-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński15
Biblioteczka
2014-11-27
2014-05-29
2014-12-06
2014-05-18
2014-10-30
2014-10-08
2014-01-22
2014-09-22
W historii literatury fantastycznej niewiele pozycji może poszczycić się równie imponującym spisem uzyskanych nominacji i wyróżnień, co ostatnia książka walijskiej autorki Jo Walton. „Wśród obcych” zdobyło Hugo i Nebulę (i na chwilę obecną jest jedną z zaledwie 23 powieści, które mogą cieszyć się obiema statuetkami), British Fantasy Award, a do tego nominowano je także do World Fantasy Award i Locusa. Wszystkie najważniejsze nagrody branżowe mamy więc odhaczone. Wiele lat dzieli Walton od pisarskiego debiutu, nie jest to nawet jej pierwszy spektakularny sukces ― także poprzednie utwory autorki zostały dostrzeżone przez krytyków. Choć publikuje regularnie od piętnastu lat, na rynku polskim pojawiła się dopiero w 2013 roku ― i miejmy nadzieję, że nie był to ostatni raz, ponieważ „Wśród obcych” okazało się jednym z największych wydawniczych zaskoczeń minionych kilkunastu miesięcy.
Główna bohaterka, piętnastoletnia Morwenna, boryka się z traumą po śmierci siostry-bliźniaczki i wypadku, na skutek którego sama została kaleką. Ucieka z rodzinnego domu i trafia pod opiekę ojca, będącego dla niej obcym człowiekiem. Lepszy już jednak ojciec-lekkoduch i jego trzy ekscentryczne siostry niż niespełna władz umysłowych matka-czarownica. W nowym domu nie przyjdzie jej jednak zabawić długo, a wkrótce po przyjeździe zostanie wysłana do angielskiej szkoły z internatem, idealnie wpisującej się w wyobrażenia placówki edukacyjnej dla dzieci pochodzących z zamożnych rodzin. Wszędzie czuje się jednak obca — jest tą wyróżniającą się, zwracającą na siebie uwagę, dziwaczką. Dziewczyną chodzącą o lasce, w brzydkich butach ortopedycznych, Walijką w Anglii, wciąż mówiącą z dziwnym akcentem, zamkniętą w sobie i przedkładająca towarzystwo książek nad integrację z koleżankami. Warto zaznaczyć, iż w oryginale tytułowi „obcy” to rzecz jasna nie „aliens”, ani nawet nie „strangers”, co po prostu „others” — i tak właśnie wśród obcych, among others, dryfuje bohaterka.
Gdyby przyrównywać „Wśród obcych” do innych popularnych powieści, znalazłaby się gdzieś w punkcie przecięcia twórczości Neila Gaimana, Jonathana Carrolla i J.K. Rowling. U Jo Walton angielski szyk i tradycja przenikają się z walijskim folklorem, a realizm przetykany jest fantastyką, ale tą bardziej ludową, sięgającą do korzeni. Motywem przewodnim są tu fairies, czyli wróżki rodem z dawnych podań i baśni. Magię przedstawioną w książce można jednak interpretować dwojako; choć protagonistka od czasu do czasu widuje to, co nadnaturalne, wyłącznie od czytelnika zależy, czy uzna te wstawki za bujną wyobraźnię nastolatki, która w ten sposób radzi sobie z problemami, czy może za faktycznie występujące zjawiska nadprzyrodzone, dostrzegane jedynie przez wtajemniczonych.
Powieść Jo Walton wpisuje się równocześnie w literaturę poświęconą dorastaniu i szukaniu własnej drogi. Nie jest to jednak w żadnym stopniu typowa lektura młodzieżowa. Wspomnijmy choćby fakt, iż niebagatelną rolę we wchodzeniu Morwenny w dorosłość odgrywa literatura. Protagonistka lubuje się w klasyce fantasy i science fiction; pasjami czytuje LeGuin, Delany’ego, Norton. „Wśród obcych” może więc pełnić rolę przewodnika dla nowych czytelników, szukających wartych uwagi tytułów, jak i sentymentalnej podróży dla bardziej obeznanych moli książkowych, którzy porównają swoje wrażenia z odczuciami bohaterki. Do wielu czytelników silnie przemówi także ukazanie literatury jako pomostu między tytułowymi obcymi — to dzięki książkom Morwenna znajduje nić porozumienia z ojcem, nawiązuje nowe znajomości podczas bibliotecznych spotkań, otwiera się na ludzi, wymianę poglądów, a do tego poznaje inne rodzaje wrażliwości niż jej własna. W konsekwencji uczy się mówić o emocjach i uczuciach, a więc lepiej poznaje także samą siebie.
W pełniejszym rozumieniu przeżyć bohaterki i poznania świata widzianego jej oczami pomaga narracja pamiętnikarska. Dziennik Morwenny pisany jest lekkim, dość prostym stylem, co sprawia, że książkę czyta się z łatwością i można rekomendować ją także tym czytelnikom, którzy jeszcze nie zjedli zębów na wysmakowanej stylistycznie fantastyce. Wadą tej formy jest dość powierzchowne spojrzenie na postacie drugoplanowe. O ile Morwennę i jej punkt widzenia odbiorca ma szansę poznać dogłębnie, o tyle w przypadku pozostałych bohaterów ograniczeni jesteśmy wyłącznie do spostrzeżeń protagonistki. Nie uprzedzajcie się jednak do narracji pierwszoosobowej, będącej plagą zbyt wielu młodzieżowych powieści. Jo Walton nie skazuje nas na opisy tego, co jadła czy w co ubrała się nastolatka, a gros jej przemyśleń koncentruje się na wrażeniach z przeczytanych lektur lub też stanowi trafne komentarze do otaczającej ją rzeczywistości.
Choć wydawnictwo Akurat, imprint znanej na rynku od wielu lat Muzy, nie jest jeszcze powszechnie wymieniane w czołówce ulubionych oficyn fanów fantastyki, mam przeczucie, że ten stan rzeczy szybko ulegnie zmianie. Obok uznanego „Wśród obcych” w zeszłym roku Akurat zafundowało nam także nowatorskiego „Marsjanina” Andy’ego Weira i pełne humoru „Czerwone koszule” Johna Scalziego. W perspektywie najbliższych miesięcy możemy zaś spodziewać się kolejnej powieści obsypanej nagrodami, laureatki Hugo, Locusa i Nebuli, „Ancillary Justice” pióra Ann Leckie. Czekam z zapartym tchem — i Wam polecam to samo. Tymczasem zaś sięgnijcie koniecznie po powieść Jo Walton. Jeśli w głębi serca jesteście molami książkowymi i poszukujecie lektury, która poruszy w Was pewną szczególną, emocjonalną strunę, to trafiliście idealnie. Nie da się bowiem nie pokochać bohaterki, dla której najcenniejszym skarbem jest literatura!
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
W historii literatury fantastycznej niewiele pozycji może poszczycić się równie imponującym spisem uzyskanych nominacji i wyróżnień, co ostatnia książka walijskiej autorki Jo Walton. „Wśród obcych” zdobyło Hugo i Nebulę (i na chwilę obecną jest jedną z zaledwie 23 powieści, które mogą cieszyć się obiema statuetkami), British Fantasy Award, a do tego nominowano je także do...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-21
2014-09-08
2014-05-16
2014-12-08
2014-05-19
2014-08-29
2014-12-30
2014-12-29
2014-06-11
2014-12-18
2014-12-13
2014-12-05
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje równie wysoki poziom literacki co najbardziej znana książka brytyjskiego autora, okazała się równocześnie wielką niespodzianką.
Pierwszym zaskoczeniem dla każdego, kto nie zapoznał się wcześniej z żadną recenzją utworu Mitchella, będzie brak elementów fantastycznych. „Tysiąc jesieni…” to powieść historyczna osadzona na przełomie XVIII i XIX wieku w Dejimie, faktorii handlowej należącej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Punkt wymiany towarów w porcie nieopodal Nagasaki jest jedynym miejscem, w którym żyjąca w izolacji Japonia może stykać się z europejską kulturą; oczywiście nie bez obostrzeń i ograniczeń, mających na celu utrzymanie Kraju Kwitnącej Wiśni z dala od wpływów Zachodu. Przybywającym do Dejimy Holendrom nie wolno więc wwozić żadnych pism czy przedmiotów mających związek z wiarą chrześcijańską ani otwarcie uczyć się miejscowego języka ― porozumienie między nacjami zapewniają jedynie japońscy tłumacze.
Na okres pięciu lat do faktorii przypływa Jacob de Zoet, niezamożny kancelista, dla którego jest to jedyna szansa na zbicie majątku, powrót do ojczyzny, a następnie poślubienie ukochanej Anny przy aprobacie przyszłego teścia, niegodzącego się na zięcia-biedaka. Mężczyzna szybko przekonuje się, że do odniesienia sukcesu nie wystarczą ciężka praca i inteligencja; władze Dejimy to chciwi kombinatorzy i oszuści, szukający sposobności na jak najszybsze wzbogacenie się cudzym kosztem. Nie oznacza to jednak, że Mitchell szlachetnym Japończykom przeciwstawia w powieści niegodziwych Holendrów; każda naród ma swoje przywary i uprzedzenia. Rodacy de Zoeta okrutnie obchodzą się z niewolnikami, z kolei mieszkańcy Wschodu nierzadko przedkładają honor i tradycję nad logikę i dobro jednostki. Autor nie potępia ani nie wybiela nikogo ― prezentuje raczej różne punkty widzenia i wielokulturowy obraz (na arenie pojawią się także Anglicy), robi to jednak bez pogardy czy bałwochwalczego zafascynowania egzotyką.
Choć tytuł może sugerować dominację jednego bohatera, szybko się okazuje, że także to wrażenie było mylne. Na kilkaset stron przyjdzie odbiorom opuścić Jacoba, by lepiej poznać historię japońskiej akuszerki Aibagawy oraz tłumacza Ogawy. Można powiedzieć, że to relacje między tymi trzema postaciami stanowią główną oś utworu, co jednak dość oryginalne, bohaterowie więcej czasu spędzają z dala od siebie niż podczas wzajemnych interakcji. Mimo to ich więzi zdają się niezwykle silne i szczere. Największe uznanie budzi fakt, jak niewiele tu schematyczności i przewidywalności. Chociaż w pierwszych zarysach sytuacja ― fascynacja de Zoeta egzotyczną kobietą czy jego przyjaźń z łamiącym dla niego kilka zasad tłumaczem ― wydaje się wskazywać utarty szlak, jakim potoczy się fabuła, jest to niczym innym jak tylko przemyślaną grą z czytelnikiem. Zaskoczenie, miast maleć, narasta wraz z lekturą kolejnych rozdziałów. Opowiadając historię obyczajową, Mitchell udowadnia, że jest w tym prawdziwym mistrzem.
Pisarz świetnie radzi sobie nie tylko z kreacją fabuły, lecz także z sylwetkami bohaterów. Ich poczynania przez cały czas korespondują z rysem charakterologicznym, a przy tym znajdują idealny balans między tym, by zaciekawiać, a jednoczesnym zachowaniem pozoru realizmu i prawdopodobieństwa. Gdy czyta się emocjonalny epilog, trudno zaprzeczyć, że tak właśnie zachowałby się Jacob do Zoet. Jednocześnie smuci los, jaki Mitchell raz po raz gotuje swoim postaciom. Nikogo nie oszczędza, nikogo nie wyróżnia ― co jeszcze mocniej pogłębia więź między nimi a odbiorcą. Także drugi plan może poszczycić się osobnikami wyróżniającymi się z tłumu, których mimo egzotycznych mian trudno ze sobą pomylić.
Równie ważnym elementem powieści są realia świata przedstawionego. W okresie, w jakim toczy się akcja, w Japonii trwa sakoku ― polityka izolacjonizmu, umożliwiająca jedynie prowadzenie handlu w ograniczonym zakresie, ale poza tym zakazująca kontaktów z innymi nacjami. Europejczycy mogli cumować wyłącznie w porcie Dejimy, sztucznie usypanej wyspy przy mieście Nagasaki, a wzajemna styczność obu światów ograniczona była wieloma zakazami, za których złamanie najczęściej groziła kara śmierci. Opowieść Mitchella rozpoczyna się w trudnych dla Holandii czasach, gdy handel nie jest już w rozkwicie, a kontakt z ojczyzną bywa znacznie utrudniony. Wydarzenia opisywane przez pisarza, choć oczywiście w dużej mierze fikcyjne i zainspirowane jedynie prawdziwym przebiegiem wypadków[1], korespondują z ówczesnymi realiami. Widać, że cztery lata spędzone przez Brytyjczyka na pracach nad książką (oraz osiem lat pobytu w Japonii) zostały dobrze wykorzystane; autor zaskakuje dbałością nawet o najdrobniejsze szczegóły ― jak sam przyznawał w wywiadzie[2], pisanie jednego zdania potrafiło zająć mu pół poranka z uwagi na pracę badawczą, jaką musiał w tym celu wykonać.
Wyzwanie stanowił także język powieści. David Mitchell zadbał o to, by bohaterowie „Tysiąca jesieni…” nie mówili ani trudnym do zrozumienia dla współczesnych czytelników odbiciem osiemnastowiecznej mowy, ani też by nie wywoływać dysonansu zbyt nowoczesnym słownictwem czy konstrukcjami. Tym samym dał popis kolejnej wirtuozerii pióra, za którą polski odbiorca powinien być wdzięczny także tłumaczce, Justynie Gardzińskiej (autorce przekładu również „Atlasu chmur”), potrafiącej idealnie oddać niełatwy styl pisarza.
Choć realia i czasy powieści mogą wydawać się wielu czytelnikom obce i nieprzyjazne, nie wolno zapominać o tym, iż „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” traktuje przede wszystkim o ludziach. Ich motywacje i słabości niewiele się po dziś dzień zmieniły, dzięki czemu odbiorcom łatwo winno przyjść pochwycenie uniwersalnego charakteru tej historii, w której nieszczęśliwa miłość splata się z samotnością, a wyrzuty sumienia i poczucie winy konkurują z zachłannością i ambicją. Wyprawa do dalekiej, egzotycznej Dejimy urzeknie również każdego, komu bliskie są zachwyty nad stylistycznym kunsztem Davida Mitchella. Aż dziw, że ma na on na swoim koncie dopiero dwie nominacje do nagrody Bookera i ani jednej wygranej!
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje...
więcej Pokaż mimo to