-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant2
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński4
Biblioteczka
2003
2001
2019-06-15
2007
2018-05-19
2017-06-06
2017-12-07
2017-11-20
2014-01-22
2006
2005
2011-05-01
1998
2014-05-19
2015-01-15
2013-09-12
Któż pilnować będzie samych strażników?
Nie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji filmowej mającej związek z tym tematem. Nie mogłam więc nie znać i nie widzieć adaptacji „Strażników” w reżyserii Zacka Snydera, którzy w 2009 roku trafili na ekrany kin. Automatycznie założyłam wówczas, że pewnie komiksowy pierwowzór jest niewiele starszy, a jedynie utrzymany w retroklimacie lat 80. Pierwszy błąd — seria ukazała się po raz pierwszy w 1986 i 1987 roku. Fakt, że w ogóle tego po niej nie widać, a jej problematyka — choć fabularnie powiązana z aktualnymi wówczas wydarzeniami i obawami — nie zestarzała się ani trochę, jest pierwszym z argumentów przemawiających za ponadczasowością (szumne słowo, ale czyż komiksy superbohaterskie nie starzeją się relatywnie szybko?) noweli graficznej autorstwa Alana Moore’a i narysowanej przez Dave’a Gibbonsa.
W świecie, gdzie pozarządowa działalność superbohaterów została zakazana, Richarda Nixona wybrano prezydentem na trzecią kadencję, a wojna nuklearna między USA a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, ginie Komediant, jeden z byłych członków rozwiązanych w 1977 roku Strażników. Policja szybko gubi trop, ale pozostający poza prawem Rorschach zaczyna podejrzewać, że wcale nie było to przypadkowe morderstwo, a część spisku mającego na celu wyeliminowanie dawnych herosów. Wkrótce jego podejrzenia zaczynają się sprawdzać, ale nikt nie ufa tym przypuszczeniom…
W tej pozornie prostej historii kryminalnej wiele elementów zasługuje na uwagę. Pierwszym, najbardziej widocznym, jest dekonstrukcja etosu superbohatera. Członkowie Strażników to w większości żadne „supermeny”, tak pod względem możliwości i zdolności, jak i moralności. Życiowi wykolejeńcy, psychopaci, pazerni na sławę czy pieniądze, złamani idealiści, borykający się z demonami przeszłości, tworzący niezdrowe relacje z bliskimi. Przywdziewanie kostiumu herosa niszczy i degeneruje, czasem stanowi drogę ucieczki od innych problemów, czasem staje się usprawiedliwieniem dla sadystycznych skłonności. Wreszcie — każe zastanowić się nad tym, jakie właściwie Zło należy unicestwić, szczególnie w świecie, gdzie ludzie nie są czarno-biali, a za przeciwników nie ma się papierowych czarnych charakterów, próbujących dla kaprysu zyskać władzę nad światem.
Przedstawiona w komiksie złożoność i niejednoznaczność ludzkich emocji to kolejny z mocnych punktów. Bohaterom bliżej tu do antybohaterów, a ich decyzje czy postępki częściej niż uznanie wzbudzą w nas grymas niechęci. Każdy z nich inaczej postrzega świat i inne zachowanie uznaje za właściwe czy opłacalne, poszczególne sytuacje obserwujemy więc w różnym świetle i pod różnym kątem. Dzięki temu zamiast często spotykanej w tego typu medium jednowątkowej i linearnej fabuły otrzymaliśmy historię pełną retrospekcji i retardacji, splecioną z kilku, pozornie niezwiązanych ze sobą nici. Jednym z ciekawszych eksperymentów jest wkomponowany szkatułkowo komiks w komiksie, a przedstawiona w nim opowieść o rozbitku, który za wszelką cenę próbuje ochronić swoją rodzinę przed piratami, wydaje się całkowicie niezwiązana z główną historią. Do czasu, aż nie spojrzymy na nią w szerszym kontekście.
Jak wspominałam na początku, na komiksach się nie znam. O ile warstwę fabularną — rozbudowaną, pełną tekstu, nie tylko dialogowego, ale i obecnego w postaci kilkustronicowych pisanych wstawek dodawanych do każdego rozdziału, stylizowanych na fragmenty książek, wywiady z gazet czy prywatną korespondencję bohaterów — mogę oceniać tą samą miarą, którą przykładam do literatury, pozostaje jeszcze druga, równorzędna płaszczyzna, graficzna. Nie użyję tu żadnych mądrych słów i nie nazwę profesjonalnie tego, co widzę. Choć w żadnym stopniu nie przeszkadza mi to w zachwycaniu się nieco surowymi rysunkami, żywymi kolorami i przemyślaną kompozycją kolejnych kadrów.
W dalszym ciągu nie planuję zostać komiksowym fanatykiem, ale do serii o „Strażnikach” wrócę z całą pewnością. Sięgnę też po planowaną serię prequeli, której pierwszy tom („Strażnicy — Początek: Gwardziści. Jedwabna zjawa”) ukazał się już na rynku. I Wam polecam to samo — nawet jeśli nie lubicie superbohaterów, nawet jeśli nigdy wcześniej nie mieliście w rękach powieści graficznej, nawet jeśli komiksy kojarzą się Wam tylko z Kaczorem Donaldem z lat dzieciństwa. Jeżeli jakiemuś tytułowi warto dać szansę mimo nieznajomości tematyki lub uprzedzeń do tej formy przekazu, to będzie to właśnie arcydzieło Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Któż pilnować będzie samych strażników?
Nie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji...
2011-10-24
2002-01-01
2006-01-01
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje równie wysoki poziom literacki co najbardziej znana książka brytyjskiego autora, okazała się równocześnie wielką niespodzianką.
Pierwszym zaskoczeniem dla każdego, kto nie zapoznał się wcześniej z żadną recenzją utworu Mitchella, będzie brak elementów fantastycznych. „Tysiąc jesieni…” to powieść historyczna osadzona na przełomie XVIII i XIX wieku w Dejimie, faktorii handlowej należącej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Punkt wymiany towarów w porcie nieopodal Nagasaki jest jedynym miejscem, w którym żyjąca w izolacji Japonia może stykać się z europejską kulturą; oczywiście nie bez obostrzeń i ograniczeń, mających na celu utrzymanie Kraju Kwitnącej Wiśni z dala od wpływów Zachodu. Przybywającym do Dejimy Holendrom nie wolno więc wwozić żadnych pism czy przedmiotów mających związek z wiarą chrześcijańską ani otwarcie uczyć się miejscowego języka ― porozumienie między nacjami zapewniają jedynie japońscy tłumacze.
Na okres pięciu lat do faktorii przypływa Jacob de Zoet, niezamożny kancelista, dla którego jest to jedyna szansa na zbicie majątku, powrót do ojczyzny, a następnie poślubienie ukochanej Anny przy aprobacie przyszłego teścia, niegodzącego się na zięcia-biedaka. Mężczyzna szybko przekonuje się, że do odniesienia sukcesu nie wystarczą ciężka praca i inteligencja; władze Dejimy to chciwi kombinatorzy i oszuści, szukający sposobności na jak najszybsze wzbogacenie się cudzym kosztem. Nie oznacza to jednak, że Mitchell szlachetnym Japończykom przeciwstawia w powieści niegodziwych Holendrów; każda naród ma swoje przywary i uprzedzenia. Rodacy de Zoeta okrutnie obchodzą się z niewolnikami, z kolei mieszkańcy Wschodu nierzadko przedkładają honor i tradycję nad logikę i dobro jednostki. Autor nie potępia ani nie wybiela nikogo ― prezentuje raczej różne punkty widzenia i wielokulturowy obraz (na arenie pojawią się także Anglicy), robi to jednak bez pogardy czy bałwochwalczego zafascynowania egzotyką.
Choć tytuł może sugerować dominację jednego bohatera, szybko się okazuje, że także to wrażenie było mylne. Na kilkaset stron przyjdzie odbiorom opuścić Jacoba, by lepiej poznać historię japońskiej akuszerki Aibagawy oraz tłumacza Ogawy. Można powiedzieć, że to relacje między tymi trzema postaciami stanowią główną oś utworu, co jednak dość oryginalne, bohaterowie więcej czasu spędzają z dala od siebie niż podczas wzajemnych interakcji. Mimo to ich więzi zdają się niezwykle silne i szczere. Największe uznanie budzi fakt, jak niewiele tu schematyczności i przewidywalności. Chociaż w pierwszych zarysach sytuacja ― fascynacja de Zoeta egzotyczną kobietą czy jego przyjaźń z łamiącym dla niego kilka zasad tłumaczem ― wydaje się wskazywać utarty szlak, jakim potoczy się fabuła, jest to niczym innym jak tylko przemyślaną grą z czytelnikiem. Zaskoczenie, miast maleć, narasta wraz z lekturą kolejnych rozdziałów. Opowiadając historię obyczajową, Mitchell udowadnia, że jest w tym prawdziwym mistrzem.
Pisarz świetnie radzi sobie nie tylko z kreacją fabuły, lecz także z sylwetkami bohaterów. Ich poczynania przez cały czas korespondują z rysem charakterologicznym, a przy tym znajdują idealny balans między tym, by zaciekawiać, a jednoczesnym zachowaniem pozoru realizmu i prawdopodobieństwa. Gdy czyta się emocjonalny epilog, trudno zaprzeczyć, że tak właśnie zachowałby się Jacob do Zoet. Jednocześnie smuci los, jaki Mitchell raz po raz gotuje swoim postaciom. Nikogo nie oszczędza, nikogo nie wyróżnia ― co jeszcze mocniej pogłębia więź między nimi a odbiorcą. Także drugi plan może poszczycić się osobnikami wyróżniającymi się z tłumu, których mimo egzotycznych mian trudno ze sobą pomylić.
Równie ważnym elementem powieści są realia świata przedstawionego. W okresie, w jakim toczy się akcja, w Japonii trwa sakoku ― polityka izolacjonizmu, umożliwiająca jedynie prowadzenie handlu w ograniczonym zakresie, ale poza tym zakazująca kontaktów z innymi nacjami. Europejczycy mogli cumować wyłącznie w porcie Dejimy, sztucznie usypanej wyspy przy mieście Nagasaki, a wzajemna styczność obu światów ograniczona była wieloma zakazami, za których złamanie najczęściej groziła kara śmierci. Opowieść Mitchella rozpoczyna się w trudnych dla Holandii czasach, gdy handel nie jest już w rozkwicie, a kontakt z ojczyzną bywa znacznie utrudniony. Wydarzenia opisywane przez pisarza, choć oczywiście w dużej mierze fikcyjne i zainspirowane jedynie prawdziwym przebiegiem wypadków[1], korespondują z ówczesnymi realiami. Widać, że cztery lata spędzone przez Brytyjczyka na pracach nad książką (oraz osiem lat pobytu w Japonii) zostały dobrze wykorzystane; autor zaskakuje dbałością nawet o najdrobniejsze szczegóły ― jak sam przyznawał w wywiadzie[2], pisanie jednego zdania potrafiło zająć mu pół poranka z uwagi na pracę badawczą, jaką musiał w tym celu wykonać.
Wyzwanie stanowił także język powieści. David Mitchell zadbał o to, by bohaterowie „Tysiąca jesieni…” nie mówili ani trudnym do zrozumienia dla współczesnych czytelników odbiciem osiemnastowiecznej mowy, ani też by nie wywoływać dysonansu zbyt nowoczesnym słownictwem czy konstrukcjami. Tym samym dał popis kolejnej wirtuozerii pióra, za którą polski odbiorca powinien być wdzięczny także tłumaczce, Justynie Gardzińskiej (autorce przekładu również „Atlasu chmur”), potrafiącej idealnie oddać niełatwy styl pisarza.
Choć realia i czasy powieści mogą wydawać się wielu czytelnikom obce i nieprzyjazne, nie wolno zapominać o tym, iż „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” traktuje przede wszystkim o ludziach. Ich motywacje i słabości niewiele się po dziś dzień zmieniły, dzięki czemu odbiorcom łatwo winno przyjść pochwycenie uniwersalnego charakteru tej historii, w której nieszczęśliwa miłość splata się z samotnością, a wyrzuty sumienia i poczucie winy konkurują z zachłannością i ambicją. Wyprawa do dalekiej, egzotycznej Dejimy urzeknie również każdego, komu bliskie są zachwyty nad stylistycznym kunsztem Davida Mitchella. Aż dziw, że ma na on na swoim koncie dopiero dwie nominacje do nagrody Bookera i ani jednej wygranej!
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje...
więcej Pokaż mimo to