-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2022-05-25
2021-02-02
Stał się cud! Guillaume Musso ma w swoim dorobku wiele książek i kolejny raz obawiałam się, że pierwsza książka takiego autora nie trafi w mój gust. Na całe szczęście stało się zupełnie inaczej! „Telefon od anioła” wciągnął mnie od pierwszych stron i jestem pewna, że z wielką przyjemnością sięgnę po kolejne książki tego pisarza.
Dwoje ludzi spotyka się przypadkiem na lotnisku i przez zamieszanie wszystko wypada im z rąk, a że mają takie same modele telefonów komórkowych każde z nich sięga nie po swój i idzie w swoją stronę. Madeline jest francuską kwiaciarką, która spędziła romantyczne kilka dni w Nowym Jorku ze swoim chłopakiem Ralphem. Mężczyzna postanowił poprosić ją o rękę, a ona się zgodziła. Ma przyjaciółkę Brytyjkę Juliannę. Z kolei Jonathan jest rozwodnikiem i na lotnisku odbierał swojego syna Charley’ego, którego zabierał na wyjazd do San Francisco. Kiedyś był słynnym kucharzem, prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Jego nazwisko znał każdy, a wszystkie restauracje, które prowadził, jako szef kuchni doczekały się trzech gwiazdek w przewodniku Michelina. Po pewnych kłopotach nie tylko zawodowych, ale również prywatnych Jonathan nie ma nic oprócz niewielkiej restauracji w San Francisco.
Gdy ludzie w końcu orientują się, że mają nieswoje telefony zaczynają się próby zwrócenia ich, ale pewnego dnia Jonathan zaczyna przeglądać telefon Madeline, co jest okropne z etycznego punktu widzenia. Dzięki temu dowiaduje się o niej ciekawych rzeczy i zaczyna coraz mocniej zagłębiać się w jej przeszłość. Przez to odkrywa i wplątuje się w dziwną międzynarodową aferę kryminalną. Z kolei kobieta, po powrocie do Paryża w bardziej cywilizowany sposób próbuje się dowiedzieć szczegółów o tym, który ma jej telefon. Prowadzi śledztwo w sprawie jego byłego małżeństwa i sama nie wie, że czy tego chce lub też nie sprawa sprzed dwóch lat wraca do niej jak bumerang.
I ogólnie do momentu, w którym nie rozpoczyna się wątek kryminalny wszystko wydaje się dobrze i byłam gotowa dać tej książce najwyższą notę, ale niestety jest on dla mnie odrobinę naciągany. No nie wierzę w to, co napisał autor, było tam zbyt wiele zbiegów okoliczności i wytłumaczeń na wszystko. Mimo to „Telefon od anioła” czyta się wyjątkowo dobrze i płynnie, a przede wszystkim z ogromną ciekawością chce się dowiedzieć jak to się wszystko skończy.
„Telefon od anioła” to naprawdę kawał dobrej literatury. Jak początkowo się bałam wejść w świat Musso to potem jednocześnie pragnęłam w nim zostać jak najdłużej, ale również poznać zakończenie losów Jonathana i Madeline. Chociaż jest to romans, ale w wyjątkowo dobry sposób napisany. Myślę, że spodobały się wielu osobom, które ogólnie nie przepadają za tego typu gatunkiem literackim.
Zdecydowanie polecam Wam tę książkę. Jest warta każdej poświęconej jej minuty. Ja z wielką przyjemnością ponownie zanurzę się za jakiś czas w twórczości Guillaume Musso, bo jest ona wyjątkowa i bardzo dobra.
„Czasem miłość niszczy, a czasem zastyga we wspaniałych dziełach sztuki...”~ Guilluame Musso, Telefon od anioła, Poznań 2013, s. 206.
Stał się cud! Guillaume Musso ma w swoim dorobku wiele książek i kolejny raz obawiałam się, że pierwsza książka takiego autora nie trafi w mój gust. Na całe szczęście stało się zupełnie inaczej! „Telefon od anioła” wciągnął mnie od pierwszych stron i jestem pewna, że z wielką przyjemnością sięgnę po kolejne książki tego pisarza.
Dwoje ludzi spotyka się przypadkiem na...
2016-10-06
Nie ma nic lepszego na przełamanie kryzysu czytelniczego niż egzemplarz recenzencki. Czekałam na niego jak na zbawienie, ponieważ potrzebowałam jakiejś motywacji do czytania. Czegoś, co da mi kopniaka by śledzić linijki tekstu, a fakt, że za kilka dni muszę wysłać wiadomość z linkami do recenzji zawsze działa na mnie motywująco.
Maia Hamilton jest główną bohaterką powieści. Jest uczennicą szkoły średniej, która trzy lata temu straciła ukochanego brata, Micaha i od tego momentu stała się szkolnym dziwadłem, bo odsunęła od siebie wszystkich przyjaciół, a na dodatek życie uprzykrza jej szkolna królowa Kelsey Channing. Do tej samej placówki edukacyjnej o Mai zaczyna chodzić Kyler Seymour, który jest synem słynnego profesora ekonomii i to właśnie z powodu pracy ojca, chłopak już osiem razy zmieniał szkołę, a wyrazem buntu są jego fatalne stopnie z zachowania, bo z nauką przedmiotów nawet sobie jakoś radzi. Młody Seymour już od pierwszego wejrzenia jest zainteresowany Maią. Wydaje się, że nie uda mu się przebić przez jej twardy pancerz, którym obrosła po śmierci brata, ale ku zaskoczeniu wszystkich i samej głównej bohaterki Kyler staje się pierwszą osobą, którą do siebie dopuściła.
Zarówno Mai jak i Kyler mają za sobą przeszłość, o której nie chcą mówić. Na dodatek oboje próbują uporać się z każdym nowym dniem. Mai walczy by nie rozpaść się po śmierci brata, a Kyler musi znosić ambitnego ojca, który nie szanuje swojej rodziny. Wiele razy miałam ochotę udusić pana Seymoura za to, jakim padalcem jest i jak niszczył swoją żonę oraz dziecko. Odnośnie zachowania Mai to są dwie strony: jedna, która jej broni i uważa, że ma prawo się tak zachowywać jak zachowuje, a druga, która nazywa ją egoistką, bo przecież jej rodzice stracili syna, więc również mają prawo do smutku. W obu postawach coś jest, ale ja skłaniam się ku temu, że jednak Mai była lekką egoistką, bo nie interesowało ją cierpienie innych tylko jej własne.
Płakałam przy tej książce, gdy dziewczyna wspominała brata, gdy rozmawiała nim przy jego grobie. Nie umiem sobie wyobrazić, co musi czuć osoba, która straci rodzeństwo. Sama mam młodszego brata i chociaż czasami denerwuje mnie niczym mucha latem to nie jestem w stanie wyobrazić sobie dnia, w którym odchodzi, bo mimo wszystkich waśni to ten młody i irytujący wielkolud jest moim kochanym młodszym braciszkiem.
Chociaż książka prowadzona jest dwutorowo, abyśmy mogli poznać perspektywę Mai i Kylera to jednak uważam, że zdecydowanie lepiej autorce wyszła część damska, ale miło było poczuć też emocje chłopaka, bo jego życie również nie rozpieszczało.
Nie do końca wiem, co autorka może zamieścić w kolejnej części, bo pierwsza zamknęła się tak, że następnych nie musi być. Będę jednak wyczekiwać drugiego tomu, bo polubiłam te postaci i chętnie się jeszcze raz z nimi spotkam. Czy polecam? Jeśli lubicie młodzieżówki to tak. Pamiętajcie jednak, że pewne sprawy są oczywiste. Czasami też przewracałam oczami lekko zirytowana, bo niektóre rzeczy były aż nierealne. Książka poprawna na długie, zimowe wieczory.
„Wtedy dotarło do mnie, że gdy życie daje nam drugą szansę, nie możemy jeszcze raz przeżyć przeszłości i naprawić swoich błędów. Możemy za to przeżyć resztę życia tak, jak tego chcemy. Tak, by już niczego nie żałować." ~ Anna Bellon, Uratuj mnie, Kraków 2016, s. 171 .
Nie ma nic lepszego na przełamanie kryzysu czytelniczego niż egzemplarz recenzencki. Czekałam na niego jak na zbawienie, ponieważ potrzebowałam jakiejś motywacji do czytania. Czegoś, co da mi kopniaka by śledzić linijki tekstu, a fakt, że za kilka dni muszę wysłać wiadomość z linkami do recenzji zawsze działa na mnie motywująco.
Maia Hamilton jest główną bohaterką...
2016-03-27
Muszę przyznać, że do powieści Charlotte Link podchodziłam z dużą dozą ostrożności, ponieważ były one bardzo zachwalane przy okazji każdej medialnej recenzji. A ja nie przepadam za czymś, co jest rozreklamowane, bo zazwyczaj te dobre opinie nie pokrywają się z treścią. W przypadku tej książki nie widziałam jakiejś wielkiej nagonki, a z recenzji moich znajomych usłyszałam tylko, że jest to najsłabsza pozycja w dorobku autorki i że mimo to powinna zachęcić mnie do zapoznania się z kolejnymi książkami. I tak w rzeczywistości jest. Książka nie porywa, ale też nie jest dnem. Jest po prostu dobra.
Jako pierwszą poznajemy Janet Beerbaum, która wraca do rodzinnej Anglii by dostać się do Edynburga w Szkoci, aby porozmawiać z profesorem Grantem. Chce znaleźć na jego farmie dla osób po przejściach miejsce dla swojego syna, Maximilliana, który spędził ostatnie sześć lat w klinice psychiatrycznej. Kobieta nie jest przekonana do tego, ale jej mąż jest zdania, że nie poradzą sobie z młodym mężczyzną, który przez tyle lat przebywał w miejscu zamkniętym. Janet i Phillip oprócz Maximilliana mają jeszcze jednego syna Mario, brat bliźniak Maxa. Posiada on dziewczynę Tinę, której ojciec nie akceptuje chłopaka i sprzeciwia się wyjazdowi pary po maturze córki. Dodatkowo wydaje się, że Mario również nie jest przekonany, co do opcji opuszczania Niemiec na rzecz Prowansji. Janet w Anglii spotyka się ze swoim byłym kochankiem Andrew Davisem, z którym romansowała, gdy dzieci były jeszcze malutkie. Para odnawia znajomość w momencie, w którym ten prowadzi sprawę niejakiego Corvey’a, który jest seryjnym zabójcą kobiet. Pani Beerbaum twierdzi, że mężczyźni, którzy w dręczeniu kobiet odnajdują popęd seksualny to zwyrodnialcy, a ich zachowaniu zawsze jest winna matka. Gdy do Maximilliana dociera wieść, że jego brat wyjechał z dziewczyną do domku w pobliżu Nicei ucieka z kliniki, chociaż do wyjścia zostało mu tylko osiem tygodni. Jest, bowiem przekonany, że musi ratować własnego brata…
Cóż… Sama nie wiem, czego się spodziewałam. Może troszkę bardziej wartkiej akcji, bo w sumie przez połowę książki to dłużyła mi się ta książka, a przecież nie czytałam jej długo, bo zaledwie trzy dni. Mimo to odczuwała uczucie znużenia i chęci poznania dokładnie tajemnic rodziny Beerbaum i dlaczego Maximillian trafił na sześć lat do kliniki psychiatrycznej. Im dalej brnęłam w historię tej rodziny tym bardziej podziwiałam męża Janet, że był tak bardzo tolerancyjny, ale jednocześnie byłam rozczarowana tym jak traktował swojego własnego, chorego syna. Nie odwiedzał go w klinice, zarządził wyprowadzkę z miasta by zacząć nowe życie. Kompletnie chciał się odciąć od tego, co przytrafiło się jego rodzinie. To, do czego doprowadziła cała ta historia i jakie zakończenie zaserwowała nam aktorka to nie jest tylko wina przeszłości Janet, ale również w jakimś stopniu jej męża.
Przez całą książkę miałam pewne podejrzenia, co do jednej sprawy i w sumie im było bliżej tym bardziej wątpiłam w swoją spiskową teorię dziejów. Byłam gotowa ją nawet porzucić, gdy nagle autorka w ostatnim rozdziale uderzyła mnie obuchem w łeb… Potwierdziło się wszystko, co myślałam. Nie wiem nawet, jakie to wywarło na mnie to wrażenie. Czy poczułam się rozczarowana? A może zaskoczona? Sama nie wiem. Jakoś tak nie umiem określić, co mną targało. Chciałabym móc to jakoś nazwać, ale nie potrafię. Trochę to wpłynęło na moją ocenę, bo w sumie po kilkudziesięciu minutach doszłam do wniosku, że autorka trochę poszła na łatwiznę. Dopiero po czasie pojawiło się lekkie rozczarowanie.
Nie jest to zła pozycja, ale i nie jest wybitna. Dobra. Trzymała mnie w napięciu, wywoływała emocje, miała bohaterów z krwi i kości, poruszyła prawdziwe problemy i dawała lekkie dreszcze emocje. Dobry thriller psychologiczny, bo motyw więzi między bliźniakami oraz choroby psychicznej są ważnymi elementami tej książki, które autorka poruszyła w dobry sposób i w odpowiednim stopniu. Nie przedawkowała i nie ograniczyła tego zbyt mocno.
Chętnie sięgnę po inne pozycje pani Link, bo dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam. Czegoś mrocznego. Odpoczynku od romansów, obyczajów i innych rzeczy. Jestem na tak.
„Mimo iż życie zadało jej pierwszy mocny cios, nie utraciła nic ze swej naturalności, ciepła, serdecznej przychylności wobec ludzi. Z jedną drobną różnicą: choć nadal wierzyła w dobro, nie była już prostoduszna. Ów delikatny niuans sprawił, że zyskała jeszcze więcej uroku.” ~ Charlotte Link, Grzech aniołów, Katowice 2013, s. 142.
Muszę przyznać, że do powieści Charlotte Link podchodziłam z dużą dozą ostrożności, ponieważ były one bardzo zachwalane przy okazji każdej medialnej recenzji. A ja nie przepadam za czymś, co jest rozreklamowane, bo zazwyczaj te dobre opinie nie pokrywają się z treścią. W przypadku tej książki nie widziałam jakiejś wielkiej nagonki, a z recenzji moich znajomych usłyszałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-21
Jestem dzieckiem wychowanym na Harrym Potterze. Przyznam się bez bicia, że uwielbiam świat stworzony przez Rowling. Kocham go całym sercem. Gdy tylko ukazała się niby kolejna część przygód słynnego czarodzieja, od razu ją kupiłam. Unikałam jednak jak ognia recenzji czy innych opinii. Chciałam sama się przekonać czy ta książka jest coś warta. Dlatego by się nie rozczarować wmawiałam sobie, że to zupełnie nowa powieść. W sumie nie pomyliłam się dużo, bo napisana jest w formie sztuki. Tak, tak. Wiem, że to scenariusz, ale inaczej tego w słowa nie umiałam ubrać. Przejdźmy po prostu do fabuły!
Scenariusz rozpoczyna się od sceny, którą dobrze znamy z epilogu Insygniów Śmierci. Całe rodziny Potterów oraz Granger – Weasley odprowadzają swoje dzieci na peron 9 i 3/4, aby te udały się do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Albus Potter, czyli środkowe dziecko Harry’ego obawia się, że trafi do Slytherinu. Chłopiec w pociągu zaprzyjaźnia się z Scorpiusem Malfoy’em, czyli synem wroga swojego ojca z czasów szkolnych. Zaczynając tę znajomość traci wierną przyjaciółkę Rose, która jest jednocześnie kuzynką Albusa. Młody Potter trafia do Slytheriunu, w szkole uznawany jest za charłaka, bo zajecia wcale mu nie idą, a na dodatek jego ojciec, który pracuje w Ministerstwie Magii ma problemy, bo wydaje się, że zło po dziewiętnastu latach zaczyna wracać w swojej najgorszej postaci. Co wspólnego ma z tym Albus Severus Potter? Czy Harry James Potter znowu uratuje świat czarodziejów i czarownic?
Wartym zaznaczenia są relacje panujące w rodzinie Harry’ego. O ile z najstarszym synem Jamesem i jedyną córką Lily ma dobre stosunki to z kolei z Albusem nie może się dogadać. Chłopak nie może poradzić sobie z presją, która ciąży na nim z powodu bycia synem Złotego Chłopca.
Chociaż nie sądziłam, że tak będzie to muszę przyznać, że podczas czytania bawiłam się znakomicie. Co prawda to nie było to, co chociaż pierwsza część, to jednak wcale nie uważam, że jest zła czy fatalna. Jest po prostu inna. Może moja opinia wynika z tego, że podchodziłam do tego, jako do czegoś nowego i na dodatek z przekonaniem, że mnie rozczaruje, a nie oczaruje.
Dzięki „Harry’emu Potterowi i Przeklętemu Dziecku” ponownie przeniosłam się do świata magii, do którego tak mocno tęskniłam. Znowu poczułam się jak dziecko, które odkrywa ten świat pierwszy raz. Jeśli podejdziecie do tego bez oczekiwań, bez zbędnych nadziei to powinno się Wam spodobać. W innym wypadku poczujecie gorycz rozczarowania i zniszczycie swój potterowy świat.
„Na tym właśnie polega przyjaźń, prawda? Nie wiesz, czego potrzebuje twój przyjaciel, wiesz tylko, że potrzebuje.” ~ J.K. Rowling, John Tiffany, Jack Thorne, Harry Potter i przeklęte dziecko, Poznań 2016, s. 159.
Jestem dzieckiem wychowanym na Harrym Potterze. Przyznam się bez bicia, że uwielbiam świat stworzony przez Rowling. Kocham go całym sercem. Gdy tylko ukazała się niby kolejna część przygód słynnego czarodzieja, od razu ją kupiłam. Unikałam jednak jak ognia recenzji czy innych opinii. Chciałam sama się przekonać czy ta książka jest coś warta. Dlatego by się nie rozczarować...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-18
Mam wrażenie, że ciąży nade mną jakaś klątwa lub też nieszczęście. Zawsze, gdy sięgam po pierwszą książkę autora, który ma ich kilka w dorobku trafiam na najsłabszą. Czy chociaż raz nie mogłam wycelować lepiej? Przecież ile można? To się robi nudne. A Was ostrzegam „Dziecioodporna” jest fatalna, nijaka i zła…
Książka zaczyna się od zdania „Nigdy nie chciałam być matką”. Główną bohaterką jest Claudia, która ma męża Bena. Para poznała się późno, bo dopiero w wieku trzydziestu jeden lat. Początkowo sprawa był jasna: nie chcieli mieć dzieci. Jednak wraz z upływem czasu wszystko się zmienia. Mężczyzna nagle chce mieć dziecko, a Claudia czuje się zdradzona. W końcu ich związek dociera do takiego etapu, gdzie rozwód to kolejny krok. Kobieta jest redaktorką pisma w Nowym Jorku, jej mąż architektem.
Dlaczego Claudia nie chce mieć dzieci? Swojemu mężczyźnie podaje następujące powody, że nie chce rezygnować z przespanych w całości nocy, chociaż Ben zapewnia ją, że to nie ona będzie wstawać i dziecko może być od urodzenia karmione mlekiem modyfikowanym. Nie chce rezygnować z pracy, której poświęciła wiele lat swojego życia – Ben zapewnia ją, że nie będzie musiała, bo on może zrezygnować z pracy lub ewentualnie mogą wynająć opiekunkę. Claudia nie chce przeprowadzać się z Manhattanu, chociaż jej partner twierdzi, że mogą dziecko wychowywać w centrum miasta. Na kolejne rozwiązania podawane przez Bena wynajduje coraz to nowsze argumenty. Jest wiecznie na nie i nie chce iść na kompromis, chce żeby było tak jak ona chce.
Claudia jest bardzo irytującą postacią. Uważam, że to czy ktoś chce mieć dziecko jest tylko i wyłącznie jego sprawą i nikomu z otoczenia nic do tego. Jednak w przypadku Claudii sprawa przedstawia się po prostu tak: jest leniwa. Nie chce zmian, bo się ich boi. Gdy jej małżeństwo z Benem się rozpada to jego oto obwinia, ponieważ zmienił zdanie odnośnie ich umowy i braku posiadania dzieci. Według niej związek to umowa, jaką zawierają między sobą dwie osoby i żadna z nich nie ma prawa jej złamać. Ben to zrobił, więc ona musiała od niego odejść skoro go kochała. Nie chciała nawet negocjować czy też spróbować znaleźć kompromis. Chciała żeby było tak jak to ona postanowi.
Denerwował mnie tak, że małżeństwo głównej bohaterki zostało trochę za bardzo wyidealizowane. Ich kłótnie były bez wyzwisk i bluźnierstw, mieli porozumienie ciał i dusz, idealni w pracy i w domu i tylko niechęć kobiety do posiadania dziecka nagle (!) przekreśla wszystkie ich wspólne lata. Dodatkowo kolejna dziwna sytuacja to, gdy do Claudii dzwoni jej były facet i twierdzi, że żałuje ich rozstania po dwunastu latach! No litości, naprawdę?
Obok Claudii i Bena jest poruszone wiele dodatkowych wątków. Nieszczęśliwe małżeństwo siostry Maury, która ma ze swoim niewiernym mężem trójkę dzieci, obsesja drugiej siostry Daphne, że tych dzieci w jej małżeństwie nie ma. I w tym wszystkim Claudia i jej „nie chcę mieć dziecka”. Nieporuszony został tylko jeden problem. Dlaczego niektóre kobiety nie chcą mieć dzieci? Spodziewałam się poważnej analizy tego problemu przedstawienia w przystępny sposób odpowiednich argumentów, których nie będę mogła pokonać. Nie dostałam tego.
Zakończenie też mnie rozczarowało. Jest jednocześnie zamknięte jak i otwarte. Niby dobry zabieg, ale Claudia dalej jest sobą. Niczego się nie nauczyła. Nic się w niej nie zmieniło moim zdaniem. Powieść „Dziecioodporna” jest słaba. Dobrze, że dzięki krótkim rozdziałom i pierwszoosobowej narracji się ją szybko czytało, bo inaczej bym się zapłakała.
„Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystkie byłe mole książkowe są nieatrakcyjne. Wręcz przeciwnie, myślę, że tworzymy wspaniały gatunek – jesteśmy ekscentryczni i bystrzy […]." ~ Emily Giffin, Dziecioodporna, Kraków 2009, s. 155.
Mam wrażenie, że ciąży nade mną jakaś klątwa lub też nieszczęście. Zawsze, gdy sięgam po pierwszą książkę autora, który ma ich kilka w dorobku trafiam na najsłabszą. Czy chociaż raz nie mogłam wycelować lepiej? Przecież ile można? To się robi nudne. A Was ostrzegam „Dziecioodporna” jest fatalna, nijaka i zła…
Książka zaczyna się od zdania „Nigdy nie chciałam być matką”....
2016-11-13
Jeśli regularnie śledzicie podsumowania bloga to wiecie, że „Dziennik nimfomanki” znajdował się, aż w trzech moich TBR-ach na kolejne miesiące. W końcu postanowiłam odłożyć to, co chciałam i wziąć się za tę książkę. A listopad zapowiadał się bardzo dobrym miesiącem czytelniczym, więc miałam ogromne nadzieje na wszystkie dobre książki.
Książka podzielona jest na cztery części. Na początku zaznaczę, że jeśli ktoś oczekiwał, że dostanie gorące opisy scen erotycznych to ogromnie się rozczaruje. Autorka opisuje swoje życie seksualnego, ale nie robi tego w sposób wulgarny czy perwersyjny. Valerie Tasso, od kiedy straciła w wieku piętnastu lat odczuwała, że ma zdecydowanie większe potrzeby erotyczne niż inne kobiety. Do pewnego momentu próbowała z tym walczyć, ale po studiach robiła, co chciała i z kim chciała. Nawet z mężczyzną, którego poznała na ulicy. Książka w większości to opowieść o poszukiwaniu akceptacji własnej osoby.
Valerie Tasso poprzez przypadkowy seks chciała zrekompensować sobie brak stałego związku. W tym, że mężczyzna traktował ją jak ostatnią… upatrywała jego czułości i bliskości. Sama bardzo mocno i zbyt szybko się do nich przywiązywała. Trochę żałuję, że autorka poskąpiła nam szczegółów z okresu dzieciństwa. Gdzieś musiał tkwić problem nie tego, że była uzależniona od seksu, ale tego, że wybierała na swoich partnerów złych mężczyzn, którzy ją poniżali i zabawiali się nią.
Narracja pierwszoosobowa i krótkie wpisy powodują, że książkę czyta się szybko. Gdybym chciała to pewnie skończyłabym ją podczas pięciu i półgodzinnej podróży pociągiem, ale jakoś zbytnio nie ciągnęło mnie do poznania losów Valerie. Po prostu nie do końca wiedziałam, co chce pokazać przez swoją autobiografię.
Bądźmy szczerzy, ale to nie jest pozycja wysokich lotów. W sumie to nawet nie wiem, co miała mi pokazać. Pod koniec brakowało mi, chociaż tego, że Tasso coś tego, co spotkało ją w życiu wyniosła, a takiego wrażenia nie odniosłam. Raczej fakt, że podobało się jej to całe życie, które przeżyła. Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tej pozycji. Niby nie przewracałam zirytowana oczami, ale daleko mi też do zachwytów.
„Zrozumiałam, że ludzie potrzebują, chcą, nazywać rzeczy po imieniu, upraszczając je za pomocą słów. Mylili się, uważając, że dzięki temu sami będą mogli je zrozumieć.” ~ Valeria Tasso, Dziennik nimfomanki, Warszawa 2007, s.15.
Jeśli regularnie śledzicie podsumowania bloga to wiecie, że „Dziennik nimfomanki” znajdował się, aż w trzech moich TBR-ach na kolejne miesiące. W końcu postanowiłam odłożyć to, co chciałam i wziąć się za tę książkę. A listopad zapowiadał się bardzo dobrym miesiącem czytelniczym, więc miałam ogromne nadzieje na wszystkie dobre książki.
Książka podzielona jest na cztery...
2016-08-17
Książka jest porównywana do „Wilka z Wall Streat. Cóż nie lubię takich zabiegów, ale historie oparta na faktach zawsze mnie wciągają, więc postanowiłam się skusić na egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Znak Literanova i przeczytać „Rekiny wojny”.
Nie wiem, dlaczego, ale ta książka ogromnie mi się dłużyła. I to nie przez brak dialogów. Gdy czytałam biografię Królowej Matki, w której również brakowało dialogów to nie czułam znużenia. Tu miałam wrażenie, że jest to sklejona z pojedynczych fragmentów książka, w której występują ogromne przeskoki z jednego do momentu, które są ze sobą wcale niepowiązane. Miałam spore problemy, żeby poczuć klimat książki.
Efraim, Alex i David to żydowscy, młodzi mężczyźni, którzy mają gdzieś reguły swojej religii. Żyją chwilą, palą trawkę i wiecznie nie mają pieniędzy. Efraim w końcu postanawia, że zacznie startować w przetargach w systemie zamówień publicznych Pentagonu. Najbardziej go interesuje handel bronią. Chociaż na początku mu nie idzie to postanawia się nie poddawać i zawzięcie próbuje dalej, aż w końcu wygra swój pierwszy kontrakt, a co za tym idzie w poszukiwaniu broni zaczyna nawiązywać nowe sieci kontaktów z osobami, które te broń mogą mu dostarczyć. Wraz z upływem czasu nie interesuje ich już tylko Irak, ale również inne kraje, w których rozpętały się rewolucje. Najważniejsze jest to, aby jak najwięcej na tym wszystkim zarobić. Wszystko się zmienia, gdy wygrywają przetarg na dostarczanie broni do ogarniętego wojną Afganistanu…
Jeśli chodzi o głównych bohaterów to żaden z nich nie zyskał mojej sympatii. Jak dla mnie to banda wiecznie naćpanych dzieciaków, którzy bawili się w handel bronią i mieli w nosie, że przez ich brak wiedzy o sytuacji gospodarczej i kompetencji giną niewinni ludzie. Owszem wykorzystali swoją szansę, jakie stwarzały luki przetargów w Pentagonie to jednak nic ich nie usprawiedliwia. Autor usilnie próbował pokazać, że trzej kolesie z Miami Beach to ofiary systemu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, ale… nie ze mną te numery. Mnie to nie przekonało. Wiedzieli, co robią. Sami przyznawali pod koniec, co zrobili źle. Wiadomo, że jak natrafia się luka w prawie to trzeba ją wykorzystać, ale należy to robić z głową, a ich zaślepiła chciwość i wewnętrzne kłótnie o podział pieniędzy.
Książka z pewnością pokazuje, że nawet tak idealny kraj, jak USA ma swoje problemy z systemem bezpieczeństwa i weryfikacji, że nawet tam zdarzają się wielomilionowe przekręty. Kolejny raz to książka pokazuje jak bardzo władze w Stanach są niekonsekwentne w swoich działaniach. Walka o demokrację i prawa człowieka dotyczą się tylko ich kraju lub ewentualnie tych, których potrzebują do swoich celów, ale już poza nimi coś takiego nie istnieje.
Cóż mnie ta pozycja zawiodła. Już dawno nie czytałam książki tak długo i nie modliłam się o to by w końcu złapano głównych bohaterów, skazano i podano mi, jakie dostali wyroki. Na szczęście mam ją już za sobą. Po prostu jest ciężka i pourywana. Autor pisał to chyba fragmentami, które potem postanowił złożyć w całość, a to dało efekt psującego się samochodu: raz jedzie, a raz stoi. Może w innej formie to miałoby większe szanse w mojej ocenie.
„Człowiek nie wiedział nawet, po której soi stronie; komu pomaga, a kogo krzywdzi. Za kulisami działały różne tajemnicze siły i nie ulegało wątpliwości, że o wielu zagrożeniach nie mamy nawet pojęcia." ~ Guy Lawson, Rekiny wojny. Jak trzech kolesi z Miami Beach stało się najniezwyklejszymi przemytnikami broni w dziejach, Kraków 2016, s. 206.
Książka jest porównywana do „Wilka z Wall Streat. Cóż nie lubię takich zabiegów, ale historie oparta na faktach zawsze mnie wciągają, więc postanowiłam się skusić na egzemplarz recenzencki od wydawnictwa Znak Literanova i przeczytać „Rekiny wojny”.
Nie wiem, dlaczego, ale ta książka ogromnie mi się dłużyła. I to nie przez brak dialogów. Gdy czytałam biografię Królowej...
2016-02-23
„Dziewczyna z pociągu” jest jednocześnie nabytkiem z Targów Książki 2015 w Krakowie i prezentem urodzinowym od jednej z moich przyjaciółek. Musiała swoje odleżeć, ale i tak mniej niż większość moich książek. Miałam też odnośnie niej pewne obawy, ponieważ towarzyszyła jej ogromna reklama, a z okładki bije rekomendacja samego Stephena Kinga. No, ale w końcu i ja musiałam do niej przysiąść.
Główną bohaterką jest Rachel, która jeździ do pracy pociągiem, a przynajmniej tak czytelnik sądzi, że kobieta jeździ do pracy. Akcja całej powieści toczy się w Wielkiej Brytanii na trasie pociągu z Ashbury do Londynu i z powrotem. Kobieta, kiedyś mieszkała w domku przy trasie pociągu. Zajmowała go ze swoim byłym mężem Tomem Mężczyzna związał się z inną partnerką, która ma na imię Anna. Wspólnie wychowują córeczkę Evie. Rachel od rozstania z mężem pije (nawet wcześniej zaczął się u niej ten problem). Rachel uwielbia przypisywać ludziom życie idealne. Wymyśla im imiona, pracę, rodzinę. Codziennie obserwuje ze swojego miejsca w pociągu Jess i Jasona i zazdrości im idealnego małżeństwa.
Drugą perspektywę, którą możemy poznać to Megan, która jest żoną starszego od siebie o pięć lat Scotta. Kiedyś prowadziła galerię, ale została ona zamknięte i od tego momentu nie pracuje. Ma za sobą ciężką przeszłość: tajemniczy związek oraz śmierć brata Bena. Rozpoczyna terapię doktora Kamala i próbuje ułożyć w całość swoje poprzednie życie. Chce być dobrą żoną dla Scotta, ale jej prawdziwa natura nie pozwala jej na to. W końcu znika bez śladu, a prawda jest coraz bardziej dramatyczna.
Kiedy sądziłam, że książka będzie się skupiała tylko na dwóch perspektywach ni z tego ni z owego pojawia się trzecia i należy ona do Anny. Do żony Toma, byłego męża Rachel. Poznajemy to jak to jest być kochanką, a potem wprowadzić się na stare śmieci po pierwszej żonie. Anna ma prawo wściekać się na Rachel, ponieważ ta od samego początku książki wydzwania do Toma i uprzykrza życie jej rodzinie. Chociaż w pewnym momencie to przechodzi już w paranoję, bo główna bohaterka nawet, gdy przechodzi obok swojego dawnego domu to nie patrzy na niego.
Po przybliżeniu postaci należy zadać pytanie: co łączy, a co dzieli Jess i Megan? Dzieli je wszystko, a praktycznie nic nie łączy. Rachel widzi pewnego dnia coś niepokojącego i wbrew zdrowemu rozsądkowi wchodzi w kręg dochodzenia i szuka niebezpiecznego mordercy. Muszę przyznać, że były momenty, kiedy lubiłam Rachel. Naprawdę i były to fragmenty, gdy nie piła. W innych była żałosna i jej pijacki bełkot napawał mnie odrazą. Cud, że Anna przy pierwszej okazji nie wezwała policji.
Co do samego mordercy to musze przyznać, że gdzieś w okolicach 50 strony – może trochę później przemknęła mi myśl „To ty!”, ale potem gdzieś ją porzuciłam, a gdy się potwierdziła naszedł mnie lekki niesmak, bo trochę to wszystko nie miało ładu i składu, lekko nie trzymało się siebie. Skoro już to nazwane zostało thrillerem to niech tak będzie, ale jak dla mnie było nim w jakiś 50 ostatnich stronach. Wcześniej mamy stadium psychologiczne trzech kobiet: alkoholiczki, kobiety, która z kochanki została żoną, oraz niewiernej.
Czy spełniła moje oczekiwania? Trudno, żeby nie spełniła po serii pięciu nieudanych lektur. Uwierzcie mi, że gorzej wypaść nie mogła. Jednak jej reklama była trochę zbyt mocno. Jak dla mnie jest to ok. powieść, trochę potrzymała w napięciu, pogmatwała autorka w zdaniach i to wszystko. Zachwytu nie widzę, wiec dam 6.
„Siedzę na podłodze i myślę, że tak właśnie jest, rzeczy psują się i tłuką cały czas i po prostu się ich nie naprawia.”~ Paula Hawkins, Dziewczyna z pociągu, Warszawa 2015, s.257.
„Dziewczyna z pociągu” jest jednocześnie nabytkiem z Targów Książki 2015 w Krakowie i prezentem urodzinowym od jednej z moich przyjaciółek. Musiała swoje odleżeć, ale i tak mniej niż większość moich książek. Miałam też odnośnie niej pewne obawy, ponieważ towarzyszyła jej ogromna reklama, a z okładki bije rekomendacja samego Stephena Kinga. No, ale w końcu i ja musiałam do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-11
Zasiadając do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań. Miałam po prostu odpocząć po przebytej chorobie. Spodziewałam się romansu z lekkim wątkiem parapsychicznym, ale to, co dostało mnie tylko przybiło. Już wiem, dlaczego nie przepadam za tego typu połączeniami w książce. Romans i fantastyka nie idą w parze i ta powieść to idealne potwierdzenie.
Prolog opowiada nam scenę napaści na młodą kobietę, którą z opresji ratuje mężczyzna władający nadprzyrodzonymi mocami. Młoda dziewczyna określa go „Demonem”. Od razu odkryłam, kto jest tym bohaterem. Nie było żadnego najmniejszego śladu zaskoczenia na mojej twarzy, gdy to się potwierdziło. Jednak miałam nadzieję, że całość będzie dalej mniej przewidywalna. Jak się okazało złudne były moje oczekiwania.
Poznajmy prywatną detektyw Chloe Harper, która jest znawcą antyków. W pierwszym rozdziale daje próbkę swoich możliwości, mocy i talentu, bo mówi od razu, że egipska statuetka o falsyfikat. Milczy jednak, że wykonał go jej przodek niejaki Norwood Harper, dodatkowo, że potrafi precyzyjnie datować przedmioty (jedna z tajemniczych zdolności), a na dodatek Chloe pochodzi z długiej linii znawców sztuki i antyków. Tego samego dnia po powrocie do biura poznaje Jacka Wintersa, który prosi ją o pomoc w odnalezieniu rodzinnego przedmiotu – pewnej tajemniczej lampy. Jack jest przekonany, że ciąży na nim rodzinna klątwa, którą zapoczątkował Nicholas Winters. Głównego bohatera dręczą koszmary, ma halucynacje, zaniki pamięci i nie panuje nad swoją parapsychiczną mocą. Według legendy może się uwolnić od tej klątwy przez tajemniczą lampę i kobieta, która przez swoje nadprzyrodzone zdolności będzie umiała pomóc mu wykorzystać moc przedmiotu. Chloe podejmuje się tego zadania. Jednak nie jest do końca przekonana czy owa legenda jest prawdziwa. Ona i on wiedzą, że istnieje coś takiego jak Towarzystwo Wiedzy Tajemnej, które prowadzone jest przez niejakiego Fallona Jonesa, który w teorii i zgodnie z opisem miał być wrogiem Jacka, a okazał się jego całkiem dobrym kolegą. Przyznam szczerze, że Winter miał obsesje na punkcie, że Jones chce go zabić. Był wręcz przewrażliwiony.
W międzyczasie oczywiście między bohaterami pojawia się pewna nić pożądania i to w zasadzie od samego początku, czyli od pierwszego wejrzenia, co było tak przewidywalne, że tylko sobie westchnęłam. Skoro już mowa o wątku miłosnym to nic nie jest takie jak powinno, bo nagle w życiu Harper pojawia się jej były facet, który nie wierzy w jej parapsychologiczne zdolności. Chloe pomaga mu zdobyć dowody na jego studentkę, z którą nawiązał romans. Przyznam szczerze, że to było bardzo słabe i nudne.
Czułam, że nie wszystko rozumiem w tej książce. Potem okazało się, że jest ona częścią pewnego cyklu, co znacznie to rozgrzeszyło, ale gdy przeczytałam, że zaczyna ta powieść „Trylogię o Blasku Snów” to się zirytowałam. Skoro jest to początek tej sagi to, dlaczego nie zostało wszystko w niej wyjaśnione jeszcze raz? Skoro ktoś zaczyna przygodę z jakąś serią i czyta, że to początek to chce mieć cały obraz sytuacji, a nie tylko połowiczny i domyślać się, o co chodzi. Za to ogromny minus.
Jedyny plus jest za to, że czyta się szybko. Rozłożyłam sobie książkę na dwa dni i dokładnie w takim czasie ją przeczytałam, a pewnie gdybym miała dla niej jeden dzień bez żadnych ważniejszych zobowiązań też by mi się to udało. Mimo wszystko jest ona nudna, a na dodatek przewidywalna na wskroś. Wiedziałam, kiedy Chloe wpadnie w tarapaty, wiedziałam, co będzie na końcu. Autorka nie zaskoczyła mnie niczym. Coś mi mówi, że w drugiej części, którą mam nie będzie wcale lepiej. Ale nim do niej usiądę to sporo wody upłynie w mojej miejskiej rzeczce.
„To kolejna z twoich zasad. Masz ich tyle, że doprawdy nie wiem, jak sobie z tym radzisz. Zawsze uważałam, że zasady odbierają życiu całą radość i spontaniczność." ~ Jayne Ann Krentz, Blask snów, Warszawa 2010, s. 91.
Zasiadając do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań. Miałam po prostu odpocząć po przebytej chorobie. Spodziewałam się romansu z lekkim wątkiem parapsychicznym, ale to, co dostało mnie tylko przybiło. Już wiem, dlaczego nie przepadam za tego typu połączeniami w książce. Romans i fantastyka nie idą w parze i ta powieść to idealne potwierdzenie.
Prolog...
2016-06-19
W sumie sama nie pamiętam, dlaczego kupiłam książkę „W świecie wiatru i wierzb. Wyznania chińskiej kurtyzany”. Możliwe, że byłam po lekturze „Wyznań gejszy” i chciałam się przekonać jak to wszystko wyglądało w Chinach. Na dodatek uwiodły mnie również kolory na okładce.
Dong Mei, czyli byłą kurtyzanę poznajemy podczas rozmowy z Londynie. Razem ze swoją przyjaciółką – która jest subtelna niczym słoń w składzie porcelany – rozmawiają sobie o wszystkim i o niczym, aż w pewnym momencie Forsycja Wu zadaje jej pytanie, czy to prawda, że była kurtyzaną (wspominałam już, że delikatna, nie?). Dong Mei nie wypiera się tego, a nawet na prośbę przyjaciółki zaczyna opowiadać historię swojego życia, gdy jako nastolatka została sprzedana, aby jej rodzina podczas okupacji japońskiej miała, za co żyć. Początkowo dziewczyna trafiła do zwykłego burdelu, ale gdy wyszło na jaw, że jest dziewicą została ponownie sprzedana, ale tym razem do ekskluzywnego domu publicznego, gdzie miała się nauczyć zawodu kurtyzany, który dla niej, jako niewolnicy miał być przepustką do lepszego życia.
Jeśli zastanawiacie się czy główna bohaterka wstydziła się kiedykolwiek tego, że była kurtyzaną to zaskoczę Was, ale nigdy coś takiego nie miało miejsca. Uważała to za normalny zawód jak nauczycielka czy sekretarka. Na dodatek brakowało mi też większych opisów życia, z którymi borykali się ludzie podczas okupacji japońskiej. Rozumiem, że ona, jako kurtyzana po prostu nie miała z takim zwykłym egzystowaniem do czynienia to jednak mogła dać coś od siebie.
Chociaż w książce ciężko doszukiwać się rubasznych, gorących czy też pikanych opisów seksu, to mam za to coś zupełnie innego. Otóż momenty zbliżeń są określane żargonem wojennym czy też marynarskim. I chociaż miało to dodać subtelności, to dla mnie dawało uczucie grubiańskości i monotonności. Odnosiłam wtedy również wrażenie, że nie rozmawiają ze sobą dwie kobiety przy herbacie, ale daj mężczyźni przy piwie.
W sumie to w połowie książki czułam się już lekko znudzona. Chociaż cała narracja bardzo mi się podobała. Coś mnie jednak po 150 stronach miałam już dość życia Dong Mie. Raz była na dole raz na górze i tak ciągle. Jedynymi momentami, w których okazywałam swoje większe zainteresowanie przy końcówce książki to były momenty, gdy autorka brała udział w działaniach chińskiego ruchu oporu. Co prawda została do tego zmuszona przez własnego brata, ale to były jedyne fragmenty w drugiej części powieści, gdzie zapominałam o całym świecie.
Jak dla mnie bardzo średnia pozycja, a oczekiwałam zdecydowanie więcej, bo temat bardzo ciekawy.
„Oczy miałam suche, dawno wypłakałam przydzielony mi zapas łez. Tylko w sercu poczułam znajome dźgnięcie. Serce najlepiej wszystko pamięta." ~ Miao Sing, W świecie wiatru i wierzb. Wyznania chińskiej kurtyzany, Warszawa 2012, s. 225.
W sumie sama nie pamiętam, dlaczego kupiłam książkę „W świecie wiatru i wierzb. Wyznania chińskiej kurtyzany”. Możliwe, że byłam po lekturze „Wyznań gejszy” i chciałam się przekonać jak to wszystko wyglądało w Chinach. Na dodatek uwiodły mnie również kolory na okładce.
Dong Mei, czyli byłą kurtyzanę poznajemy podczas rozmowy z Londynie. Razem ze swoją przyjaciółką – która...
2016-11-05
Nigdy nie przekreślam autora po jednej przeczytanej książce. I chociaż „Dziewczyna na Times Square” była średnia z przewagą do słabej to postanowiłam dać Paullinie Simons kolejną szansę (i będzie ich miała jeszcze kilka bo jakieś jej książki jeszcze mam w domu). Od „Tully” oczekiwałam tylko żeby mnie wciągnęła i porwała. Potrzebowałam książki, która skradnie mi całe serce.
Z reguły żeby mnie wciągnęła powieść musi sporo stron upłynąć. Jednak, gdy pewnej niedzieli zaczęłam ją czytać to nie mogłam się oderwać. Po niespełna stu stronach byłam mocno zaciekawiona tym, co znajdę w tej pozycji. Kim jest Tully? Co przeszła w swoim życiu? Jakie tajemnice skrywa? Na te oraz tysiąc innych pytań chciałam znaleźć odpowiedzi jak najszybciej.
Tully żyje w Topece w latach siedemdziesiątych, gdy Stany Zjednoczone uwikłane były w wojnę w Wietnamie. Ma szesnaście lat w momencie, gdy ją poznajemy i nie jest grzeczną nastolatką, jaką chciałaby jej patologiczna matka Hedda. Ma za sobą pierwszy alkohol, papieros oraz seks. W sumie można by ją określić, jako pannę lekkich obyczajów. Ma też również drugą twarz, o której wiedzą jej przyjaciółki, czyli Jennifer oraz Julie. Dla nich jest spokojną, ale zamkniętą w sobie nastolatką o lekko dziwnym systemie wartości. Mimo wszystko całą trójką tworzą zgraną paczkę, chociaż warto zaznaczyć, że to z Jennifer Tully łączy większa więź niż z Julie.
Książka ogólnie podzielona jest na pięć części. Pod koniec pierwszej dochodzi do prawdziwej tragedii, którą określiła, jako zdradę wobec Tully, co jest dla mnie sporą przesadą, bo to jest tragedia, a nie zdrada. Młoda dziewczyna odebrała sobie życie. W latach siedemdziesiątych nie było normą chodzenie do psychologów. Społeczeństwo (nawet to rozwinięte i wykształcone) uważało, że tylko wariaci korzystają z ich usług. Przypadek Jennifer pokazuje, że nie tylko dzisiejsi nastolatkowie mają słabą psychikę, ale również, ci którzy wychowywali się czterdzieści lat temu zmagali się z tym samym problemem. Oczywiście teraz nie każdy młody ma z tym problem i wtedy też nie każdy.
Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć Tully, gdy ta nie decyduje się zaopiekować matką, gdy ta doznała wylewu. Bo to, co ta młoda kobieta otrzymała od niej wcale nie podchodziło pod definicję matczynej miłości. Z kolei Hedda też nigdy jej nie zaznała, a z domu uciekła w wieku piętnastu lat. Potem małżeństwo z człowiekiem, którego kochała, ale nigdy nie chciała się nim dzielić, nawet z dziećmi. A to, co spotkało Tully w dzieciństwie (tuż po odejściu ojca i brata) było istnym koszmarem. Nigdy nie sądziłam, że tyle zła może spotkać jedno dziecko i że jest ono w stanie to wszystko unieść. To pokazuje, że Jennifer była po prostu słaba, zbyt mocno rozpieszczona i zachuchana przez rodziców, by móc poradzić sobie z jednym niepowodzeniem, jakim było złamane serce.
Życie Tully też nie ułożyło się tak jak chciała po wyprowadzce od matki. To jak traktowała Robina i Jeremy’ego powodowało, że miałam ochotę ją udusić. Ani jeden ani drugi nie zasługiwał na takie traktowanie. Byli dla niej za dobrzy, a on to wykorzystywała, bo była egoistką. Ogromną egoistką.
Podobało mi się, że w końcu nie tylko czytelnik widział błędy w funkcjonowaniu prawa rodzinnego i rodzin zastępczych. Tully również to widziała i dzielnie próbowała z tym walczyć. Za co ma ode mnie ogromnego plusa w całej masie równie dużych minusów. To jak Simons opisała system opieki zastępczej doprowadzało mnie do szewskiej pasji. A na dodatek nikt z urzędników nie reagował na te patologiczne zachowania jej matki wobec niej. Wszyscy byli głusi, bo tak było łatwiej. Mniej pracy i mniej papierków.
Zgadzam się z opiniami, że książka w znacznej mierze jest przegadana, bo nim Tully doszła do wniosku, czym jest miłość musiało wiele wody w rzecz upłynąć, a stron i liter w książce. Trochę mnie to już nużyło i denerwowało, bo pewne rzeczy można było ominąć. I fakt, kogo pokochała, gdy była żoną i matką mocno mnie zirytował. Autorka zdecydowanie przesadziła. W końcówce znowu poczułam się przyciągnięta, ale to zdecydowanie za mało, żeby książka zyskała w moich oczach. Tully dalej mnie irytowała tym, że chciała, aby ludzie nad nią skakali. Chociaż muszę przyznać, że do końca miałam nadzieję, że dziewczyna wybierze Ronina, bo czułam przez całą powieść, że jednak go kochała, mimo, że nie zdawała sobie z tego sprawy.
Czy jest to najsłabsza książka tej autorki? Nie wie, bo dopiero druga. Ale jest trochę lepsza niż „Dziewczyna na Times Square”, ale mogłaby być krótsza, bo początek był genialny. Wciągnęłam się w nią, ale potem była już tylko tendencja spadkowa.
„Przypuszczam, że tak już w dorosłym życiu – często trzeba sypiać w pojedynkę. Nawet we własne urodziny. Kiedy człowiek przestaje się tym martwić, to znak, że wydoroślał. Robi sobie filiżankę herbaty i kładzie się spać." ~ Paullina Simons, Tully, Warszawa 2015, s. 228-229.
Nigdy nie przekreślam autora po jednej przeczytanej książce. I chociaż „Dziewczyna na Times Square” była średnia z przewagą do słabej to postanowiłam dać Paullinie Simons kolejną szansę (i będzie ich miała jeszcze kilka bo jakieś jej książki jeszcze mam w domu). Od „Tully” oczekiwałam tylko żeby mnie wciągnęła i porwała. Potrzebowałam książki, która skradnie mi całe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-11
Nie ma osoby na świecie, która nie wiedziałaby, kim jest Elżbieta II. Uwielbiam czytać o tej postaci i jej rodzinie. Dowiadywać się nowych rzeczy, więc gdy tylko dostałam okazję zrecenzowania pozycji o tej kobiecie nie zastanawiałam się ani chwili dłużej. Musiałam ją poznać jak najszybciej. Dodatkowego smaczku dla mnie dodawał fakt, że to jest pozycja polskiego autora. Miałam, więc ogromne oczekiwania względem tej książki.
Poznajemy Elżbietę od najwcześniejszych lat jej życia, kiedy jeszcze nie było możliwości by miała kiedykolwiek zasiąść na brytyjskim tronie. Była córką drugiego w kolejce następcy tronu. Jej wujek Edward VIII wydawał się idealnym przyszłym królem. Jednak jego miłość do dwukrotnej rozwódki Wallis Simpson doprowadził do tego, że musiał zrzec się tronu, a jego miejsce zajął Jerzy VI, czyli ojciec Elżbiety zwany, jako Król Jąkała. Młodszy z Windsorów nie był przygotowany do roli króla. Jego ojciec Jerzy V w królewskim zamku wprowadzał rygor, co dla wrażliwego Alberta było ogromnym stresem. Jednak podołał roli króla. Jerzy VI kochał swoje córki, ale wychowywanie dzieci w rodzinie królewskiej nie jest łatwe. Elżbieta jej siostra miały masę opiekunek, ale były pozbawione rodzicielskiej miłości, co z pewnością wpłynęło na dorosłe życie przyszłej królowej.
To, że dla Elżbiety II nie było nic ważniejszego od monarchii to doskonale wiedziała. Poświęciła dla kraju nie tylko szczęście swojej siostry, ale również najstarszego syna, którego wraz z mężem zmusiła do ślubu z Dianą Spencer. Te sytuacje idealnie pokazują jak nieszczęśliwe życie królowej przekładało się na jej decyzje. Elżbieta po prostu nie miała uczuć nawet do własnych dzieci. Myślę, że oprócz braku miłości od rodziców wpłynęło na to nieudane małżeństwo z pięć lat starszym Filipem. Wszystko to sprawiło, że młoda królowa poświęciła się przede wszystkim monarchii i obce jej były uczucia matki.
W książce poznajemy dość szokujące fakty jak, np. to, że rodzina królewska nie od początku była przeciwna Hitlerowi. Edward VII, który abdykował liczył na to, że Hitler pobije Anglię i przywróci go na należne mu miejsce na tronie. Dodatkowo zawsze przedstawiano małżeństwo Elżbiety i Filipa, jako dobrane, zgodna i zakochane w sobie do szaleństwa. Marek Rybarczyk daje znam zupełnie inny obraz Filip nie jest już świętym i idealnym mężem. Na dodatek możemy już podejrzewać, po kim książę Harry odziedziczył zamiłowanie do imprez i pięknych kobiet.
Jak zazwyczaj nie przeszkadza mi brak przypisów w biografiach i wystarcza mi tylko sama bibliografia to przy dość kontrowersyjnych faktach, jakie podaje nam autor przydałby się jakiekolwiek odnośniki. Mam na myśli głównie te dotyczące księcia Filipa, bo nie mam pewności skąd autor zaczerpnął informację i czy czasem sobie tego nie wymyślił.
Elżbieta II jest ostatnią królową, która trzyma w ryzach monarchię na wyspach. Czy po jej śmierci rodzina królewska będzie miała jeszcze rację bytu? Ciężko powiedzieć, bo Karol mimo ostatnio lepszych notować wśród poddanych nie jest ich ulubieńcem. Kolejne odrodzenie może nastąpić dopiero, gdy na tron wstąpi William wraz ze swoją żoną Kate. Pytanie czy monarchia dotrwa do tego czasu?
„Elżbieta II. O czym nie mówi królowa?” jest dobrą pozycją. Można się dowiedzieć kilku faktów, ale z powodu braku przypisów należy brać na nie pewną poprawkę. Wiemy już, że życie w rodzinie królewskiej nie jest kolorowe i nie ma się, czemu dziwić, że Kate i William chcą dla swoich dzieci prywatności i miłości najbliższych. Chcą ich wychowywać w rodzinnej atmosferze, pokazać, że najważniejsza jest zawsze rodzina. Jeśli lubicie takie pozycje biograficzne to ta książka powinna się wam podobać. Ja mogę Wam ją polecić z czystym sumieniem.
„Monarchia może zachwycać i cementować tradycję, ale to dziwaczny, dość okrutny system.” ~ Marek Rybarczyk, Elżbieta II. O czym nie mówi Królowa, Kraków 2016, s. 12.
Nie ma osoby na świecie, która nie wiedziałaby, kim jest Elżbieta II. Uwielbiam czytać o tej postaci i jej rodzinie. Dowiadywać się nowych rzeczy, więc gdy tylko dostałam okazję zrecenzowania pozycji o tej kobiecie nie zastanawiałam się ani chwili dłużej. Musiałam ją poznać jak najszybciej. Dodatkowego smaczku dla mnie dodawał fakt, że to jest pozycja polskiego autora....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-23
Debiut Doroty Gąsiorowskiej nie był ani zły ani bardzo dobry. Był po prostu dobry. Zastanawiałam się, jaką kolejną powieścią zaskoczy nas autorka. „Obietnica Łucji” skończyła się w taki sposób, że nie spodziewałam się jej kontynuacji. Raczek oczekiwałam nowej książki z zupełnie inną fabułą. Jednak, gdy ujrzałam zapowiedź „Marzenia Łucji” to postanowiłam się dowiedzieć do Dorota Gąsiorowska wymyśliła dla bohaterów Różnego Gaju. W końcu skoro zaczęłam serię to wypadałoby ją również skończyć.
Tomasz wyjeżdża do Włoch na swoje kolejne tourne. Łucja jest pełna złych przeczuć, ale nie chce ograniczać ukochanego. Opiekuje się Różanym Gajem i swoją pasierbicą – Anną, odlicza dni do powrotu Tomka. Pewnego dnia jej przyjaciółka Iza (która w poprzedniej części była jędzą Adelą) prosi ją, aby przyjęła pod swój dach pewnego Włocha. Łucja niechętnie, ale się zgadza. Luca proponuje jej żeby pozowała mu do obrazu. Kobieta czując się zagubiona i niepewna swojego związku z Tomaszem zgadza się. Wyczuwa, że rozłąka z ukochanym jest czymś więcej niż tylko przerwą. W końcu Tomasz wraca po swoim przedłużonym tourne. Para wyjaśnia sobie wszystko i na nowo ruszają przygotowania do ślubu. Jednak jeden wieczór, jeden obraz zmieniają wszystko, a Łucja zostaje wygnana z pałacu. Jednak to nie koniec problemów. Pojawiają się nowi bohaterowie. Rozprawianie z przeszłością zaczyna się kolejny raz.
Muszę przyznać, że chociaż od przeczytania „Obietnicy Łucji” minęło sporo czasu to większość wątków pamiętałam, a jeśli, o czym zapomniałam to autorka sprawnie mi o tym przypominała. Co jest z pewnością ogromnym plusem, bo sztuką jest zgrabnie odświeżyć czytelnikowi zapomniane wątki. W sumie jest to dobre czytadło. Styl jest taki sam jak w debiucie. Postaci identyczne. Sama nie wiem, dlaczego denerwował mnie Tomasz. Może na to wpłynął fakt jego ciągłego zakochania w muzyce, co przesłaniało mu cały świat w tym ukochaną córkę.
Coś, co mi się nie podobało to fakt, że w pewnym momencie tych przeciwności było zbyt dużo. Po prostu Dorota Gąsiorowska przekroczyła pewną magiczną granicę i czułam się zirytowana do granic możliwości. Dodatkowo kwestie z końca książki były zdecydowanie przesadzone… I dla mnie to było pójście na łatwiznę. No nie. Nie mogę tego zaakceptować.
Autorka przed Łucją piętrzy coraz to nowe problemy, ale tylko po to, aby kobieta uwierzyła nie tylko w siebie, ale również we własne marzenia. Jest to spora dawka nauki dla każdego z nas. Wszyscy jesteśmy coś warci, każdego marzenia są istotne. Ważne, aby próbować je spełniać.
Dla mnie jest ciut lepsza od debiutu. Ma sporo opisów, dialogów i magii. Nie mogę się doczekać kiedy sięgnę po „Primabalerinę”, bo chyba w końcu ta książka zdecydowanie przekonała mnie do stylu Doroty Gąsiorowskiej.
„Gdyby szczęście było choćby kamykiem czy małym kawałkiem bursztynu, można by je zamknąć w tytanowej szkatułce i zakopać głęboko w ziemi, żeby nic nie miał do niego dostępu.” ~ Dorota Gąsiorowska, Marzenie Łucji, Kraków 2015, s. 144.
Debiut Doroty Gąsiorowskiej nie był ani zły ani bardzo dobry. Był po prostu dobry. Zastanawiałam się, jaką kolejną powieścią zaskoczy nas autorka. „Obietnica Łucji” skończyła się w taki sposób, że nie spodziewałam się jej kontynuacji. Raczek oczekiwałam nowej książki z zupełnie inną fabułą. Jednak, gdy ujrzałam zapowiedź „Marzenia Łucji” to postanowiłam się dowiedzieć do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03-22
Wobec trzeciego tomu miałam skromne oczekiwania: żeby tylko nie był gorszy od dwóch poprzednich, ale to, co dostałam bardzo mocno mnie zaskoczyło. Nie wiem czy to z powodu, że miałam więcej czasu na czytanie i po prostu poświęciłam mu trzy dni i było po krzyku, a przy poprzednich tomach schodził mi się tydzień z powodu zamieszania w życiu. Nie mam pojęcia, co na to wpłynęło, ale tom trzeci jest zdecydowanie najlepszy ze wszystkich.
W życiu Józefiny rozpoczyna się kolejny etap. Jej mąż Napoleon zostaje pierwszym Konsulem Francji, a co za tym idzie rojaliści coraz bardziej burzą lud przeciwko niemu, a na dodatek pomaga im w tym Anglia, która chce obsadzić tron francuski potomkiem Burbonów. Napoleon, jako genialny strateg podejmuje doskonałe decyzje dla francuskiej republiki. On naprawdę chciał ułatwić Francuzom życie i sprawić, aby państwo było dla ich, a nie oni dla państwa. W końcu przepowiednia, którą Józefina usłyszała jeszcze na Martynice. Została cesarzową.
Jednak tło polityczne jest dodatkiem do życia Józefiny, której głównym zmartwieniem jest niemożność urodzenia Napoleonowi dziedzica. Nieustannie jej to wypomina rodzina męża, która ze wszystkich sił próbuje rozdzielić małżeństwo. Zwłaszcza rodzeństwo Bonaparte miało straszne parcie na władze i kto zajmuje miejsce tuż za nim w hierarchii państwa. Dodatkowym problemem Józefiny jest niechęć córki do wyjścia za mąż. Hortensja wyrosła na romantyczkę i oczekiwała prawdziwych porywów serca.
Jednak największym problemem oprócz tego, że para nie może mieć dzieci są zdrady Napoleona na każdym kroku i tłumaczenie się (podobnie jak jej pierwszy mąż), że ma tego prawo, że kobieta powinna być na to ślepa – trudno było nie widzieć, kiedy to wszystko działo się pod jej nosem i w jej własnym domu. Działania cesarza popierała jego szalona rodzina, która chciała koniecznie pozbyć się Józefiny i jej dzieci z dworu.
Przez wiele lat Józefina była uważana przez lud za szczęśliwą gwiazdę Napoleona. Dopóki była jego żoną wszystkie wyprawy cesarza kończyły się szczęśliwie. Dopiero po ich rozwodzie popsuło się wszystko, jakby to była prawda. Było mi ogromnie żal Józefiny podczas rozwodu. Ona naprawdę kochała Bonapartego – chyba, jako jedyna osoba z jego najbliższego otoczenia. Nawet ego własne rodzeństwo było gotowe wbić mu nóż w plecy i zająć jego miejsce u władzy.
To, co niezmiennie jest genialne u Gulland to oddanie w najdrobniejszych szczegółach wszystkiego, co działo się wtedy we Francji. Każdy element był niesamowicie dopracowany. Tak, jestem na tak. Dobry cykl.
„Polityka nie ma nic wspólnego z miłością ani osobistym szczęściem. Od polityki zależy pokój i dobrobyt, pomyślność obywateli i całego narodu.” ~ Sandra Gulland, Cesarzowa Józefina, Wrocław 2011, s. 227.
Wobec trzeciego tomu miałam skromne oczekiwania: żeby tylko nie był gorszy od dwóch poprzednich, ale to, co dostałam bardzo mocno mnie zaskoczyło. Nie wiem czy to z powodu, że miałam więcej czasu na czytanie i po prostu poświęciłam mu trzy dni i było po krzyku, a przy poprzednich tomach schodził mi się tydzień z powodu zamieszania w życiu. Nie mam pojęcia, co na to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-06
Gdy skończyłam „Grzechy” Judith Gould od razu zaczęłam szukać innych książek tej autorki. Na Allegro znalazłam „Trzy gwiazdy”, które bez zastanowienia kupiłam, bo liczyłam na równie dobre emocje jak przy pierwszym spotkaniu z jej twórczością.
Akcja rozpoczyna się, gdy pewnego dnia tajemnicza aktorka Delia Boralevi wraca do Tel Awiwu i gdy jej naiwność bierze górę nad rozsądkiem rozpoczyna się opowieść niejakiej Sendzie Boralevi. W 1911 r. Senda, który była Żydówką została zmuszona do wyjścia za Samuela, którego nie kochała. Pewnego dnia wymknęła się na schadzkę ze swoim kochankiem Szmarią dowiaduje się, że wioska została skazana na pogrom (wybicie wszystkich Żydów). Ta dwójka cudem uchodzi z życiem i przyłącza się do trupy cygańskich, która w 1914 roku przyjeżdża do Sankt Petersburga i dostaje ona angaż w pałacu księcia Wasilija Daniłowa, któremu w oko od razu wpadła Senda. Od tego spotkania jej życie całkowicie się zmienia.
Nie polubiłam Sendy. Była dla mnie nudna, mdła i nijaka. Wiecznie wystraszona, ale muszę jej oddać, że za życie ukochanego mężczyzny zrobiła wiele. Nie mówię, że tego nie pochwalam, bo nie wiem jakbym się w jej sytuacji zachowała. Pozostali bohaterowie nie byli lepsi.
Książka nie wciągnęła mnie na początku a po stu stronach było niewiele lepiej. Czytałam ją by jak najszybciej skończyć. Po „Grzechach” spodziewałam się zdecydowanie lepszej powieści niż otrzymałam. Nie zachwyciły mnie opisy Rosji sprzed rewolucji jak również podczas jej trwania, bo było ich zwyczajnie w świecie mało. Odnosiłam wrażenie, że książce brakuje realności. Nie dostałam opisów postaci takich, które zapamiętałabym na tyle by wspomnieć o nich w recenzji. Jestem mocno rozczarowana, bo nawet, Senda nie okazała się charakterem wybijającym. Muszę Wam napisać, że jak Helen Junot była pełna pasji i twardo walczyła o utworzenie modowego imperium tak Senda Boralevi po prosto skorzystała z hojności mężczyzny.
Może tom o jej córce – Tamarze będzie lepszy, ale wątpię, bo Rosja i okres rewolucji to mój ulubiony temat, a akcja kolejnego tomu zacznie się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, wiec pewnie nie będę zbytnio zachwycona, ale to się dopiero okaże. Ten tom jest po prostu średni.
„- Piękno – szepnęła – istnieje tylko w oczach patrzącego.” ~ Judith Gould, Trzy gwiazdy. Tom I, Warszawa 2009, s. 72.
Gdy skończyłam „Grzechy” Judith Gould od razu zaczęłam szukać innych książek tej autorki. Na Allegro znalazłam „Trzy gwiazdy”, które bez zastanowienia kupiłam, bo liczyłam na równie dobre emocje jak przy pierwszym spotkaniu z jej twórczością.
Akcja rozpoczyna się, gdy pewnego dnia tajemnicza aktorka Delia Boralevi wraca do Tel Awiwu i gdy jej naiwność bierze górę nad...
2016-12-27
„Zieleń Szmaragdu” rozpoczyna się w miejscu, gdzie zakończył się „Błękit Szafiru”. Muszę przyznać, że do ostatniej części dorwałam się jak szalona, bo cała trylogia bardzo mocno wciąga. Ogólnie muszę przyznać, że jest to seria, która przez całe trzy tomy, które równie dobrze mogłyby mieścić się w jednej grubej książce, trzyma równy, dobry poziom.
Gwen dalej nie wie, komu wierzyć, czy Strażnikom, czy może Lucy i Paulowi. Na dodatek jej dziadek, z którym widuje się w przeszłości nie jest w stanie jej pomóc, a jeśli już to również mówi zagadkami. Na dodatek Gideon jednak jej nie kocha, a ona nie może poddać się czarnej rozpaczy jak każda nastolatka by to zrobiła, bo musi pomagać Stowarzyszeniu, które chce zamknąć Krąg Dwanaściorga. A jakby tego było mało musi walczyć o swoje życie, bo ktoś chce ją zabić. Sami przyznacie, że to trudne warunki do oddawania się czarnej rozpaczy.
Po drugim tomie pytania w mojej głowie wyskakiwały jak z królik z kapelusza. Miałam ich tyle, że nie wiedziałam, na które chcę najpierw poznać odpowiedź. A autorka na dodatek przez pierwsze dwieście stron ostatniego tomu nawet nie raczyła odpowiedzieć na połowę, więc brnęłam przez kolejne strony przygód Gwen i Gideona i parskałam śmiechem z powodu docinków dziewczyny. Muszę przyznać, że Gier bardzo dobrze wszystko sobie rozplanowała i na koniec wbiła mnie w łóżko, bo nie spodziewałam się w danej postaci danej osoby. Muszę tak pisać, żeby Wam za wiele nie zdradzić, więc wybaczcie. Obstawiałam wiele osób, ale nie jego! Chociaż jak to sobie przemyślałam dochodzę do wniosku, że to było dość logiczne, ale już nieistotne.
Gwen i Gideon musieli zdecydować, komu uwierzyć. Za kim iść i czy pomóc zamknąć Krąg Dwanaściorga i dać ludzkości lek na wszystkie choroby świata. Chociaż Gideon od początku był szkolony na Podróżnika w czasie o tyle Gwen w większości porusza się na ślepo i intuicyjnie. Jednak ostatecznie udaje im się znaleźć wspólną drogę.
Nie mogę zdradzić zbytnio fabuły, ale przyznam, że odetchnęłam z ulgą, że w „Trylogii Czasu” nie mam trójkąta miłosnego z główną bohaterką w roli głównej. Owszem są pewne zawirowania miłosne, ale serce naszej Gwen jest wierne jednemu chłopakowi, którego pokochała. Ogólnie w tej całej serii jest pewna nutka oryginalności, która mnie się podoba, bo tęsknię za tymi postaciami, które pożegnałam wraz z ostatnim zdaniem w tej książce.
Nie jest to, co prawda literatura najwyższych lotów, ale bawiłam się przy niej wyśmienicie, jest lekko napisana i przede wszystkim ma wiele postaci, które są od siebie różne pod względem charakteru. Jest impulsywna Gwen oraz perfekcyjna kuzynka Charlotta, a także przystojny i odważny Gideon, a także pewien duch-gargulec, który od drugiego tomu zdecydowanie stał się najzabawniejszym komentatorem na świecie.
Jeśli macie w rodzinie kogoś, kto lubi książki z pogranicza fantastyki, albo chcecie zachęcić kogoś młodego do czytania to „Trylogia Czasu” zdecydowanie powinna znaleźć uznanie w oczach takiej osoby. Myślę, że dla mnie przygody, Gwen i Gideona będą na dalszych miejscach listy ulubionych książek, ale z pewnością będę je dobrze wspominać.
"Ale z miłości robi się rzeczy, których inaczej by się nie zrobiło." ~ Kerstin Gier, Zieleń Szmaragdu, Warszawa 2012, s. 62.
„Zieleń Szmaragdu” rozpoczyna się w miejscu, gdzie zakończył się „Błękit Szafiru”. Muszę przyznać, że do ostatniej części dorwałam się jak szalona, bo cała trylogia bardzo mocno wciąga. Ogólnie muszę przyznać, że jest to seria, która przez całe trzy tomy, które równie dobrze mogłyby mieścić się w jednej grubej książce, trzyma równy, dobry poziom.
Gwen dalej nie wie, komu...
2016-12-21
Po „Czerwieni Rubiunu” szybko zabrałam się za „Błękit Szafiru”, czyli tom, który moim zdaniem ma najładniejszą okładkę z całej trylogii. Byłam bardzo ciekawa, co czeka dalej Gwen i Gideona tuż po powrocie z początku XX wieku, gdzie spotkali zarówno podróżniczkę w czasie, czyli kuzynkę głównej bohaterki, Lucy, a także Paula, który należy do rodziny Gideona. Byłam ogromnie ciekawa, czy faktycznie Lucy i Paul są zdrajcami, za jakich uważa ich Stowarzyszenie?
Ogólnie na początku trudno określić czy wraz z upływem czasu Gwen dojrzewa i staje się mądrzejsza, bo „Błękit Szafiru” rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, gdzie zakończył się pierwszy tom. Gwen dalej jest nieprzygotowana do swojej roli, jako podróżniczki w czasie, bo jej mama celowo skłamała w dacie jej urodzenia. Nikt nie wie, dlaczego dokładnie tak zrobiła, ale teraz Gwen nagle musi pojąć wszystko to, na co jej kuzynka Charlotta miała kilkanaście lat. Bardzo denerwował mnie fakt, że ci cali Strażnicy po prostu wymagali od niej tego wszystkiego, co umiała już Charlotta i byli ogromnie zirytowani, gdy przyswajanie nauki nie szło jej tak szybko jakby oczekiwali, a przecież, gdyby była możliwość to z pewnością zamieniłaby się na ten czas mózgiem z kuzynką i dla świętego spokoju robiła wszystko to, co oni chcą. Na dodatek również niczego jej nie mówili i traktowali jak trzylatkę, ale wymagali, aby angażowała się cała w zadanie, o którym nic nie wie. Chcieli żeby narażała życie, bo już w „Czerwieni Rubinu” przekonałam się, że mimo wszystko przeskoki w czasie nie były takie bezpieczne.
Cóż nie mogę zbytnio nic powiedzieć o fabule, ale przyznam się, że podobnie jak Gwen nie do końca wiedziałam, komu wierzyć. Czy Gideonowi i Strażnikom, że Lucy i Paul to zdrajcy czy też uciekającej wiecznie dwójce. Myślałam, że czytając drugi tom dowiem się czegoś więcej, ale ogromnie się pomyliłam. Autorka pozostawiła mnie z jeszcze większą ilością pytań niż przy pierwszej części i nie odpowiedziała na ani jedno, które kołatało się w mojej głowie.
Cały czas jednak nie pojęłam fenomenu tej trylogii. Ogólnie owszem jest ciekawa i akcja jest bardzo dynamiczna, co w zdecydowanym stopniu może pomagać w tym jak młoda osoba ją będzie odbierać, bo wiadomo, że lepiej nam podchodzi książka, w której coś ma jakąś akcję niż wlecze się jak flaki z olejem. Jednak nie ma tu ani wybitnych postaci, ani styl nie powala, jest po prostu dopasowany do wieku czytelnika, czyli do osoby młodej, a nawet nastolatki.
Muszę jednak pochwalić Gier za stworzenie świata, z którym się jeszcze nie spotkałam w mojej czytelniczej przygodzie. Za tę tajemnicę, która rozwiąże się dopiero w trzeciej części i mam nadzieję, że wszystkie moje wątpliwości zostaną rozwiane i pozostawi to dobre wrażenie, które utrzymuje się po dwóch tomach, bo jest to dobra seria, którą śmiało mogę polecić osobom młodym, jeśli szukają książki pełnej przygód. Zacieram rączki na trzeci tom i kolejny cykl tej autorki, który również ma boskie okładki. Muszą wydawcy dawać je do najlepsze grafika, jakiego mają, bo okładki to istne cuda. Można się na nie gapić godzinami.
"Broń, z którą człowiek nie umie się obchodzić, zostaje z reguły użyta przeciwko niemu." ~ Kerstin Gier, Błękit Szafiru, Warszawa 2011, s. 135.
Po „Czerwieni Rubiunu” szybko zabrałam się za „Błękit Szafiru”, czyli tom, który moim zdaniem ma najładniejszą okładkę z całej trylogii. Byłam bardzo ciekawa, co czeka dalej Gwen i Gideona tuż po powrocie z początku XX wieku, gdzie spotkali zarówno podróżniczkę w czasie, czyli kuzynkę głównej bohaterki, Lucy, a także Paula, który należy do rodziny Gideona. Byłam ogromnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-09
Nie wiem jak długo „Trylogia czasu” czekała na swoją kolej, ale chyba coś około trzech lat, bo zakupiłam ją na samym początku mojego pomysłu z własną biblioteczką. Wiele vlogerek książkowych w swoich filmach się nią zachwycało, więc w końcu i ja postanowiłam wziąć do rąk pierwszy tom, czyli „Czerwień rubinu”.
Gwendolyn ma szesnaście lat i chodzi do dziesiątej klasy jednej z londyńskich szkół. Na pozór jest zwykłą nastolatką, ale nikt nie wie, że należy do szczególnej rodziny, w której występuje coś takiego jak gen podróży w czasie. Początkowo NIK nie podejrzewa, że to Gwen jest jego posiadaczką. Cała rodzina obstawia raczej jej kuzynkę Charlottę i to właśnie ją od najmłodszych lat przygotowywano do podróży w czasie. Wszystko zmienia się, gdy pewnego dnia Gwen idąc do sklepu po ulubione cukierki ciotki Maddy nagle znajduje się w tym samym miejscu, ale w zdecydowanie innej epoce…
Gwen i Charlotte różnią się od siebie bardzo mocno. Wiadomo nie są siostrami, ale jak na kuzynki wychowujące się w jednym domu to różnica między nimi jest diametralna. Gwen miała normalne dzieciństwo, czyli biegała po trzepakach i zdzierała sobie kolana, a za to Charlotte od małego przygotowywana była do podróży w czasie. Uczyła się historii, geografii czy nawet różnych sztuk walk. Dowiadujemy się, że również Gwen by się tego uczyła, gdyby tylko urodziła się dzień wcześniej, bo między dziewczynami jest dokładnie tylko doba różnicy, a to właśnie data zadecydowała, że sądzono iż to Charlotta była posiadaczką genu podróży w czasie. Dlatego, wiec to Gwen przeniosła się do przeszłości? Musicie przeczytać książkę żeby się tego dowiedzieć.
Mamy również w książce Strażników, których zadaniem jest zebranie dwunastu kropel krwi od dwunastu przedstawicieli, którzy posiadali gen czasu. Nazywani są oni kamieniami szlachetnymi. Gwen to tytułowy rubin. Im dalej w kartki tym lepiej poznajemy historię jej rodziny i to, że jedna z jej kuzynek również była kamieniem, ale wraz ze swoim ukochanym uciekła do przeszłości, a przy tym zabrała narzędzie z większością kropel krwi. Zadaniem Gideona do tej pory było uzupełnienie drugiego naczynia, a w tym powinna pomóc mu Gwen… Ale czy Gwen tak łatwo da się nastawić przeciwko własnej kuzynce Lucy? Czy będzie ślepo wierzyła Strażnikom tak jak szkolony przez nich od małego Gideon? Przeczytajcie, a się dowiecie.
Żałuję tylko, że miałam tak mało czasu na czytanie tej książki, bo w sumie powinnam być już po dwóch tomach, a ja dopiero będę zaczynała „Błękit Szafiru”. Myślę jednak, że kolejne tomy będą równie dobre jak pierwszy, bo ta trylogia jest wszędzie zachwalana i pierwsza część powinna zachęcić młodzież do czytania, bo jest tu wszystko co być powinno moim zdaniem.
Jest to typowa książka dla młodzieży. Wskazuje na to język, który jest bardzo prosty i przystępny, myślenie głównej bohaterki, które jest mocno irytujące. I muszę się tu zgodzi z Gideonem, który określił ją mianem „zwyczajnej dziewczyny chichoczącej na widok przystojnego faceta”. Ma ona za zadanie czytelnika bawić, a wiadomo, że wlecząca się akcja tego nie zrobi, więc mamy tu dość szybko dziejące się rzeczy. I oczywiście jest wątek miłosny, bo jakże mogłoby tego zabraknąć, co? Mimo wszystko mnie się podobała ta lektura, bo kartki przelatywały szybko, a zadziorność Gwen dodawała trochę pikanterii.
"Tajemnica ma wielką moc i daje wielką moc temu, kto potrafi ją wykorzystać. Ale moc w rękach niewłaściwego człowieka jest bardzo niebezpieczna." ~ Kerstin Gier, Czerwień Rubinu, Warszawa 2011, s. 191.
Nie wiem jak długo „Trylogia czasu” czekała na swoją kolej, ale chyba coś około trzech lat, bo zakupiłam ją na samym początku mojego pomysłu z własną biblioteczką. Wiele vlogerek książkowych w swoich filmach się nią zachwycało, więc w końcu i ja postanowiłam wziąć do rąk pierwszy tom, czyli „Czerwień rubinu”.
Gwendolyn ma szesnaście lat i chodzi do dziesiątej klasy jednej z...
2016-11-28
Powieści historyczne należą do mojego ulubionego gatunku literackiego. Mam ich w swoim zbiorze bardzo dużo. Ta możliwość wczucia się w klimat danej epoki, pozwolenie, aby wyobraźnia sama kreowała wszystkie elementy dekoracji, stroju, architektury to dla mnie czysta rozkosz, którą znajduję właśnie w powieściach historycznych. Długo zastanawiałam się, którą pozycję Theresy Revay zacząć czytać. Padło na „Na drugim brzegu Bosforu”, ponieważ chciałam dowiedzieć się jak wyglądało życie kobiet muzułmańskich tuż po zakończeniu I wojny światowej.
Leyla Halim jest żoną Selima, który jest sekretarzem sułtana Mehmeta VI. Mieszkają w domu męża razem z matką, która chce, aby synowa nie poddawała się nowemu ładowi, który po kapitulacji Turcji w trakcie I wojny światowej wkradł się do tureckich miast. Wiele kobiet podczas Wielkiej Wojny musiało porzucić bycie w domu i nagle stać się pielęgniarkami, nauczycielkami czy też podjąć pracę w fabryce produkcyjnej. Jednak nie Leyla, która za wszelką cenę, chce zadowolić starszą kobietę. Jest również matką dwójki dzieci: 9-letniego Ahmeta i 7 – letniej Perihan. Życie całej rodziny zmienia się w momencie, gdy do ich domu wprowadza się francuski dyplomata z rodziną. Początkowo Selim i jego bliscy mieli wyprowadzić się z willi, ale Francuz zgodził się podzielić na pół, aby ludzie, których alianci chcieli wyrzucić za próg mieli gdzie mieszkać.
Leyla mimo faktu, że jest muzułmanką to wychowywała się w rodzinie oświeconych i bardziej nowoczesnych Turków niż Selim. Mimo to nie ma problemu z dostosowaniem się do zasad i reguł panujących w domu męża. Zresztą wiele pokoleń kobiet robiło to przed nią, więc nie jest w tej kwestii wyjątkiem. Miała jednak bardzo silny charakter i nie bała się rozmawiać ze swoim mężem. Jej życie zmienia się, gdy pewnego dnia jej brat Orhan i jego kolega Gurkan do jej domu przyprowadza rannego, berlińskiego, archeologa Hansa Kastnera, który jest zwolennikiem Mustafy Kemla Ataturka, którego z kolei nie popiera mąż głównej bohaterki.
„Na drugim brzegu Bosforu” to również historia Louisa Gardelle i jego żony Rose oraz córki Marie. Historia małżeństwa kompletnie niedobranego, które sypie się na oczach czytelnika głównie z powodu zachowania francuskiego dyplomaty, ale muszę mu przyznać rację w jednym fakcie. Jego żona kompletnie nie widziała swoich błędów i wad. Rose myślała, że skoro jest z Europy to jest zdecydowanie bardziej cywilizowana niż Turcy czy też muzułmanie.
Autorka dobrze, a nawet wspaniale oddała atmosferę Stambułu tuż po podpisaniu aktów kapitulacji. Słyszałam gwar na ulicach, gdzie mieszają się wszystkie języki świata. Wyobrażałam sobie stroje typowe dla muzułmańskich kobiet, wnętrze domów i przyrodę, klimat z tego okresu. Po sześćdziesięciu stronach wiedziałam, że jestem w tej książce na sto procent. Poznajemy tam dwa światy. Po jednej stronie Selim, który jest zwolennikiem sułtana i starego ładu, czyli dla uproszczenia nazwijmy to monarchią, a po drugiej stronie Orhana, który woli rewolucję nacjonalistyczną. A pośrodku nich Leyla, która sama nie wie czego chce i dopiero czas jej decyzji nadchodzi. W książce spotykamy się z Turkami, którzy nie są w stanie pogodzić się z przegraną i tym, że alianci będą decydować o kształcie ich państwa. Pokazano tu również, że po I wojnie światowej obóz zwycięski nie różnił się zbytnio od tych, którzy wcześniej prześladowali. Zabierali ludziom wszystko, co mieli, byle tylko umieścić tam swoich wysokich ranga dyplomatów czy wojskowych. Chodzi mi o to, że wygrani zachowywali się tak jak przegrani tylko, że podczas tego tłumaczyli, że to są działania pokojowe. Trochę mi to wszystko przypominało walkę Polaków o wolność podczas zaborów czy w trakcie II wojny światowej. I dla jasności nie popieram ani atakujących podczas Wielkiej Wojny ani wygranych po jej zakończeniu.
Dobrze czytało mi się książkę, chociaż przyznam, ze były fragmenty, które mi się dłużyły. To jednak odbieram całość dość pozytywnie i jeśli to prawda, że to najsłabsza pozycja autorki to już ostrzę sobie zęby na kolejne jej powieści, bo Revay bardzo dobrze pisze. Może po prostu temat Turcji po I wojnie światowej jej nie podszedł do końca? Nie wiem, ale uważam, że dla tych, który lubią powieści historyczne będzie to bardzo ciekawa pozycja.
"Słowa mają niebezpieczną moc. Każde zdradzone wzruszenie, każda nazwana niesprawiedliwość staje się konkretna, wręcz groźna." ~ Theresa Revay, Na drugim brzegu Bosforu, Warszawa 2015, s. 187.
Powieści historyczne należą do mojego ulubionego gatunku literackiego. Mam ich w swoim zbiorze bardzo dużo. Ta możliwość wczucia się w klimat danej epoki, pozwolenie, aby wyobraźnia sama kreowała wszystkie elementy dekoracji, stroju, architektury to dla mnie czysta rozkosz, którą znajduję właśnie w powieściach historycznych. Długo zastanawiałam się, którą pozycję Theresy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Postanowiłam przeczytać ponownie książkę “Jeszcze raz, Nataszo” nim sięgnę po kontynuację „Dasz radę, Nataszo”. Pierwszy raz tę książkę czytałam około 6 lat temu i w sumie nie wywarła na mnie dobrego wrażenia, ale byłam wtedy po pierwsze dużo młodsza, a po drugie w zupełnie innym momencie życia.
Natasza Dębiska jest po swojej rozprawie rozwodowej i postanawia rozliczyć się ze swoją przeszłością. Towarzyszymy jej w podróży przez dotychczasowe doświadczenia. Każdy okres to jedna fotografia, która płonie podczas wieczoru. Poznajemy jej dzieciństwo, młodość, małżeństwo oraz rozwój własnej firmy. Z perspektywy drugiego czytania nie denerwowała mnie już tak bardzo. Rozumiałam ją dużo bardziej. Współczułam jej, że ciągle musiała spełniać wymagania innych ludzi. Najpierw rodziców, a potem bojąc się odrzucenia własnego męża. Myślę, że ta zmiana w moim podejściu jest stąd, że jestem starsza i momentami rozumiałam jej postawę – stałam się dojrzalsza niż kilka lat temu i lepiej przeanalizowałam swoją przyszłość.
Pozostałe argumenty z mojej poprzedniej recenzji jak: rozczarowanie Nataszy zmianami, które zachodziły w kraju były denerwujące. Przecież zarabiała na upadku komunizmu. To wtedy w Polsce pojawił się szeroko pojęty marketing, który rozwija się prężnie do tej pory. To właśnie na rozwoju reklamy Natasza i jej mąż dorobili się wielkiego majątku.
Dalej denerwował mnie mąż Nataszy i w dalszym ciągu uważam, że wykorzystywał to, że była uległa i urabiał ją na swoją modłę. Na szczęście Natasza miała momentami przebłyski zdrowego rozsądku i nie wyszła na tym, co się stało źle.
Myślę, że to, co działo się w życiu Nataszy spotkało wiele kobiet. Oczywiście nie wszystkie skończyły z taką samą sytuacją materialną jak ona, ale myślę, że wiele z tego powodu, że przeszło tak dużo tak jak główna bohaterka utożsamia się z nią i to sprawia, że ta książka trafia do serc czytelniczek.
„Teraz przekonałam się, że przed odpowiedzialnością nie da się uciec. Ona nas nie goni. Czeka spokojnie i kiedy przychodzi jej czas – uderza ze zdwojoną siłą." ~ Karolina Wilczyńska, Jeszcze raz, Nataszo, Poznań 2014, s. 164.
Postanowiłam przeczytać ponownie książkę “Jeszcze raz, Nataszo” nim sięgnę po kontynuację „Dasz radę, Nataszo”. Pierwszy raz tę książkę czytałam około 6 lat temu i w sumie nie wywarła na mnie dobrego wrażenia, ale byłam wtedy po pierwsze dużo młodsza, a po drugie w zupełnie innym momencie życia.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNatasza Dębiska jest po swojej rozprawie rozwodowej i postanawia rozliczyć się...