-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać268
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać7
-
Artykuły„Nie chciałam, by wydano mnie za wcześnie”: rozmowa z Jagą Moder, autorką „Sądnego dnia”Sonia Miniewicz1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2016-02-01
2016-05-26
"Gepard" rozpościera przed czytelnikiem świat dostojeństwa i elegancji. Świat karet, dyliżansów, herbów rodowych, majestatycznych wnętrz, nadmorskich willi, bujnych ogrodów z fontannami skłaniającymi do lubieżnego odrętwienia, masywnych sreber, wykwintnych kolacji, złoconych gzymsów, starannego kaligraficznego pisma, nadwornych jezuitów i kaplic, wystawnych balów poprzedzonych gorączkową krzątaniną modystek, fryzjerek i szewców, nienagannej reżyserii każdego gestu, "wonnej archaiczności pól", polowań (okraszanych winem z drewnianych manierek), spotkań towarzyskich w czasie których "powietrze zaśmiecały same frazesy i pusta gadanina". Świat, który odchodzi w niebyt.
Autor prezentuje pełną uroku opowieść o czasach, w których zawarcie małżeństwa sprowadzało się do odnalezienia "pięknej amfory pełnej monet", "zainteresowanie matematyką uznawano za niemal grzeszną perwersję", "piersi świętej Agaty [były] sprzedawane w klasztorach i pochłaniane przez pokutujących pątników", historia wciąż zdumiewająco przyspieszała, znamienite rody zostały zmuszone do zmieszania się z garstkami "sprytu, źle uszytego ubrania, złota i ignorancji", na salony zaczęła wkraczać bez pardonu "plebejska ordynarność", maścią na narodowe rany były dysputy o Bellinim i Verdim, a "dzięki powieściom tworzyły się mity literackie, które jeszcze dziś dominują w europejskich umysłach".
Niesłychanie sugestywnie odmalowuje atmosferę, krajobraz, klimat, choć może raczej przekleństwo klimatu Sycylii: duszących upałów, wyboistych gościńców, sążnistych ulew bezlitośnie smagających podróżnych deszczem i błotnistym wiatrem, urokliwych mostków rozpiętych nad wyschniętymi korytami rzek, domów barwionych na jasnobłękitny kolor, "barwnych festonów suszących się wypłowiałych majtek", zarośli uczepionych górskich zboczy, wiosek skrytych w anonimowych zagłębieniach terenu; lata świętego Marcina - pory "z pogodą świetlistą i błękitną", która "pobudza i sprowadza na bezdroża zmysły" a obronę czyni zachętą; ziemi spalonej słońcem, wszechobecnego kurzu, obezwładniającej woni tamaryszków, drzew korkowych, gajów pomarańczowych, zmieszanej z odorem nawozu, padliny, szałwii i mięty, wreszcie lśniącej plamy "morza koloru indygo, jeszcze bardziej kamiennego i nieurodzajnego niż ziemia".
To wszystko doskonale umiejscawia w kontekście historycznym (Fenicjanie, Kartagińczycy, dynastia Aragonów, Bourbonów, zasada legitymizmu, trójkolorówka, Garibaldi, czerwone koszule, wyprawa tysiąca, Wiktor Emanuel, Mazzini, Cavour, klęska pod Astromonte, Risorgimento, narodziny Italii, trójkolorówka, plebiscyty...).
Treść dodatkowo uszlachetnia dostojeństwo głównego bohatera - nienagannie wychowanego, żywotnego, pięćdziesięcioletniego arystokraty, który "lubił, żeby wszystko, co go otacza, oprócz żony, było równie majestatyczne jak on", a nieoczekiwanie "stał się niewolnikiem okoliczności, które zmieniają się szybciej, niż można to przewidzieć". Hrabia Salina, Don Fabrizio - mistrz salonowej dyplomacji, korzystnych kompromisów z historią, zarządzania przez dialog i fortel. Uosobienie trzeźwości umysłu, powściągliwości, doświadczenia, wnikliwej i trafnej obserwacji, odporności na fałszywe zaszczyty i intratne synekury, aprobaty dla procesu zmiany.
"Byliśmy gepardami, lwami; ci co przyjdą po nas, będą szakalikami, hienami; ale my wszyscy, gepardy, szakale i owce, będziemy w dalszym ciągu pewni, że jesteśmy solą ziemi."
"Poemat" na cześć Sycylii. Satyra na "gnuśność" południa, wstecznictwo wielmożów, dobre, ale spóźnione intencje. Zbiór świetnych refleksji dotyczących m.in. rozrachunku z życiem, elastyczności młodych umysłów, nieuchronności procesów społeczno-historycznych, przekazywania schedy, śmierci. Rozrachunek z mitem il Risorgimento.
Misterna konstrukcja. Kunsztowny język. Znamienita treść. Finezyjne opisy. Zawadiackie ornamenty słowne. Mięsisty kęs historii. Pieszczota dla intelektu. Miód na skołatane nerwy. Innymi słowy: doskonała lektura.
"Gepard" rozpościera przed czytelnikiem świat dostojeństwa i elegancji. Świat karet, dyliżansów, herbów rodowych, majestatycznych wnętrz, nadmorskich willi, bujnych ogrodów z fontannami skłaniającymi do lubieżnego odrętwienia, masywnych sreber, wykwintnych kolacji, złoconych gzymsów, starannego kaligraficznego pisma, nadwornych jezuitów i kaplic, wystawnych balów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-16
"Pocztówki z grobu" to świadectwo dramatu uchodźców bośniackich, którzy szukając ratunku przed wojskami serbskimi, trafili w pułapkę enklawy w Srebrenicy - "małej Treblinki". Ich dramat rozgrywał się w sercu Europy, pod okiem międzynarodowych obserwatorów, na oczach światowej opinii publicznej, raptem 20 lat temu...
Relacja jest niezwykle poruszająca i bardzo osobista bowiem Emir Suljagić (wówczas nastolatek) był jednym z owych uchodźców. Udało mu się przeżyć tę hekatombę dzięki temu, że najął się jako tłumacz przy siłach ONZ.
Autor wymienia kilka dat, miejscowości, nazwisk, ale czytając książkę ma się wrażenie, że aby być w stanie pisać o piekle Srebrenicy, skupia się raczej na emocjach, technikaliach codziennej walki o przetrwanie niż na danych faktograficzych czy biografiach. Unika również epatowania okrucieństwem, co w literaturze dotyczącej wojny w byłej Jugosławii jest raczej rzadkością.
Wspomnienia Suljagića oddają grozę osamotnienia, nienawiści, wszechobecnego znikania - przyjaciół, znajomych, sąsiadów. Na początku zima i głód zbierały większe żniwo niż bombardowania, potem jednak ludzie ginęli przypadkowo, idąc do studni po wodę, machając sąsiadowi z naprzeciwka, w czasie szabru ale również przygnieceni kilkuset kilogramowymi paczkami ze zrzutów pomocy humanitarnej które lądowały w zupełnie przypadkowych miejscach. W błyskawicznym tempie rozrastały się cmentarze i zbiorowe mogiły.
Zewsząd wyziera uczucie dojmującego upokorzenia, degradacji fizycznej, psychicznej, emocjonalnej. Tysiące ludzi wegetowało na granicy wytrzymałości. "Pierwsze zginęły na wojnie granice poszanowania bliźniego i moralności, dalej granice wciąż się przesuwały". Rodzina była wszystkim co człowiek miał a jednocześnie jego największym obciążeniem. Konieczność walki o przetrwanie zmuszała do przesuwania każdego dnia granic które jeszcze poprzedniego dnia wydawały się ostateczne.
"Byliśmy rozgoryczeni, widząc, że kiedy ludzie, którzy przez całe lata odmawiali nam pomocy, mimo iż byliśmy na krawędzi zagłady, wreszcie zdecydowali się na całkowicie pozbawiony ryzyka ruch, to nawet tego nie umieli przeprowadzić jak trzeba."
Książka obnaża bezwład, chaos i absurdy pomocy humanitarnej: siły międzynarodowe wydawały się nie nadążać za wydarzeniami i początkowo zrzuty paczek trafiały do Serbów, wzmacniając ich siłę i ataki, Serbowie nie przepuszczali ciężarówek z konwojami, gdy rosyjskiej udało się "przedrzeć" okazało się, że była pełna aluminiowych garnków i mydła, a co bardziej postępowe ekipy proponowały tysiące prezerwatyw i edukację seksualną podczas gdy ludzie konali z głodu. Żywność ze zrzutów była rozkradana i zatrzymywana przez miejscowe władze (w milczącym porozumieniu z kontyngentami ONZ), a następnie sprzedawana przez spekulantów i w klubach należących do miejscowych watażków. Chleb wypiekano z leszczyny, kory jabłoni - amerykański obserwator żartował, że jest zdrowy i dobry na trawienie.
Widać degrengoladę najeźdźców (w tym przypadku Serbów), oblężonych (w tym przypadku Bośniaków) ale autor zwraca również uwagę na patologie żołnierzy ONZ (Holendrów i Kanadyjczyków), którzy nie tylko właściwie umożliwili ludobójstwo (segregacje kobiet i mężczyzn Serbowie przeprowadzali dosłownie pod ich okiem) ale w czasie samego oblężenia korzystali z dramatu ludności cywilnej (prostytutki oddawały się Holendrom za paczkę papierosów raniąc twarze o druty kolczaste bazy wojskowej) a przecież "ich życie do tego nie zmuszało, oni mieli wybór".
Suljagić pisze również o dziennikarzach, którzy z ustami pełnymi sloganów przyjeżdżali odbębnić wywiady ale w istocie nie rozumieli wydarzeń które później opisywali; wysyłali w świat kłamstwa lub półprawdy; zawsze "zbyt profesjonalni", całkowicie pozbawieni emocji, "szanowali terminy, zawsze bardziej ochoczo wyjeżdżając niż przyjeżdżając".
Próbując zachować iluzję normalności z tym wszyskim tle autor, wraz z innymi nastolatkami grał w tetrisa, emocjonował się mistrzostwami w piłce nożnej w 1994 w USA, myślał jakby to było gdyby udało mu się skończyć szkołę, iść na studia i "dogonić własne życie".
"To, co dokonało się w Srebrenicy w ciągu kilku lipcowych dni 1995 roku, to jedna z największych zdrad, której dopuściła się ludzkość."
Pozornie banalne pytanie, które Suljagić chciałby skierować do swoich powojennych przyjaciół, a którego zadać nie może: "czy pamiętają, gdzie byli 11 lipca 1995 roku?" długo wibruje w pamięci.
"Pocztówki z grobu" to świadectwo dramatu uchodźców bośniackich, którzy szukając ratunku przed wojskami serbskimi, trafili w pułapkę enklawy w Srebrenicy - "małej Treblinki". Ich dramat rozgrywał się w sercu Europy, pod okiem międzynarodowych obserwatorów, na oczach światowej opinii publicznej, raptem 20 lat temu...
Relacja jest niezwykle poruszająca i bardzo osobista...
2017-01-05
"Trzydzieści pięć lat robiłem paczki ze starego papieru na hydraulicznej prasie, trzydzieści pięć lat myślałem, że makulatury i odpadków szmacianych niepodobna prasować inaczej niż tak, jak robiłem to ja."
Skład makulatury, a w nim "wyobcowany i wyodrębniony (...) zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i zszokowany", wbrew własnej woli wykształcony pakowacz z doświadczeniem.
Bohaterowie drugiego planu: Rembrandt, Seneka, Sokrates, Leonardo, Hegel, Schopenhauer, Syzyf, Chrystus, Lao-Cy, ścierwice, dzbany piwa, miłosierna natura, kwintale sprasowanych myśli, "powietrze naładowane wariacjami matematyki", "czciciele słońca", "klasyczne gimnazja i humanistyczne uniwersytety", wakacje w Grecji, pociągi, pokaźne biblioteki, Cyganie, kanalarze, szczurze klany i ich niekończąca się wojna, "strąceni aniołowie, mężczyźni z uniwersyteckim wykształceniem, co przegrali swą bitwę, której nigdy nie toczyli, a mimo to nadal trudzą się nad precyzyjniejszym obrazem świata".
Taran socjalizmu. Bezrefleksyjne miechy nowoczesności. Bezczelność zbyt dziarskiej młodości. Człowiek na przełomie epok. Uwikłanie w historię. Zmęczenie. Samotność. Nieuchronność przemijania i przeciwieństwa.
Istny klejnot. Drogocenne precjozum.
Kunsztowna matrioszka.
Niewyczerpane źródło znaczeń i interpretacji.
Wirtuozeria słowa. Strumień samych pięknych myśli.
Wyborne. Palce lizać!
Chapeau bas! Czapki z głów.
"poniekąd podobny jestem do szczurów, trzydzieści pięć lat żyję tylko w piwnicach i nie lubię się kąpać, choć łazienkę mamy tuż za kantorem szefa. Gdybym ja się wykąpał, to zaraz bym się od tego rozchorował, do higieny muszę podchodzić ostrożnie i powoli, ponieważ pracuję jedynie gołymi rękami, więc wieczorem myję sobie ręce, wiem, gdybym mył ręce kilka razy dziennie, to popękałyby mi dłonie, ale czasem, gdy opanuje mnie tęsknota za greckim ideałem piękna, myję sobie jedną nogę, a czasem również szyję, innego znów tygodnia myję drugą nogę i jedno ramię, lecz gdy nadejdą wielkie chrześcijańskie święta, to myję także pierś i nogi, ale wtedy zawczasu już wiem o tym i łykam aspirynę, bo dostanę siennego kataru, chociaż na dworze pada śnieg, znam to."
"odwróciłem się i wyszedłem na chodnik, słońce oślepiło mnie i stałem, nie wiedząc, dokąd iść, w czas burzy nie przyszedł mi z pomocą ani jeden tekst z książek, którym bezgranicznie ufałem..."
"Ten Cygan był szczególnym człowiekiem, miał okulary w złotych oprawkach, wąsik i włosy rozdzielone pośrodku przedziałkiem, i zawsze przewieszony na rzemyku przez ramię aparat fotograficzny. Co dzień te Cyganki fotografował, te dwie poczciwinki zawsze przybierały przed obiektywem najlepsze miny, na jakie było je stać, Cygan korygował im nawet wyraz twarzy i dopiero wtedy cofał się, by je sfotografować, lecz nigdy nie miał ze sobą filmu i Cyganki nigdy nie dostały nawet jednej jedynej fotografii, ale co dzień fotografowały się nadal i cieszyły się na te swoje zdjęcia jak chrześcijanie na niebo i raj."
"Trzydzieści pięć lat robiłem paczki ze starego papieru na hydraulicznej prasie, trzydzieści pięć lat myślałem, że makulatury i odpadków szmacianych niepodobna prasować inaczej niż tak, jak robiłem to ja."
Skład makulatury, a w nim "wyobcowany i wyodrębniony (...) zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i zszokowany", wbrew własnej woli wykształcony pakowacz z...
2017-02-14
„Będąc młodą…”. Wróć. Będąc młodym, no, może już nie tak młodym, ale na pewno zziębniętym przechodniem bezwiednie omiatającym wzrokiem mijane witryny sklepowe, dostrzegłem jak z wystawy księgarni łypie na mnie energetyczna okładka pełna zadziornych oczu, piór, dziobów, łebków. Za nic ma sobie miejską szarość. Za nic ma pośpiech i zmęczone twarze. Drwi ze stanów podgorączkowych, prychania, kichania, kałuż i błocka. Wytyka mnie palcem, szydzi, że szwenda się taki bez celu, zmarznięty i przemoczony. Wrzeszczy „Kup mnie”, „Weź mnie”, „Jam jest twoją gorącą kawą”, „Jam jest rozgrzewającą herbatą z imbirem”, „Jam jest twoim suplementem diety z podwyższoną zawartością witaminy C”. Grozi, że odmowa wejścia do księgarni zakończy się niechybnie paskudnym choróbskiem. Cóż, przejrzała mnie na wylot. Wygłodniały kolorów, spragniony choćby namiastki słońca, gorąca i egzotyki, wobec tak stanowczego postawienia sprawy okazałem się zupełnie bezbronny. Pobieżne przekartkowanie zawartości upewniło mnie, że to jest dokładnie coś, czego w danej chwili potrzebuję, a zadekowanie w najbliższej kawiarni umożliwiło kompulsywne zatopienie się w jej wnętrzu.
Baśń jak to baśń. Oto rozwydrzona, nienasycona, wiecznie niezadowolona dziesięciolatka o imieniu Walentyna – córka cesarza, królewna czystej krwi odwiedzana przez ambasadorów "z najodleglejszych zakątków świata" – ma obsesję na punkcie butów, kapeluszy, pasków z wężowych ogonów i ... ptaków. Podobnie jak miliardy innych wynudzonych, sadystycznych księżniczek ma nieposkromiony apetyt. Wciąż chce więcej i więcej. Wciąż domaga się bardziej i bardziej niemożliwego. Pragnie ptaka a to ze szklanymi skrzydłami, a to z koralowym dziobem, a to plującego wodą… Wreszcie żąda aby słudzy znaleźli jej ptaka, który potrafi mówić. Zachcianka jak wiadomo niełatwa do spełnienia. Tym bardziej, że panienka nie da sobie w kaszę dmuchać. Nie zadowala się głupią papugą. Piętrzą się klatki. Piętrzą się czaszki. Spomiędzy liter rozlega się świst gilotyny i lamenty „nieporadnych” służących. Mimo to dziewczyna nie daje za wygraną. Koniec końców na skutek obsesyjnej realizacji marzenia „pałac poczerwieniał od krwi i popadł w ruinę”. Aż tu nagle, ni z tego ni z owego, „pewnego dnia do wrót pałacu zapukał nikomu nieznany młody sługa o oczach ostrych jak sztylety"…
Jak widać historia mrożąca krew w żyłach. Polecam miłośnikom horrorystycznych klimatów, niedokończonych opowieści, arytmetyki tudzież statystyki, ptaków i... pięknych ilustracji.
Mógłbym popsychologizować na temat samotności, nerwicy natręctw, braku umiaru i cierpliwości, zachłanności, kompulsywnego zbieractwa i innych mniej lub bardziej przykrych przypadłości, na które wydaje się cierpieć główna bohaterka. Mógłbym już zupełnie odpłynąć w kierunku obsesyjnej determinacji w chorobliwym dążeniu do realizowania z d… wziętych celów, wywrócenia na nice priorytetów, mozolnego budowania swojej własnej, osobistej złotej klatki, ale tego nie zrobię. Prawdę mówiąc historia tej małej zupełnie mnie nie interesuje. Mam ją zupełnie gdzieś, bowiem tak jak Walentyna ma obsesję na punkcie ptaków, tak ja mam obsesję na punkcie oprawy graficznej tej książki.
„Złota klatka” to prawdziwe cacko jeśli chodzi o szatę graficzną. Przepiękne odcienie żółcieni, oranżów, szarości, czerni tu i ówdzie przełamane ostrzejszym akcentem kolorystycznym. Przepiękne czerwienie. Szmaragdowa zieleń. Głębia, nasycenie, przepych szlachetnych tonacji i faktur. Odręczne pismo. Twarze niczym wypożyczone z płócien Boscha czy Bruegela. Ilustracje jakby żywcem wyjęte z muzealnej ekspozycji. Mnogość ptasich łebków, piór, kształtów. Bogactwo detali.
Czy książki mogą służyć do głaskania? Nie wiem. Wiem tylko, że w tym przypadku zdarzyło mi kilkakrotnie pogładzić stronice. Pozostaje żal, że jest ich tak mało...
Podsumowując: rewelacja w wykonaniu fenomenalnego belgijskiego ilustratora – Carll’a Cneut’a, którego prace polecam uwadze.
„Będąc młodą…”. Wróć. Będąc młodym, no, może już nie tak młodym, ale na pewno zziębniętym przechodniem bezwiednie omiatającym wzrokiem mijane witryny sklepowe, dostrzegłem jak z wystawy księgarni łypie na mnie energetyczna okładka pełna zadziornych oczu, piór, dziobów, łebków. Za nic ma sobie miejską szarość. Za nic ma pośpiech i zmęczone twarze. Drwi ze stanów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-11-05
„Cholera...” to frapujący zbiór historyjek o podstawowych choróbskach, wirusach i paskudztwach nękających rodzaj ludzki.
Autor objaśniając przyczyny chorób snuje opowiastki między innymi o nocnej, niecnej działalności Pani Owsikowej, pasożycie, którego można zwiesić z pięciopiętrowego budynku, krewniakach borowików i miejscach, które „potrafią swędzieć najokropniej”, drażliwym układzie odpornościowym i jego przesadnych reakcjach, mechanizmie funkcjonowania ludzkiego wzroku, niewinnych początkach anoreksji i nienawiści do jedzenia, lękach hipochondryka, przygnębieniu, które właściwie nie wiadomo skąd się bierze, naturalnym opatrunku, krwawej zupie pod strupem, dziedziczeniu predyspozycji do ADHD, dyskotece w mózgu, cięgach, które zbiera mózg boksera, przełączniku między snem a czuwaniem, mięśniu sercowym, który lubi sobie „użyć krwi” oraz jego podstępnym wrogu-zatykaczu, który z lubością gromadzi się na ściankach naczyń krwionośnych, niekorzystnych, w dodatku niesprawiedliwych zmianach zachodzących w nogach, cukierence umieszczonej w gębie, odorze i kwasie mlekowym, dropsach pachnących rybami, bezbożnych zarazkach i ich bezbożnym życiu, medycynie bardziej skutecznej niż pacierze, kulturalnej opryszczce domatorce, śmiercionośnej odrobineczce wody, która zabiła naszego narodowego wieszcza, przebiegłych wirusach i naiwnych komórkach, potworze Nowotworze.
Wspomina również o elektrowstrząsach, wrzeszczących neuronach, mieszkach włosowych, chlorowaniu wody, genach, mutacjach, antybiotykach, szczepionkach, Nagrodzie Nobla itd., itp.
Moim faworytem jest rozdzialik o Półpaścu. Dowiedziałem się z niego, że półpasiec to pokłosie ospy i że to mit, że jak się miało kiedyś ospę to już żegnaj pieśni i że już nigdy tą ospą nie będzie się zionąć.
Nie mogę ponadto nie zauważyć, że tekst jest cudownie ludzki i prawdziwy. Na świecie są bowiem swędzące tyłki, łysi, smród z gęby, larwy, kupa, wstyd, samobójstwo, znużeni lekarze, dobre uczynki nie chronią przed chorobami, a obżartuchy występują również w wersji żeńskiej i w dodatku tyją od czipsów i telewizji (a nie toksycznych rodziców).
„Tomik” tonie w czerwieni, czerni, bieli i bezkresie różu (który na ogół działa na mnie jak płachta na byka, ale tutaj jego użycie w takich ilościach jest w pełni uzasadnione). Jest wyposażony w pryszczatą okładkę, fikuśne rymowanki i przede wszystkim sporą dawkę informacji podanych przystępnie, dowcipnie, a zatem łatwo przyswajalnych i miłych nie tylko dla najmłodszego czytelnika. Klasyczny przykład książki, która uczy bawiąc, w dodatku uzmysławia zalety higienicznego trybu życia, buduje zrozumienie i tolerancję dla osób cierpiących na różne dolegliwości, ot choćby na "widowiskową" padaczkę, anoreksję, depresję czy przysłowiowego pryszcza.
Jak dla mnie bomba!
„Cholera...” to frapujący zbiór historyjek o podstawowych choróbskach, wirusach i paskudztwach nękających rodzaj ludzki.
Autor objaśniając przyczyny chorób snuje opowiastki między innymi o nocnej, niecnej działalności Pani Owsikowej, pasożycie, którego można zwiesić z pięciopiętrowego budynku, krewniakach borowików i miejscach, które „potrafią swędzieć najokropniej”,...
2016-03-19
Niesłychanie wzruszająca, mądra, ciepła, poetycka wręcz opowieść inkrustowana barwnymi opisami Kabulu, detalami codziennego życia, wyważonymi wstawkami historycznymi. Opowieść, od której nie sposób się oderwać. Opowieść, w której człowiek błaga o happy end.
Wspaniała, orientalna podróż przez kilkadziesiąt lat historii i życia Afgańczyków, od czasów dostatku, świetności, przez niszczycielską inwazję radziecką po spustoszenie szerzone przez Talibów. Dziwnego życia, w którym "pewne rzeczy liczyły się bardziej niż prawda".
Bohaterowie muszą skonfrontować się z duchami z przeszłości, z własnymi wyborami, decyzjami wieku dziecięcego, ale również tymi już całkiem przemyślanymi i świadomymi. Każdy z nich nosi w sobie swój prywatny wstyd, swój osobisty grzech. Każdy z nich postanawia wykorzystać moment, w którym "można znowu być dobrym".
Historia opowiedziana retrospektywnie przez mężczyznę/chłopca, w którego otoczeniu brakuje kobiet (co jak na trylion ckliwych powieści o Afganistanie jest stosunkowo rzadkie); przedstawia losy mężczyzn, którzy samotnie wychowują synów. I cóż... okazuje się, że potrzeba akceptacji, poczucie braku ciepła ze strony ojców, braku kobiecej/matczynej ręki, zaborcza wręcz miłość do rodzica, chęć zdobycia jego uwagi są tak samo silnie odczuwane, tak samo bolesne, tak samo destrukcyjne dla wszystkich dzieci niezależnie od szerokości geograficznej. Na każdej szerokości geograficznej ludzie popełniają błędy, tracą ukochane osoby, są trawieni przez poczucie winy, próbują być dobrzy, próbują się zrehabilitować.
Konsekwencje bywają różne, czasem przenoszą się na następne pokolenie. Gdy do tego wszystkiego dochodzą działania wojenne, uchodźstwo, nienawiść etniczna dochodzi do prawdziwych dramatów.
Doświadczenia emigracji są również dość powszechne, wspólne. Niełatwo żyć na obcej ziemi, niełatwo przełknąć gorycz upokorzenia, niełatwo uciec przed przeszłością, pogrzebać wspomnienia, niełatwo po raz kolejny zaczynać od nowa, niełatwo zapomnieć o ojczyźnie.
Doskonała lektura. Wszystko w idealnych proporcjach, w dobrym guście, bez tandety, bez infantylizmu, bez propagandy tak charakterystycznej dla wielu pozycji dotyczących Afganistanu.
Polecam z pełną odpowiedzialnością.
Niesłychanie wzruszająca, mądra, ciepła, poetycka wręcz opowieść inkrustowana barwnymi opisami Kabulu, detalami codziennego życia, wyważonymi wstawkami historycznymi. Opowieść, od której nie sposób się oderwać. Opowieść, w której człowiek błaga o happy end.
Wspaniała, orientalna podróż przez kilkadziesiąt lat historii i życia Afgańczyków, od czasów dostatku, świetności,...
2016-03-09
2016-06-09
2016-07-04
2016-05-27
"Jak uleczyć fanatyka" to filigranowa pozycja na którą składają się trzy, jeszcze bardziej filigranowe eseje. Jak łatwo wywnioskować z tytułu, Oz podejmuje w niej (w nich) próbę w miarę wyczerpującego omówienia zagadnienia fanatyzmu. Zagadnienia, które wydaje się być studnią bez dna. Opowiada o nim „swoimi słowami”, odzierając problem z pełnych patosu haseł i sloganów, którymi od lat epatują media i politycy.
W temat wprowadza poprzez peregrynacje do wątków autobiograficznych. Przedstawia dość prozaiczne przyczyny zostania pisarzem, tłumaczy dlaczego jako pisarz czuje się uprawniony do szukania rozwiązań i przedstawiania własnych racji, mówi o ambiwalencji świadomie wpisywanej w przesłania tworzonych przez siebie powieści i artykułów, wspomina bezgraniczną miłość Żydów do kultury europejskiej i do Europy, do jej języków, krajobrazów, do jej prawdziwych miast z rzekami i mostami, niestety - jak pokazała historia - miłość nieodwzajemnioną, mimo iż w latach dwudziestych, trzydziestych właściwie tylko Żydzi byli prawdziwymi Europejczykami.
Przybliża atmosferę Jerozolimy lat czterdziestych oraz współczesnego Izraela: atmosferę kłótliwości, niejednoznaczności, owej tragicznej miłości do Europy, poczucia relatywizmu, targowania się z Bogiem, swego rodzaju anarchii. Pisze, że jako ówczesny tygiel narodowościowo-kulturowy, Jerozolima stanowiła właściwie bardziej zlepek dzielnic, niż jednorodne miasto. Ówczesna kraina Tołstojów, Dostojewskich i Czechowów teraz gromadzi domorosłych proroków, mesjaszy i zbawicieli, z których każdy brnie w swoją misję uszczęśliwiania innych na siłę.
Na kanwie wydarzeń historycznych z lat 1945, 1946, 1947, 1948, 1967 przygląda się fanatyzmowi z perspektywy pluralizmu, tolerancji, anarchii, pragmatyzmu, umiarkowania, szowinizmu, nadziei (a raczej jej braku), „globalnego przedszkola”, infantylizacji społeczeństw, wojny w Wietnamie, apartheidu, kolonializmu, imperializmu. Sam sporo o nim wie. Jako „byłe dziecko żydowskiej intifady”, były Jerozolimczyk i uleczony fanatyk czuje się ekspertem od „fanatyzmu porównawczego”. Przyczyn fanatyzmu upatruje w obsesji na punkcie zdrady, niechęci do zmiany i obawie przed zmianą, upodobaniu do sentymentalizmu i kiczu, braku wyobraźni (a zatem niemożności przewidzenia konsekwencji swojego działania), konformizmie, kulcie jednostki, idealizowaniu liderów politycznych, ale też religijnych.
Zwraca uwagę, że zalążek fanatyzmu tkwi w każdym domu i dojrzewa wraz z pierwszymi manipulacjami i szantażami, którym człowiek jest poddawany od maleńkości. Już na gruncie domowym/rodzinnym powinniśmy pilnować aby nie odbierać bliskim prawa do zostania "półwyspem".
Podkreśla konieczność obserwowania rzeczywistości, przypatrywania się drugiemu człowiekowi, dostrzeżenia w tym drugim człowieku rzeczywistej osoby a nie tylko fizycznej sylwetki.
Wspomina o „syndromie jerozolimskim”, porównuje Al-Kaidę i Hezbollah do niechcianej ciąży i chorób wenerycznych, definiuje wydawałoby się na nowo pojęcie „kompromisu”, tłumaczy dlaczego Żydzi nie mają swojego papieża, wyjaśnia rzeczywiste, głębokie przyczyny konfliktu izraelsko-palestyńskiego i wskazuje, że w gruncie rzeczy obydwa narody miały podobne doświadczenia historyczne i że Europa bagatelizuje problem zamiast wniknąć weń od podszewki (którą to podszewkę zresztą sama skroiła). Podkreśla, że nie da się uciekać w fałszywie pojęty pacyfizm, ani tandetny sentymentalizm braterstwa, miłości, współczucia, przebaczenia.
W końcu wreszcie podaje konkretny, twardy wariant osiągnięcia kompromisu, który dla obydwu stron byłby pewnie szokujący, ale pozwoliłby na przeprowadzenie tak długo wyczekiwanego rozwodu.
Niestety, w sytuacji gdy rządy wysłuchują poglądów intelektualistów niby z namysłem, niby z uwagą, nabożnie delektują się każdym ich słowem po czym totalnie je ignorują, chęć znalezienia rozwiązania i dojścia do porozumienia wydaje się być jedynie pozorna i na dłuższą metę niemożliwa...
Świetna książka. Aktualna, jak najbardziej adekwatna do dzisiejszych niespokojnych czasów (pytanie czy kiedykolwiek były spokojne...), w których znakomita większość mieszkańców globu ma usta pełne wykrzykników swoich własnych, prywatnych, ale również tych narzuconych przez osoby trzecie, nieprzemyślanych, nieprzetrawionych, niezrozumianych ale gorliwie za własne przyjętych.
"Jak uleczyć fanatyka" to filigranowa pozycja na którą składają się trzy, jeszcze bardziej filigranowe eseje. Jak łatwo wywnioskować z tytułu, Oz podejmuje w niej (w nich) próbę w miarę wyczerpującego omówienia zagadnienia fanatyzmu. Zagadnienia, które wydaje się być studnią bez dna. Opowiada o nim „swoimi słowami”, odzierając problem z pełnych patosu haseł i sloganów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-01-10
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Terzaniego.
W trakcie lektury nie opuszczało mnie wrażenie że ów spontaniczny wywiad z synem był jednak dość "reżyserowany" przez co odczuwałem pewną sztuczność, niemniej jednak przeczytałem ją jednych tchem.
Ktoś kiedyś napisał "Dla wielu w zapisywaniu historii nie chodzi o prawdę, ale o przedstawienie w najbardziej pochlebny sposób siebie i swoich motywacji." Chciałbym wierzyć, że Terzani nie poddał się tej pokusie.
Książka wielowymiarowa. Z pewnością godna zainteresowania.
To pierwsza przeczytana przeze mnie książka Terzaniego.
W trakcie lektury nie opuszczało mnie wrażenie że ów spontaniczny wywiad z synem był jednak dość "reżyserowany" przez co odczuwałem pewną sztuczność, niemniej jednak przeczytałem ją jednych tchem.
Ktoś kiedyś napisał "Dla wielu w zapisywaniu historii nie chodzi o prawdę, ale o przedstawienie w najbardziej pochlebny...
2016-05-01
Opiniowanie książek dla dzieci wydawało mi się dotychczas pomysłem dość ekscentrycznym. Cóż, podobno zawsze musi być ten pierwszy raz... W rodzinie pojawił się mały Jaś, a to oznacza, że chyba zacznę regularnie myszkować po regałach z wydawnictwami dla maluchów.
Od komentowania treści bajki się powstrzymam. Primo - jest raczej wszystkim znana, secundo - nie jestem pedagogiem, psychologiem ani jakimkolwiek ekspertem od spraw wychowawczo-edukacyjnych więc omawianie przeze mnie opracowania tekstu lub doboru słownictwa nie ma sensu.
Napiszę tylko, że warstwa graficzna, estetyczna i jakość wydania naprawdę mnie urzekła. Fantastyczne ilustracje (Manueli Adreani), sztywna oprawa, piękna, kojąca kolorystyka, kredowy papier porządnej jakości, fajny, duży format. Rewelacja.
Nowy właściciel książeczki jest jeszcze zbyt mały, by ją przeczytać, właściwie mógłby się nią przykryć, ale na widok obrazków zaczął piszczeć, wywijać piętkami, oblizywać kartki, międlić okładkę, a następnie zapadł w błogi sen z czego skwapliwie skorzystały nieco starsze dzieci i czym prędzej porwały ją do sąsiedniego pokoju. Dorosłe towarzystwo uznało więc jednogłośnie, że sprawiła im frajdę.
Polecam uwadze. Idealna na prezent dla swojego lub cudzego dziecka, a jeśli ktoś stroni od dzieci to nawet tak po prostu do pogłaskania, podotykania i nacieszenia oczu.
Eh, dlaczego kiedyś nie było tak pięknie wydanych książek...
Opiniowanie książek dla dzieci wydawało mi się dotychczas pomysłem dość ekscentrycznym. Cóż, podobno zawsze musi być ten pierwszy raz... W rodzinie pojawił się mały Jaś, a to oznacza, że chyba zacznę regularnie myszkować po regałach z wydawnictwami dla maluchów.
Od komentowania treści bajki się powstrzymam. Primo - jest raczej wszystkim znana, secundo - nie jestem...
2016-02-20
2016-02-02
„List do nienarodzonego dziecka” Oriany Fallaci to książka totalna. Wsysa. Wchłania. Wciąga. Oplata. Otula. Lęgnie się w mózgu pączkując w mnogość znaczeń, interpretacji, znaków zapytania. Wibruje ekstremalnymi, pozornie wykluczającymi się stanami emocjonalnymi. Z jednej strony przepełniona intymnością, bliskością. Z drugiej - przejmująca, wstrząsająca, racjonalna aż do bólu. Nie poucza, nie ocenia, nie daje przyzwolenia ale też nie zabrania. Można się w niej całkowicie zatracić. Można przeżyć swego rodzaju katharsis. Jedyne, czego nie da się z nią zrobić to zaszufladkować.
Nie spodziewałem się, że tak niepozorna fizycznie książeczka, ba, można by nawet rzec, broszura, może zawierać tak wielki ładunek emocjonalny. Aby się z niej otrząsnąć musiałem przeczytać ją jeszcze raz, następnego dnia. Minął już jakiś czas i ciągle we mnie rezonuje.
Bohaterka prowadzi monolog wewnętrzny z sobą, z otoczeniem, z nienarodzonym dzieckiem, z dogmatami, z cudem życia. Igra z przeznaczeniem, z przyszłością, z jutrem, w które to jutro, przez traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa, zupełnie nie wierzy. Roztrząsa czy owo jutro, a zatem przyszłość, zarówno jej jak i jej dziecka, powinna być efektem ślepego zdania się na wiarę, łut szczęścia czy też przemyślanej decyzji i wyboru świadomego do granic możliwości.
Dziecko traktuje jak równorzędnego partnera. Opisując mu świat robi to bez ściemy. Przedstawia go takim jak go postrzega, nie pozostawia więc miejsca na przemilczenia, iluzje czy ckliwe bajeczki. Książka uświadamia jak łatwo można człowiekowi wszczepić – w dobrej lub złej wierze, nieświadomie lub z pobudek całkiem egoistycznych – własne lęki i demony, jak łatwo można zainstalować schematy i kalki zachowań z którymi ów człowiek będzie borykał się do końca życia (a przynajmniej do momentu osiągnięcia własnej świadomości).
Książka wydaje się być apoteozą życia, ale również apoteozą zwątpienia, apoteozą prawa do zadawania pytań, apoteozą poczucia sprawstwa i odpowiedzialności, odpowiedzialności za kogoś, ale też i za siebie, apoteozą dokonywania świadomego wyboru nie poddającego się dogmatom, otoczeniu, kulturze, religii.
Uważam, że każdy powinien mieć swój osobisty egzemplarz tej książki, na wyłączność, by móc sięgać do niego w chwili słabości i zwątpienia; matki, ojcowie, synowie, córki, wnukowie, dziadkowie, szefowie, dziewczyny, kobiety, mężczyźni. Jeśli w szkołach jest wciąż godzina wychowawcza to ta książka powinna być na niej lekturą obowiązkową. Idealnie byłoby ją przeczytać nie za wcześnie (by nie przerazić) ale i nie za późno, żeby nie było „za późno”.
„List do nienarodzonego dziecka” Oriany Fallaci to książka totalna. Wsysa. Wchłania. Wciąga. Oplata. Otula. Lęgnie się w mózgu pączkując w mnogość znaczeń, interpretacji, znaków zapytania. Wibruje ekstremalnymi, pozornie wykluczającymi się stanami emocjonalnymi. Z jednej strony przepełniona intymnością, bliskością. Z drugiej - przejmująca, wstrząsająca, racjonalna aż do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-04-21
"Listy do młodego poety" to zbiór 10 listów skierowanych przez Rilkego do niejakiego Franza Kappusa (wówczas dziewiętnastolatka, studenta akademii wojskowej), który to Kappus zasłynął w zasadzie tylko i wyłącznie tym, że Rilke był mu uprzejmy odpisać, a on wpadł na pomysł by te listy opublikować (taktownie pominąwszy swoją część korespondencji).
Fizycznie tomik jest zupełnym chuderlaczkiem. Cieniutki, kościsty, niepozorny. Tyciusieńki. Łatwo ominąć go wzrokiem lub zapodziać między szpargałami. Treść przedstawia się jednak całkiem odmiennie. Rilke dotyka w swych listach tematów zacnych i ważnych. Wewnętrzna uczciwość, pokora, spokój, korzenie procesu twórczego, skarbiec dzieciństwa, poszukiwanie „głębi rzeczy”, zaufanie do twórczej, budującej przestrzeni samotności, doświadczanie ciężaru płci, obrastanie w konwencje, zadawanie pytań i cierpliwe dochodzenie do odpowiedzi, rozkosze cielesne, gromadzenie słodyczy, umiejętność wydobycia się z „wyczerpującej, gadającej i trajkoczącej wielości”, zmaganie z życiem, aktywne uczestnictwo, osadzenie w teraźniejszości, „stawanie się”, przemiana, wyciszenie, pogarda, miłość, zwątpienie, religia. Do wyboru do koloru, nic tylko czerpać garściami.
Dywagacje literaturoznawcze pozostawiam specjalistom. Jako prosty czytelnik wspomnę tylko, że lektura "Listów..." to plaster na współczesną nadprodukcję bodźców. W pamięć zapadają szczególnie treści dotyczące doświadczania smutku i samotności. Zachęca do wyciszenia, namysłu. Tekst wart dziesiątek posiadówek na kozetce...
Duńczyk mógłby pewnie klasnąć w ręce i zakrzyknąć „Hygge!”. Mnie pozostaje wyrazić opinię, że obcowanie z tak szlachetnym, rozumnym, esencjonalnym tekstem to czysta przyjemność. W dzisiejszym zabieganym, rozgdakanym świecie niektóre treści brzmią wręcz prowokacyjnie.
"Listy do młodego poety" to zbiór 10 listów skierowanych przez Rilkego do niejakiego Franza Kappusa (wówczas dziewiętnastolatka, studenta akademii wojskowej), który to Kappus zasłynął w zasadzie tylko i wyłącznie tym, że Rilke był mu uprzejmy odpisać, a on wpadł na pomysł by te listy opublikować (taktownie pominąwszy swoją część korespondencji).
Fizycznie tomik jest...
2016-01-18
Trudno tę książkę w jakikolwiek sensowny sposób skomentować.
To, że powinien przeczytać ją każdy, to truizm.
Znajomość tego rodzaju treści mogłaby uchronić wielu bezmyślnych konsumentów papki medialnej od mechanicznego ustawiania się w kolejkach "Je suis Charlie..." i nadpisywania swojej "tożsamości" (ot, choćby internetowej) flagą Francji. Być może spowodowałaby, że zadaliby oni swoim przywódcom politycznym pytanie: Czy naprawdę musiało do tego dojść?
Pozwolę zatem tylko by wybrzmiał raz jeszcze cytat: "dręczy mnie, że potrafię przewidzieć, co się stanie, ale nie mogę tego powstrzymać, że jestem członkiem najbardziej nowoczesnej, bogatej i wyrafinowanej cywilizacji na świecie, zajętej właśnie bombardowaniem najbardziej zacofanego i najbiedniejszego kraju na świecie. Dręczy mnie, że należę do najgrubszej i najbardziej sytej rasy, która w tej chwili zajmuje się dokładaniem bólu i cierpienia do ogromnego już brzemienia rozpaczy najchudszych i najbardziej głodnych na planecie. Jest w tym wszystkim coś niemoralnego, bluźnierczego, ale też głupiego."
Trudno tę książkę w jakikolwiek sensowny sposób skomentować.
To, że powinien przeczytać ją każdy, to truizm.
Znajomość tego rodzaju treści mogłaby uchronić wielu bezmyślnych konsumentów papki medialnej od mechanicznego ustawiania się w kolejkach "Je suis Charlie..." i nadpisywania swojej "tożsamości" (ot, choćby internetowej) flagą Francji. Być może spowodowałaby, że...
2016-01-26
"Nic nie zdarza się przypadkiem" to opis podróży człowieka chorego na raka. Człowieka, który w godny i wyjątkowo aktywny, jak na swój wiek, sposób próbuje nie poddać bez walki (choć wyraźnie zaznacza, że nie należy postrzegać leczenia w kategoriach wojny). Jest to podróż wielowymiarowa: w aspekcie fizycznym, ale przede wszystkim też umysłowym i duchowym.
Autor pisze: "Przedtem jeździłem w poszukiwaniu przygód i myśli, teraz szukałem lekarza, zioła, magicznej formuły, cudu, rozwiązania moich zdrowotnych problemów". Podkreśla swój szacunek do medycyny współczesnej jednak otwarcie romansuje z homeopatią, chiromancją, reiki, ajurwedą, medytacją, ucieczką w samotność. Podchodzi nawet ze swoistą sympatią do hochsztaplerów handlujących nadzieją na różnych szerokościach geograficznych. Wszak "lekarzem jest ten, kto pomaga wyzdrowieć, a nie ten, kto ma po prostu dyplom."
I tak, "pogodnie zawieszony między życiem a śmiercią", przenosi czytelnika z nowoczesnego nowojorskiego szpitala z jego agresywną, interwencjonistyczną działalnością "naprawiaczy" i "pajęczycy", wprost do starej chaty w okolicy Modeny, nad zapyziałe brzegi Gangesu, do Instytutu Astralnego w Dharamsali, w lasy tropikalne Ko Samui, ogrodu publicznego Kowloon na ćwiczenia z Falun Gong, aśramu w Kojambaturze aż po majestatyczną samotnię w Himalajach .
Jako przedstawiciel zachodniej cywilizacji przegląda się w magii Wschodu, konfrontuje wartości, filozofię zachodniego społeczeństwa "furgonetkowego" z magicznym światem ryszich, sadhu, mistyków sam stając się śiśją. Obydwa modele cywilizacyjne traktuje z właściwym sobie dystansem i sceptycyzmem.
Lektura książki stanowi doskonały pretekst do zanurzenia się w egzotyce Azji, do zatrzymania, wyciszenia, refleksji nad codzienną krzątaniną, do podjęcia próby zbudowania wewnętrznego spokoju i harmonii. Z pewnością nie należy traktować jej jako katalogu terapii mających realnie (molekularnie) pomóc osobom dotkniętym chorobą czy też prezentacji składu chemicznego lub właściwości poszczególnych specyfików czy roślin (vide jemioła ;P).
Autor w fantastyczny sposób pokazuje jak można czerpać z dwóch wydawałoby się odmiennych, choć w gruncie rzeczy tak podobnych tradycji; z pozornie przypadkowych, absurdalnych sytuacji.
Jest to książka magiczna. Oswaja ze śmiercią. Przywraca znaczenie ciszy.
"Nic nie zdarza się przypadkiem" to opis podróży człowieka chorego na raka. Człowieka, który w godny i wyjątkowo aktywny, jak na swój wiek, sposób próbuje nie poddać bez walki (choć wyraźnie zaznacza, że nie należy postrzegać leczenia w kategoriach wojny). Jest to podróż wielowymiarowa: w aspekcie fizycznym, ale przede wszystkim też umysłowym i duchowym.
Autor pisze:...
2016-07-12
2016-03-30
Melancholijna, nostalgiczna, sentymentalna podróż w czasie. Lektura raczej do niespiesznego sączenia niż łapczywego połknięcia kilkoma haustami.
Poetycka opowieść o rodzinie, nadziei, rozpaczy, samotności, wściekłości, przemianie, konfrontacji, burzeniu i budowaniu na gruzach. Przepełniona tęsknotą za czymś nieuchwytnym, czymś minionym, czymś być może nigdy nie istniejącym, ale też czymś co nie ma szans na zaistnienie, za miejscem, "którego nie ma na ziemi".
Barwna biografia rodziny Klausnerów i Mussmanów; kolekcja opowieści rodzinnych przytaszczonych do Palestyny wraz z całym bagażem traum, niechęci, lęków, niczym nie uzasadnionych aspiracji z "wspaniałej i zabójczej zarazem" Europy.
I tak poznajemy dwie babcie. Jedna z nich - na zdjęciach zawsze "wyszykowana jak okręt wojenny" - po przybyciu do Palestyny, ogarnięta obsesją "lewantyńskich epidemii", tyfusu, egzemy, infekcji, mikrobów całymi latami dręczy dziadka "bezdusznym ostrzem miecza higieny". Druga - nie wiadomo po co, raz do roku stroi się "jak carska kareta" i idzie w nieznanym kierunku. Widzimy dziadka, który "gdziekolwiek dostrzegał poniewierający się obowiązek - rodzinny, społeczny czy moralny - zaraz schylał się i brał go na własne barki. Potem natomiast jęczał i uskarżał się na swoje ciężkie brzemię". Ojca, który "wprost kipiał cytatami i aforyzmami, zawsze z radością wyjaśniał i recytował, z entuzjazmem zasypywał rozmówców w jednej chwili całym bogactwem swej wiedzy, dzielił się szczodrze skarbami erudycji". Matkę, której życie "nie spełniło żadnej z obietnic młodości", spowitą przez "mglisty woal rzewnego rozmarzenia, tajemnych wzruszeń i romantycznych udręk." Możemy posiedzieć przy herbatce u sąsiadów i ciotek; w domach kapiących od brązu, zastawionych masywnymi meblami, tłoczącymi się komodami, kredensami, pełnymi muślinowych serwetek, koronkowych firanek, haftowanych poduszek, przesyconych zapachem lizolu, naftaliny, gotowanych ryb z marchewką, przedmiotów ze srebra, porcelany i kryształu.
Większość kart książki jest oczywiście poświęcona rodzicom autora. "Oboje przybyli do Jerozolimy wprost z krajobrazów XIX-wiecznych". Tak jak w wielu tzw. dobrych domach, w szczególności w tamtych czasach, mamy tu kulturalne, ciche i niewidzialne rodzinne "piekiełko". Ojciec mimo iż ma wyrobione zdanie na każdy temat, jest "niezwykle biegły w literaturze obcej i hebrajskiej (...) sumienny, pracowity, dokładny jak linijka", jest również całkowicie zaślepiony własnymi kompleksami, niemożliwymi do zrealizowania ambicjami. Mimo niewyczerpanych pokładów erudycji i wiedzy, nie jest w stanie uchronić najbliższych przed totalną pustką emocjonalną. Matkę natomiast charakteryzuje "jadłospis introwertyczny, melancholijny, samotniczo-minorowy, zaprawiony udrękami zawiedzionej miłości osób wyalienowanych o bogatym wnętrzu, przesiąknięty jesienny woniami dekadencji i fin de siecle'u." Ojciec, chociaż jest "niestrudzonym gadułą" i jak ognia unika milczenia, nie mówi tak naprawdę o niczym ważnym, prawdziwym. Nie dostrzega powolnego oddalania się, gaśnięcia, znikania żony. Głosząc niemal maniakalnie peany na temat zależności między jednym, piątym a setnym słowem w języku hebrajskim, funduje rodzinie totalną ascezę emocjonalną. Syna zatwardziale trzyma na dystans. Nie rozmawia nawet o samobójstwie żony/matki. Autor przyznaje: "Gdybym chciał tu wyliczyć wszystko, o czym z ojcem nie rozmawialiśmy, wystarczyłoby tego na dwie książki. Ojciec wciąż pozostaje dla mnie nierozwikłaną tajemnicą." O swoim dzieciństwie pisze: "...począwszy już od trzeciego albo czwartego roku życia, jeśli nie jeszcze wcześniej, jestem monodramem. Teatrem jednego aktora. Nieustannym przedstawieniem. Samotną gwiazdą, która musi cały czas improwizować, fascynować, wzruszać, zadziwiać i bez ustanku bawić widownię. Od świtu do zmroku jestem zmuszony ciągle wybijać się na pierwszy plan."
Książka jest skąpana w bezgranicznej, namiętnej, wręcz zmysłowej miłości do książek. Można by ją jednak przekornie określić miłością bezrefleksyjną, obsesyjną, chorobliwą, tylko pozornie godną naśladowania, bowiem wydaje się, że w rzeczywistości dla każdego z członków tej rodziny, książki stanowią strawę dla fantasmagorii z przeszłości lub najzwyczajniej w świecie mniej lub bardziej świadomą ucieczkę przed traumami, bólem, samotnością.
Oprócz wątków rodzinnych Oz porusza tu szereg równie ważnych zagadnień historyczno-polityczno-socjologiczno-przyrodniczo-kulturowych. Właściwie każda z tych cząstek mogła by być kanwą oddzielnej powieści.
Dla czytelnika polskiego jednym z bardziej istotnych będzie pewnie wątek antysemityzmu. Czytamy, że "w antysemickiej Polsce pod koniec lat 20-tych Żydzi właściwie nie mieli wstępu na uniwersytety", że "Wilno znajdowało się w owych latach w rękach Polski, toteż agresywny, sadystyczny antysemityzm, który od zawsze unosił się nad tym miastem, z roku na rok stawał się coraz bardziej zajadły". Dalej pisze - dość oryginalnie, jak na treści do których przywykliśmy w Polsce, że ów tłum, motłoch, którym tak pogardzamy i za który tak się kajamy jest dokładnie taki sam w każdym kraju. "... przez cały czas najbardziej obawiano się motłochu. Tego, co może się stać między jedną władzą a drugą. Jeśliby na przykład przepędzono Polaków, a w ich miejsce przyszliby komuniści. Obawiano się, że wtedy znów pojawią się bandy Ukraińców, Białorusinów albo rozjuszony tłum Polaków, a bardziej na północ - Litwinów. To był wulkan, z którego nieustannie wypływała lawa i ciągle unosił się zapach dymu. "Po zmroku ostrzą noże", mówiło się u nas, ale nie mówiło się kto, bo mogli to być równie dobrze jedni jak i drudzy. Tłum. Tak samo jest u nas w kraju, jak się okazuje. Żydowski tłum też potrafi być potworem.
Tylko Niemców za bardzo się u nas nie obawiano. (...) w trzydziestym piątym było jeszcze u nas sporo takich, co wzdychali "oby przyszedł Hitler, u niego przynajmniej jest prawo i dyscyplina, i każdy zna swoje miejsce. To nie takie ważne, co on mówi, ważne, że on tam, w Niemczech, zaprowadza porządek jak trzeba i że motłoch się go boi. Ważne, że u Hitlera nie ma przynajmniej zamieszek ulicznych ani anarchii" - wtedy jeszcze uważano, że anarchia to dla nas najgorsza z możliwych sytuacji." Ciekawa w tym jest postać Żabotyńskiego, który ostrzegał Żydów z tej części Europy żeby jak najszybciej emigrowali z Europy, bo ze strony Niemiec zagraża im niebezpieczeństwo na nieznaną dotychczas skalę, ale twierdzili, że jest to tylko plotki antysemitów, którzy chcą się ich pozbyć.
Pisze o dojmującej tęsknocie Żydów, którzy zdążyli emigrować do Palestyny, za umiłowaną, przed-hitlerowską Europą. "Europa była dla nich zakazaną ziemią obiecaną, z jej utęsknionym krajobrazem bogatym w dzwonnice i rynki wyłożone zabytkowymi płytami z kamienia, tramwaje, mosty i kościelne wieże, zapadłe wioski, uzdrowiskowe zdroje, lasy, śniegi i pastwiska, błonia, pradawne góry (...) miejskie bulwary smagane deszczem, wysokie krzesła przy kontuarach hotelowych barów zatopionych w półmroku, skwery, na które przyjeżdżali Cyganie (...) doliny bywały wąwozami albo jarami, a w tych jarach szemrały potoki i strumienie, krynice, ruczaje i zdroje." "Słowa szałas, pastwisko i gęsiarka nęciły mnie i emocjonowały przez całe dzieciństwo. Miały w sobie zmysłowy zapach prawdziwego świata, beztroskiego, odległego od pokrytych kurzem blaszanych dachów... od wyschniętych na pieprz stoków Jerozolimy, ledwo dyszącej pod jarzmem rozżarzonego do białości lata."
Z drugiej strony niesłychanie barwnie, sugestywnie odmalowuje ówczesną Jerozolimę stanowiącą buzujący kocioł językowo-kulturowo-narodowościowy. Widzimy miasto "skwarnych chamsinów, biedy i plotkarstwa" ale również miasto "kamiennych murów i okratowanych okienek, gzymsów i ciemnych ścian, Jerozolimę milczącą, dumną i okrytą woalem, miasto etiopskie, muzułmańskie, otomańskie, miasto pielgrzymów i misjonarzy, obce i niesamowite, pełne intryg miasto krzyżowców i templariuszy, miasto greckie, ormiańskie i włoskie, anglikańskie i prawosławne, miasto klasztorne, koptyjskie, katolickie, luterańskie, szkockie, sunnickie, szyickie, sufickie i alawickie, rozbrzmiewające dźwiękami dzwonów i zawodzeniem muezinów, porośnięte bujnymi sosnami, jednocześnie straszne i pociągające w swym nieuchwytnym uroku, w gęstym labiryncie swoich mrocznych zaułków, zakazanych dla nas i rzucających nam z ciemności nienawistne spojrzenia, miasto, co kryje w sobie tajemnicę, knujące coś złego, brzemienne w nieszczęścia, miasto, którego ulicami niby mroczne cienie przesuwają się wzdłuż kamiennych murów rozmaici pielgrzymi i kapłani w czarnych habitach i czarnych kapturach oraz kobiety w czarnych sukniach i kwefach."
W Jerozolimie byli "ortodoksi, niechętni syjonizmowi komuniści oraz cała menażeria inteligencji, karierowiczów, egocentrycznych artystów, łamiących konwenanse ekscentryków (...) szemranych nihilistów, imigrantów z Niemiec, którzy nie zdołali uleczyć się ze swych niemieckich nawyków, a także wszelkiej maści anglizujących się snobów, bogatych Sefardyjczyków, ..., Jemeńczyków, Gruzinów, Kurdów, przybyszów z Maghrebu i z Salonik. Wszyscy oni byli jak najbardziej naszymi braćmi, wszyscy bez wyjątku stanowili bardzo obiecujący materiał ludzki, ale przyjdzie nam w nich jeszcze zainwestować wiele cierpliwości i wysiłku, cóż począć.
Prócz nich wszystkich byli też uchodźcy i nielegalni imigranci, ludzie uratowani z Holocaustu, ocalała reszta, niczym głownia wyciągnięta z pożogi, do których odnoszono się u nas zazwyczaj trochę z politowaniem, a trochę ze wstrętem: udręczeni nieboracy sponiewierani przez życie. Czyja to wina, że przy całej swojej mądrości siedzieli tam spokojnie i czekali na Hitlera, zamiast przyjechać tutaj póki czas? Dlaczego pozwolili się prowadzić na rzeź jak owce, zamiast zorganizować się i odpowiedzieć walką? Niechby już raz na zawsze przestali tutaj szwargotać w tym swoim żałosnym jidysz i nie opowiadali nam ciągle o wszystkim, co tam z nimi robiono, bo ani im, ani nam nie przysparza to chwały."
Było to miasto, w którym "dyplomowanych specjalistów od literatury było znacznie więcej niż studentów (...) prawie każdy był poetą, pisarzem, naukowcem albo myślicielem bądź naprawiaczem świata"; "cała Jerozolima co wieczór zasiadała pochylona nad kartką, poprawiała i skreślała, dopisywała i cyzelowała". Sporo tu Bialika, Agnona, Czernihowskiego, Klausnera, Zabotyńskiego, Czechowa, Tołstoja.
Był to również czas Dawida Ben Guriona i Menahema Begina. Czas kształtowania się państwa Izrael. Czas Cherutu, Hagany, Irgunu, wysadzenia hotelu King David, rezolucji ONZ w sprawie podziału Palestyny, wojny izraelsko-arabskiej, masakry Palestyńczyków w Dajr Jasin, "czas fedainów i działań odwetowych poprzedzających operację Kadesz", czas w którym modlitwy muezina zza nowo wytyczonej granicy brzmiały jak rozpaczliwy lament i nie dawały spać.
Radio rozbrzmiewało żarliwymi pieśniami zagrzewającymi do walki: "Nie zdobywa się skalistego szczytu, nie zostawiając mogił na stokach!". Doświadczenie Holocaustu na nic się nie zdało, a Żydzi bardzo łatwo weszli w rolę kata. "Kardynał Richelieu drzemie w każdym człowieku", nawet w żydowskich żołnierzach. "Miejsca po setkach tysięcy wysiedlonych Arabów zajęły setki tysięcy żydowskich uchodźców z krajów zachodnich. Wystrzegano się słowa wypędzenie. Rzeź wioski Dajr Jasin przypisywano "nieodpowiedzialnym elementom ekstremistycznym".
Autor przez długi czas pragnął wyrwać się z rodzinnego środowiska ludzi udręczonych, gadatliwych, targanych żądzami, trawionych przez idee.
Chciał zacząć wszystko na nowo tam, gdzie jest "rasa ludzi smagłych, krzepkich, małomównych i pragmatycznych, w niczym nie przypominająca Żydów z diaspory". Chciał raz na zawsze "odwrócić się od uczonego i rozdyskutowanego świata", z którego przyszedł. Przełomową rolę w jego życiu odegrał kibuc. Tam uzmysłowił sobie jak bardzo przez całe swoje dotychczasowe życie nasiąkał nacjonalizmem, fanatyzmem, szowinizmem. Tam przeistoczył się z chłopca w mężczyznę - "pewna wychowawczyni z kibucu wylała strumienie purpury, szkarłatu i błękitu, wysypała garście pereł przed małego wieprza, który nie wiedząc co z nimi począć, połknął je bez gryzienia", tam odnalazł swoje "centrum wszechświata", tam zrozumiał, że pochodzi "z luźnego splotu smutku i pretensjonalności, tęsknoty i komizmu, miernoty i prowincjonalnego napuszenia, sentymentalnego wychowania, dawno przebrzmiałych ideałów, tłumionych lęków, służalczości i rozpaczy. Rozpaczy cierpkiej, tej domowej. (...) z okolic, gdzie drobni blagierzy pozowali na groźnych terrorystów i heroicznych bojowników o wolność, nieszczęśliwi introligatorzy obmyślali formuły uniwersalnego zbawienia"
Melancholijna, nostalgiczna, sentymentalna podróż w czasie. Lektura raczej do niespiesznego sączenia niż łapczywego połknięcia kilkoma haustami.
Poetycka opowieść o rodzinie, nadziei, rozpaczy, samotności, wściekłości, przemianie, konfrontacji, burzeniu i budowaniu na gruzach. Przepełniona tęsknotą za czymś nieuchwytnym, czymś minionym, czymś być może nigdy nie...
Na temat twórczości van Gogha jak i Irvinga Stone'a ludzkość wygenerowała tryliony słów więc nie będę się niepotrzebnie produkował.
Powiem tylko, że "Pasja Życia" to dla mnie jedna z najważniejszych książek. Natknąłem się na nią dawno, dawno temu, przypadkiem, gdy w Gdańskim Empiku szukałem książki "na plażę". Okładka miała energetyczną zółto-niebieską oprawę graficzną. Pomyślałem: to jest to! Z plaży wróciłem spieczony na raka, ale nic to, chłonąłem ją dalej każdą komórką skóry, oczu i mózgu, zachłanny na każde słowo. Przeczytałem jednym tchem od deski do deski, dosłownie w jeden dzień. I nawet nie chodzi o twórczość van Gogha. Akurat motyw słoneczników był już tak eksploatowany, że wydawał mi się trochę oklepany a przez to irytujący. Chodzi o to, że ta książka jest po prostu genialna! Wracam do niej mniej więcej co dwa, trzy lata. Ciągle do tego samego egzemplarza. Jest to jeden z niewielu przedmiotów, który wręcz wielbię i którego pilnuję jak drogocennego diamentu w czasie każdej przeprowadzki.
"Pasję..." polecam jako lekturę obowiązkową, w szczególności jeśli ktoś wybiera się do Amsterdamu. Przechadzanie się po muzeum van Gogha po lekturze biografii Stone'a to doświadczenie wręcz metafizyczne. Kiedyś nawet wybrałem się specjalnie do Borinage. Niewiarygodne jak prawdziwie Stone oddał ducha i kolorystykę tego miejsca.
Na temat twórczości van Gogha jak i Irvinga Stone'a ludzkość wygenerowała tryliony słów więc nie będę się niepotrzebnie produkował.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPowiem tylko, że "Pasja Życia" to dla mnie jedna z najważniejszych książek. Natknąłem się na nią dawno, dawno temu, przypadkiem, gdy w Gdańskim Empiku szukałem książki "na plażę". Okładka miała energetyczną zółto-niebieską oprawę graficzną....