-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2014-01-22
2012-09-28
Rozbicie dzielnicowe to specyficzny okres w dziejach naszego państwa — czasy niepokoju, gdy działo się wiele, Piastowie zawierali i zrywali sojusze, walcząc o tron krakowski, a sąsiedzi dolewali oliwy do ognia, wspierając poszczególne księstwa i realizując przy tym własne cele. Na lekcjach historii niewiele mówi się o tym zagadnieniu, a z tematu testamentu Bolesława Krzywoustego płynnie przechodzi się do koronacji Przemysła II i panowania Władysława Łokietka. Co więc skrywają tajemnicze wieki podziału na dzielnice, co działo się przez przeszło sto pięćdziesiąt lat braku centralnej władzy na polskich ziemiach? O tym opowiada Elżbieta Cherezińska w „Koronie śniegu i krwi”.
Akcja powieści obejmuje czasy panowania Przemysła II, księcia Starszej Polski, młodzieńca odważnego i porywczego. Zanim jego skronie ozdobi królewska korona, czeka go przeszło siedemset stron nawiązywania sojuszy, uprawiania polityki, porwań i uwięzień, walki w rycerskich turniejach oraz prób spłodzenia potomka. Główny bohater nie zdominował jednak powieści, równie wiele miejsca poświęcono postaciom pozostałych dziedziców i ich małżonkom — na kartach „Korony śniegu i krwi” spotkamy między innymi Władysława Łokietka, Henryka Prawego, Leszka Czarnego czy Bolesława Wstydliwego. Czytelnikowi z pewnością pomocne będzie zacięcie historyczne i przynajmniej podstawowa wiedza o czasach piastowskich, by nie pogubił się w dynastycznych relacjach łączących poszczególnych książąt. Laikom pozostaje pilne studiowanie drzewek genealogicznych dołączonych do książki.
Obok barwnych i różnorodnych sylwetek Piastów nie brakło władców wywodzących się z innych dystancji; w losy ziem polskich ingerują Brandenburczycy i Przemyślidzi, w tle pojawiają się wzmianki o Arpadach i Folkungach. Prócz postaci historycznych w powieści występuje także kilku bohaterów fikcyjnych — są to przede wszystkim wyznawczynie dawnych wierzeń pogańskich, mające własne cele i plany dotyczące niektórych z książęcych głów. Podkreślić należy przede wszystkim fakt, iż Cherezińskiej udało się w sposób wiarygodny poprowadzić wszystkich protagonistów, nakreślić ich motywacje i różnorodne charaktery. Pozostaje przy tym dość wierna źródłom historycznym.
Elementy fantastyczne w powieści są niezwykle subtelne i zgrabnie wplecione w codzienne życie bohaterów. Korzeni magii należałoby poszukiwać w wierzeniach pogańskich bądź chrześcijańskich — innymi mocami włada Starsza Krew, innymi święta Kinga. Nie są to jednak jarmarczne sztuczki ani efektywny popis zaklęć rodem z pełnokrwistego fantasy, a jedynie nienachalne wzmianki, przydające opowieści urokliwego klimatu i tłumaczące wydarzenia, których przyczyn nie sposób dziś wskazać.
Autorka pomysłowo i spójnie wypełnia luki pozostawione przez średniowiecznych kronikarzy. Pewnie już nigdy się nie dowiemy, dlaczego zmarła księżna Lukardis i czy jej małżonek maczał w tym palce, ani też jakie było pochodzenie arcybiskupa Jakuba Świnki. Fantazja i rozsądek utrzymują doskonały balans, nie trudno więc uwierzyć w wersje wydarzeń autorstwa Cherezińskiej; warto jednak pamiętać o tym, że do czynienia mamy z beletrystyką, nie zaś opracowaniem naukowym, a o niektórych kontrowersyjnych wzmiankach lepiej doczytać w pewniejszych źródłach. Jednakże dzięki takim zabiegom historia przez cały czas trzyma w napięciu — choć przecież dobrze wiemy, jak kończy się ta opowieść. Połączenie interesującej fabuły pełnej intryg, rzeczowego stylu i współczesnego, potoczystego języka tworzy mieszankę, od lektury której nie można się oderwać.
Opasły tom kończy się szybciej, niż życzyłby sobie tego zauroczony powieścią odbiorca. Szkoda, że niekiedy wątki urywają się zbyt szybko, autorka przeskakuje do kolejnego bohatera, a gdy powraca do poprzednio opisywanego — okazuje się, że na przestrzeni dziesięciu stron upłynęło kilka miesięcy i niektóre wydarzenia znalazły swój finał same, gdy czytelnik zajmował się losami innej postaci. Czasami trudno śledzić przez to upływ czasu, bowiem dokładne daty pojawiają się dość rzadko, a pomiędzy poszczególnymi rozdziałami równie dobrze mógł minąć tydzień, jak i pół roku. Ale może za tymi narzekaniami przemawia głównie żal, iż powieść nie jest dwukrotnie obszerniejsza.
„Korona śniegu i krwi” to książka jedyna w swojej klasie. Choć nie brakuje historycznych opracowań dotyczących czasów rozbicia dzielnicowego, próżno szukać wciągających pozycji beletrystycznych poświęconych trzynastowiecznym Piastom. Mam ogromną nadzieję, że Elżbieta Cherezińska nie każe czytelnikom zbyt długo czekać na kolejną książkę utrzymaną w tym klimacie, jest to bowiem na naszym rynku nisza, jaką warto zapełniać — a dzieje Polski jako materiał powieści pełnej zwrotów akcji i nietuzinkowych postaci, podlanej odrobiną magii, sprawdzają się wyśmienicie.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Rozbicie dzielnicowe to specyficzny okres w dziejach naszego państwa — czasy niepokoju, gdy działo się wiele, Piastowie zawierali i zrywali sojusze, walcząc o tron krakowski, a sąsiedzi dolewali oliwy do ognia, wspierając poszczególne księstwa i realizując przy tym własne cele. Na lekcjach historii niewiele mówi się o tym zagadnieniu, a z tematu testamentu Bolesława...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-04-06
Andrzej Pilipiuk, zwany też w niektórych kręgach Wielkim Grafomanem, należy do najbardziej płodnych i najczęściej wznawianych polskich fantastów. Pisarz wsławił się głównie cyklem o przygodach Jakuba Wędrowycza i sześcioksięgiem „Oko Jelenia”, ale i pozostałe jego utwory trudno by było zaliczyć do mało popularnych. Co przyciąga rzesze czytelników do twórczości Pilipiuka? Rozpatrzmy to na przykładzie „Kuzynek”, pierwszego tomu trylogii o pannach Kruszewskich.
Jako pierwszą poznajemy Katarzynę – dwudziestojednoletnią agentkę CBŚ, specjalistkę od komputerów i uczestniczkę ściśle tajnego rządowego projektu. Kobieta postanawia wykorzystać bazę danych swojego pracodawcy, by odszukać Stanisławę, daleką kuzynkę, która w tajemniczy sposób zachowuje wieczną młodość od czterystu lat. Panie zaprzyjaźniają się, a niebawem los styka je z szesnastoletnią Moniką Stiepankovic, sierotą uratowaną przez polskie wojska na Bałkanach. Dziewczyna skrywa jednak przed nimi pewien sekret…
Do największych zalet powieści trzeba zaliczyć fakt, że czyta się ją jednym tchem. Nie należy jednakże nastawiać się na lekturę wysublimowaną. Fabuła jest prosta i sprowadza się do próby odszukania alchemika Michała Sędziwoja, a przy okazji uniknięcia „tych złych”, którzy uprzykrzają życie bohaterkom. Postaci zostały nakreślone wyraziście, ale jednopłaszczyznowo. O wszelkich dylematach czy rozważaniach można zapomnieć; Pilipiuk nie usiłuje podjąć jakiegokolwiek ambitniejszego tematu, nawet gdy pojawia się ku temu okazja – jak choćby problem długowieczności.
Na plus trzeba poczytywać autorowi dobrą znajomość realiów historycznych. Co rusz pojawiają się wzmianki o strojach, wystroju wnętrz czy przedmiotach codziennego użytku z minionych epok, a to pozytywnie wpływa na klimat powieści i dobrze komponuje się z obrazem Krakowa XXI wieku. Język narracji nie jest jednak w żaden sposób stylizowany czy wyszukany; wręcz przeciwnie, styl Pilipiuka cechuje prostota i zwięzłość. Dialogi brzmią naturalnie, ale również należą do tych krótkich i konkretnych.
Najbardziej irytująca nie jest jednak niezobowiązująca natura powieści, lecz element rzadko spotykany w rozrywkowej literaturze fantastycznej – wszechwiedzący narrator o określonych poglądach polityczno-społecznych, który szpikuje pozornie zwyczajne opisy wstawkami o kradnącym rządzie czy ogólnym upadku kraju i narodu. Gdyby obdarzyć takim światopoglądem którąś z bohaterek, byłoby to zabiegiem dużo bardziej zrozumiałym i w pełni akceptowalnym. Niestety, autor do szerzenia własnych idei wybrał drogę kompletnie niestrawną. Szkoda, tym bardziej, że równocześnie można liczyć ze strony Pilipiuka na dużą dawkę autoironii i potraktowanie własnej twórczości – oraz kolegów po fachu – ze zdrowym dystansem.
Podsumowując, „Kuzynki” to ten typ lektury, który umili długą podróż pociągiem, ale nie pozostawi po sobie śladu w pamięci czytelnika. Przeczytać można, zwłaszcza jeśli w ręce wpadnie komuś przepiękne wydanie w twardej oprawie, będące ozdobą każdej biblioteczki. A jako że opowiedziana historia tworzy zamkniętą całość, ci, którym powieść nie przypadnie do gustu, nie będą zmuszeni sięgać po kolejne części trylogii, by dowiedzieć się, jak kończy się przygoda Katarzyny, Stanisławy i Moniki.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Andrzej Pilipiuk, zwany też w niektórych kręgach Wielkim Grafomanem, należy do najbardziej płodnych i najczęściej wznawianych polskich fantastów. Pisarz wsławił się głównie cyklem o przygodach Jakuba Wędrowycza i sześcioksięgiem „Oko Jelenia”, ale i pozostałe jego utwory trudno by było zaliczyć do mało popularnych. Co przyciąga rzesze czytelników do twórczości Pilipiuka?...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-12
Człowiek konstruuje robota. Technika rozwija się, możliwości rosną, a ludzie, jak to mają w zwyczaju – pozostają nienasyceni, przekraczają kolejne granice tworzenia. Czy taka zabawa w Boga może skończyć się dobrze? Z licznych dzieł literackich czy filmowych doskonale wiemy, że nie. W „Robokalipsie” wydarza się dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać po kolejnej realizacji znanego tematu – bunt robotów przeradza się w zbierającą krwawe żniwo wojnę, jednak ludzkość, choć ciężko doświadczona przez nieprzyjaciela, dzielnie się broni i nie traci ducha walki, a w tle powiewa amerykańska flaga. Tego zaś, jaki będzie wynik batalii, nie musimy się nawet domyślać – autor zdradza go w prologu powieści.
Ten krok był nad wyraz ryzykowny. Rezygnacja z suspensu, wyprzedzanie faktów – nagminne w każdym rozdziale – to zabiegi niespotykane, czemu trudno się dziwić. Utrzymywanie w napięciu i niepewności czytelnika, który wie, jak dany epizod i cała historia się zakończą, nie jest proste. Danielowi H. Wilsonowi udało się sprostać temu zadaniu, a jego powieść to jedna z tych pozycji, które trudno odłożyć na bok w trakcie lektury. Choć bardzo szybko można się zorientować, że nie mamy do czynienia z literackim arcydziełem, to trudno odmówić „Robokalipsie” umiejętności trzymania odbiorcy nad kolejnymi stronicami do późnej nocy. Na tym jednak jej zalety się kończą.
Jak zauważą nawet ci, którzy nie zjedli zębów na science fiction, o walce człowieka z maszynami, będącymi dziełem ludzkich rąk, pisano i kręcono filmy po wielokroć. „Robokalipsa” nie próbuje powiedzieć w tym temacie niczego nowego, a konflikt zarysowany został bardzo powierzchownie – ot, pewien robot, targany żalem i gniewem, postanawia pokazać ludzkości, gdzie jej miejsce. Gros mieszkańców planety ginie, pozostali muszą ukrywać się na terenach odciętych od cywilizacji bądź trafiają do obozów pracy, gdzie są modyfikowani przez androidy na ich obraz i podobieństwo. Śledzimy losy kilku bohaterów, którzy dzielnie stawiają opór zbuntowanym maszynom, a że zakończenie utworu jest nam znane, nie musimy nawet kibicować postaciom w ich dążeniach. Obecności treści ważkich i skłaniających do przemyśleń – nie stwierdzono.
Obrana przez autora forma prezentowania historii z założenia brzmi ciekawie – retrospekcje, wielu narratorów i różne punkty widzenia. W praktyce wypada to blado, gdyż każdy bohater, niezależnie od tego, czy jest nastoletnią dziewczynką, komisarzem policji czy żołnierzem na froncie, wypowiada się i myśli w ten sam sposób. Styl Wilsona jest przy tym niezwykle uproszczony, pozbawiony wszelkich ozdobników, polotu i finezji. Miejsca zabrakło na szczegółowe opisy czy dogłębne analizy psychologiczne – co razi szczególnie w przypadku bohaterów ciężko doświadczonych przez wojnę. Co jakiś czas pisarz próbuje zagrać na emocjach czytelników, wzruszyć ich okrucieństwem maszyn czy honorowym postępkiem człowieka, ale próżne są jego starania, skoro odbiorca w żaden sposób nie jest z postaciami związany.
Powieść przypomina plan wydarzeń, mający posłużyć za bazę do stworzenia filmowego scenariusza – który, notabene, zdążył już powstać. Wierzę, że film w reżyserii Stevena Spielberga będzie lepszy od swego literackiego pierwowzoru; historia, jej rozmach i potencjalny dramatyzm, mają szansę do odbiorcy przemówić, jeśli tylko zostaną odpowiednio podane. Wilsonowi nie do końca się to udało. Stworzył łatwo przyswajalny bestseller, który przyrównać można jedynie do amerykańskiego hamburgera – owszem, z braku alternatywy zdarza się po niego sięgnąć, ale nie jest to najlepszy wybór, jeśli mamy większe wymagania czy oczekiwania. Tym zaś, którzy pragnąć zgłębiać temat granicy człowieczeństwa i mierzenia się ludzkości z brzemieniem tworów własnych rąk, polecam sięgnąć po klasykę – choćby po „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Philipa K. Dicka. Będzie to popołudnie lepiej spędzone od tego z „Robokalipsą”.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Człowiek konstruuje robota. Technika rozwija się, możliwości rosną, a ludzie, jak to mają w zwyczaju – pozostają nienasyceni, przekraczają kolejne granice tworzenia. Czy taka zabawa w Boga może skończyć się dobrze? Z licznych dzieł literackich czy filmowych doskonale wiemy, że nie. W „Robokalipsie” wydarza się dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać po kolejnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-12-15
W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie odpowiedniego programu tłumaczącego lub transfer wiedzy między mózgami zainteresowanych jednostek, same zaś języki różnią się między sobą w podobnym stopniu, w jakim odbiegają od siebie mowy różnych nacji na naszej planecie. Skoro więc każdy jest w stanie w krótszym bądź dłuższym czasie nauczyć się fińskiego lub swahili, nic nie stoi na przeszkodzie, by zgłębił także język napotkanych kosmitów. Tymczasem China Miéville rozumuje zupełnie inaczej.
To, co dla Ziemian jest tylko językiem, dla Gospodarzy jest Językiem, a ten lingwistyczny konstrukt nie przypomina niczego, z czym ludzkość zetknęła się kiedykolwiek wcześniej. Język, myśl i rzeczywistość są dla nich nierozerwalnie związane, stąd Ariekeni nie potrafią kłamać czy mówić o rzeczach nieistniejących. Nie dokonują rozróżnienia między langue a parole. By rozwijać i wzbogacać swoją mowę, potrzebują namacalnych porównań ― osób, które regularnie coś robią lub którym coś się przydarzyło. A choć ludzie są w stanie rozpoznawać wydawane przez obcych dźwięki i rozumieć ich komunikaty, nie mogą ich w prosty sposób odtworzyć ani syntezować. Stąd potrzeba istnienia Ambasadorów, sztucznie hodowanych dubli o identycznych ciałach i umysłach; obydwa osobniki myślą to samo, a równocześnie wypowiadają inne sylaby, tworzące jedno słowo. Spokojna, wieloletnia egzystencja Gospodarzy i ludzi zamieszkujących Ambasadorię zmienia się jednak w mgnieniu oka, gdy pojawia się EzRa ― pierwszy Ambasador, który nie składa się z klonów.
„Ambasadoria” to rzecz jasna nie tylko powieść o języku, a utwór traktujący o zderzeniu dwóch całkowicie obcych sobie kultur, próbujących w jakiś sposób nawiązać nić porozumienia i koegzystować. Zachodzące tu mechanizmy więcej mają wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami znanymi z przeszłości niż literacką fikcją. Wszechobecna polityka, bunty i zamieszki, a także bardzo czytelne przedstawienie tego, w jaki sposób drobny błąd jest w stanie doprowadzić do zagłady całej nacji sprawiają, że powieść Miéville’a można czytać niczym złożoną metaforę socjologiczną. Nie zabrakło też znanego już z innych pozycji science fiction (by wspomnieć „Mówcę umarłych” Orsona Scotta Carda) dylematu wytyczenia granicy między komunikacją a ingerencją; rolą Ambasadorów nie jest bowiem poznanie i zrozumienie Ariekenów, a jedynie porozumienie się z nimi na tyle, by umożliwić wymianę handlową, co budzi wątpliwości niektórych bohaterów.
Niewielkie zastrzeżenia podczas lektury budzą jedynie nierówne tempo akcji oraz stosunkowo mało odkrywcze zakończenie utworu. Początkowo można także odczuwać dezorientację spowodowaną wrzuceniem czytelnika na głęboką wodę oraz niechronologiczną pierwszoosobową narracją, ale zagubienia stopniowo zanika, gdy wraz z główną bohaterką Avice Benner Cho (jej inicjały nieprzypadkowo składają się na ABC) lepiej poznajemy Język i Gospodarzy. Pisarz poświęcił też sporo miejsca opisom złożonej konstrukcji świata, nie tylko planecie Ariekenów i Ambasadorii, ale również temu, co znajduje się poza nimi, czyli enigmatycznemu Nurtowi. Historia opowiadana jest językiem przystępnym, ani nie nadmiernie kunsztownym, ani zbyt prostym, by mógł do lektury zniechęcać.
China Miéville nie podąża utartymi szlakami ― on je wytycza, co udowadnia nie po raz pierwszy, by przywołać choćby równie oryginalne „Miasto i miasto”. Jednocześnie to powieść zupełnie inna od swoich poprzedniczek, może nawet najlepsza w dorobku brytyjskiego pisarza. Próbując opisać tę książkę, czytelnik szybko zorientuje się, że język jest jednak szalenie ubogim narzędziem i trudno oddać w prostych słowach bogactwo wizji autora. Może gdybyśmy mówili Językiem Ariekenów, byłoby to łatwiejszym zadaniem?
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-18
Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na przestrzeni siedemnastu lat. Choć niektóre z tekstów można było znaleźć już w „Krokach w nieznane” i „Nowej Fantastyce”, nie do przecenienia jest możliwość prześledzenia pisarskiej drogi Wattsa zaprezentowanej w pełni w „Odtrutce na optymizm”.
Szesnaście opowiadań uporządkowano chronologicznie, co pozwala zaobserwować ewolucję, jaka dokonała się zwłaszcza na polu warsztatu oraz umiejętnego puentowania krótkich form przez pisarza. Utwory końcowe wypadają dużo lepiej niż początkowe, sprawiają wrażenie dogłębniej przemyślanych i sprawniej skonstruowanych. Najjaśniejszym punktem „Odtrutki…” jest napisana w 2009 roku „Wyspa”, której tak tematyka, jak i scenografia natychmiast przywodzą na myśl rewelacyjne „Ślepowidzenie” — a opowiadanie nie jest ani trochę słabsze od uznanej powieści. Motyw przewodni stanowi kontakt z bardzo nietypową formą życia, tym samym powracają więc rozważania dotyczące inteligencji obcych, a także kwestia nadrzędności jednych zasad moralnych na innymi podczas takich nieprzewidzianych spotkań. Jako że jest to najdłuższy z tekstów, Watts miał czas na pełniejsze odmalowanie tła i dokładniejsze osadzenie bohaterów w kontekście; widać, że rozbudowane formy wychodzą mu zdecydowanie najlepiej, a „Wyspa” na tym znacznie skorzystała.
Na wyróżnienie zasługują także „Jętka jednodniówka”, „Nowina dla pogan”, „Oczy Boga” i miniatura „Hillcrest kontra Velikovsky. Siła wyższa?”. Jeśliby szukać w nich punktu wspólnego, niewątpliwie będą nim możliwości ludzkiego mózgu, którego niepoznany wciąż w pełni potencjał wyraźnie fascynuje pisarza. Częstokroć powraca temat manipulacji, inteligencji i świadomości— również w innych utworach ze zbioru — zazwyczaj w duecie z zagadnieniami dotyczącymi granic etycznego postępowania czy wolnej woli. Nie należy się jednak spodziewać po Wattsie jednoznacznych odpowiedzi czy przekonywania czytelnika do zajęcia określonego stanowiska, raczej skonfrontowania bohaterów z możliwościami złymi i jeszcze gorszymi; to jeden z elementów stanowiących o sile i jakości jego prozy.
Warto też zwrócić uwagę na nietypowe „Cosie”, znane już, choć w innym przekładzie i pod tytułem „Rzeczy”, z „Kroków w nieznane 2010”. Utwór, korzystając z zabiegów charakterystycznych dla retellingu, przedstawia historię znaną ze słynnego filmu „The Thing” w reżyserii Johna Carpentera z perspektywy obcej formy życia opanowującej ludzkie organizmy. Przemyślenia kosmity nadają opowieści głębi, nieobecnej w pierwowzorze, a jednocześnie przedstawiają go w zupełnie innym świetle, gdzie to Coś czuje się zaatakowane przez nieprzyjazny świat, do którego trafiło, a nie odwrotnie, czuje się zaszczute i zagrożone. To także jedno z opowiadań najlepszych pod względem stylistycznym.
Na tle wymienionych utworów słabiej wypada początek tomu. Opowiadania z lat 90. pozbawione są wyrazistych sylwetek bohaterów czy mocnych, zapadających w pamięć zakończeń. Znajdziemy w nich prostsze pomysły, wizje mniej pełne i o niewielkim rozmachu, nieco słabsze pióro niedoświadczonego jeszcze pisarza. Należy jednak pamiętać, że nawet w gorszej formie Watts i tak wypada lepiej od wielu innych fantastów, a dodatkowo przez cały czas pozostaje bardzo blisko nauki. Biologia, matematyka, fizyka kwantowa, astronomia — wydaje się, że każda z tych dziedzin pasjonuje autora i jest przyczynkiem do snucia fantastyczno-naukowych teorii, sprawiających wrażenie — przynajmniej z punktu widzenia laika — logicznych i wystarczająco przekonujących do zawieszenia niewiary. Przed lekturą dobrze więc nastawić się na sporą dawkę terminologii i uważne śledzenie kolejnych akapitów.
Nietrudno zauważyć, jak trafnie został zatytułowany ten zbiór; w prozie Petera Wattsa rzeczywiście trudno doszukiwać się optymistycznych brzmień, a jego wizje przyszłości — czy to bliższej, wzbogaconej zaledwie o kilka wynalazków, czy też dalszej, w której ludzkość od dawna bada przestrzeń kosmiczną — niosą ze sobą smutek, zwątpienie, nierzadko tragedię. Zarówno pierwszy kontakt z obcymi bytami, jak i badanie nieodkrytych dotąd meandrów nauki nieuchronnie prowadzą do rozczarowań, pomyłek, nawet śmierci. Ten minorowy nastrój doskonale znany jest tym, którzy sięgnęli wcześniej po trylogię o Ryfterach czy „Ślepowidzenie”; Kanadyjczyk po raz kolejny udowadnia, że najbardziej odpowiadają mu wizje przepełnione pesymizmem i melancholią. Również bohaterowie opowiadań nie odbiegają od typów postaci, do jakich Watts zdążył nas przyzwyczaić. Degeneraci, psychopaci, pedofile, osoby aspołeczne, wyzute z emocji bądź nadmiernie im ulegające — próżno szukać jednostek o pogodnych życiorysach czy udanych relacjach międzyludzkich. Takiej psychiki potrzeba jednak do przeżycia w kreowanych przez pisarza światach i warunkach, gdzie czyha na nich widmo nieuchronnej klęski.
Jeśli nie znacie jeszcze twórczości Petera Wattsa, „Odtrutka na optymizm” stanowi zgrabną syntezę charakterystycznych dla autora motywów i koncepcji, będących idealną przystawką przed sięgnięciem po dłuższe formy, w których pisarz wypada jeszcze lepiej. Nie jest to prosta i lekka fantastyka, nie ma tu światów lepszych od naszego, do jakich można by tęsknić. A jednak ten typ literatury ma w sobie coś niepokojąco pociągającego i intrygującego. Z tego też względu czytelników, którzy mieli już okazję zaznajomić się z prozą Wattsa, do lektury pewnikiem zachęcać nie trzeba.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-14
Kiedy w serii Uczta Wyobraźni pojawia się pierwsza powieść jakiegoś autora — zwłaszcza gdy jest to jednocześnie jego debiut na polskim rynku — oczekiwaniu na nią towarzyszy ciekawość i zniecierpliwienie oraz nieodmiennie to samo pytanie: z jakiego rodzaju nietypową prozą tym razem będziemy mieć do czynienia? Nieco inaczej wygląda sytuacja w przypadku pisarzy powracających, na temat których można już było wyrobić sobie opinię. Tak też jest z Luciusem Shepardem, autorem bardzo dobrego zbioru opowiadań „Smok Griaule”. W sierpniu do miłośników prozy Amerykanina trafią aż trzy mikropowieści ujęte w jednym tomie — „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”. Czy uda im się dorównać onirycznym historiom o olbrzymiej bestii? A może tym razem Shepard zaprezentuje się czytelnikom z nieco innej strony, dalekiej od baśniowej konwencji?
Wspomnianym trzem powieściom najbliżej do opowiadania „Czaszka”, najpóźniejszego utworu poświęconego Griaule’owi. Jeśli chcieć ubrać je w ramy jakiejś konwencji, jako pierwszy na myśl przychodzi realizm magiczny — w każdej z nich zaciera się granica między rzeczywistością a wytworami wyobraźni czy sennymi koszmarami. Nadprzyrodzone moce zaznaczają swoją obecność, ale nie mają śmiałości wychynąć z drugiego planu na pierwszy. Proza Sheparda zamknięta w tym tomie to utwory traktujące przede wszystkim o ludziach i ich wewnętrznych demonach, w których elementy fantastyczne służą budowaniu odpowiedniego nastroju, ale nie dominują w opowieściach. Co charakterystyczne, we wszystkich trzech historiach obecność pierwiastka nadnaturalnego zależy od postrzegania poszczególnych postaci.
„Modlitewnik amerykański” przedstawia losy Wardlina Stuarta, który po zamordowaniu przypadkowego mężczyzny i odbyciu kary więzienia poświęca się pisaniu modlitw. Początkowo w oczach wielu uchodzi za szarlatana, ale kiedy okazuje się, że kreślone jego ręką słowa mają moc sprawczą, z dnia na dzień staje się rozpoznawalnym w całych Stanach Zjednoczonych celebrytą. Historia tego nietypowego mesjasza dotyka nie tylko tematu religii czy popularności, lecz także szeroko pojętej nienawiści, przemocy czy możliwości odkupienia win.
Wydarzenia w „Luizjańskim bluesie” osnute zostały wokół nocy świętojańskiej i zbliżającego się rytuału wyboru nowej królowej. Elementy fantastyczne obecne w opowiadaniu kojarzą się z dawnymi wierzeniami, szamanizmem, a także nieco narkotycznym klimatem. Ze strony na stronę zwiększa się dawka mistycyzmu, którą autor raczy odbiorców — a jednocześnie narastają emocje i uczucia gwałtownie rozkwitające między Vidą, mieszkanką niewielkiego Grail, a Mustaine’em, przypadkowym przybyszem, postrzegającym miejscowe tradycje raczej jako niegroźne zabobony.
„Viator” jest najbardziej nieprzewidywalnym utworem w zbiorze. Zmienne tempo narracji, płynne przeskoki między snem, jawą a urojeniami, coraz trudniejsze do pojmowania fakty wychodzące na światło dzienne, a do tego akcja rozgrywająca się w niewielkiej, nieco klaustrofobicznej przestrzeni i wśród niewielu bohaterów. Po raz kolejny Lucius Shepard ukazuje trudne relacje łączące kobietę i mężczyznę, którzy spotykają się dość przypadkowo i bardzo szybko zaczynają pałać do siebie silnym uczuciem. Związki te nigdy jednak nie są proste, a skomplikowane charaktery postaci, ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, piętrzą trudności i uniemożliwiają sielską egzystencję.
Wszystkie trzy utwory kojarzą się trochę z opowiadanymi pięknym językiem gawędami, pełnymi rozbudowanych opisów i pieczołowicie odmalowywanego nastroju. Surrealizm i oniryzm łączą się w nich z prozą codziennego, nieoszczędzającego nikogo życia, w którym relacje międzyludzkie nigdy nie są łatwe, a targani silnymi emocjami bohaterowie popełniają błąd za błędem. Lektura tych mikropowieści to także pewnego rodzaju podróż po Stanach Zjednoczonych, choć nie po miejscach znanych z pierwszych stron gazet — Shepard oprowadza czytelnika po niewielkich miasteczkach, zadymionych barach czy podejrzanych spelunach, gdzie wciąż puszcza się muzykę z szaf grających.
Czy warto sięgnąć po „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”? Z pewnością tak, zwłaszcza gdy ceni się literaturę z pogranicza fantastyki i prozy obyczajowej, niejednoznaczną i okraszoną barwnym językiem. Z dotychczas wydanych w Uczcie Wyobraźni książek Luciusa Sheparda to jednak „Smok Griaule” pozostaje pozycją budzącą większy zachwyt i porywającą oryginalnością — od niej więc lepiej zacząć przygodę z twórczością amerykańskiego autora.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Kiedy w serii Uczta Wyobraźni pojawia się pierwsza powieść jakiegoś autora — zwłaszcza gdy jest to jednocześnie jego debiut na polskim rynku — oczekiwaniu na nią towarzyszy ciekawość i zniecierpliwienie oraz nieodmiennie to samo pytanie: z jakiego rodzaju nietypową prozą tym razem będziemy mieć do czynienia? Nieco inaczej wygląda sytuacja w przypadku pisarzy powracających,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-29
2013-08-22
Debiutujący na polskim rynku Lavie Tidhar zaczynał karierę pisarską jako poeta, szybko jednak przeszedł na stronę prozy i skręcił w kierunku fantastyki. Największą sławę przyniosła mu steampunkowa trylogia „The Bookman Histories”, ale to napisany w 2011 „Osama” najbardziej spodobał się krytykom, czego wyrazem były nominacje do licznych nagród literackich oraz otrzymanie World Fantasy Award. Jako że jest to przykład książki trudnej do zaszufladkowania i wpasowania w wąską niszę gatunkową, nie dziwi fakt, że trafiła do serii Uczta Wyobraźni, regularnie raczącej wiernych czytelników pozycjami odbiegającymi od tego, co w danym momencie króluje na listach bestsellerów i powiela schemat właściwy dla aktualnie modnego nurtu.
Zaczyna się jak w typowym kryminale noir, którego nie powstydziłby się Raymond Chandler — zmęczony życiem detektyw Joe przyjmuje zlecenie od tajemniczej kobiety i podejmuje próbę odszukania Mike’a Longshotta, autora niezbyt renomowanego cyklu powieści sensacyjnych o Osamie bin Ladenie. Kolejne karty wypełniają strugi deszczu, opary whisky i papierosowy dym, rozmowy w szemranych lokalach i znajomości z osobami wątpliwej reputacji. Choć pozornie sprawa nie wydaje się skrywać drugiego dna, szybko okazuje się, iż nikt nigdy nie widział autora, nawet jego wydawca, a każdy krok detektywa śledzą podejrzani mężczyźni. Dodajmy do tego fakt, iż w świecie głównego bohatera zjawisko terroryzmu nie istnieje, a powieści Longshotta, opisujące najtragiczniejsze zamachy, postrzegane są jako literatura z dolnej półki. Joe jednak coraz bardziej wnika w to nierzeczywiste uniwersum, zastanawiając się — czy to aby na pewno fikcja?
Takie zawiązanie akcji i mocne osadzenie powieści w konwencji czarnego kryminału determinuje kształt wielu elementów; postaci to w większości szablonowe figury, co szczególnie doskwiera w przypadku głównego bohatera — Joe nie tylko nie został obdarzony nazwiskiem, lecz także nie wyróżniają go żadne cechy charakterystyczne wykraczające poza zamiłowanie do używek. Również kolejne osoby, które spotyka na swojej drodze, to raczej realizacje typowych dla gatunku archetypów. Taki zabieg można częściowo uzasadnić, zwłaszcza gdy doczyta się książkę do końca, niemniej nie każdy odbiorca będzie zachwycony obcowaniem przez niespełna trzysta stron z papierowymi personami.
Dużo lepiej broni się warstwa ideologiczna. Nie popadając w przesadę, „Osamę” można ochrzcić mianem powieści na miarę naszych czasów, będącej wyrazem dręczących nas lęków i zadającej trafne, celne pytania, na które jednak trudno znaleźć odpowiedź. Z jednej strony widmo terroryzmu — przerażającego, gdy czytamy o nim na pierwszych stronach gazet, a zarazem odległego, gdy nie dotyka nas osobiście, a w swym okrucieństwie i skali wydaje się nierealne, pasujące raczej do bestsellerowych powieści sensacyjnych, jak ma to miejsce w świecie Joego. Z drugiej zaś — kwestie związane z postrzeganiem rzeczywistości, iluzorycznością odbioru zmysłowego, własną tożsamością. Nic dziwnego, iż powieść Tidhara zestawia się często z „Człowiekiem z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka, trudno bowiem nie dostrzec w dekonstrukcji świata dokonywanej przez detektywa echa wątpliwości pobrzmiewających w prozie Dicka.
Na uwagę zasługuje także z wolna zmieniający się styl pisarski. Tidhar zaczyna rzeczowo i konkretnie, często skupiając się na opisywaniu drobnych szczegółów ze świata przedstawionego, by stopniowo, niemal niezauważalnie, tę konkretyzację rozmywać, a pod koniec osiągnąć deliryczne apogeum i prowadzić narrację oddziałującą na zmysły czytelnika, koncentrującą się niekiedy na pojedynczych dźwiękach, doznaniach i przeżyciach wewnętrznych bohatera.
„Osama” to z pewnością lektura interesująca i niecodzienna, jaką warto polecić czytelnikom żądnym spotkania z prozą spoza oczywistych ram gatunkowych. W powieści Tidhara znajdą elementy czarnego kryminału, historii alternatywnej, powieści sensacyjnej i literatury faktu, wszystko to zaś połączone z wizjami z pogranicza przeplatających się rzeczywistości. Jeśli opis tej mieszanki nęci odbiorcę swoją egzotyką, niech bez zastanowienia sięga po najnowszą pozycję z serii Uczta Wyobraźni i wraz z bohaterem przeniesie się do świata, w którym terroryzm to jedynie wytwór wybujałej pisarskiej wyobraźni.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Debiutujący na polskim rynku Lavie Tidhar zaczynał karierę pisarską jako poeta, szybko jednak przeszedł na stronę prozy i skręcił w kierunku fantastyki. Największą sławę przyniosła mu steampunkowa trylogia „The Bookman Histories”, ale to napisany w 2011 „Osama” najbardziej spodobał się krytykom, czego wyrazem były nominacje do licznych nagród literackich oraz otrzymanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-02-05
Koniec ubiegłego roku z pewnością uradował miłośników zbiorów opowiadań spod szyldu fantastyki. Wydawnictwo Solaris tradycyjnie uraczyło czytelników kolejnym almanachem „Kroki w nieznane”, a także trzecim tomem „Rakietowych szlaków”. Antologiami postanowiło zakończyć ten rok także wydawnictwo Powergraph, najpierw budzącym nieco kontrowersji „Głosem Lema”, następnie zaś woluminem o niepozostawiającym wątpliwości odnośnie do swej zawartości tytule – „Science Fiction”.
Tomiszcze o pokaźnej grubości zawiera jedenaście opowiadań, jedną minipowieść oraz interesujące posłowie. Autorem tego ostatniego jest Tomasz Kołodziejczak, który w zwięzłej i przystępnej formie postanowił nakreślić istotę gatunku science fiction, zdefiniować jego cechy charakterystyczne, a także dość pobieżnie wspomnieć o jego korzeniach i ewolucji. Przywołuje znane w świecie nazwiska, nie oznacza to jednak, że polscy autorzy mają się czego wstydzić. Wręcz przeciwnie. Nie ma zaś lepszego potwierdzenia tej tezy, niż zagłębienie się w opowiadaniach z antologii.
Podkreślić trzeba przede wszystkim fakt, iż do „Science Fiction” nie trafił ani jeden słaby tekst. Poziom opowiadań waha się między ‘dobrymi’, przez ‘bardzo dobre’, po ‘świetne’. Co więcej, ich selekcja sprawia, że każdy miłośnik fantastyki naukowej powinien odnaleźć tu porcję rozrywki trafiającej w jego gust. Opowiadania różnią się bowiem stylami – od chłodnego, typowo naukowego, przez reporterski, po oniryczny czy też fantasmagoryczny. Jedni z autorów nie stronią od neologizmów i zawiłych konstrukcji składniowych, inni – stawiają na prostotę i trafne, konkretne spostrzeżenia.
Także pod względem treści czytelnik może rozkoszować się pełną gamą tematów. Dziedziny nauki, po które postanowili sięgnąć autorzy, to nie tylko dość tradycyjne matematyka, fizyka czy astronautyka. W opowiadaniach znajdziemy pełen przekrój dyscyplin, które poddano obserwacjom i opakowano w fantastyczne – acz wiarygodne – modyfikacje: antropologię i psychologię, ekonomię i medycynę, a nawet muzykę czy religię. Padają celne, nierzadko niepokojące pytania. Przyszłość zaś nigdy nie rysuje się w jasnych barwach; ludzkość w „Science Fiction” to albo zdegenerowane, upadające społeczeństwo, rasa na krawędzi zagłady albo jedynie mgliste wspomnienie wśród innych istot. Optymizmu ani nadziei na lepsze jutro w tym tomie nie znajdziemy.
Na szczególne słowa uznania zasługuje minipowieść Jacka Dukaja, stanowiąca jedną czwartą objętości całej antologii. Dukaj zdążył już przyzwyczaić swoich wiernych czytelników do skomplikowanej formy i treści, tak więc i tym razem nie będą oni rozczarowani. Tytuł „Science fiction” został dobrany idealny, utwór traktuje bowiem o fantastyce naukowej na wielu płaszczyznach; mamy tu świat niedalekiej przyszłości, czyli fantastyczną otoczkę; pisarza-autora powieści SF, przeżywającego twórczy kryzys; debatę o istocie gatunku i różnym jego postrzeganiu. Wreszcie – powieść w powieści, nietypową opowieść o inwazji Marsjan. Wszystko to ujęte w ramy zgrabnej kompozycji szkatułkowej i podlane trudnym w odbiorze stylem autora. Jeśli trzeba by wymienić jedną tylko składową tej antologii, która miałaby przesądzić o jej zakupie – to jest nią właśnie „Science fiction” Dukaja.
Wydawnictwo Powergraph wyrasta na głównego dostawcę polskiej literatury fantastycznej z wyższej półki, wyraźnie stawiając na jakość, a nie ilość publikacji. Antologia „Science Fiction” to strzał w dziesiątkę i długie godziny rozrywki najwyższej klasy, które powinna usatysfakcjonować wszystkich miłośników hard SF. Co więcej, ta pozycja to zarazem najlepszy dowód na to, że fantastyka naukowa może stanowić dobrą, wartościową literaturę, której żadne bariery gatunkowe tyczyć się nie powinny i po którą sięgnąć powinni wszyscy miłośnicy naukowego poznania i prozy intelektualnej.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Koniec ubiegłego roku z pewnością uradował miłośników zbiorów opowiadań spod szyldu fantastyki. Wydawnictwo Solaris tradycyjnie uraczyło czytelników kolejnym almanachem „Kroki w nieznane”, a także trzecim tomem „Rakietowych szlaków”. Antologiami postanowiło zakończyć ten rok także wydawnictwo Powergraph, najpierw budzącym nieco kontrowersji „Głosem Lema”, następnie zaś...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-12
Są prawdy, których nikt nie podważa. Są zasady, których nikt nie kwestionuje. Są ludzie, którzy nie zadają pytań. I tylko jeden wyjątek — Murk. Piętnastoletni chłopak nie dopuszcza do siebie możliwości, by odpowiedzią na wszystkie pytania mogło być zaledwie „Bo tak już jest”. Chce wiedzieć więcej. Chce zgłębiać, odkrywać, zaprzeczać temu, co dla innych tak oczywiste. Nie jest to jednak proste, gdy żyje się w mieście zawieszonym na stalowych linach, w powolnym tempie wspinającym się wciąż w górę i w górę. Co czeka u szczytu? Cel — tak mówią. Ale czym jest ów Cel, dlaczego miasta się pną, kto je stworzył, skąd się wzięły? Murk musi wiedzieć. Stawia więc wszystko na jedną kartę i wyrusza… w dół. By poznać przyczynę wszechrzeczy i znaleźć odpowiedzi na pytania, których inni nawet nie odważyli się zadać.
Wyprawa Murka, choć pełna zdarzeń nieoczekiwanych, nie wpisuje się w ramy przygodowej opowieści drogi z ciekawym świata młodzikiem w roli głównej. To od początku do końca powieść melancholijna, metafizyczno-filozoficzna (choć w dalszym ciągu, rzecz jasna, fantastyczno-naukowa), w której na pierwszy plan nie wysuwa się ani bohater, ani jego perypetie, a kolejne pytania. Kim jesteśmy? Skąd się wzięliśmy i dokąd zmierzamy? Czy żyjemy na najlepszym ze światów? Odpowiedzi trzeba będzie poszukać na własną rękę, bo choć w większości rozdziałów mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową z perspektywy Murka, to na gotowe wnioski płynące z ust protagonisty nie ma co liczyć.
Bohaterowie powieści nie odgrywają w „Verticalu” ważnej roli; są siłą sprawczą, narzędziem obnażającym treści, jakie autor chce ukazać, a o ich osobowościach trudno wiele powiedzieć — konstrukcja każdej postaci zasadza się na kilku charakterystycznych cechach, niezmiennych od pierwszego spotkania z czytelnikiem. Dużo bardziej istotny jest aspekt socjologiczny — Kosik przedstawia trzy społeczności, które, choć egzystują w zupełnie innych warunkach i rozwijały się w izolacji, podzielają wspólną cechę: negację prawdy. Najważniejsze jest dla nich zachowanie status quo i utrzymanie społecznego ładu za wszelką cenę, nawet jeśli oznacza to życie w kłamstwie i oparach absurdu, a także zacofaniu, bowiem postęp jest wartością napiętnowaną i zagrożeniem dla starego porządku.
„Vertical” może kojarzyć się nieco z „Wehikułem czasu” H. G. Wellsa; styl Kosika jest w zbliżony sposób surowy (acz dla współczesnego czytelnika z pewnością bardziej przystępny), podobna jest też pesymistyczna wymowa utworu i emocje, które pozostają w czytelniku po zakończeniu lektury. Także ujęcia socjologiczne i przedstawienie różnych społeczeństw może przywodzić na myśl Elojów i Morloków — nie w koncepcji charakterystyk, a raczej w pewnej subtelnej krytyce i samym fakcie, iż odbiorca od samego początku prezentować będzie postawę opozycyjną. Nawet jeśli ktoś uzna skojarzenie z Wellsem za zbyt daleko idące, jednemu z pewnością nie zaprzeczy — czuć w „Verticalu” nutę klasycznej, przygnębiającej science fiction, oraz rezonans pytań dotykających istoty naszego istnienia i ostatecznego Celu, które dręczą twórców literatury tego nurtu nie od dziś.
„Vertical” to druga powieść Rafała Kosika, która została w tym roku wznowiona przez wydawnictwo Powergraph. I jakże dobrze się stało! Jeśli jakimś cudem któregoś z czytelników nie oczarował debiutancki „Mars”, niech czym prędzej sięgnie po „Vertical” i da się pochłonąć refleksyjnemu, melancholijnemu nastrojowi oraz owiać szeregowi wątpliwości, jakie rodzi lektura. Kosik to jeden z tych nielicznych współczesnych polskich autorów, którego bez zawahania polecam wszystkim miłośnikom egzystencjalnej science fiction — i tym z gatunkiem obytym, i tym dopiero rozpoczynającym przygodę.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Są prawdy, których nikt nie podważa. Są zasady, których nikt nie kwestionuje. Są ludzie, którzy nie zadają pytań. I tylko jeden wyjątek — Murk. Piętnastoletni chłopak nie dopuszcza do siebie możliwości, by odpowiedzią na wszystkie pytania mogło być zaledwie „Bo tak już jest”. Chce wiedzieć więcej. Chce zgłębiać, odkrywać, zaprzeczać temu, co dla innych tak oczywiste. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-16
Każdy mól książkowy prędzej czy później natknie się podczas swej literackiej wędrówki na publikację, którą pokocha od pierwszego wejrzenia. Zachwyci się stylem autora, pomysłami, fabułą, przesłaniem, konstrukcją, rytmem zdań, ba, nawet każdym słowem i każdym przecinkiem. Czytając, wciąż będzie sprawdzać, ile jeszcze stron pozostało — by żałować, że przewrócenie kolejnej kartki nieuchronnie przybliża go do końca lektury. Autora ochrzci zaś mianem geniusza pióra i rozpaczliwie chwyci się wszelkich sposobności, by jak najszybciej dostać w swe ręce inne jego dzieła. Taką właśnie powieścią, powieścią-arcydziełem i powieścią-objawieniem, stał się dla mnie „Atlas chmur” Davida Mitchella. Czy może raczej: sześć opowieści Davida Mitchella skomponowanych w zbiór „Atlas chmur”?
Książka swoją konstrukcją przypomina matrioszkę. Poznajemy początki pięciu opowieści, szóstą w całości, po czym w odwrotnej kolejności możemy przeczytać zakończenia poprzednich historii. Rzecz jasna, nie są one ułożone ani dobrane przypadkowo, połączenia między nimi zarysowane zostały zarówno w sposób bezpośredni, oczywisty, jak i ten mniej dosłowny, ideowy. Nie byłoby to zjawisko samo w sobie godne szczególnej uwagi, gdyby nie mistrzowska realizacja — żonglerka pisarskimi wcieleniami w wykonaniu Davida Mitchella, któremu niestraszna jest jakakolwiek literacka forma, a swoje stylistyczne maski dopracował do perfekcji.
Przedstawione historie są wyimkami z życia bohaterów, których łączy ze sobą fakt bycia tymi w mniejszości, tymi wytykanymi, tymi w opozycji. Ich myśli wybiegają poza czasy, w jakich żyją, a ich postawy wyraźnie odznaczają się na tle tego, co społecznie najpopularniejsze. Żaden z nich nie zmieni świata, o nie. Ten biegnie swoim torem, zdawałoby się — wytyczonym już na tyle dawno, że sprzeciw jednostki nie wpływa na niego w żadnym stopniu. Oczywiście, są w stanie czemuś zapobiec, coś opóźnić, ale jedynie w mikroskali. Niektórym wystarcza to, by podjąć walkę; inni w pewnym momencie poddadzą się przekonaniu o bezsensie własnych poczynań. Wszyscy są jednak „niewygodni” — zbyt postępowi, zbyt utalentowani, zbyt prawdomówni, zbyt starzy, zbyt odstający od normy. Zbyt odmienni.
Mitchell podejmuje gamę tematów dobrze znanych, nie tylko w literaturze. Adam Ewing snuje rozważania o uciśnionych mniejszościach etnicznych i wolności jednostki ludzkiej w połowie XIX wieku; rozważa, czy dominacja białego człowieka nad Indianami, Murzynami czy Aborygenami jest w istocie słuszna i uzasadniona. Robert Frobisher, wydziedziczony kompozytor, zmaga się z własną emocjonalnością i fałszywością świata, który go otacza; musi zdecydować, czy zaprzedanie własnego talentu w imię wygodnego życia opłaca się na dłuższą metę, czy może zamiast tego lepiej żyć na krawędzi, często na bakier z prawem — ale w zgodzie z duszą artysty. Luisa Rey to z kolei klasyczny przykład bojownika dążącego do prawdy za wszelką cenę, nawet tę najwyższą, stającego samotnie przeciwko wielkim korporacjom. Odwrotny wręcz charakter prezentuje Timothy Cavendish, pragnący w istocie jedynie wygodnego życia i mający wiele grzeszków na sumieniu. Trudno jednak nie kibicować mu, gdy staje do walki z absurdem realiów, jakie społeczeństwo przewidziało dla osoby starszej.
Powyżsi bohaterowie pochodzą z minionych epok bądź żyją w czasach współczesnych czytelnikowi. Prócz nich w „Atlasie chmur” pojawiają się również postaci z przyszłości: Sonmi-451, genetycznie modyfikowana fabrykanta, która staje się symbolem frakcji walczącej z rządami korporacji w Korei XXII wieku; a także Zachariasz, prosty pasterz zamieszkujący jedną z hawajskich wysp w czasach po Upadku, gdzie cywilizacja wróciła do poziomu wczesnych osad średniowiecznych, a ludności zagrażają nieustanne najazdy wojowniczych kanibali. Wspólną ich cechą jest znajomość jedynie tego wycinka rzeczywistości, w jakim się znaleźli, i odizolowanie od jej pozostałych elementów. Sonmi chętnie poznaje, uczy się, z kolei Zachariasz pozostaje nieufny i niechętny wobec tego, co obce.
Nie warto przytaczać tu szczegółów poszczególnych fabuł — te niech czytelnik odkryje sam. Tym, co powinno przesądzać o zakupie „Atlasu chmur” albo omijaniu go szerokim łukiem, jest gotowość (bądź brak takowej) na przeżycie literackiego eksperymentu nastawionego na emocjonalny przekaz i językową ucztę. W powieści Mitchella uwagę przykuwa przede wszystkim kunszt pisarza. Stylistyczna wędrówka rozpoczyna się od wariacji na temat lekko archaicznego języka, w którym orzeczenie często trafia na koniec zdania, a podmiot stoi przed przydawką. Potrzeba chwili, by dać się zahipnotyzować specyficznej rytmice dziennika Adama Ewinga, ale jeśli czytelnik da mu szansę, szybko doceni bogactwo zastosowanych zabiegów. Następnie otrzymujemy zbiór listów Roberta Frobishera, a w nich na pierwszy plan wysuwa się wrażliwość młodego mężczyzny i ładunek emocji, jakie potrafi oddać w pełnych wirtuozerii językowej słowach wysyłanych do przyjaciela. Powieść epistolarna przechodzi w pełnokrwisty thriller, w którym narracja utrzymuje się w czasie teraźniejszym, ze zmienną perspektywą, a ten z kolei ustępuje miejsca pisanej w pierwszej osobie satyrze obyczajowej. Język tej części jest najbliższy mowie współczesnego odbiorcy, choć oczywiście trudno nie dostrzec ciętego humoru przebijającego z historii Cavendisha.
Wątek Sonmi przybrał formę wywiadu, a choć bohaterka opowiada swoją historię w sposób chronologiczny, wyraźnie widać w jej słowach szerszą perspektywę i znajomość większej ilości faktów niż wówczas, gdy wydarzenia te miały miejsce. W tej części Mitchell stworzył wiele neologizmów, zarówno w warstwie semantycznej — zamiast filmów mamy „disneje”, zamiast kawy „starbaxa” — jak i ortograficznej. Ostatnią opowieścią jest ogniskowa gawęda, w której starszy mężczyzna wspomina wydarzenia ze swojej młodości. W mowie Zachariasza udało się pisarzowi oddać zarówno ustny charakter przekazu, jak i ograniczoną wiedzę — a więc i kompetencję językową — bohatera. W tej narracji jest więc wiele uproszczeń, pojawiają się błędy składniowe czy leksykalne.
Docenić należy również ideową warstwę „Atlasu chmur”. Książka nie tylko jest zbiorem fascynujących opowieści, lecz także stawia szereg pytań o miejsce i rolę człowieka w biegu wydarzeń czy w losach wszechświata, o moc wpływania na to, co ustalone i wyrwania się ze schematu powtarzania tych samych błędów. Powieść nawiązuje w pewien sposób do koncepcji wiecznego powrotu i wędrówki dusz, ale Mitchell daleki jest od udzielania jasnych, konkretnych odpowiedzi — raczej podsuwa pewne rozważania swoich bohaterów czytelnikowi, który sam musi zdecydować, jak dane treści zechce zinterpretować i jakie wnioski wysnuć.
O powieści Davida Mitchella trudno zapomnieć po zakończeniu lektury. To książka, która wywiera wrażenie, odciska się piętnem na literackiej wrażliwości odbiorcy. Docenią ją zwłaszcza czytelnicy szczególnie celebrujący język i stylistyczny kunszt autora, a jednocześnie łaknący lektury pełnej zmiennych emocji. „Atlas chmur” to po prostu powieść kompletna, powieść o wszystkim, a to, co z niej wyniesiemy, zależy już tylko od nas samych.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Każdy mól książkowy prędzej czy później natknie się podczas swej literackiej wędrówki na publikację, którą pokocha od pierwszego wejrzenia. Zachwyci się stylem autora, pomysłami, fabułą, przesłaniem, konstrukcją, rytmem zdań, ba, nawet każdym słowem i każdym przecinkiem. Czytając, wciąż będzie sprawdzać, ile jeszcze stron pozostało — by żałować, że przewrócenie kolejnej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-03
Jeff Noon napisał „Wurta” dokładnie 20 lat temu, ale czytając tę powieść, trudno się domyślić, że od czasu jej premiery upłynęły aż dwie dekady. Utwór nie zestarzał się bowiem ani trochę — zarówno jeśli chodzi o treść, wizję, jak i język. Z okazji okrągłej rocznicy Wydawnictwo MAG postanowiło więc wznowić debiutancką książkę angielskiego pisarza, dodatkowo uzupełnioną o trzy premierowe w Polsce opowiadania. Całość ukazała się pod szyldem serii Uczta Wyobraźni, przygotujcie się więc na nietypowe doznania.
Fabuła powieści jest iście sensacyjna i w swych założeniach na dobrą sprawę daleka od oryginalnej — główny bohater próbuje odszukać siostrę, którą utracił podczas jednej z wizyt w narkotycznym świecie zwanym Wurtem. Skryba wraz z grupą nietypowych, acz oddanych znajomych podejmuje kolejne kroki mające zbliżyć go do celu; przede wszystkim musi odnaleźć rzadkie piórko żółtego koloru, pozwalające powrócić mu do odpowiedniego podświata. Plan nie przebiega, rzecz jasna, zgodnie z jego oczekiwaniami, a poczynania bohaterów komplikować będą kolejne sploty okoliczności. Taka węzłowa budowa w połączeniu z wątkiem ratowania bliskiej osoby może przywodzić na myśl typowy film akcji czy grę komputerowa — Noonowi udało się jednak przełamać leżącą u podstaw schematyczność dzięki umiejętnej kreacji świata przedstawionego i solipsystycznej narracji.
Rzeczywistość otaczająca bohaterów — Manchester bliskiej przyszłości — opisywana jest wyrywkowo, bez wdawania się w szczegóły; to sprawiający wrażenie anarchistycznego i dystopijnego konstrukt, w którym elementy science fiction (jak robotyka) współegzystują z istotami fantastycznymi pokroju widmoludzi. Tytułowy Wurt to świat porównywalny z naszym światem snów; tak jak my śniąc, najczęściej aż do przebudzenia nie zdajemy sobie sprawy z faktu, że to nie jawa, tak bohaterowie wędrujący po Wurcie sądzą, że wszystko, co ich spotyka, dzieje sie naprawdę. Różnica jest jedna — u Noona elementy obu płaszczyzn potrafią przenikać się wzajemnie i realnie na siebie oddziaływać.
Wydarzenia śledzimy z perspektywy Skryby, a dzięki zastosowaniu pierwszoosobowej narracji wiedza i postrzeganie czytelnika zrównane zostają z wiedzą i postrzeganiem bohatera. Zabieg ten sprawia, że zaciera się granica między tym, co rzeczywiste a tym, co należy do Wurta. Wizję narkotycznych piórek przyporządkowanych odpowiednim scenariuszom, miejscom czy postaciom można przyrównać do koncepcji halucynogennej substancji Chew-Z z „Trzech stygmatów Palmera Eldricha” Philipa K. Dicka. „Wurt” budzi tez luźne skojarzenia z „Trojką” Stepana Chapmana, choć wydaje się od niej nieco łatwiejszy w odbiorze i interpretacji, a nawet z „Alicją w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, choćby za sprawą tajemniczej postaci Kota Gracza przywodzącej na myśl mówiącego zagadkami Kota z Cheshire. A to nie jedyne nawiązania, jakie wypatrzy uważny czytelnik.
Powieść Noona to wyjątkowo smakowity kąsek dla lubiących literackie eksperymenty i ceniących serię Uczta Wyobraźni za nietypową stylistykę i niesztampowe podejście nawet do pozornie prostego schematu fabularnego. Dodajmy do tego odpowiadający treści język, nieco narkotyczny, uzupełniony o pobudzające wyobraźnię neologizmy, a otrzymamy utwór warty ekskluzywnego wznowienia. Po zakończeniu lektury pozostaje jedynie ogromny żal, że nie zanosi się na wznowienie „Pyłków” ani wydanie „Automated Alice” oraz „Nymphomation”, czyli innych utworów osadzonych w tym fascynującym świecie.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Jeff Noon napisał „Wurta” dokładnie 20 lat temu, ale czytając tę powieść, trudno się domyślić, że od czasu jej premiery upłynęły aż dwie dekady. Utwór nie zestarzał się bowiem ani trochę — zarówno jeśli chodzi o treść, wizję, jak i język. Z okazji okrągłej rocznicy Wydawnictwo MAG postanowiło więc wznowić debiutancką książkę angielskiego pisarza, dodatkowo uzupełnioną o...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-05-03
Gdy myśli się o połączeniu stylistyki baśniowej, poetyckiego stylu i fantastyki niesztampowej, do głowy przyjść może tylko jedno nazwisko – Catherynne M. Valente. Amerykańska pisarka jest dobrze znana miłośnikom serii Uczta Wyobraźni, w której wpierw ukazały się dwa tomy „Opowieści sieroty”, często porównywanych do „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, a następnie oniryczny „Palimpsest”. Teraz do tego szacownego grona dołącza „Nieśmiertelny”, u podstaw którego stoi wykorzystanie motywów z rosyjskiego folkloru.
Maria Moriewna nie jest zwyczajną dziewczyną – dostrzega bowiem rzeczy, o jakich nie śniło się przeciętnemu mieszkańcowi Piotrogrodu. Obserwuje, jak ptaki przemieniają się w mężczyzn, a następnie zostają mężami jej sióstr. Bierze udział w zebraniu domowików, opiekuńczych duchów domu, przyjaźni się z leszym, wiłą i rusałką, poluje na żar-ptaki, odwiedza ją Baba Jaga. Wreszcie – daje się uwieść Kościejowi Nieśmiertelnemu, najbardziej znanemu czarnemu charakterowi z rosyjskich klechd i legend.
Historia Marii i Kościeja w wykonaniu Valente nie jest jednak typową baśnią, w której bohaterów dzielimy na dobrych i złych, a fabuła zmierza do przewidywalnego zakończenia. Protagoniści to postaci niejednoznaczne, pozbawione konkretnych etykietek. Maria po wielokroć buntuje się – przeciw zasadom panującym w domu, przeciw porządkowi społecznemu, przeciw temu, co rzekomo jej pisane. Skomplikowane są relacje bohaterki z Kościejem, hipnotyzuje ich wzajemne przyciąganie się i odpychanie, naprzemienne podporządkowywanie sobie. Ta trudna miłość, w której nie brakuje udręki, słabości i błędów, a także aspektu cielesnego, nie jest obrazem, do jakiego przyzwyczaiły nas legendy i podania.
Tło opowieści o Marii Moriewnie – opowieści uniwersalnej, odpowiedniej dla dowolnej scenografii – stanowi w „Nieśmiertelnym” przechodząca przemiany ustrojowe Rosja. Baba Jaga jest tu Przewodniczącą, domowiki tworzą Komitet i zwracają się do siebie per „Towarzyszu”, a symbolem kolejnych zmian u władzy są Piotrogród i ulica Grochowa, przemianowane później na Leningrad i ulicę Dzierżyńskiego. Jeśli powieści można cokolwiek zarzucić, to ciut marginalną rolę historii, która często spychana jest jedynie do roli ozdobnika. Od prawdziwej wojny o wielokroć ważniejsza jest ta, jaką toczą ze sobą Car Życia i Car Śmierci.
Trudno mieć jednak cokolwiek za złe Valente, gdy wsiąka się w ten przepełniony magią świat i daje się porwać jedynej w swojej rodzaju narracji. Łatwo odgadnąć, że amerykańska autorka jest także poetką – zdania, które tka z niezwykłą lekkością, pełne są plastycznych metafor, obrazowych porównań i lirycznego nastroju. Snuta opowieść pachnie surowym rosyjskim klimatem; chwilami przywodzi na myśl pisarstwo Bułhakowa, u którego realizm magiczny przeplata się z ponurą rzeczywistością, chwilami zaś – Andersena, zwłaszcza gdy Valente powtarza ten sam motyw po wielokroć, co jest manierą właściwą baśniom. To oczywiście skojarzenia dość odległe, bowiem amerykańska pisarka wypracowała własny, unikalny styl, trudny do pomylenia z czyimkolwiek innym.
„Nieśmiertelny” roztacza magię już od pierwszych stron. Jego baśniowość urzeka, a brak schematyczności oraz zabawa konwencją stanowią o tym, że mamy do czynienia z kolejną perełką godną serii Uczta Wyobraźni. Catherynne M. Valente należy zaś do grupy tych nielicznych powieściopisarzy, których pokochać można po raptem kilku zdaniach, a nim czytelnik się obejrzy – książka kończy się i odbiorcom pozostaje jedynie tęskne wyczekiwanie na następny utwór autorki.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Gdy myśli się o połączeniu stylistyki baśniowej, poetyckiego stylu i fantastyki niesztampowej, do głowy przyjść może tylko jedno nazwisko – Catherynne M. Valente. Amerykańska pisarka jest dobrze znana miłośnikom serii Uczta Wyobraźni, w której wpierw ukazały się dwa tomy „Opowieści sieroty”, często porównywanych do „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, a następnie oniryczny...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-12-04
Polskie zrywy niepodległościowe okresu zaborów nie są tematem, który podejmuje się chętnie. Z lekcji historii pamiętamy głównie nieudolne dowództwo, kiepską organizację i braki w wyposażeniu armii, zaś z literatury – dramaty Mickiewicza i Słowackiego czy powstałe trzy dekady później powieści-rzeki Żeromskiego i Orzeszkowej, które, choć trudno odmawiać im wielkości czy ważności, nie spotkają się z zainteresowaniem wielu dzisiejszych czytelników. Długo nikt ze współczesnych autorów nie próbował mierzyć się z tym tematem, ująć go w formie przystępnej dla młodego Polaka. Na szczęście – do czasu. Oto bowiem w zgrabnym mariażu powieści historycznej i fantastycznej swoją wizję powstania styczniowego kreśli Andrzej W. Sawicki – i robi to w sposób nad wyraz udany.
Początkowo w „Nadziei czerwonej jak śnieg” opowieść biegnie tym samym torem, co w źródłach historycznych. Szybko okazuje się jednak, iż za klęski polskich bojowników, w równym stopniu co niewielki zapas amunicji albo zardzewiałe karabiny, odpowiada obecność w armii carskiej oborotena, czyli osobnika skażonego mutatio – innymi słowy, kontrolowaną przez danego delikwenta mocą nadprzyrodzoną, będącą w stanie przeważyć o zwycięstwie bądź porażce w potyczce. Dla Tymczasowego Rządu Narodowego staje się jasne, iż najlepiej pokonać wroga jego własną bronią – naczelnik Warszawy Stefan Bobrowski wysyła więc na front kapitana Jana Jemiołę, którego celem jest uformowanie niewielkiego oddziału złożonego z oborotenów. Nie będzie jednak łatwo ani odnaleźć odmieńców, zazwyczaj zaszczutych ze względu na budzący przerażenie miejscowych charakter mocy, ani tym bardziej przekonać ich do współpracy.
Choć wątek osób skażonych mutatio natychmiast przywodzi na myśl zdolności bohaterów komiksu X-Men czy takich seriali, jak Heroes albo The 4400, w polskiej myśli literackiej jest jeszcze niewyeksploatowany. Sawicki zgrabnie zapełnia tę niszę, wpierw opowiadaniem „Grabarz i ogrodniczka”, a następnie niniejszą powieścią. Książkowi oboroteni władają mocami, które zarówno ciekawie i efektywnie się prezentują, jak i odgrywają ważną rolę w fabule i nie odnosi się wrażenia, iż znalazły się w utworze przypadkiem. Co więcej, charakter tych nadprzyrodzonych umiejętności współgra z osobowościami osób, które nimi dysponują. Sami oboroteni to prawdziwe indywidualności, silne i charyzmatyczne postaci, nieskore podporządkować się komukolwiek. Nietrudno przychodzi czytelnikowi kibicowanie im w ich dążeniach.
Wśród bohaterów wyróżnić należy przede wszystkim wspomnianego już kapitana Jemiołę oraz stojącego po przeciwnej stronie barykady Teofila Pustowójtowa, carskiego szpiega i oborotena o wyjątkowo silnej mocy. Pustowójtow to postać kreowana z najwyższą pieczołowitością, zmagająca się z resentymentami tak do Polaków, jak i Rosjan, walcząca z wyrzutami sumienia, poczuciem obowiązku i uczuciami patriotycznymi. Jego dramatyczny życiorys oraz targające nim wątpliwości to jeden z najlepszych wątków powieści. Szkoda tylko, że im bliżej końca, tym bardziej ta postać zyskuje na przewidywalności.
Fabułę trudno nazwać idealną. Sam koncept jest naprawdę dobry – pieczołowicie opisywane działania powstańcze, trzymające w napięciu potyczki wojsk polskich i rosyjskich, wymykające się spod kontroli moce, a wszystko to okraszone rozmyślaniami Jemioły czy Pustowójtowa. Na całości ciąży jednak położenie zbytniego nacisku w dalszej części powieści na perypetie miłosne nieszczęśliwie zakochanych odmieńców, co nie pasuje do pozostałych elementów fabuły. Paradoksalnie, zauważają to sami bohaterowie, bądź co bądź na ich barkach spoczywają losy uciśnionego narodu, autor jednak brnie w ten ślepy zaułek i raz po raz opisuje powłóczyste spojrzenia panien budzących zainteresowanie nie tych kawalerów, których powinny. Wątki te wprowadzają do treści pewną lekkość, ale sprawia ona wrażenie zbytecznej między opisami okrucieństwa carskich żołnierzy czy surowych warunków, w jakich przyszło bronić się Polakom.
Także w zakresie narracji Sawicki pokusił się o zabieg nie do końca przemyślany. Większą część powieści cechuje narracja trzecioosobowa, prowadzona z punktu widzenia różnych postaci. Przeplata się ona z fragmentami pisanymi w pierwszej osobie, narratorem jest wówczas kapitan Jemioła. Trudno stwierdzić, dlaczego autor zdecydował się na taki krok. Można by oczekiwać, iż styl będzie zmieniał się w zależności od tego, czy wypowiada się narrator wszechwiedzący, czy Jemioła, nic takiego nie ma jednak miejsca i myśli kapitana przedstawiane są za pomocą tych samych środków wyrazów, co pozostałe fragmenty powieści. Pomysł sam w sobie nie był więc chybiony, ale wykonanie – zawiodło.
Styl autora jest lekki i dość prosty, łatwy w odbiorze dla współczesnego czytelnika. Widać, iż Sawicki solidnie przygotował się do procesu twórczego, obrazowo przedstawia bitwy i oblężenia, konne pościgi, władanie XIX-wieczną bronią czy sposób dowodzenia oddziałami. Całość ubarwia odpowiednią terminologią, ale język narracji czy dialogów bliski jest mowie współczesnej, z wyjątkiem niezwykle skąpych fragmentów w jidysz czy gwarze chłopskiej. Niekoniecznie trzeba traktować to jak wadę – nie można się jednak nastawiać na dzieło niesłychanie wyszukane i ambitne, porażające językowym pietyzmem. Ale już na solidną porcję rozrywki – jak najbardziej.
„Nadzieja czerwona jak śnieg” to powieść godna uwagi każdego miłośnika historii, którego nie przechodzą dreszcze na myśl o wstawkach fantastycznych. Także ci, którzy z upodobaniem zwykli śledzić filmy, seriale czy komiksy o bohaterach dysponujących niezwykłymi mocami, powinni poczuć się usatysfakcjonowani lekturą. Lojalnie ostrzegam jednak – zwłaszcza że próżno szukać o tym informacji na stronie wydawcy – iż powieść zapowiada się na pierwszy tom dłuższej serii, której objętość trudno odgadnąć. Zakończenie pozostaje otwarte, a dalsze losy bohaterów – nieznane, liczę więc na to, że Andrzej W. Sawicki uraczy nas prędko kontynuacją i kolejnymi przygodami dzielnych oborotenów, walczących o wolność polskiego narodu.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Polskie zrywy niepodległościowe okresu zaborów nie są tematem, który podejmuje się chętnie. Z lekcji historii pamiętamy głównie nieudolne dowództwo, kiepską organizację i braki w wyposażeniu armii, zaś z literatury – dramaty Mickiewicza i Słowackiego czy powstałe trzy dekady później powieści-rzeki Żeromskiego i Orzeszkowej, które, choć trudno odmawiać im wielkości czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-21
Trudno przejść obojętnie obok półki, na której dumnie prezentuje się „Reamde”, najnowsza powieść Neala Stephensona. Pokaźnych rozmiarów, ponad tysiącstronicowy tom z jadowicie zieloną obwolutą natychmiast przyciąga uwagę. Ani tytuł, ani skromna grafika na okładce nie podsuwają żadnych wskazówek co do natury zawartości, a jedynie podsycają ciekawość. Przyszły czytelnik musi jednakże pamiętać o pewnym drobnym szczególe – etykieta „fantastyka” widniejąca w wielu księgarniach nad wspomnianą półką nie do końca do tej pozycji pasuje.
Włożenie „Reamde” do odpowiedniej szuflady niewątpliwie nastręcza nielichego problemu. Na stronie wydawcy powieść wylądowała w sekcji „fantasy”, z którą nie ma absolutnie nic wspólnego. Akcja książki została bowiem umiejscowiona w rzeczywistości bardzo zbliżonej do naszej, różniącej się od tego, co znamy z codziennego życia, li tylko w jednym aspekcie – my wciąż gramy w World of Warcraft, zaś bohaterowie Stephensona w jego następcę, T’Rain, czyli produkcję typu MMO, oferującą za pośrednictwem internetu możliwość wspólnej zabawy milionom graczy z całego świata. Czy to wystarcza, by uznać „Reamde” za reprezentanta nurtu science fiction? Niekoniecznie.
Tak naprawdę omawianemu tomiszczu najbliżej do klasycznego thrillera – fabułę powieści stanowi rozbudowana intryga sensacyjna, w którą wplątana zostaje rosyjska mafia, chińscy hakerzy, tajni agenci i islamscy terroryści. Czytelnikowi serwowane są kolejne porwania, ucieczki, pościgi, nielegalne przekradanie się przez granice, strzelaniny i próby przechytrzenia organizacji o przeciwnych dążeniach. W tyglu wydarzeń lądują przypadkowi bohaterowie – Richard Forthrast, twórca T’Rainu, oraz jego siostrzenica Zula, która na skutek pechowego zbiegu okoliczności znalazła się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Intryga kreowana jest na całkowicie prawdopodobną i nie należy spodziewać się jakichkolwiek elementów o fantastycznym rodowodzie wkomponowanych w poczynania postaci.
Rozpoczynając lekturę powieści, można oczekiwać, że ważną rolę odgrywać w niej będzie wspomniana produkcja MMO. Koncepcja T’Rainu nakreślona została dość wyczerpująco i szczegółowo, dzięki czemu nawet osoby nieobeznane z tego typu grami nie powinny mieć problemów ze zrozumieniem mechanizmów rozgrywki. Niestety, płonne są nadzieje tych, którzy liczą na rozwinięcie wątków i problematyki związanej z elektroniczną rozrywką – znaczenie T’Rainu jest tak naprawdę marginalne, a jego rolę równie dobrze spełniałoby losowe MMO, jakie znamy z ekranów naszych komputerów. Innowacyjna na wielu płaszczyznach koncepcja gry nie została dostatecznie wykorzystana, a w trakcie lektury często można odnieść wrażenie, że autor z czasem po prostu o niej zapominał albo też nie wiedział, jak lepiej wpleść ją do swojego dzieła.
Choć akcja biegnie wartko do przodu, a przeszło tysiąc stron powieści pochłonąć można błyskawicznie – nie da się ukryć, iż Stephenson pisze potoczyście, z dużą swobodą, często też zmienia obrany punkt widzenia, by nie znużyć czytelnika perypetiami jednej postaci – wiele brakuje jej do miana arcydzieła. Przede wszystkim autorowi nie udaje się utrzymywać napięcia, a choć odbiorca dwoiłby się i troił – raczej nie przejmie się losami bohaterów, zwłaszcza że pisarz nie ma tendencji do szczególnego ich doświadczania. Nie warto też liczyć na zwalające z nóg zwroty akcji i zaskoczenia – to, co dziwi poszczególne postaci, czytelnikowi zostaje zdradzone z wyprzedzeniem. Problemem jest także fakt, iż powieść za wszelką cenę unika zagłębienia się w jakiś ważki temat. Pojawiają się w niej choćby kwestie cyberataku, ekonomii w grach sieciowych czy terroryzmu, ale zostają zaledwie zarysowane gdzieś w tle i szybko się o nich zapomina.
Mimo powyższych wad należy jednak podkreślić, że „Reamde” czyta się naprawdę dobrze i z zadowoleniem przerzuca kolejne strony. Nie należy jedynie spodziewać się powieści przełomowej w swoim nurcie ani nadmiernie rozwiniętego wątku związanego z sieciową rozgrywką i T’Rainem. Tym, co do książki przyciąga najbardziej, jest lekkość w posługiwaniu się piórem przez Neala Stephensona oraz ciekawa intryga, która nie dłuży się przez setki stron, a jej kolejne elementy zgrabnie łączą się ze sobą.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Trudno przejść obojętnie obok półki, na której dumnie prezentuje się „Reamde”, najnowsza powieść Neala Stephensona. Pokaźnych rozmiarów, ponad tysiącstronicowy tom z jadowicie zieloną obwolutą natychmiast przyciąga uwagę. Ani tytuł, ani skromna grafika na okładce nie podsuwają żadnych wskazówek co do natury zawartości, a jedynie podsycają ciekawość. Przyszły czytelnik musi...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-20
Paolo Bacigalupi znany był do tej pory wśród polskich czytelników jako autor zbioru opowiadań „Pompa numer sześć” i powieści „Nakręcana dziewczyna” wydanych razem w jednym z tomów serii Uczta Wyobraźni. W tym roku na rynek trafiły „Zatopione Miasta” — jak się okazuje, książka skierowana do zupełnie innego odbiorcy, epatująca brutalnością, niezwykle emocjonalna i wpisująca się w dość modny ostatnio nurt dystopijnej fantastyki dla starszej młodzieży.
Śledzimy poczynania Mahlii i Mouse’a, dwójki nastolatków z niewielkiej wioski. Ona jest butnym wyrzutkiem pozbawionym prawej dłoni, on wrażliwym samotnikiem, który niegdyś ocalił jej życie. Marzą o lepszym losie, ale nie mają możliwości, by o niego zawalczyć — nie w zniszczonym, zdegenerowanym świecie, gdzie większość ludzi żyje w skrajnej nędzy i myśli tylko o przetrwaniu, a zwalczające się frakcje partyzanckich ugrupowań są gotowe zamienić w piekło dolę każdego, kto nieopatrznie stanie na ich drodze. W Zatopionych Miastach upadły nie tylko wytwory cywilizacji, ale przede wszystkim człowieczeństwo.
Warstwa emocjonalna powieści jest niesłychanie przejmująca, a Bacigalupi nie szczędzi czytelnikom opisów na wskroś naturalistycznych, ukazujących koszmar wojny. Żołnierze zabijają dzieci lub siłą wcielają je do armii, członkowie antagonistycznych ugrupowań torturują złapanych w niewolę, a bestia będąca mieszanką genów ludzkich i zwierzęcych rozdziera hordy wrogów na strzępy. Niesprawiedliwość i przemoc, których doświadczają raz po raz bohaterowie, bezsilność i udręka, które odczuwają — to najlepiej zrealizowany element utworu, przesądzający o tym, że warto się z tą lekturą zapoznać. Wysuwa się on na pierwszy plan, próbując tuszować inne komponenty, pozostawiające nieco do życzenia.
Fabuła „Zatopionych Miast” jest liniowa i jednowątkowa, a zarazem niezbyt oryginalna — bohaterowie poruszają się z jednego punktu do drugiego, czasem rozdzielają, by potem znów połączyć siły. Pełnowartościowych wątków pobocznych niestety zabrakło. Podobnie wygląda kwestia postaci — autor poświęcił całą uwagę Mahlii i Mouse’owi, ledwo nadgryzł rozterki Toola, wspomnianej bestii o zmodyfikowanym kodzie genetycznym, zaś o motywacjach pozostałych osób występujących na kartach powieści można zapomnieć. Szczególnie razi to w przypadku dowódców armii, którzy wydają się okrutni nie z konkretnego powodu, ale po to, by ułatwić pisarzowi poruszenie czytelnika ich bezlitosnym zachowaniem.
Brakuje także lepiej zarysowanego tła całego konfliktu między frakcjami oraz genezy powstania Zatopionych Miast. Możliwe, że w tym przypadku winę ponosi wydawca, książka jest bowiem drugim tomem cyklu „Ship Breaker”, a część pierwsza ukazać ma się dopiero w przyszłym roku. Niezależnie od przyczyny, powierzchownie nakreślona scenografia psuje odbiór, przynajmniej tym czytelnikom, którzy po Bacigalupim oczekiwali ciut więcej niż wartkiej akcji i poruszającej problematyki.
Dystopijne wizje zdają się być aktualnie niezwykle modne w młodzieżowej fantastyce, a przez to trudno uniknąć powtarzania pewnych schematów. Młodzi bohaterowie jako najwrażliwsze i niezdeprawowane jednostki w postapokaliptycznych realiach; przyjaźń w świecie, w którym ludzkie odruchy i humanitarne wartości nie mają już racji bytu; silniejsi i lepiej uzbrojeni sprawujący absolutną kontrolę nad życiem słabszych — to wszystko już dobrze znamy. „Zatopione miasta” cierpią trochę na syndrom „Igrzysk śmierci”, ale na szczęście, mimo wszystkich wymienionych wyżej mankamentów, proza Bacigalupiego wciąż stoi o kilka pisarskich klas wyżej od przereklamowanej trylogii Suzanne Collins. Amerykanin posługuje się językiem prostym, ale nie prostackim, a co najważniejsze — udało mu się uniknąć ckliwości i patosu. W jego wykonaniu temat dzieci siłą wciągniętych w wir wojny jest boleśnie prawdziwy i głęboko przejmujący. W ogólnym rozrachunku warto dać powieści szansę, ale lepiej nie windować swoich oczekiwań.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Paolo Bacigalupi znany był do tej pory wśród polskich czytelników jako autor zbioru opowiadań „Pompa numer sześć” i powieści „Nakręcana dziewczyna” wydanych razem w jednym z tomów serii Uczta Wyobraźni. W tym roku na rynek trafiły „Zatopione Miasta” — jak się okazuje, książka skierowana do zupełnie innego odbiorcy, epatująca brutalnością, niezwykle emocjonalna i wpisująca...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-13
Proza Dana Simmonsa słynie z intertekstualności — „Hyperion” nawiązuje do twórczości Johna Keatsa i „Opowieści kanterberyjskich” Geoffreya Chaucera, „Wydrążony człowiek” odwołuje się do wiersza T.S. Eliota „Wydrążeni ludzie”, „Muza ognia” przywołuje niektóre z dramatów Shakespeare’a. Przykłady można mnożyć. Nie inaczej jest z „Droodem”; świeżo wydana w Polsce powieść amerykańskiego pisarza to wariacja na temat ostatnich pięciu lat życia Charlesa Dickensa i genezy „Tajemnicy Edwina Drooda” — utworu słynącego z nierozwiązanej po dziś dzień zagadki kryminalnej, niedokończonego z uwagi na przedwczesną śmierć twórcy.
Akcja „Drooda” rozpoczyna się 9 czerwca 1865 roku, w dniu wypadku kolejowego pod Staplehurst. Charles Dickens wychodzi z wydarzenia bez szwanku, udziela pomocy rannym i, co dla dalszego przebiegu powieści najważniejsze, poznaje tytułowego Drooda. Ta tajemnicza persona nie tylko odegra niezwykle ważną rolę w dalszym życiu pisarza, lecz także — a może: przede wszystkim — wpłynie na losy Williama Wilkiego Collinsa, przyjaciela Dickensa, autora licznych powieści i sztuk teatralnych, którego Simmons umieścił w roli pierwszoosobowego narratora. Collins próbuje dociec prawdy, odkryć, kto kryje się pod czarnym płaszczem i wysokim cylindrem. Od zaciekawienia do obsesji wiedzie jednakże dość krótka droga.
To właśnie oczyma Wilkiego poznajemy postać Charlesa. Przyjaciel, a zarazem rywal po piórze jest w stanie zaprezentować czytelnikowi takiego Dickensa, jakiego nie poznałby żaden biograf. „Pan Niezrównany” (jak go nazywają) to człowiek niezwykle utalentowany i świadomy swoich zdolności, perfekcjonista, pracoholik, ale i nieznoszący sprzeciwu tyran i egocentryk. Z kolei Collins jawi się momentami jako najwierniejszy z przyjaciół, by po chwili przedzierzgnąć się w zakompleksionego zazdrośnika i donosiciela. Wzajemne stosunki obu literatów, ukazanie łączącej ich specyficznej więzi — z jednej strony mentora i ucznia, z drugiej konkurentów, z trzeciej osób ze sobą spowinowaconych — pozwoliły na zaprezentowanie pełnych, wielowymiarowych sylwetek postaci. I choć odbiorca cały czas ma w pamięci fakt, że czyta beletrystykę, nie zaś literaturę faktu, bardzo łatwo uwierzyć iluzji Simmonsa i wszystkie wydarzenia przedstawione na kartach książki przyjąć za prawdę.
Aczkolwiek rzeczoną prawdę nie jest z tekstu łatwo wyłuskać. Collins-narrator to nie tylko uznany pisarz, ale także starzejący się człowiek cierpiący na podagrę, uzależniony od zażywania laudanum i opium. Co w jego dzienniku stanowi fakty, co fantazje, a co złudzenia? Dość trudno to od siebie oddzielić. Czy Charles Dickens kłamie? Czy Drood istnieje naprawdę? Kto jest mordercą, kto ofiarą, a kto jedynie wytworem strudzonego umysłu? Na te pytania nie ma oczywistych odpowiedzi, nie tylko w trakcie lektury, lecz także po jej zakończeniu. Owa niepewność i iluzoryczność to jedne z najmocniejszych punktów powieści.
Innym autem „Drooda” jest naturalistyczne oddanie realiów XIX-wiecznego Londynu, ukazanie nie tylko życia ówczesnych pisarzy-celebrytów, ale i najciemniejszych zaułków miasta, najbrudniejszych uliczek i najbardziej plugawych zakątków, w które zapuszczają się jedynie zdesperowani palacze opium. Nastrój grozy łączy się z obrazem pełnym wstrętu, cuchnącym i odpychającym. Simmons oddaje to wszystko językiem jakże bliskim temu, jakim posługiwali się prawdziwi Charles i Wilkie; „Drood” jest bowiem powieścią dickensowską nie tylko pod względem tematyki, ale i formy — niespieszne prowadzenie akcji, liczne i dokładne opisy, ocena współczesnych pisarzowi zjawisk społecznych, narrator świadomy obecności czytelnika. To wszystko dobrze znają fani „Olivera Twista” czy „Klubu Pickwicka” i to wszystko odnajdą u amerykańskiego autora.
Na spotkanie z Simmonsem warto udać się odpowiednio przygotowanym, jest to bowiem jeden z tych pisarzy, którzy wiele dają, ale równie wiele wymagają. Nie oznacza to, że uprzednią lekturę obowiązkową stanowią obszerne biografie i kompletne bibliografie Dickensa i Collinsa; im jednak odbiorca więcej wie, tym lepiej, dlatego też warto mieć pojęcie o twórczości obu panów czy o łączącej ich relacji. Przede wszystkim zaś należy zapoznać się z „Tajemnicą Edwina Drooda” — Simmons zdradza fabułę tego utworu i ustami bohaterów proponuje własne warianty zakończenia, a jedynie czytelnik pierwowzoru będzie w stanie skonfrontować je z rozdziałami skreślonymi ręką Dickensa. Szkoda by było także przegapić liczne nawiązania do kreacji postaci, czyli nie tylko tytułowego Drooda, lecz także Jaspera, Durdlesa, Deputy’ego czy Księżniczki Pykawki.
„Drood” jest utworem nietypowym. Wymyka się schematom i gatunkowym szufladkom. Choć można wyróżnić w nim elementy literatury grozy, prozy historycznej, biografii, kryminału, powieści psychologicznej czy fantastyki z pogranicza new weird, żadne z tych określeń nie oddaje w pełni natury tej książki. Podobnie trudne może być sprecyzowanie jej tematyki; traktuje ona rzecz jasna o Dickensie i Collinsie, o literackich inspiracjach i wysiłku tworzenia, o mesmeryzmie, hipnozie, halucynacjach i uzależnieniach, wreszcie — o ludzkiej naturze, ale takie hasłowe stwierdzenia to zdecydowane spłycenie treści „Drooda”. Nie ma to jednak większego znaczenia, jaką etykietę przypniemy do tego opasłego tomu; istotny jest jedynie fakt, iż „Drood” to lektura ze wszech miar fascynująca, przytłaczająca swym nastrojem, zaskakująca i trzymająca w napięciu. Powieść Simmonsa z całą pewnością przemówi do miłośników Charlesa Dickensa i prozy XIX-wiecznej, ale powinna zainteresować także tych, którzy gustują po prostu w rewelacyjnie napisanych i wyjątkowych utworach.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Proza Dana Simmonsa słynie z intertekstualności — „Hyperion” nawiązuje do twórczości Johna Keatsa i „Opowieści kanterberyjskich” Geoffreya Chaucera, „Wydrążony człowiek” odwołuje się do wiersza T.S. Eliota „Wydrążeni ludzie”, „Muza ognia” przywołuje niektóre z dramatów Shakespeare’a. Przykłady można mnożyć. Nie inaczej jest z „Droodem”; świeżo wydana w Polsce powieść...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-09-07
2012-09-04
Andrzej Pilipiuk potrafi wykreować bohaterów, których łatwo polubić. Dla tęskniących za dalszymi przygodami Stanisławy, Katarzyny i Moniki, bohaterek powieści „Kuzynki”, mam dwie wiadomości; dobra jest taka, że nieśmiertelna alchemiczka, wampirzyca błękitnej krwi i była agentka Centralnego Biura Śledczego powracają w kolejnej odsłonie cyklu, „Księżniczce”. A zła? Cóż, nie da się ukryć, że drugi tom prezentuje niestety dużo gorszą jakość od swojego poprzednika.
Główną osią fabularną jest polowanie młodego Węgra na krakowskiego wampira — nikogo nie zaskoczy fakt, że chodzi o dobrze nam znaną Monikę Stiepankovic. Łowca nie działa sam, wkrótce przyłącza się do niego bardziej doświadczony konfrater, księżniczce nie będzie więc łatwo się wymknąć. Problemy ma także alchemik Michał Sędziwój, bowiem ściga go Bractwo Drugiej Drogi, pragnące wyłudzić sekret tworzenia kamienia filozoficznego. W perypetie postaci wmiesza się także kilka drugo- i trzecioplanowych osobistości, w tym policyjny duet, nachalni urzędnicy czy nawet pewna wiekowa mumia.
Niestety, główna linia fabularna rozwija się wolno i żmudnie, bohaterki wykonują codzienne czynności, a autor rozwodzi się nad opisem kolejnych godzin lekcyjnych w szkole Moniki. Trudno powiedzieć, co ma na celu kilkukrotne powtarzanie czytelnikowi, iż księżniczka tak bardzo różni się od swoich rówieśniczek i stawianie przeciętnych uczennic liceum w wyraźnie negatywnym świetle — jakby największą ludzką przywarą była nieznajomość greki, łaciny i jazdy konnej. O ile w przypadku wampirzycy wątek z czasem rozwija się i zmierza ku dynamicznemu zwieńczeniu, trudno powiedzieć to samo o losach Stanisławy i Katarzyny. Rolą tej pierwszej jest w powieści pędzenie bimbru, tej drugiej zaś — okazyjne wymachiwanie nieważną już legitymacją CBŚ. Brak pomysłu na poprowadzenie tych dwóch interesujących postaci to największa bolączka książki.
Trudno także nie odnieść wrażenia, iż wiele fragmentów powieści napisanych zostało wyłącznie po to, by autor mógł coś wyśmiać bądź skrytykować. Nie są to wstawki istotne dla fabuły, nie ujawniają nowego oblicza postaci — brzmią raczej jak fragmenty satyrycznych felietonów pastwiących się nad biurokracją, szkolnictwem czy niemożnością produkcji alkoholu w domowym zaciszu. A gdy w kolejnych rozdziałach pojawia się ich po prostu zbyt wiele, a liczne tyrady wydają się wciśnięte na siłę, zaczyna to męczyć i denerwować.
Styl autora jest dokładnie taki, jak zawsze — lekki, czasem dowcipny, prosty i łatwo przyswajalny nawet w niesprzyjających warunkach czytelniczych. Od czasu do czasu pisarz wplata fragmenty naszpikowane ciekawostkami, czy to dotyczącymi historii, czy biologii, czy metalurgii. Jeśli chcecie wiedzieć, jak wykuć bułat, jak zmajstrować wyrzutnię kołków osikowych, jak uwarzyć nalewkę z pigwy albo jak przebudzić mumię egipską, docenicie wiedzę, którą Pilipiuk dzieli się na kartach powieści.
Szkoda, że „Księżniczka” okazała się mniej udana od „Kuzynek”; jak na książkę stawiającą wyłącznie na prostą rozrywkę, za dużo w niej nudy i taniego moralizatorstwa, a za mało dynamiki, niespodziewanych zwrotów akcji i ciekawych poczynań bohaterów. Czy warto po nią sięgnąć? Tylko z jednego powodu — by zachować ciągłość serii i zabrać się za lekturę „Dziedziczek”, które sprawiają wrażenie pozycji lepszej i bardziej dopracowanej.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Andrzej Pilipiuk potrafi wykreować bohaterów, których łatwo polubić. Dla tęskniących za dalszymi przygodami Stanisławy, Katarzyny i Moniki, bohaterek powieści „Kuzynki”, mam dwie wiadomości; dobra jest taka, że nieśmiertelna alchemiczka, wampirzyca błękitnej krwi i była agentka Centralnego Biura Śledczego powracają w kolejnej odsłonie cyklu, „Księżniczce”. A zła? Cóż, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje równie wysoki poziom literacki co najbardziej znana książka brytyjskiego autora, okazała się równocześnie wielką niespodzianką.
Pierwszym zaskoczeniem dla każdego, kto nie zapoznał się wcześniej z żadną recenzją utworu Mitchella, będzie brak elementów fantastycznych. „Tysiąc jesieni…” to powieść historyczna osadzona na przełomie XVIII i XIX wieku w Dejimie, faktorii handlowej należącej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Punkt wymiany towarów w porcie nieopodal Nagasaki jest jedynym miejscem, w którym żyjąca w izolacji Japonia może stykać się z europejską kulturą; oczywiście nie bez obostrzeń i ograniczeń, mających na celu utrzymanie Kraju Kwitnącej Wiśni z dala od wpływów Zachodu. Przybywającym do Dejimy Holendrom nie wolno więc wwozić żadnych pism czy przedmiotów mających związek z wiarą chrześcijańską ani otwarcie uczyć się miejscowego języka ― porozumienie między nacjami zapewniają jedynie japońscy tłumacze.
Na okres pięciu lat do faktorii przypływa Jacob de Zoet, niezamożny kancelista, dla którego jest to jedyna szansa na zbicie majątku, powrót do ojczyzny, a następnie poślubienie ukochanej Anny przy aprobacie przyszłego teścia, niegodzącego się na zięcia-biedaka. Mężczyzna szybko przekonuje się, że do odniesienia sukcesu nie wystarczą ciężka praca i inteligencja; władze Dejimy to chciwi kombinatorzy i oszuści, szukający sposobności na jak najszybsze wzbogacenie się cudzym kosztem. Nie oznacza to jednak, że Mitchell szlachetnym Japończykom przeciwstawia w powieści niegodziwych Holendrów; każda naród ma swoje przywary i uprzedzenia. Rodacy de Zoeta okrutnie obchodzą się z niewolnikami, z kolei mieszkańcy Wschodu nierzadko przedkładają honor i tradycję nad logikę i dobro jednostki. Autor nie potępia ani nie wybiela nikogo ― prezentuje raczej różne punkty widzenia i wielokulturowy obraz (na arenie pojawią się także Anglicy), robi to jednak bez pogardy czy bałwochwalczego zafascynowania egzotyką.
Choć tytuł może sugerować dominację jednego bohatera, szybko się okazuje, że także to wrażenie było mylne. Na kilkaset stron przyjdzie odbiorom opuścić Jacoba, by lepiej poznać historię japońskiej akuszerki Aibagawy oraz tłumacza Ogawy. Można powiedzieć, że to relacje między tymi trzema postaciami stanowią główną oś utworu, co jednak dość oryginalne, bohaterowie więcej czasu spędzają z dala od siebie niż podczas wzajemnych interakcji. Mimo to ich więzi zdają się niezwykle silne i szczere. Największe uznanie budzi fakt, jak niewiele tu schematyczności i przewidywalności. Chociaż w pierwszych zarysach sytuacja ― fascynacja de Zoeta egzotyczną kobietą czy jego przyjaźń z łamiącym dla niego kilka zasad tłumaczem ― wydaje się wskazywać utarty szlak, jakim potoczy się fabuła, jest to niczym innym jak tylko przemyślaną grą z czytelnikiem. Zaskoczenie, miast maleć, narasta wraz z lekturą kolejnych rozdziałów. Opowiadając historię obyczajową, Mitchell udowadnia, że jest w tym prawdziwym mistrzem.
Pisarz świetnie radzi sobie nie tylko z kreacją fabuły, lecz także z sylwetkami bohaterów. Ich poczynania przez cały czas korespondują z rysem charakterologicznym, a przy tym znajdują idealny balans między tym, by zaciekawiać, a jednoczesnym zachowaniem pozoru realizmu i prawdopodobieństwa. Gdy czyta się emocjonalny epilog, trudno zaprzeczyć, że tak właśnie zachowałby się Jacob do Zoet. Jednocześnie smuci los, jaki Mitchell raz po raz gotuje swoim postaciom. Nikogo nie oszczędza, nikogo nie wyróżnia ― co jeszcze mocniej pogłębia więź między nimi a odbiorcą. Także drugi plan może poszczycić się osobnikami wyróżniającymi się z tłumu, których mimo egzotycznych mian trudno ze sobą pomylić.
Równie ważnym elementem powieści są realia świata przedstawionego. W okresie, w jakim toczy się akcja, w Japonii trwa sakoku ― polityka izolacjonizmu, umożliwiająca jedynie prowadzenie handlu w ograniczonym zakresie, ale poza tym zakazująca kontaktów z innymi nacjami. Europejczycy mogli cumować wyłącznie w porcie Dejimy, sztucznie usypanej wyspy przy mieście Nagasaki, a wzajemna styczność obu światów ograniczona była wieloma zakazami, za których złamanie najczęściej groziła kara śmierci. Opowieść Mitchella rozpoczyna się w trudnych dla Holandii czasach, gdy handel nie jest już w rozkwicie, a kontakt z ojczyzną bywa znacznie utrudniony. Wydarzenia opisywane przez pisarza, choć oczywiście w dużej mierze fikcyjne i zainspirowane jedynie prawdziwym przebiegiem wypadków[1], korespondują z ówczesnymi realiami. Widać, że cztery lata spędzone przez Brytyjczyka na pracach nad książką (oraz osiem lat pobytu w Japonii) zostały dobrze wykorzystane; autor zaskakuje dbałością nawet o najdrobniejsze szczegóły ― jak sam przyznawał w wywiadzie[2], pisanie jednego zdania potrafiło zająć mu pół poranka z uwagi na pracę badawczą, jaką musiał w tym celu wykonać.
Wyzwanie stanowił także język powieści. David Mitchell zadbał o to, by bohaterowie „Tysiąca jesieni…” nie mówili ani trudnym do zrozumienia dla współczesnych czytelników odbiciem osiemnastowiecznej mowy, ani też by nie wywoływać dysonansu zbyt nowoczesnym słownictwem czy konstrukcjami. Tym samym dał popis kolejnej wirtuozerii pióra, za którą polski odbiorca powinien być wdzięczny także tłumaczce, Justynie Gardzińskiej (autorce przekładu również „Atlasu chmur”), potrafiącej idealnie oddać niełatwy styl pisarza.
Choć realia i czasy powieści mogą wydawać się wielu czytelnikom obce i nieprzyjazne, nie wolno zapominać o tym, iż „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” traktuje przede wszystkim o ludziach. Ich motywacje i słabości niewiele się po dziś dzień zmieniły, dzięki czemu odbiorcom łatwo winno przyjść pochwycenie uniwersalnego charakteru tej historii, w której nieszczęśliwa miłość splata się z samotnością, a wyrzuty sumienia i poczucie winy konkurują z zachłannością i ambicją. Wyprawa do dalekiej, egzotycznej Dejimy urzeknie również każdego, komu bliskie są zachwyty nad stylistycznym kunsztem Davida Mitchella. Aż dziw, że ma na on na swoim koncie dopiero dwie nominacje do nagrody Bookera i ani jednej wygranej!
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje...
więcej Pokaż mimo to