było przeczytać o pięknej willi, wzruszyć się nad chłopcem… za dużo było tu za to skakania z tematu na temat, urywania, nieodpowiadania, niedookreślania. Wiele rozdziałów nie odznacza się niczym w pamięci, bo przelatuje trochę abstrakcją albo trwa zbyt krótko, by zaistnieć w znaczeniu.

Nie mogę powiedzieć, że język był poplątany czy jakkolwiek wadliwy; nie mogę powiedzieć, że był tu wyraźny brak researchu. Z drugiej strony nie mogę też stwierdzić, że jakoś dobrze poznałam tu styl Szczygła – zbyt wiele było tu cudzych słów, czasami cytowanych długimi fragmentami, dosłownie. I okej, czasami to rozumiem, ale nie czuję, że jestem w stanie po tej lekturze coś powiedzieć o jego stylu. No, chyba że o tych niechlubnych w moich oczach fragmentach, gdy pokazuje jaki to on (nie) jest.

Troszkę takie kręcenie się w kółko o niczym. Nurkowanie na głęboką wodę w jednej historii i ledwo dotykanie tafli innej. Świadome zwodzenie i czasami nużące komplikacje.

Wobec takiego zachwytu nad autorem pewnie sięgnę po coś jeszcze, ale raczej nieprędko.

ig: @tylkotrocheczytam

Gdy się nad tym zastanowimy, to ciekawe, że bardzo jesteśmy w stanie odczuwać 𝘣𝘳𝘢𝘬.

W swoim zbiorze Mariusz Szczygieł eksploruje temat związany z koncepcją 𝘯𝘪𝘦 𝘮𝘢; obietnica jest syta, solidna, ambitna. Jej realizacja – moim zdaniem – nierówna i rozczarowująca.

Autor już pierwszym rozdziałem zrobił na mnie niepochlebne wrażenie; odczułam jakby zachwyt nad samym sobą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zanim przez tłum przemknie – pewnie nawet zasłużone – oburzenie na wyłamanie się z bojkotu twórczości Tokarczuk, spróbuję was udobruchać opowieścią o Kotlinie Kłodzkiej. Przymknijcie oczy i spróbujcie wyobrazić sobie płaskowyż ustrojony garścią rozproszonych domków; pomyślcie o bliskości z naturą, o sarnach przemykających między drzewami.

I jak? Czujecie już atmosferę lepkiej, acz komfortowej samotności, którą nasza bohaterka, Janina Duszejko, dzieli z dwojgiem najwytrwalszych sąsiadów wśród zimy?

A jakbym pociągnęła was dalej, wyrwała ze snu złowróżbnym stukaniem w drzwi? Pomknęlibyście ze mną w ciemność, w nieznane, po kolana w śniegu i z duszą na ramieniu?

Jeśli jeszcze nie przescrollowaliście dalej to uznam, że teraz mogę się już bez krępacji podzielić z wami moimi wrażeniami na temat tej książki. Nie było to moje pierwsze spotkanie z Olgą Tokarczuk – chociaż jej poprzednią powieść czytałam może dziesięć lat temu, więc moja ocena była prawie że pozbawiona naleciałości z tamtego okresu. Sięgnęłam po nią ponieważ był to przegłosowany wybór z klubu książki, ale enigmatyczny opis i ciekawy tytuł zdołały przyciągnąć moją uwagę.

Początek również ruszył żwawo – akcja na początku toczy się w ładnej narracji przeplatanej całkiem zabawnymi wstawkami astrologicznymi, co niewątpliwie budzi sympatię wobec protagonistki. Tylko że ta iskra szybko gaśnie i zaczyna brakować tlenu, by ją podtrzymać w płomieniach.

Rzekoma wartość filozoficzna i moralna książki jest dla mnie przesadzona; opiera się trochę na zasadzie zło jest złe. W którymś momencie czas zaczyna upływać bez większych zdarzeń, poznajemy jakieś postacie z tła, niektóre całkiem później nieistotne. I okej, jest pewien wątek tajemnic z tym, że niektóre z nich zdają się wręcz oczywiste, a inne – przynajmniej dla mnie – nieco przesadzone.

Z ciekawostek: na jej podstawie powstał film 𝘗𝘰𝘬𝘰𝘵 w reżyserii Agnieszki Holland. A poza tym to niedawno trafiłam na dramę w mediach dotyczącą jej podobieństwa do jednej z książek Ottessy Moshfegh. Ale you tell me, bo ja jeszcze nie czytałam żadnej.

ig: @tylkotrocheczytam

Zanim przez tłum przemknie – pewnie nawet zasłużone – oburzenie na wyłamanie się z bojkotu twórczości Tokarczuk, spróbuję was udobruchać opowieścią o Kotlinie Kłodzkiej. Przymknijcie oczy i spróbujcie wyobrazić sobie płaskowyż ustrojony garścią rozproszonych domków; pomyślcie o bliskości z naturą, o sarnach przemykających między drzewami.

I jak? Czujecie już atmosferę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Aż pewnego dnia natrafiłam podczas szperania na wirtualnych półkach Legimi na „Opowiadać dalej” i wszystko się zmieniło.

— Wszystko? Przesadny dramatyzm.

Cóż, jeśli dowiedziałam się czegokolwiek z lektury książki Johna Bartha to właśnie tego, że opowieść możemy rozpocząć w dowolnym momencie, a przyciągnąć uwagę czytelnika właśnie tą frazą 𝘢z 𝘱𝘦𝘸𝘯𝘦𝘨𝘰 𝘥𝘯𝘪𝘢. Zadziałało?

— Klik, klik, klik. Brak odpowiedzi. Cisza. Tylko laptop szumi złowróżbnie.

Może trochę próbuję grać na czas z rozpoczęciem mojej recenzji, bo nie mam pojęcia jak zacząć i jak kontynuować; jak ocenić to doskonałe dzieło. Przed sięgnięciem po nie nawet nie spodziewałam się jakie wymiary może przybrać literatura, jak łączyć się mogą fale-cząstki, fraktale, Szecherezada i ten nieszczęsny Achilles, który nie może dogonić żółwia.

Powieść – a może zbiór opowiadań, tu głosy są podzielone i siedzą jak kot w worku słynnego S. – łączy w sobie wszystko, co ja sobie cenię. Jest angażująca i wymaga pewnego skupienia, przedstawia koncepty z zakresu nauki i wplata je w sytuacje relacyjne, a także bawi się samą formą słowa pisanego. Barth szanuje swojego czytelnika, stawia go na wysokim poziomie, ale jednak nie przesadza, bo w razie potrzeby przypomina ponownie metafory i równania.

Podstawa książki składa się z małżeństwa – Jego i Jej – które spędza swój Ostatni Pobyt w tropikalnym kurorcie, odwlekając moment Końca. Od samego początku wiemy, że jedno z nich jest śmiertelnie chore, a drugie stara się odganiać te myśli opowiadając dalej. Stąd to przewijające się nawiązanie do „Baśni z tysiąca i jednej nocy”.

Ale czy to jest aż tak ważne? Wydaje mi się, że w tego rodzaju utworach liczy się j a k coś jest napisane, a nie c o dokładnie się dzieje. Mamy dowolność łączenia kropek i domysłów; i tak prawda pozostanie pod znakiem zapytania. A jednocześnie wczuwamy się w sytuację bohaterów, których wspólny czas jest policzony. Ale dzielimy go wraz z nimi na coraz mniejsze i mniejsze fragmenty, tak żeby starczyło jak najdłużej.

ig: @tylkotrocheczytam

Aż pewnego dnia natrafiłam podczas szperania na wirtualnych półkach Legimi na „Opowiadać dalej” i wszystko się zmieniło.

— Wszystko? Przesadny dramatyzm.

Cóż, jeśli dowiedziałam się czegokolwiek z lektury książki Johna Bartha to właśnie tego, że opowieść możemy rozpocząć w dowolnym momencie, a przyciągnąć uwagę czytelnika właśnie tą frazą 𝘢z 𝘱𝘦𝘸𝘯𝘦𝘨𝘰 𝘥𝘯𝘪𝘢. Zadziałało?

—...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje pierwsze spotkanie z autorem, który w świecie istnieje jako ponadczasowy idol; jako coś więcej niż on sam. Mam wrażenie, że przybiegłam spóźniona na przyjęcie, z którego już prawie nic nie zostało – gdzieniegdzie leżą tylko strącone w roztargnieniu rozmów serwetki.

Mimo to, na jednej z nich zostawię swój ślad.

Na swoje szczęście trafiłam na wydanie z nowym przekładem domknięte posłowiami tłumacza oraz Łukasza Musiała, dzięki któremu moje czytelnicze doświadczenie było bogatsze, pełniejsze; nawet jeśli pozostawiło ono we mnie więcej znaków zapytania niż kropek.

Choć lekturę rozpoczęłam jeszcze w grudniu, dopiero niedawno dobrnęłam z Józefem K. do końca jego procesu. Rozciągłość czasowa doskonale przeniknęła nasze dwa światy, rozrzedzając rozdziały i fragmenty wśród codziennych zadań oraz obowiązków. Początek wciągnął mnie niezmiernie, aura niezrozumienia oraz pewnej zagadki ciągnęła mnie za prokurentem od momentu jego zatrzymania do pierwszych kroków w swojej sprawie.

I wtedy nastąpiła dłuższa pauza. Bo po wczesnym zachłyśnięciu się atmosferą świata, zaczyna on stawać się bardziej i bardziej pogmatwany, nużący, a przede wszystkim – urywany. Konwersacje kończą się przedwcześnie, godziny się mylą, kurtyny opadają, dni mijają bez puenty. Pojawiające się postacie grają podobne (i pomniejsze) role, często nie powracając już później ani nie zostawiając trwałego śladu.

Czy był to zabieg celowy? Czy był to wynik zagmatwanych manuskryptów? Czy w układzie rozdziałów inna kolejność niż obrana przez Maxa Broda zmieniłaby mój odbiór? Czy przejmujemy się szukaniem jedynej i prawdziwej interpretacji? Czy zostawiamy sobie drzwi otwarte, eksplorując warianty znaczeń i niuanse tłumaczeń?

Miło mi było zderzyć różne perspektywy podczas spotkania klubu książki, do którego należę; sama skłaniam się do uznania metafory sądu i tego, że to wina przyciąga organy sądowe. Przemawia do mnie wpływ zerwanych zaręczyn z Felice Bauer, który miałby Kafkę widzieć już jako z góry winnego… ale kim jestem żeby to osądzać!

ig: @tylkotrocheczytam

Moje pierwsze spotkanie z autorem, który w świecie istnieje jako ponadczasowy idol; jako coś więcej niż on sam. Mam wrażenie, że przybiegłam spóźniona na przyjęcie, z którego już prawie nic nie zostało – gdzieniegdzie leżą tylko strącone w roztargnieniu rozmów serwetki.

Mimo to, na jednej z nich zostawię swój ślad.

Na swoje szczęście trafiłam na wydanie z nowym przekładem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podnoszę wzrok znad książki, mojej pierwszej przeczytanej w 2024 roku, by przyjrzeć się przez moment spadającym płatkom śniegu za oknem. Czytam o 𝘸𝘪𝘦𝘤𝘻𝘯𝘦𝘫 𝘯𝘰𝘤𝘺, niebieskich lodowcach, skradzionych meteorytach i o mrozie tak przenikliwym, że nawet przepowiadane -17°C w mojej rodzinnej miejscowości przestaje robić wrażenie.

Na pewno jestem wdzięczna takim osobom, jak autorka, które jadą do odległych – jak na moje standardy – miejsc, i przynoszą nam historie, które w natłoku informacji o świecie mogłyby zginąć. Dzięki reportażom jak ten z @wydawnictwoczarne mój świat z jednej strony wciąż się powiększa, z drugiej przynajmniej na jeden moment mogę się poczuć bliżej jakiejś jego cząstki.

O Grenlandii wiedziałam raczej niewiele, samą książką zainteresowałam się już przy okazji słuchania jednego z odcinków Działu Zagranicznego; ale… po tej lekturze moja wiedza zwiększyła się nieznacznie. Owszem poruszanych jest kilka wątków szerszych i historycznych (jak dzieje Roberta Peary’ego, typowego białego mężczyzny, który przyjeżdża, bierze co tam chce i później już nie ogląda się za siebie), jednakże reportaż dotyczy głównie codziennego życia w Qaanaaq i później w Siorapaluk.

Na pewno jest to unikalna perspektywa – naprawdę możemy się poczuć jakbyśmy przez chwilę byli częścią tych społeczności. Oglądamy z nimi telewizję, chodzimy od domu do domu, a nawet na polowanie. I w tym zakresie książka się spełnia. Ukazuje rzeczywistość z mojej perspektywy trudną, okrutną odległą.

Nie zdawałam sobie sprawy jak wygląda życie w takich warunkach. 𝘞 𝘵𝘢𝘬𝘪𝘤𝘩 𝘸𝘢𝘳𝘶𝘯𝘬𝘢𝘤𝘩. Już w tym zwrocie widać moje życie w wygodzie, widać nakładanie się mojej perspektywy. Dlatego starałam się podchodzić do opisywanych zdarzeń jak najbardziej obiektywnie, choć – tu takie ostrzeżenie – są tu dokładne opisy polowań, obrabiania fok czy lisów, a także sposobów kontroli populacji psów.

A jednak muszę przyznać, że gdybym wcześniej wiedziała, jaką formę przyjmuje reportaż, to zaczęłabym od innej książki autorki. Albo znalazła coś innego, oferującego dokładniejszy wstęp do świata Grenlandii.

Podnoszę wzrok znad książki, mojej pierwszej przeczytanej w 2024 roku, by przyjrzeć się przez moment spadającym płatkom śniegu za oknem. Czytam o 𝘸𝘪𝘦𝘤𝘻𝘯𝘦𝘫 𝘯𝘰𝘤𝘺, niebieskich lodowcach, skradzionych meteorytach i o mrozie tak przenikliwym, że nawet przepowiadane -17°C w mojej rodzinnej miejscowości przestaje robić wrażenie.

Na pewno jestem wdzięczna takim osobom, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy zostało mi uświadomione, że „Głusza” od @wydawnictwodowody nie jest książką o głębokich lasach, tylko o g/Głuchych, pomyślałam sobie: a, miałam wykłady na Psychologii z profesorem należącym do środowiska osób Głuchych, więc pewnie co nieco wiem na ten temat.

Cóż za śmiała i absolutnie błędna myśl.

To że wtedy drzwi do tego świata zostały lekko uchylone, zapoznało mnie bardzo oględnie z czubkiem góry lodowej, jeśli chodzi o funkcjonowanie tej grupy. Poczułam to już od pierwszych rozdziałów reportażu Anny Goc. To już kolejna tego typu pozycja, przy której niemal czerwienię się ze wstydu dostrzegając jak daleko sięga moja nieświadomość.

Z jednej strony przecież wyobrażałam sobie, wiedziałam, że osoby niesłyszące nie mają łatwo i że nawet drobny ubytek słuchu może powodować duży dyskomfort. Z drugiej, nigdy wcześniej nie poświęciłam wystarczająco uwagi 𝘬𝘰𝘯𝘬𝘳𝘦𝘵𝘰𝘮. Jak działają aparaty? Jak wygląda edukacja szkolna? Z czym wiąże się rehabilitacja i jak przebiega?

Ba, w sumie to nigdy nie myślałam o użyciu w przypadku wad słuchu słowa 𝘳𝘦𝘩𝘢𝘣𝘪𝘭𝘪𝘵𝘢𝘤𝘫𝘢. Nie myślałam o tym ile czasu, pieniędzy, stresu, rodzajów specjalistów, wizyt w ośrodkach… może to wymagać. O tym, jak to wygląda z perspektywy rodzica, który wcześniej nie znał tego świata, i który nie dostaje instrukcji postępowania, który może odczuwać żałobę w reakcji na diagnozę.

Wiele jest wątków trudnych, otwartych, niejasnych. Wiele jest smutku, żalu, poczucia niezadbania i niezaopiekowania; autorka nie ucieka od trudnych tematów i przedstawia historie i rzeczywistość, które są niezwykle poruszające i wręcz szokujące. Przy wielu fragmentach przerywałam lekturę by ułożyć sobie myśli i odetchnąć przez moment.

Wiem, że nie wszystkich ten reportaż usatysfakcjonował. Ja jednak nie czuję się na tyle kompetentna by móc swobodnie wypowiadać się kwestiach merytorycznych; mogę za to powiedzieć, że takiego laika jak ja – który i tak myślał, że coś tam wie o świecie – było to naprawdę wzbogacające doświadczenie.

Instagram: @tylkotrocheczytam

Gdy zostało mi uświadomione, że „Głusza” od @wydawnictwodowody nie jest książką o głębokich lasach, tylko o g/Głuchych, pomyślałam sobie: a, miałam wykłady na Psychologii z profesorem należącym do środowiska osób Głuchych, więc pewnie co nieco wiem na ten temat.

Cóż za śmiała i absolutnie błędna myśl.

To że wtedy drzwi do tego świata zostały lekko uchylone, zapoznało mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli szukacie lekkiej lektury na chłodne zimowe wieczory to „Morderstwo” sprawdzi się w tej roli idealnie. Jest to bardzo, bardzo typowy kryminał pióra Christie, który tak nawet niespecjalnie wprowadza świąteczny klimat, ale ma zachowane proporcje brytyjskiego whodunnit – jest tu i kamerdyner, i wielka posiadłość, i oczywiście wielki majątek, na który czyhają wszyscy spadkobiercy.

Nie jest to ani najlepsze, ani najbardziej oryginalne dzieło autorki, niemniej jest po prostu bardzo poprawnym przedstawicielem swojego gatunku.

Jeśli szukacie lekkiej lektury na chłodne zimowe wieczory to „Morderstwo” sprawdzi się w tej roli idealnie. Jest to bardzo, bardzo typowy kryminał pióra Christie, który tak nawet niespecjalnie wprowadza świąteczny klimat, ale ma zachowane proporcje brytyjskiego whodunnit – jest tu i kamerdyner, i wielka posiadłość, i oczywiście wielki majątek, na który czyhają wszyscy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moje pierwsze spotkanie z autorem zaliczam do 𝘣𝘢𝘳𝘥𝘻𝘰 udanych. Po książkę sięgnęłam z mieszanką ciekawości i obawy – z jednej strony mimowolnie nałożyłam na nią spore oczekiwania, gdyż od miesięcy czekam na jej ekranizację, a z drugiej tak naprawdę wiele o niej nie wiedziałam i szykowałam się na coś w rodzaju miernego dzieła rozdmuchanego przez zainteresowanie filmem.

Co to, to nie!

Otoż, przyznaję, że Alasdair Gray i mnie zdołał kilka razy postawił przed fragmentami tak na pierwszy rzut oka wiarygodnymi, że sięgałam z podejrzliwą miną do źródeł internetowych… tylko po to, by raz po raz natknąć się jedynie na eseje na temat powieści zamiast na potwierdzenie faktów historycznych. Ale po kolei.

Po pierwsze, pełny tytuł książki brzmi tak: „Biedne istoty. Sceny z wczesnych lat życia doktora Archibalda McCandlessa, inspektora szkockiej służby zdrowia”. A dalej książka składa się z różnych form, poczynając od przedmowy samego Gray’a, opowiadającego o tym jak wszedł w posiadanie pewnego listu i wydania książki, i dalej o jego pragnieniu pokazania jej światu. Jak się domyślacie, po tej części jako czytelnicy zostajemy zapoznani z tym dziełem, które faktycznie jest zapisem zdarzeń z perspektywy wcześniej wymienionego inspektora.

Nie chcę wiele więcej zdradzać z samej fabuły, dodam tylko, że naprawdę zręcznie są w powieści przeplatane elementy faktycznie istniejących miejsc, zdarzeń i postaci, a ich fikcja rozmywa się między prawdą a fałszem. Jednym z moich ulubionych motywów jest właśnie pozostawianie odbiorcom do oceny w co zechcą uwierzyć.

Poza tym, tekst opatrzony jest ilustracjam wykonanymi przez samego autora, co moim zdaniem jest jakoś tak urocze – jakbym pisała książkę to też chciałabym żeby była w ten sposób m o j a, w każdym calu.

„Biedne istoty” wciągają oryginalnością, łączą humor z dość poważnymi zagadnieniami i problemami dotyczącymi nie tylko jednostki, ale społeczeństwa jako ogółu. Stanowią ładny ukłon w stronę Mary Shelley oraz feminizmu, a mnie zachęcił do zagłębienia się w kontekst historyczny (i do googlowania różnych zabytków w Glasgow).

Instagram: @tylkotrocheczytam

Moje pierwsze spotkanie z autorem zaliczam do 𝘣𝘢𝘳𝘥𝘻𝘰 udanych. Po książkę sięgnęłam z mieszanką ciekawości i obawy – z jednej strony mimowolnie nałożyłam na nią spore oczekiwania, gdyż od miesięcy czekam na jej ekranizację, a z drugiej tak naprawdę wiele o niej nie wiedziałam i szykowałam się na coś w rodzaju miernego dzieła rozdmuchanego przez zainteresowanie filmem.

Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na Bernharda trafiłam trochę przypadkowo szukając nowych ulubionych autorów; „Przegrany” @wydawnictwoczytelnik był pierwszą książką, którą wypatrzyłam i postawiłam na przeznaczenie. Niezbyt wczytałam się w opis – wspominałam już, że unikam opisów i spoilerów, jeśli tylko mogę? – więc faktycznie wejście w tę prozę było dość nieoczekiwane. Jeśli już kiedyś spotkaliście się z twórczością Bernharda, to na pewno wiecie, o co mi chodzi, pomyślałam.

Powieść jest skonstruowana jako myślotok narratora, a jej „akcja” toczy się niemalże w jednym momencie – w chwili, w której nasz główny bohater przekracza próg gospody. Tak, dobrze przeczytaliście, zdarzenia i pozostałych uczestników treści poznajemy w rozważaniach i myślach narratora.

Jego wewnętrzny głos toczy się swoistym rytmem, który faktycznie przypominać może strukturę jakiegoś utworu muzycznego. Zgrabnie łączy się to z muzycznym motywem przewodnim książki, ale także wywodzi się z wiedzy i przeżyć autora, który tak jak bohaterowie, studiował na Mozarteum w Salzburgu.

Opowieść dotyczy trzech mężczyzn, 𝘢𝘳𝘵𝘺𝘴𝘵ó𝘸 𝘧𝘰𝘳𝘵𝘦𝘱𝘪𝘢𝘯𝘶, w tym jednej postaci, która faktycznie istniała. Otóż wszystko właściwie rozgrywa się wokół – czy też przez – Glenna Gould, którego geniusz tak poraził pozostałą dwójkę, że prędzej czy później zaniechali oni swojej własnej wirtuozerii. I w tym temacie więcej zdradzać nie będę, chociaż właściwie sedno można by streścić w kilku stronach, a Bernhard prawi o niemal tym samym przez stron ponad dwieście.

I nie jest to koniecznie wada; jest to całkiem zrozumiała, choć męcząca, konstrukcja przywodząca na myśl człowieka żyjącego przeszłością, szukającego we wspomnieniach czegoś nieuchwytnego. Wyjaśnienia? Usprawiedliwienia? Powodu? To samo w sobie właściwie nie ma znaczenia.

Historia jest – moim zdaniem – pewną esencją intelektualizmu bogaczy, którzy jakoś w niczym nie odnajdują szczęścia. Esencją perfekcjonistów, których nie satysfakcjonuje nic poza doskonałością. Pewnie też przemówi do tych złotych dzieci, które nie doprowadziły swoich szans do końca.

Instagram: @tylkotrocheczytam

Na Bernharda trafiłam trochę przypadkowo szukając nowych ulubionych autorów; „Przegrany” @wydawnictwoczytelnik był pierwszą książką, którą wypatrzyłam i postawiłam na przeznaczenie. Niezbyt wczytałam się w opis – wspominałam już, że unikam opisów i spoilerów, jeśli tylko mogę? – więc faktycznie wejście w tę prozę było dość nieoczekiwane. Jeśli już kiedyś spotkaliście się z...

więcej Pokaż mimo to