Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Młot K.J. Parker
Ocena 6,7
Recenzja Grecka tragedia w wydaniu fantasy

„Młot” to już druga powieść K.J. Parkera na polskim rynku opublikowana przez wydawnictwo MAG. Miejmy nadzieję, że równocześnie nie jest to ostatnia książka z bogatego dorobku ukrywającego się pod pseudonimem autora bądź autorki; druga publikacja utrzymuje bowiem wysoki poziom, którym...

Okładka książki Roboty i Imperium Isaac Asimov
Ocena 7,6
Recenzja Robot ex machina

Ostatni tom tetralogii o robotach dzieli od pierwszego trzydzieści jeden lat. Różnica między nimi widoczna jest zarówno w stylu Asimova, teraz bardziej rozbudowanym i opisowym, jak i ― przede wszystkim ― w treści. W przypadku „Robotów i Imperium” nie mamy już do czynienia z wysuniętym...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

W historii literatury fantastycznej niewiele pozycji może poszczycić się równie imponującym spisem uzyskanych nominacji i wyróżnień, co ostatnia książka walijskiej autorki Jo Walton. „Wśród obcych” zdobyło Hugo i Nebulę (i na chwilę obecną jest jedną z zaledwie 23 powieści, które mogą cieszyć się obiema statuetkami), British Fantasy Award, a do tego nominowano je także do World Fantasy Award i Locusa. Wszystkie najważniejsze nagrody branżowe mamy więc odhaczone. Wiele lat dzieli Walton od pisarskiego debiutu, nie jest to nawet jej pierwszy spektakularny sukces ― także poprzednie utwory autorki zostały dostrzeżone przez krytyków. Choć publikuje regularnie od piętnastu lat, na rynku polskim pojawiła się dopiero w 2013 roku ― i miejmy nadzieję, że nie był to ostatni raz, ponieważ „Wśród obcych” okazało się jednym z największych wydawniczych zaskoczeń minionych kilkunastu miesięcy.

Główna bohaterka, piętnastoletnia Morwenna, boryka się z traumą po śmierci siostry-bliźniaczki i wypadku, na skutek którego sama została kaleką. Ucieka z rodzinnego domu i trafia pod opiekę ojca, będącego dla niej obcym człowiekiem. Lepszy już jednak ojciec-lekkoduch i jego trzy ekscentryczne siostry niż niespełna władz umysłowych matka-czarownica. W nowym domu nie przyjdzie jej jednak zabawić długo, a wkrótce po przyjeździe zostanie wysłana do angielskiej szkoły z internatem, idealnie wpisującej się w wyobrażenia placówki edukacyjnej dla dzieci pochodzących z zamożnych rodzin. Wszędzie czuje się jednak obca — jest tą wyróżniającą się, zwracającą na siebie uwagę, dziwaczką. Dziewczyną chodzącą o lasce, w brzydkich butach ortopedycznych, Walijką w Anglii, wciąż mówiącą z dziwnym akcentem, zamkniętą w sobie i przedkładająca towarzystwo książek nad integrację z koleżankami. Warto zaznaczyć, iż w oryginale tytułowi „obcy” to rzecz jasna nie „aliens”, ani nawet nie „strangers”, co po prostu „others” — i tak właśnie wśród obcych, among others, dryfuje bohaterka.

Gdyby przyrównywać „Wśród obcych” do innych popularnych powieści, znalazłaby się gdzieś w punkcie przecięcia twórczości Neila Gaimana, Jonathana Carrolla i J.K. Rowling. U Jo Walton angielski szyk i tradycja przenikają się z walijskim folklorem, a realizm przetykany jest fantastyką, ale tą bardziej ludową, sięgającą do korzeni. Motywem przewodnim są tu fairies, czyli wróżki rodem z dawnych podań i baśni. Magię przedstawioną w książce można jednak interpretować dwojako; choć protagonistka od czasu do czasu widuje to, co nadnaturalne, wyłącznie od czytelnika zależy, czy uzna te wstawki za bujną wyobraźnię nastolatki, która w ten sposób radzi sobie z problemami, czy może za faktycznie występujące zjawiska nadprzyrodzone, dostrzegane jedynie przez wtajemniczonych.

Powieść Jo Walton wpisuje się równocześnie w literaturę poświęconą dorastaniu i szukaniu własnej drogi. Nie jest to jednak w żadnym stopniu typowa lektura młodzieżowa. Wspomnijmy choćby fakt, iż niebagatelną rolę we wchodzeniu Morwenny w dorosłość odgrywa literatura. Protagonistka lubuje się w klasyce fantasy i science fiction; pasjami czytuje LeGuin, Delany’ego, Norton. „Wśród obcych” może więc pełnić rolę przewodnika dla nowych czytelników, szukających wartych uwagi tytułów, jak i sentymentalnej podróży dla bardziej obeznanych moli książkowych, którzy porównają swoje wrażenia z odczuciami bohaterki. Do wielu czytelników silnie przemówi także ukazanie literatury jako pomostu między tytułowymi obcymi — to dzięki książkom Morwenna znajduje nić porozumienia z ojcem, nawiązuje nowe znajomości podczas bibliotecznych spotkań, otwiera się na ludzi, wymianę poglądów, a do tego poznaje inne rodzaje wrażliwości niż jej własna. W konsekwencji uczy się mówić o emocjach i uczuciach, a więc lepiej poznaje także samą siebie.

W pełniejszym rozumieniu przeżyć bohaterki i poznania świata widzianego jej oczami pomaga narracja pamiętnikarska. Dziennik Morwenny pisany jest lekkim, dość prostym stylem, co sprawia, że książkę czyta się z łatwością i można rekomendować ją także tym czytelnikom, którzy jeszcze nie zjedli zębów na wysmakowanej stylistycznie fantastyce. Wadą tej formy jest dość powierzchowne spojrzenie na postacie drugoplanowe. O ile Morwennę i jej punkt widzenia odbiorca ma szansę poznać dogłębnie, o tyle w przypadku pozostałych bohaterów ograniczeni jesteśmy wyłącznie do spostrzeżeń protagonistki. Nie uprzedzajcie się jednak do narracji pierwszoosobowej, będącej plagą zbyt wielu młodzieżowych powieści. Jo Walton nie skazuje nas na opisy tego, co jadła czy w co ubrała się nastolatka, a gros jej przemyśleń koncentruje się na wrażeniach z przeczytanych lektur lub też stanowi trafne komentarze do otaczającej ją rzeczywistości.

Choć wydawnictwo Akurat, imprint znanej na rynku od wielu lat Muzy, nie jest jeszcze powszechnie wymieniane w czołówce ulubionych oficyn fanów fantastyki, mam przeczucie, że ten stan rzeczy szybko ulegnie zmianie. Obok uznanego „Wśród obcych” w zeszłym roku Akurat zafundowało nam także nowatorskiego „Marsjanina” Andy’ego Weira i pełne humoru „Czerwone koszule” Johna Scalziego. W perspektywie najbliższych miesięcy możemy zaś spodziewać się kolejnej powieści obsypanej nagrodami, laureatki Hugo, Locusa i Nebuli, „Ancillary Justice” pióra Ann Leckie. Czekam z zapartym tchem — i Wam polecam to samo. Tymczasem zaś sięgnijcie koniecznie po powieść Jo Walton. Jeśli w głębi serca jesteście molami książkowymi i poszukujecie lektury, która poruszy w Was pewną szczególną, emocjonalną strunę, to trafiliście idealnie. Nie da się bowiem nie pokochać bohaterki, dla której najcenniejszym skarbem jest literatura!

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

W historii literatury fantastycznej niewiele pozycji może poszczycić się równie imponującym spisem uzyskanych nominacji i wyróżnień, co ostatnia książka walijskiej autorki Jo Walton. „Wśród obcych” zdobyło Hugo i Nebulę (i na chwilę obecną jest jedną z zaledwie 23 powieści, które mogą cieszyć się obiema statuetkami), British Fantasy Award, a do tego nominowano je także do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do żadnych publikacji literackich nie podchodzę z równym sceptycyzmem, co do tych opublikowanych własnym sumptem przez autora. Choć różne są drogi do self publishingu, jak i różne powody podążania tą właśnie ścieżką, pierwsze skojarzenia nie napawają optymizmem ― jaka jest bowiem szansa, że wszyscy wydawcy jak jeden mąż nie poznali się na talencie debiutującego autora? Na całe szczęście dla czytelnika, wciąż zdarzają się historie o szczęśliwym zakończeniu ― takie jak przypadek Andy’ego Weira, który kosztującym 99 centów ebookiem najpierw przebojem zdobył Amazon, a dopiero później sprzedał prawa za sześciocyfrową kwotę jednej z amerykańskich oficyn. W tej chwili w produkcji jest już filmowa adaptacja, za kamerą której stoi Ridley Scott, a po planie przechadzają się Matt Damon, Jessica Chastain i Chiwetel Ejiofor. Zanim jednak w listopadzie wybierzemy się do kina na „Marsjanina”, przyjrzyjmy się jednej z najgłośniejszych powieści sf ostatnich lat.

Mark Watney, botanik i inżynier, jest jednym z członków trzeciej już załogowej misji na Marsa. Mająca potrwać dwa miesiące ekspedycja kończy się w dniu szóstym, kiedy w wyniku nadspodziewanie silnej burzy piaskowej baza astronautów ulega uszkodzeniu. Pozostałym udaje się ewakuować i odlecieć w kierunku Ziemi, tymczasem Mark, uznany za zmarłego, budzi się sam na obcej planecie, ranny, z niewielką ilością zapasów żywności, zdewastowanym Habem i brakiem łączności z Houston. A to dopiero początek ciągu pechowych zdarzeń i wcale nie najgorszy dzień, jaki czeka go na Czerwonej Planecie. Zdany tylko na siebie, na swoją pomysłowość i determinację, musi znaleźć sposób, by za pomocą bardzo ograniczonych środków zapewnić sobie jakiekolwiek szanse na przetrwanie kolejnych czterech lat, kiedy zgodnie z harmonogramem powinien przylecieć Ares 4.

Większą część książki stanowi pisany przez Marka dziennik, utrzymany w potocznym, nieformalnym stylu. Opisując kolejne dni, Watney często żartuje, czasem przeklina, nie stroni od kolokwializmów. Weir umiejętnie utrzymuje napięcie, gdy wymaga tego fabuła, potrafi też nie zanudzić czytelnika naukowymi aspektami, od których roi się w „Marsjaninie”, każąc swojemu protagoniście tłumaczyć wszelkie zawiłości, tak jakby przemawiał do laików. Autor, zadeklarowany fan „Doctora Who”, od lat interesuje się fizyką, astronomią i historią podróży kosmicznych ― i to widać w powieści od pierwszej strony. Co więcej, swoim geekowskim zapałem potrafi zarazić odbiorcę, także tego o wiele mniej biegłego w tajnikach nauki. Oczywiście, jak to zwykle w przypadku fikcji bywa, licentia poetica pozwala miejscami także na daleko idące uproszczenia niezbędne do podtrzymania dramaturgii, poczynając choćby od punktu wyjścia, czyli całkowitej utraty łączności na skutek zmiecenia jednej anteny przez burzę. Niekiedy boleją nad tym specjaliści, ale nawet oni zwykli w swych opiniach chwalić Weira za możliwe do przełknięcia techniczne ustępstwa.

Dużo mniej prawdopodobnie wypada w mojej laickiej ocenie warstwa psychologiczna. Trudno mi uwierzyć w nieskalany żadnymi wypadkami hart ducha Watneya i wieczne dowcipkowanie, utrzymujące się nawet w najbardziej tragicznych sytuacjach. Nie zrozumcie mnie źle ― nie chodzi o niedostatek filozoficznych przemówień w obliczu nieuchronnej śmierci czy o utrzymanie powieści w poważnym tonie od pierwszej do ostatniej strony; nie kupuję jednak niczym niezmąconego humoru, braku obaw czy przemyśleń „a co by było, gdyby…”. Brak psychologicznej głębi nie dotyczy tylko protagonisty. Również po sylwetkach pojawiających się w dalszej części książki pracowników NASA oraz pozostałych członków marsjańskiej wyprawy Weir prześlizguje się z wyraźnym brakiem pisarskiej wprawy. Postacie są schematyczne, wpisane w filmowe stereotypy, jak gdyby autor chciał od razu sprzedać gotowy scenariusz Michaelowi Bayowi.

Pod względem stylistycznym najsłabiej wypadają fragmenty pisane z perspektywy trzeciej osoby. Sporo w nich dialogów z nachalną ekspozycją, często prowadzonych w wyraźnie nienaturalny sposób. Także z narracją przetykającą wypowiedzi bohaterów autor miejscami wyraźnie sobie nie radzi. Na całe szczęście spoiwem książki pozostaje dziennik Watneya ― i choć ze swoimi prostymi zdaniami w żadnym momencie nie stanowi literackiej uczty, to potrafi trzymać czytelnika przy lekturze do białego rana. Mimo że „Marsjanin” bywa hollywoodzko przewidywalny, czytelnik wciąż jest ciekaw, jakim problemom tym razem będzie musiał stawić czoło Mark i czy faktycznie taśma klejąca jest jedną z najprzydatniejszych rzeczy, jakie można mieć ze sobą na innej planecie. Jeśli więc przymknie się oko na niedoskonałości, w kategorii bezpretensjonalnego, stricte rozrywkowego science fiction debiutancka powieść amerykańskiego pisarza wypada co najmniej przyzwoicie. Czy to faktycznie „Robinson Crusoe” na Marsie? Raczej połączenie „Apollo 13” i „Cast Away” ze swadą „MacGyvera”.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Do żadnych publikacji literackich nie podchodzę z równym sceptycyzmem, co do tych opublikowanych własnym sumptem przez autora. Choć różne są drogi do self publishingu, jak i różne powody podążania tą właśnie ścieżką, pierwsze skojarzenia nie napawają optymizmem ― jaka jest bowiem szansa, że wszyscy wydawcy jak jeden mąż nie poznali się na talencie debiutującego autora? Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje równie wysoki poziom literacki co najbardziej znana książka brytyjskiego autora, okazała się równocześnie wielką niespodzianką.

Pierwszym zaskoczeniem dla każdego, kto nie zapoznał się wcześniej z żadną recenzją utworu Mitchella, będzie brak elementów fantastycznych. „Tysiąc jesieni…” to powieść historyczna osadzona na przełomie XVIII i XIX wieku w Dejimie, faktorii handlowej należącej do Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Punkt wymiany towarów w porcie nieopodal Nagasaki jest jedynym miejscem, w którym żyjąca w izolacji Japonia może stykać się z europejską kulturą; oczywiście nie bez obostrzeń i ograniczeń, mających na celu utrzymanie Kraju Kwitnącej Wiśni z dala od wpływów Zachodu. Przybywającym do Dejimy Holendrom nie wolno więc wwozić żadnych pism czy przedmiotów mających związek z wiarą chrześcijańską ani otwarcie uczyć się miejscowego języka ― porozumienie między nacjami zapewniają jedynie japońscy tłumacze.

Na okres pięciu lat do faktorii przypływa Jacob de Zoet, niezamożny kancelista, dla którego jest to jedyna szansa na zbicie majątku, powrót do ojczyzny, a następnie poślubienie ukochanej Anny przy aprobacie przyszłego teścia, niegodzącego się na zięcia-biedaka. Mężczyzna szybko przekonuje się, że do odniesienia sukcesu nie wystarczą ciężka praca i inteligencja; władze Dejimy to chciwi kombinatorzy i oszuści, szukający sposobności na jak najszybsze wzbogacenie się cudzym kosztem. Nie oznacza to jednak, że Mitchell szlachetnym Japończykom przeciwstawia w powieści niegodziwych Holendrów; każda naród ma swoje przywary i uprzedzenia. Rodacy de Zoeta okrutnie obchodzą się z niewolnikami, z kolei mieszkańcy Wschodu nierzadko przedkładają honor i tradycję nad logikę i dobro jednostki. Autor nie potępia ani nie wybiela nikogo ― prezentuje raczej różne punkty widzenia i wielokulturowy obraz (na arenie pojawią się także Anglicy), robi to jednak bez pogardy czy bałwochwalczego zafascynowania egzotyką.

Choć tytuł może sugerować dominację jednego bohatera, szybko się okazuje, że także to wrażenie było mylne. Na kilkaset stron przyjdzie odbiorom opuścić Jacoba, by lepiej poznać historię japońskiej akuszerki Aibagawy oraz tłumacza Ogawy. Można powiedzieć, że to relacje między tymi trzema postaciami stanowią główną oś utworu, co jednak dość oryginalne, bohaterowie więcej czasu spędzają z dala od siebie niż podczas wzajemnych interakcji. Mimo to ich więzi zdają się niezwykle silne i szczere. Największe uznanie budzi fakt, jak niewiele tu schematyczności i przewidywalności. Chociaż w pierwszych zarysach sytuacja ― fascynacja de Zoeta egzotyczną kobietą czy jego przyjaźń z łamiącym dla niego kilka zasad tłumaczem ― wydaje się wskazywać utarty szlak, jakim potoczy się fabuła, jest to niczym innym jak tylko przemyślaną grą z czytelnikiem. Zaskoczenie, miast maleć, narasta wraz z lekturą kolejnych rozdziałów. Opowiadając historię obyczajową, Mitchell udowadnia, że jest w tym prawdziwym mistrzem.

Pisarz świetnie radzi sobie nie tylko z kreacją fabuły, lecz także z sylwetkami bohaterów. Ich poczynania przez cały czas korespondują z rysem charakterologicznym, a przy tym znajdują idealny balans między tym, by zaciekawiać, a jednoczesnym zachowaniem pozoru realizmu i prawdopodobieństwa. Gdy czyta się emocjonalny epilog, trudno zaprzeczyć, że tak właśnie zachowałby się Jacob do Zoet. Jednocześnie smuci los, jaki Mitchell raz po raz gotuje swoim postaciom. Nikogo nie oszczędza, nikogo nie wyróżnia ― co jeszcze mocniej pogłębia więź między nimi a odbiorcą. Także drugi plan może poszczycić się osobnikami wyróżniającymi się z tłumu, których mimo egzotycznych mian trudno ze sobą pomylić.

Równie ważnym elementem powieści są realia świata przedstawionego. W okresie, w jakim toczy się akcja, w Japonii trwa sakoku ― polityka izolacjonizmu, umożliwiająca jedynie prowadzenie handlu w ograniczonym zakresie, ale poza tym zakazująca kontaktów z innymi nacjami. Europejczycy mogli cumować wyłącznie w porcie Dejimy, sztucznie usypanej wyspy przy mieście Nagasaki, a wzajemna styczność obu światów ograniczona była wieloma zakazami, za których złamanie najczęściej groziła kara śmierci. Opowieść Mitchella rozpoczyna się w trudnych dla Holandii czasach, gdy handel nie jest już w rozkwicie, a kontakt z ojczyzną bywa znacznie utrudniony. Wydarzenia opisywane przez pisarza, choć oczywiście w dużej mierze fikcyjne i zainspirowane jedynie prawdziwym przebiegiem wypadków[1], korespondują z ówczesnymi realiami. Widać, że cztery lata spędzone przez Brytyjczyka na pracach nad książką (oraz osiem lat pobytu w Japonii) zostały dobrze wykorzystane; autor zaskakuje dbałością nawet o najdrobniejsze szczegóły ― jak sam przyznawał w wywiadzie[2], pisanie jednego zdania potrafiło zająć mu pół poranka z uwagi na pracę badawczą, jaką musiał w tym celu wykonać.

Wyzwanie stanowił także język powieści. David Mitchell zadbał o to, by bohaterowie „Tysiąca jesieni…” nie mówili ani trudnym do zrozumienia dla współczesnych czytelników odbiciem osiemnastowiecznej mowy, ani też by nie wywoływać dysonansu zbyt nowoczesnym słownictwem czy konstrukcjami. Tym samym dał popis kolejnej wirtuozerii pióra, za którą polski odbiorca powinien być wdzięczny także tłumaczce, Justynie Gardzińskiej (autorce przekładu również „Atlasu chmur”), potrafiącej idealnie oddać niełatwy styl pisarza.

Choć realia i czasy powieści mogą wydawać się wielu czytelnikom obce i nieprzyjazne, nie wolno zapominać o tym, iż „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” traktuje przede wszystkim o ludziach. Ich motywacje i słabości niewiele się po dziś dzień zmieniły, dzięki czemu odbiorcom łatwo winno przyjść pochwycenie uniwersalnego charakteru tej historii, w której nieszczęśliwa miłość splata się z samotnością, a wyrzuty sumienia i poczucie winy konkurują z zachłannością i ambicją. Wyprawa do dalekiej, egzotycznej Dejimy urzeknie również każdego, komu bliskie są zachwyty nad stylistycznym kunsztem Davida Mitchella. Aż dziw, że ma na on na swoim koncie dopiero dwie nominacje do nagrody Bookera i ani jednej wygranej!

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Rzadko się zdarza, by pisarz, którego twórczość już się poznało, podczas drugiego spotkania potrafił równie mocno zaskoczyć czytelnika, co przy lekturze pierwszej powieści. Po „Atlasie chmur”, oczarowującym kompozycją, językiem i postaciami bohaterów, wydawało mi się, że David Mitchell już niczym mnie nie zadziwi. Tymczasem „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”, choć utrzymuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie odpowiedniego programu tłumaczącego lub transfer wiedzy między mózgami zainteresowanych jednostek, same zaś języki różnią się między sobą w podobnym stopniu, w jakim odbiegają od siebie mowy różnych nacji na naszej planecie. Skoro więc każdy jest w stanie w krótszym bądź dłuższym czasie nauczyć się fińskiego lub swahili, nic nie stoi na przeszkodzie, by zgłębił także język napotkanych kosmitów. Tymczasem China Miéville rozumuje zupełnie inaczej.

To, co dla Ziemian jest tylko językiem, dla Gospodarzy jest Językiem, a ten lingwistyczny konstrukt nie przypomina niczego, z czym ludzkość zetknęła się kiedykolwiek wcześniej. Język, myśl i rzeczywistość są dla nich nierozerwalnie związane, stąd Ariekeni nie potrafią kłamać czy mówić o rzeczach nieistniejących. Nie dokonują rozróżnienia między langue a parole. By rozwijać i wzbogacać swoją mowę, potrzebują namacalnych porównań ― osób, które regularnie coś robią lub którym coś się przydarzyło. A choć ludzie są w stanie rozpoznawać wydawane przez obcych dźwięki i rozumieć ich komunikaty, nie mogą ich w prosty sposób odtworzyć ani syntezować. Stąd potrzeba istnienia Ambasadorów, sztucznie hodowanych dubli o identycznych ciałach i umysłach; obydwa osobniki myślą to samo, a równocześnie wypowiadają inne sylaby, tworzące jedno słowo. Spokojna, wieloletnia egzystencja Gospodarzy i ludzi zamieszkujących Ambasadorię zmienia się jednak w mgnieniu oka, gdy pojawia się EzRa ― pierwszy Ambasador, który nie składa się z klonów.

„Ambasadoria” to rzecz jasna nie tylko powieść o języku, a utwór traktujący o zderzeniu dwóch całkowicie obcych sobie kultur, próbujących w jakiś sposób nawiązać nić porozumienia i koegzystować. Zachodzące tu mechanizmy więcej mają wspólnego z prawdziwymi wydarzeniami znanymi z przeszłości niż literacką fikcją. Wszechobecna polityka, bunty i zamieszki, a także bardzo czytelne przedstawienie tego, w jaki sposób drobny błąd jest w stanie doprowadzić do zagłady całej nacji sprawiają, że powieść Miéville’a można czytać niczym złożoną metaforę socjologiczną. Nie zabrakło też znanego już z innych pozycji science fiction (by wspomnieć „Mówcę umarłych” Orsona Scotta Carda) dylematu wytyczenia granicy między komunikacją a ingerencją; rolą Ambasadorów nie jest bowiem poznanie i zrozumienie Ariekenów, a jedynie porozumienie się z nimi na tyle, by umożliwić wymianę handlową, co budzi wątpliwości niektórych bohaterów.

Niewielkie zastrzeżenia podczas lektury budzą jedynie nierówne tempo akcji oraz stosunkowo mało odkrywcze zakończenie utworu. Początkowo można także odczuwać dezorientację spowodowaną wrzuceniem czytelnika na głęboką wodę oraz niechronologiczną pierwszoosobową narracją, ale zagubienia stopniowo zanika, gdy wraz z główną bohaterką Avice Benner Cho (jej inicjały nieprzypadkowo składają się na ABC) lepiej poznajemy Język i Gospodarzy. Pisarz poświęcił też sporo miejsca opisom złożonej konstrukcji świata, nie tylko planecie Ariekenów i Ambasadorii, ale również temu, co znajduje się poza nimi, czyli enigmatycznemu Nurtowi. Historia opowiadana jest językiem przystępnym, ani nie nadmiernie kunsztownym, ani zbyt prostym, by mógł do lektury zniechęcać.

China Miéville nie podąża utartymi szlakami ― on je wytycza, co udowadnia nie po raz pierwszy, by przywołać choćby równie oryginalne „Miasto i miasto”. Jednocześnie to powieść zupełnie inna od swoich poprzedniczek, może nawet najlepsza w dorobku brytyjskiego pisarza. Próbując opisać tę książkę, czytelnik szybko zorientuje się, że język jest jednak szalenie ubogim narzędziem i trudno oddać w prostych słowach bogactwo wizji autora. Może gdybyśmy mówili Językiem Ariekenów, byłoby to łatwiejszym zadaniem?

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

W kolejnych książkach nurtu science fiction dość często przewijają się te same motywy ― podróże kosmiczne, pierwszy kontakt z obcą rasą, postęp technologiczny, robotyka, socjologia. Zrealizowane lepiej lub gorzej, powierzchownie lub dogłębnie, mniej lub bardziej ambitnie. Ale lingwistyka? Bariery komunikacyjne z mieszkańcami innych planet rozwiązuje zazwyczaj stworzenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na przestrzeni siedemnastu lat. Choć niektóre z tekstów można było znaleźć już w „Krokach w nieznane” i „Nowej Fantastyce”, nie do przecenienia jest możliwość prześledzenia pisarskiej drogi Wattsa zaprezentowanej w pełni w „Odtrutce na optymizm”.

Szesnaście opowiadań uporządkowano chronologicznie, co pozwala zaobserwować ewolucję, jaka dokonała się zwłaszcza na polu warsztatu oraz umiejętnego puentowania krótkich form przez pisarza. Utwory końcowe wypadają dużo lepiej niż początkowe, sprawiają wrażenie dogłębniej przemyślanych i sprawniej skonstruowanych. Najjaśniejszym punktem „Odtrutki…” jest napisana w 2009 roku „Wyspa”, której tak tematyka, jak i scenografia natychmiast przywodzą na myśl rewelacyjne „Ślepowidzenie” — a opowiadanie nie jest ani trochę słabsze od uznanej powieści. Motyw przewodni stanowi kontakt z bardzo nietypową formą życia, tym samym powracają więc rozważania dotyczące inteligencji obcych, a także kwestia nadrzędności jednych zasad moralnych na innymi podczas takich nieprzewidzianych spotkań. Jako że jest to najdłuższy z tekstów, Watts miał czas na pełniejsze odmalowanie tła i dokładniejsze osadzenie bohaterów w kontekście; widać, że rozbudowane formy wychodzą mu zdecydowanie najlepiej, a „Wyspa” na tym znacznie skorzystała.

Na wyróżnienie zasługują także „Jętka jednodniówka”, „Nowina dla pogan”, „Oczy Boga” i miniatura „Hillcrest kontra Velikovsky. Siła wyższa?”. Jeśliby szukać w nich punktu wspólnego, niewątpliwie będą nim możliwości ludzkiego mózgu, którego niepoznany wciąż w pełni potencjał wyraźnie fascynuje pisarza. Częstokroć powraca temat manipulacji, inteligencji i świadomości— również w innych utworach ze zbioru — zazwyczaj w duecie z zagadnieniami dotyczącymi granic etycznego postępowania czy wolnej woli. Nie należy się jednak spodziewać po Wattsie jednoznacznych odpowiedzi czy przekonywania czytelnika do zajęcia określonego stanowiska, raczej skonfrontowania bohaterów z możliwościami złymi i jeszcze gorszymi; to jeden z elementów stanowiących o sile i jakości jego prozy.

Warto też zwrócić uwagę na nietypowe „Cosie”, znane już, choć w innym przekładzie i pod tytułem „Rzeczy”, z „Kroków w nieznane 2010”. Utwór, korzystając z zabiegów charakterystycznych dla retellingu, przedstawia historię znaną ze słynnego filmu „The Thing” w reżyserii Johna Carpentera z perspektywy obcej formy życia opanowującej ludzkie organizmy. Przemyślenia kosmity nadają opowieści głębi, nieobecnej w pierwowzorze, a jednocześnie przedstawiają go w zupełnie innym świetle, gdzie to Coś czuje się zaatakowane przez nieprzyjazny świat, do którego trafiło, a nie odwrotnie, czuje się zaszczute i zagrożone. To także jedno z opowiadań najlepszych pod względem stylistycznym.

Na tle wymienionych utworów słabiej wypada początek tomu. Opowiadania z lat 90. pozbawione są wyrazistych sylwetek bohaterów czy mocnych, zapadających w pamięć zakończeń. Znajdziemy w nich prostsze pomysły, wizje mniej pełne i o niewielkim rozmachu, nieco słabsze pióro niedoświadczonego jeszcze pisarza. Należy jednak pamiętać, że nawet w gorszej formie Watts i tak wypada lepiej od wielu innych fantastów, a dodatkowo przez cały czas pozostaje bardzo blisko nauki. Biologia, matematyka, fizyka kwantowa, astronomia — wydaje się, że każda z tych dziedzin pasjonuje autora i jest przyczynkiem do snucia fantastyczno-naukowych teorii, sprawiających wrażenie — przynajmniej z punktu widzenia laika — logicznych i wystarczająco przekonujących do zawieszenia niewiary. Przed lekturą dobrze więc nastawić się na sporą dawkę terminologii i uważne śledzenie kolejnych akapitów.

Nietrudno zauważyć, jak trafnie został zatytułowany ten zbiór; w prozie Petera Wattsa rzeczywiście trudno doszukiwać się optymistycznych brzmień, a jego wizje przyszłości — czy to bliższej, wzbogaconej zaledwie o kilka wynalazków, czy też dalszej, w której ludzkość od dawna bada przestrzeń kosmiczną — niosą ze sobą smutek, zwątpienie, nierzadko tragedię. Zarówno pierwszy kontakt z obcymi bytami, jak i badanie nieodkrytych dotąd meandrów nauki nieuchronnie prowadzą do rozczarowań, pomyłek, nawet śmierci. Ten minorowy nastrój doskonale znany jest tym, którzy sięgnęli wcześniej po trylogię o Ryfterach czy „Ślepowidzenie”; Kanadyjczyk po raz kolejny udowadnia, że najbardziej odpowiadają mu wizje przepełnione pesymizmem i melancholią. Również bohaterowie opowiadań nie odbiegają od typów postaci, do jakich Watts zdążył nas przyzwyczaić. Degeneraci, psychopaci, pedofile, osoby aspołeczne, wyzute z emocji bądź nadmiernie im ulegające — próżno szukać jednostek o pogodnych życiorysach czy udanych relacjach międzyludzkich. Takiej psychiki potrzeba jednak do przeżycia w kreowanych przez pisarza światach i warunkach, gdzie czyha na nich widmo nieuchronnej klęski.

Jeśli nie znacie jeszcze twórczości Petera Wattsa, „Odtrutka na optymizm” stanowi zgrabną syntezę charakterystycznych dla autora motywów i koncepcji, będących idealną przystawką przed sięgnięciem po dłuższe formy, w których pisarz wypada jeszcze lepiej. Nie jest to prosta i lekka fantastyka, nie ma tu światów lepszych od naszego, do jakich można by tęsknić. A jednak ten typ literatury ma w sobie coś niepokojąco pociągającego i intrygującego. Z tego też względu czytelników, którzy mieli już okazję zaznajomić się z prozą Wattsa, do lektury pewnikiem zachęcać nie trzeba.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Peter Watts na polskim rynku zadomowił się na dobre. Trzy edycje „Ślepowidzenia”, do tego także wydanie trylogii o Ryfterach (z czego „Rozgwiazda” ze wznowieniem na koncie), częste publikacje w prasie fantastycznej. Nie dziwi więc fakt, że to właśnie w naszym kraju zadebiutował pierwszy zbiór opowiadań kanadyjskiego autora, prezentujący krótkie formy tworzone przez niego na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gdy myślimy o realistycznej powieści angielskiej osadzonej w dziewiętnastym wieku, ukazującej ówczesne stosunki społeczne i przyglądającej się bliżej przedstawicielom wybranych profesji, przywołujemy pewnikiem Charlesa Dickensa, a może też kilku innych pisarzy epoki wiktoriańskiej, choćby Williama Thackeraya, Thomasa Hardy’ego czy Elizabeth Gaskell. Mimo że klasyka literatury uchodzi za ponadczasową, trudno wyobrazić sobie, by współcześni autorzy regularnie powracali do dawnych manier pisarskich i umiejętnie oddawali klimat minionej epoki, co pozwoliłoby postawić ich w jednym szeregu ze wspomnianymi wyżej twórcami. Tym bardziej cieszą więc pojedyncze perełki, które pojawiają się na rynku ― w zeszłym roku „Drood” Dana Simmonsa, w tym zaś „Jonathan Strange i pan Norrell” Susanny Clarke. Powieść Angielki przenosi czytelnika do imperium brytyjskiego pod rządami Jerzego III, z tą drobną zmianą, iż integralny element tamtych czasów stanowi magia. Magia, w którą bez problemu można uwierzyć.

W najobszerniejszej jak dotąd pozycji w serii Uczta Wyobraźni śledzimy poczynania dwóch angielskich magów i ich skomplikowaną, ewoluującą relację. Gilbert Norrell, dzięki któremu po wiekach zapomnienia powróciła do Anglii magia praktyczna, to osobnik zamknięty w sobie, wiodący raczej samotnicze życie, egoistyczny i łasy na pochlebstwa, szczególnie te dotyczące jego czarodziejskich umiejętności. Jonathan Strange, choć z początku wywiera bardziej korzystne wrażenie i potrafi zjednać sobie londyńską socjetę, bywa dumny, kapryśny i nieprzejednany. Zdawałoby się, że trudno o gorszy materiał na powieściowych protagonistów, tymczasem duet oddanych księgom dżentelmenów pierwszorzędnie radzi sobie z tym zadaniem, a mimo charakterów dalekich od kryształowych potrafi także wzbudzić sympatię. Łącząca ich nietypowa więź, od zależności uczeń-mistrz, po przyjaźń, a wreszcie gorzką, niekiedy nieczystą rywalizację, jest jedną z głównych sił napędowych książki.

Kolejny z jej najjaśniejszych punktów stanowią niewątpliwie dzieje samej magii i doskonale dobrany do ich przedstawienia rodzaj narracji. Choć akcja utworu toczy się między 1806 a 1817 rokiem, nie zabrakło w niej wzmianek dotyczących historii angielskiej sztuki magicznej obejmującej wiele wcześniejszych wieków. „Jonathana Strange’a i pana Norrella” można zaklasyfikować do powieści auktorialnych; narratorka nie ukrywa swojej obecności i nie stroni od własnych komentarzy do wydarzeń ze świata przedstawionego, dysponuje wiedzą o ich następstwach i konsekwencjach. Chętnie wplata też do swojej relacji liczne dygresje i wtrącenia ― czy to cytaty z innych dzieł napisanych w książkowym uniwersum, czy też opowieści dotyczące przeszłych zdarzeń związanych z magią. Dzięki tym pisarskim zabiegom Susanny Clarke ― zabiegom najwyższej próby, dodajmy, a gdyby nie data wydania w stopce, nietrudno byłoby przyjąć, że mamy do czynienia z autentycznym tekstem dziewiętnastowiecznym i stylem typowym dla ówczesnych powieści społeczno-obyczajowych ― niezwykle łatwo przychodzi zatracenie się w lekturze.

Elementem umacniającym iluzję naśladowania powieści realistycznej jest zręczne splecenie wydarzeń i postaci historycznych z fikcyjnymi. Łatwo uwierzyć w rolę, jaką magia odegrała podczas wojny z Napoleonem w Hiszpanii czy w bitwie pod Waterloo albo jako inspiracja poematu „Manfred” Lorda Byrona. Prócz tego wielkiego pisarza czasów romantyzmu oraz księcia Wellingtona na kartach „Jonathana Strange’a i pana Norrella” spotkamy też między innymi szalonego króla Jerzego III, malarza Thomasa Lawrence’a czy premiera Zjednoczonego Królestwa, lorda Liverpoola. Na przeciwnym biegunie mamy zaś autorską fantazję, zgodnie z którą częścią Anglii władał niegdyś legendarny Król Kruków, a elfy nie mają nic wspólnego z ich zakorzenionym we współczesnej popkulturze obrazem stworzonym przez Tolkiena — u Clarke ich wizerunek bliższy jest raczej dawnym legendom i folklorystycznym przedstawieniom.

Susanna Clarke pracowała nad „Jonathanem Strange’em i panem Norrellem” przez dekadę, i to cyzelowanie bije z każdej stronicy. Równie powoli warto się nią rozkoszować i rozsmakowywać się dojrzałym stylem, umiejętnie podszytym dawką humoru i tchnącym magicznym, nomen omen, klimatem. Polecający książkę Neil Gaiman twierdzi, iż jest to „Bez wątpienia najwspanialsza angielska powieść fantastyczna, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat”. Nawet jeśli ten komplement jest w pewnym stopniu hiperbolizacją, miłośnicy fantastyki niebanalnej i literatury w starym stylu nie powinni przejść obok tej pozycji obojętnie.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Gdy myślimy o realistycznej powieści angielskiej osadzonej w dziewiętnastym wieku, ukazującej ówczesne stosunki społeczne i przyglądającej się bliżej przedstawicielom wybranych profesji, przywołujemy pewnikiem Charlesa Dickensa, a może też kilku innych pisarzy epoki wiktoriańskiej, choćby Williama Thackeraya, Thomasa Hardy’ego czy Elizabeth Gaskell. Mimo że klasyka...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Strażnicy Dave Gibbons, Alan Moore
Ocena 8,9
Strażnicy Dave Gibbons, Alan ...

Na półkach: , , , ,

Któż pilnować będzie samych strażników?

Nie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji filmowej mającej związek z tym tematem. Nie mogłam więc nie znać i nie widzieć adaptacji „Strażników” w reżyserii Zacka Snydera, którzy w 2009 roku trafili na ekrany kin. Automatycznie założyłam wówczas, że pewnie komiksowy pierwowzór jest niewiele starszy, a jedynie utrzymany w retroklimacie lat 80. Pierwszy błąd — seria ukazała się po raz pierwszy w 1986 i 1987 roku. Fakt, że w ogóle tego po niej nie widać, a jej problematyka — choć fabularnie powiązana z aktualnymi wówczas wydarzeniami i obawami — nie zestarzała się ani trochę, jest pierwszym z argumentów przemawiających za ponadczasowością (szumne słowo, ale czyż komiksy superbohaterskie nie starzeją się relatywnie szybko?) noweli graficznej autorstwa Alana Moore’a i narysowanej przez Dave’a Gibbonsa.

W świecie, gdzie pozarządowa działalność superbohaterów została zakazana, Richarda Nixona wybrano prezydentem na trzecią kadencję, a wojna nuklearna między USA a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, ginie Komediant, jeden z byłych członków rozwiązanych w 1977 roku Strażników. Policja szybko gubi trop, ale pozostający poza prawem Rorschach zaczyna podejrzewać, że wcale nie było to przypadkowe morderstwo, a część spisku mającego na celu wyeliminowanie dawnych herosów. Wkrótce jego podejrzenia zaczynają się sprawdzać, ale nikt nie ufa tym przypuszczeniom…

W tej pozornie prostej historii kryminalnej wiele elementów zasługuje na uwagę. Pierwszym, najbardziej widocznym, jest dekonstrukcja etosu superbohatera. Członkowie Strażników to w większości żadne „supermeny”, tak pod względem możliwości i zdolności, jak i moralności. Życiowi wykolejeńcy, psychopaci, pazerni na sławę czy pieniądze, złamani idealiści, borykający się z demonami przeszłości, tworzący niezdrowe relacje z bliskimi. Przywdziewanie kostiumu herosa niszczy i degeneruje, czasem stanowi drogę ucieczki od innych problemów, czasem staje się usprawiedliwieniem dla sadystycznych skłonności. Wreszcie — każe zastanowić się nad tym, jakie właściwie Zło należy unicestwić, szczególnie w świecie, gdzie ludzie nie są czarno-biali, a za przeciwników nie ma się papierowych czarnych charakterów, próbujących dla kaprysu zyskać władzę nad światem.

Przedstawiona w komiksie złożoność i niejednoznaczność ludzkich emocji to kolejny z mocnych punktów. Bohaterom bliżej tu do antybohaterów, a ich decyzje czy postępki częściej niż uznanie wzbudzą w nas grymas niechęci. Każdy z nich inaczej postrzega świat i inne zachowanie uznaje za właściwe czy opłacalne, poszczególne sytuacje obserwujemy więc w różnym świetle i pod różnym kątem. Dzięki temu zamiast często spotykanej w tego typu medium jednowątkowej i linearnej fabuły otrzymaliśmy historię pełną retrospekcji i retardacji, splecioną z kilku, pozornie niezwiązanych ze sobą nici. Jednym z ciekawszych eksperymentów jest wkomponowany szkatułkowo komiks w komiksie, a przedstawiona w nim opowieść o rozbitku, który za wszelką cenę próbuje ochronić swoją rodzinę przed piratami, wydaje się całkowicie niezwiązana z główną historią. Do czasu, aż nie spojrzymy na nią w szerszym kontekście.

Jak wspominałam na początku, na komiksach się nie znam. O ile warstwę fabularną — rozbudowaną, pełną tekstu, nie tylko dialogowego, ale i obecnego w postaci kilkustronicowych pisanych wstawek dodawanych do każdego rozdziału, stylizowanych na fragmenty książek, wywiady z gazet czy prywatną korespondencję bohaterów — mogę oceniać tą samą miarą, którą przykładam do literatury, pozostaje jeszcze druga, równorzędna płaszczyzna, graficzna. Nie użyję tu żadnych mądrych słów i nie nazwę profesjonalnie tego, co widzę. Choć w żadnym stopniu nie przeszkadza mi to w zachwycaniu się nieco surowymi rysunkami, żywymi kolorami i przemyślaną kompozycją kolejnych kadrów.

W dalszym ciągu nie planuję zostać komiksowym fanatykiem, ale do serii o „Strażnikach” wrócę z całą pewnością. Sięgnę też po planowaną serię prequeli, której pierwszy tom („Strażnicy — Początek: Gwardziści. Jedwabna zjawa”) ukazał się już na rynku. I Wam polecam to samo — nawet jeśli nie lubicie superbohaterów, nawet jeśli nigdy wcześniej nie mieliście w rękach powieści graficznej, nawet jeśli komiksy kojarzą się Wam tylko z Kaczorem Donaldem z lat dzieciństwa. Jeżeli jakiemuś tytułowi warto dać szansę mimo nieznajomości tematyki lub uprzedzeń do tej formy przekazu, to będzie to właśnie arcydzieło Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Któż pilnować będzie samych strażników?

Nie znam się na komiksach. W porównaniu do ilości pochłanianych książek prawie ich nie czytuję, a komiksu amerykańskiego chyba nawet nigdy wcześniej w rękach nie miałam (obcowałam za to z japońskimi i europejskimi). Paradoksalnie, nie przeszkadza mi to w uwielbianiu superbohaterów i wyczekiwaniu na premierę każdej nowej produkcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Debiutujący na polskim rynku Lavie Tidhar zaczynał karierę pisarską jako poeta, szybko jednak przeszedł na stronę prozy i skręcił w kierunku fantastyki. Największą sławę przyniosła mu steampunkowa trylogia „The Bookman Histories”, ale to napisany w 2011 „Osama” najbardziej spodobał się krytykom, czego wyrazem były nominacje do licznych nagród literackich oraz otrzymanie World Fantasy Award. Jako że jest to przykład książki trudnej do zaszufladkowania i wpasowania w wąską niszę gatunkową, nie dziwi fakt, że trafiła do serii Uczta Wyobraźni, regularnie raczącej wiernych czytelników pozycjami odbiegającymi od tego, co w danym momencie króluje na listach bestsellerów i powiela schemat właściwy dla aktualnie modnego nurtu.

Zaczyna się jak w typowym kryminale noir, którego nie powstydziłby się Raymond Chandler — zmęczony życiem detektyw Joe przyjmuje zlecenie od tajemniczej kobiety i podejmuje próbę odszukania Mike’a Longshotta, autora niezbyt renomowanego cyklu powieści sensacyjnych o Osamie bin Ladenie. Kolejne karty wypełniają strugi deszczu, opary whisky i papierosowy dym, rozmowy w szemranych lokalach i znajomości z osobami wątpliwej reputacji. Choć pozornie sprawa nie wydaje się skrywać drugiego dna, szybko okazuje się, iż nikt nigdy nie widział autora, nawet jego wydawca, a każdy krok detektywa śledzą podejrzani mężczyźni. Dodajmy do tego fakt, iż w świecie głównego bohatera zjawisko terroryzmu nie istnieje, a powieści Longshotta, opisujące najtragiczniejsze zamachy, postrzegane są jako literatura z dolnej półki. Joe jednak coraz bardziej wnika w to nierzeczywiste uniwersum, zastanawiając się — czy to aby na pewno fikcja?

Takie zawiązanie akcji i mocne osadzenie powieści w konwencji czarnego kryminału determinuje kształt wielu elementów; postaci to w większości szablonowe figury, co szczególnie doskwiera w przypadku głównego bohatera — Joe nie tylko nie został obdarzony nazwiskiem, lecz także nie wyróżniają go żadne cechy charakterystyczne wykraczające poza zamiłowanie do używek. Również kolejne osoby, które spotyka na swojej drodze, to raczej realizacje typowych dla gatunku archetypów. Taki zabieg można częściowo uzasadnić, zwłaszcza gdy doczyta się książkę do końca, niemniej nie każdy odbiorca będzie zachwycony obcowaniem przez niespełna trzysta stron z papierowymi personami.

Dużo lepiej broni się warstwa ideologiczna. Nie popadając w przesadę, „Osamę” można ochrzcić mianem powieści na miarę naszych czasów, będącej wyrazem dręczących nas lęków i zadającej trafne, celne pytania, na które jednak trudno znaleźć odpowiedź. Z jednej strony widmo terroryzmu — przerażającego, gdy czytamy o nim na pierwszych stronach gazet, a zarazem odległego, gdy nie dotyka nas osobiście, a w swym okrucieństwie i skali wydaje się nierealne, pasujące raczej do bestsellerowych powieści sensacyjnych, jak ma to miejsce w świecie Joego. Z drugiej zaś — kwestie związane z postrzeganiem rzeczywistości, iluzorycznością odbioru zmysłowego, własną tożsamością. Nic dziwnego, iż powieść Tidhara zestawia się często z „Człowiekiem z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka, trudno bowiem nie dostrzec w dekonstrukcji świata dokonywanej przez detektywa echa wątpliwości pobrzmiewających w prozie Dicka.

Na uwagę zasługuje także z wolna zmieniający się styl pisarski. Tidhar zaczyna rzeczowo i konkretnie, często skupiając się na opisywaniu drobnych szczegółów ze świata przedstawionego, by stopniowo, niemal niezauważalnie, tę konkretyzację rozmywać, a pod koniec osiągnąć deliryczne apogeum i prowadzić narrację oddziałującą na zmysły czytelnika, koncentrującą się niekiedy na pojedynczych dźwiękach, doznaniach i przeżyciach wewnętrznych bohatera.

„Osama” to z pewnością lektura interesująca i niecodzienna, jaką warto polecić czytelnikom żądnym spotkania z prozą spoza oczywistych ram gatunkowych. W powieści Tidhara znajdą elementy czarnego kryminału, historii alternatywnej, powieści sensacyjnej i literatury faktu, wszystko to zaś połączone z wizjami z pogranicza przeplatających się rzeczywistości. Jeśli opis tej mieszanki nęci odbiorcę swoją egzotyką, niech bez zastanowienia sięga po najnowszą pozycję z serii Uczta Wyobraźni i wraz z bohaterem przeniesie się do świata, w którym terroryzm to jedynie wytwór wybujałej pisarskiej wyobraźni.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Debiutujący na polskim rynku Lavie Tidhar zaczynał karierę pisarską jako poeta, szybko jednak przeszedł na stronę prozy i skręcił w kierunku fantastyki. Największą sławę przyniosła mu steampunkowa trylogia „The Bookman Histories”, ale to napisany w 2011 „Osama” najbardziej spodobał się krytykom, czego wyrazem były nominacje do licznych nagród literackich oraz otrzymanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Kiedy w serii Uczta Wyobraźni pojawia się pierwsza powieść jakiegoś autora — zwłaszcza gdy jest to jednocześnie jego debiut na polskim rynku — oczekiwaniu na nią towarzyszy ciekawość i zniecierpliwienie oraz nieodmiennie to samo pytanie: z jakiego rodzaju nietypową prozą tym razem będziemy mieć do czynienia? Nieco inaczej wygląda sytuacja w przypadku pisarzy powracających, na temat których można już było wyrobić sobie opinię. Tak też jest z Luciusem Shepardem, autorem bardzo dobrego zbioru opowiadań „Smok Griaule”. W sierpniu do miłośników prozy Amerykanina trafią aż trzy mikropowieści ujęte w jednym tomie — „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”. Czy uda im się dorównać onirycznym historiom o olbrzymiej bestii? A może tym razem Shepard zaprezentuje się czytelnikom z nieco innej strony, dalekiej od baśniowej konwencji?

Wspomnianym trzem powieściom najbliżej do opowiadania „Czaszka”, najpóźniejszego utworu poświęconego Griaule’owi. Jeśli chcieć ubrać je w ramy jakiejś konwencji, jako pierwszy na myśl przychodzi realizm magiczny — w każdej z nich zaciera się granica między rzeczywistością a wytworami wyobraźni czy sennymi koszmarami. Nadprzyrodzone moce zaznaczają swoją obecność, ale nie mają śmiałości wychynąć z drugiego planu na pierwszy. Proza Sheparda zamknięta w tym tomie to utwory traktujące przede wszystkim o ludziach i ich wewnętrznych demonach, w których elementy fantastyczne służą budowaniu odpowiedniego nastroju, ale nie dominują w opowieściach. Co charakterystyczne, we wszystkich trzech historiach obecność pierwiastka nadnaturalnego zależy od postrzegania poszczególnych postaci.

„Modlitewnik amerykański” przedstawia losy Wardlina Stuarta, który po zamordowaniu przypadkowego mężczyzny i odbyciu kary więzienia poświęca się pisaniu modlitw. Początkowo w oczach wielu uchodzi za szarlatana, ale kiedy okazuje się, że kreślone jego ręką słowa mają moc sprawczą, z dnia na dzień staje się rozpoznawalnym w całych Stanach Zjednoczonych celebrytą. Historia tego nietypowego mesjasza dotyka nie tylko tematu religii czy popularności, lecz także szeroko pojętej nienawiści, przemocy czy możliwości odkupienia win.

Wydarzenia w „Luizjańskim bluesie” osnute zostały wokół nocy świętojańskiej i zbliżającego się rytuału wyboru nowej królowej. Elementy fantastyczne obecne w opowiadaniu kojarzą się z dawnymi wierzeniami, szamanizmem, a także nieco narkotycznym klimatem. Ze strony na stronę zwiększa się dawka mistycyzmu, którą autor raczy odbiorców — a jednocześnie narastają emocje i uczucia gwałtownie rozkwitające między Vidą, mieszkanką niewielkiego Grail, a Mustaine’em, przypadkowym przybyszem, postrzegającym miejscowe tradycje raczej jako niegroźne zabobony.

„Viator” jest najbardziej nieprzewidywalnym utworem w zbiorze. Zmienne tempo narracji, płynne przeskoki między snem, jawą a urojeniami, coraz trudniejsze do pojmowania fakty wychodzące na światło dzienne, a do tego akcja rozgrywająca się w niewielkiej, nieco klaustrofobicznej przestrzeni i wśród niewielu bohaterów. Po raz kolejny Lucius Shepard ukazuje trudne relacje łączące kobietę i mężczyznę, którzy spotykają się dość przypadkowo i bardzo szybko zaczynają pałać do siebie silnym uczuciem. Związki te nigdy jednak nie są proste, a skomplikowane charaktery postaci, ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, piętrzą trudności i uniemożliwiają sielską egzystencję.

Wszystkie trzy utwory kojarzą się trochę z opowiadanymi pięknym językiem gawędami, pełnymi rozbudowanych opisów i pieczołowicie odmalowywanego nastroju. Surrealizm i oniryzm łączą się w nich z prozą codziennego, nieoszczędzającego nikogo życia, w którym relacje międzyludzkie nigdy nie są łatwe, a targani silnymi emocjami bohaterowie popełniają błąd za błędem. Lektura tych mikropowieści to także pewnego rodzaju podróż po Stanach Zjednoczonych, choć nie po miejscach znanych z pierwszych stron gazet — Shepard oprowadza czytelnika po niewielkich miasteczkach, zadymionych barach czy podejrzanych spelunach, gdzie wciąż puszcza się muzykę z szaf grających.

Czy warto sięgnąć po „Modlitewnik amerykański. Luizjański blues. Viator”? Z pewnością tak, zwłaszcza gdy ceni się literaturę z pogranicza fantastyki i prozy obyczajowej, niejednoznaczną i okraszoną barwnym językiem. Z dotychczas wydanych w Uczcie Wyobraźni książek Luciusa Sheparda to jednak „Smok Griaule” pozostaje pozycją budzącą większy zachwyt i porywającą oryginalnością — od niej więc lepiej zacząć przygodę z twórczością amerykańskiego autora.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Kiedy w serii Uczta Wyobraźni pojawia się pierwsza powieść jakiegoś autora — zwłaszcza gdy jest to jednocześnie jego debiut na polskim rynku — oczekiwaniu na nią towarzyszy ciekawość i zniecierpliwienie oraz nieodmiennie to samo pytanie: z jakiego rodzaju nietypową prozą tym razem będziemy mieć do czynienia? Nieco inaczej wygląda sytuacja w przypadku pisarzy powracających,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jeff Noon napisał „Wurta” dokładnie 20 lat temu, ale czytając tę powieść, trudno się domyślić, że od czasu jej premiery upłynęły aż dwie dekady. Utwór nie zestarzał się bowiem ani trochę — zarówno jeśli chodzi o treść, wizję, jak i język. Z okazji okrągłej rocznicy Wydawnictwo MAG postanowiło więc wznowić debiutancką książkę angielskiego pisarza, dodatkowo uzupełnioną o trzy premierowe w Polsce opowiadania. Całość ukazała się pod szyldem serii Uczta Wyobraźni, przygotujcie się więc na nietypowe doznania.

Fabuła powieści jest iście sensacyjna i w swych założeniach na dobrą sprawę daleka od oryginalnej — główny bohater próbuje odszukać siostrę, którą utracił podczas jednej z wizyt w narkotycznym świecie zwanym Wurtem. Skryba wraz z grupą nietypowych, acz oddanych znajomych podejmuje kolejne kroki mające zbliżyć go do celu; przede wszystkim musi odnaleźć rzadkie piórko żółtego koloru, pozwalające powrócić mu do odpowiedniego podświata. Plan nie przebiega, rzecz jasna, zgodnie z jego oczekiwaniami, a poczynania bohaterów komplikować będą kolejne sploty okoliczności. Taka węzłowa budowa w połączeniu z wątkiem ratowania bliskiej osoby może przywodzić na myśl typowy film akcji czy grę komputerowa — Noonowi udało się jednak przełamać leżącą u podstaw schematyczność dzięki umiejętnej kreacji świata przedstawionego i solipsystycznej narracji.

Rzeczywistość otaczająca bohaterów — Manchester bliskiej przyszłości — opisywana jest wyrywkowo, bez wdawania się w szczegóły; to sprawiający wrażenie anarchistycznego i dystopijnego konstrukt, w którym elementy science fiction (jak robotyka) współegzystują z istotami fantastycznymi pokroju widmoludzi. Tytułowy Wurt to świat porównywalny z naszym światem snów; tak jak my śniąc, najczęściej aż do przebudzenia nie zdajemy sobie sprawy z faktu, że to nie jawa, tak bohaterowie wędrujący po Wurcie sądzą, że wszystko, co ich spotyka, dzieje sie naprawdę. Różnica jest jedna — u Noona elementy obu płaszczyzn potrafią przenikać się wzajemnie i realnie na siebie oddziaływać.

Wydarzenia śledzimy z perspektywy Skryby, a dzięki zastosowaniu pierwszoosobowej narracji wiedza i postrzeganie czytelnika zrównane zostają z wiedzą i postrzeganiem bohatera. Zabieg ten sprawia, że zaciera się granica między tym, co rzeczywiste a tym, co należy do Wurta. Wizję narkotycznych piórek przyporządkowanych odpowiednim scenariuszom, miejscom czy postaciom można przyrównać do koncepcji halucynogennej substancji Chew-Z z „Trzech stygmatów Palmera Eldricha” Philipa K. Dicka. „Wurt” budzi tez luźne skojarzenia z „Trojką” Stepana Chapmana, choć wydaje się od niej nieco łatwiejszy w odbiorze i interpretacji, a nawet z „Alicją w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, choćby za sprawą tajemniczej postaci Kota Gracza przywodzącej na myśl mówiącego zagadkami Kota z Cheshire. A to nie jedyne nawiązania, jakie wypatrzy uważny czytelnik.

Powieść Noona to wyjątkowo smakowity kąsek dla lubiących literackie eksperymenty i ceniących serię Uczta Wyobraźni za nietypową stylistykę i niesztampowe podejście nawet do pozornie prostego schematu fabularnego. Dodajmy do tego odpowiadający treści język, nieco narkotyczny, uzupełniony o pobudzające wyobraźnię neologizmy, a otrzymamy utwór warty ekskluzywnego wznowienia. Po zakończeniu lektury pozostaje jedynie ogromny żal, że nie zanosi się na wznowienie „Pyłków” ani wydanie „Automated Alice” oraz „Nymphomation”, czyli innych utworów osadzonych w tym fascynującym świecie.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Jeff Noon napisał „Wurta” dokładnie 20 lat temu, ale czytając tę powieść, trudno się domyślić, że od czasu jej premiery upłynęły aż dwie dekady. Utwór nie zestarzał się bowiem ani trochę — zarówno jeśli chodzi o treść, wizję, jak i język. Z okazji okrągłej rocznicy Wydawnictwo MAG postanowiło więc wznowić debiutancką książkę angielskiego pisarza, dodatkowo uzupełnioną o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W przypadku książkowych trylogii to drugi tom stanowi zazwyczaj dla pisarza największe wyzwanie — po rozbudzeniu ciekawości czytelnika pierwszą częścią trzeba utrzymać jego zainteresowanie, a zarazem finał intrygi i najlepsze kąski zachować na zwieńczenie cyklu. Cóż więc zrobić, by środkowy wolumin nie pełnił zaledwie roli zapychacza w opowiadanej historii, a poczynania bohaterów służyły czemuś więcej niż tylko zapełnieniu tych kilkuset stron? Jednym z rozwiązań może być oddanie głosu innym postaciom.

Sięgając po „Przedksiężycowych II”, należy spodziewać się, że tym razem to nie Finnen i Kaira grają pierwsze skrzypce. Oczywiście, poznamy ich dalsze losy i przyjrzymy się przemianie, jaką powoli przechodzi każde z nich, ale podczas lektury znacznie częściej towarzyszymy innym postaciom — przede wszystkim będzie to skrywający niejeden sekret Brin Issa oraz kapitan Tellis, która, nie mając nic do stracenia, postanawia dotrzeć do sedna tajemnic tego bogatego i wpływowego mężczyzny. Dowiemy się także, jak w Lunapolis radzi sobie Daniel, przybysz z zupełnie innej rzeczywistości.

Wciąż zaskakuje obraz świata, a samo miasto przechodzi stopniową ewolucję. Zblazowani i pogrążający się w dekadentyzmie bogacze pod wpływem nowej mody zaczynają na pokaz prowadzić skromne i wstrzemięźliwe życie. Rodzą się pytania dotyczące wpływu moralności na szansę przetrwania kolejnego Skoku. Tymczasem, począwszy od warstw najuboższych i najbardziej zdeterminowanych, Lunapolis z wolna pogrąża się w chaosie, a niezadowolenie z niezbadanej woli Przedksiężycowych znajduje ujście w słowach i czynach. Co jeśli Przebudzenie jest tylko wielkim oszustwem?

Anna Kańtoch coraz szczelniej wypełnia luki w zarysowywanym przez siebie przedstawieniu miasta. Czytelnicy drugiego tomu „Przedksiężycowych” będą dzięki temu świadkami genozmiany, poznają nieco bliżej psychologię art-morderców oraz zgłębią tajniki pracy miejscowej policji. Nie zabrakło oczywiście pobudzających wyobraźnię opisów oraz kolejnych fascynujących wynalazków. Na wyjaśnienie najważniejszych zagadek jednak nie ma co liczyć — te odpowiedzi otrzymamy pewnikiem dopiero w części trzeciej.

Środkowa odsłona trylogii o „Przedksiężycowych” wydaje się nawet ciut lepsza niż tom pierwszy, szczególnie w drugiej połowie, gdy Lunapolis doświadcza kolejnych zmian i niepokojów społecznych. Cóż więcej można dodać? Jedynie raz jeszcze zachęcić do zapoznania się z cyklem pióra Anny Kańtoch oraz liczyć na to, że finał opowieści utrzyma poziom wcześniejszych części.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

W przypadku książkowych trylogii to drugi tom stanowi zazwyczaj dla pisarza największe wyzwanie — po rozbudzeniu ciekawości czytelnika pierwszą częścią trzeba utrzymać jego zainteresowanie, a zarazem finał intrygi i najlepsze kąski zachować na zwieńczenie cyklu. Cóż więc zrobić, by środkowy wolumin nie pełnił zaledwie roli zapychacza w opowiadanej historii, a poczynania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Opis pierwszego tomu „Przedksiężycowych”, który możemy znaleźć na tylnej stronie okładki, należy do tych enigmatycznych, acz intrygujących zarazem. Po lekturze mogę bez wahania potwierdzić — wydawnictwo podjęło w tej kwestii słuszną decyzję, najlepiej bowiem podejść do tej powieści z otwartym umysłem i dać się zaskoczyć wszystkim skrywanym przez nią tajemnicom.

Rytm życia mieszkańców Lunapolis wyznaczają kolejne Skoki; data przesuwana jest wówczas naprzód o kilka lat, a spory odsetek ludności pozostaje w tyle, skazany na przyspieszoną zagładę i rozkład na jednym z wielu szczebli umierającego świata. Nikt nie wie, co decyduje o tym, kto przetrwa Skok, a kto dostąpi ostatecznego Przebudzenia. Rodzice płacą olbrzymie kwoty korporacjom dobierającym geny ich potomstwa, ale ani ogromny talent w jednej dziedzinie, ani też wszechstronność nie są gwarantami szczęścia. Wszelkie odpowiedzi znane są jedynie Przedksiężycowym — a choć ludzie nigdy ich nie poznali ani nie spotkali, za cel stawiają sobie zyskanie uznania tych tajemniczych istot.

Podczas jednego ze Skoków poznają się Finnen i Kaira. Dziewczynę dręczą wyrzuty sumienia związane z faktem, że udało się jej nie zostać w tyle, postanawia więc zrobić, co w jej mocy, by ulżyć w cierpieniu mniej fortunnym — nawet jeśli będzie to oznaczało sprzeciwienie się woli despotycznego ojca albo samych Przedksiężycowych. Finnen obiecał zaś zrobić wszystko, o co poprosi go przyjaciółka. Prócz tej dwójki jest jeszcze Daniel, przybysz z zupełnie innego świata, który przypadkiem trafia do najdalej posuniętej w rozkładzie wersji Lunapolis i usiłuje za wszelką cenę wydostać się stamtąd.

Trudno sformułować jednoznaczne osądy dotyczące fabuły powieści, ponieważ pierwszy tom cyklu jedynie zawiązuje akcję i otwiera kilka wątków, a na ich rozwiązanie przyjdzie pewnikiem poczekać czytelnikom do trzeciej części trylogii. Porcji opowieści, którą otrzymujemy w „Przedksiężycowych I”, udaje się rozbudzić apetyt na ciąg dalszy — zarówno na poziomie mikro, czyli losów protagonistów, jak i makro, czyli wyjaśnienia zagadki Przedksiężycowych i tajemnicy skrywanej przez Przebudzenie.

Anna Kańtoch, trzykrotna laureatka nagrody imienia Janusza A. Zajdla, udowadnia, że w pełni zasługuje na przyznawane jej wyróżnienia. Opisy wychodzące spod pióra pisarki są zgrabne i plastyczne, zazwyczaj nasiąknięte dość subtelnym stylem, a przy tym niezwykle klimatyczne i pasujące do tej niezwykłej kreacji, jaką jest Lunapolis. Pochwalić można także sylwetki bohaterów — każdy z nich jest odpowiednio charakterystyczny, niejednoznaczny, ale i na swój sposób skażony, co także koresponduje z wizją świata. Miejmy nadzieję, że kolejne tomy pozwolą im w pełni rozkwitnąć, a świetnie zapowiadający się cykl nie zbiera ode mnie pochwał na wyrost.

Najjaśniejszy punkt „Przedksiężycowych” stanowi jednak samo Lunapolis — miasto intryguje i fascynuje od pierwszej strony powieści, a wraz z odkrywaniem kolejnych kart przez autorkę zyskuje jeszcze bardziej, z pasujących do siebie elementów wyłania się bowiem złożony oraz, co najważniejsze, spójny i dopracowany obraz, a przy tym pełen oryginalnych pomysłów i rozwiązań. Genozmiany, art-mordercy, osobowości uwięzione w ciałach mechanicznych istot czy koncepcja ukazania tego samego miasta w różnym stadium entropii — to tylko niektóre ze smaczków. Choćby dla samej wizji świata przedstawionego warto po tę książkę sięgnąć.

Powergraph po raz kolejny udowadnia, iż seria „Fantastyka z plusem” jest gwarantem jakości; można ją kupować w ciemno, a zawsze otrzyma się pozycję, od której nie można się oderwać. Cieszy też fakt, że trylogia Anny Kańtoch staje na półce w jednym szeregu z utworami Kosika i Wegnera; to najlepszy dowód na to, że w polskiej fantastyce wciąż jest miejsce na literaturę rozrywkową na godziwym poziomie, a zarazem nierażącą odbiorców stylistyczną mielizną czy fabularną sztampą. Jak dobrze, że nadal istnieje wydawnictwo inwestujące w tego typu prozę, dzięki któremu „Przedksiężycowi” w całości trafią wreszcie do naszych biblioteczek. Warto było czekać.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Opis pierwszego tomu „Przedksiężycowych”, który możemy znaleźć na tylnej stronie okładki, należy do tych enigmatycznych, acz intrygujących zarazem. Po lekturze mogę bez wahania potwierdzić — wydawnictwo podjęło w tej kwestii słuszną decyzję, najlepiej bowiem podejść do tej powieści z otwartym umysłem i dać się zaskoczyć wszystkim skrywanym przez nią tajemnicom.

Rytm życia...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Herosi Michał Cetnarowski, Jakub Ćwiek, Rafał Dębski, Aleksandra Janusz, Rafał Kosik, Jakub Małecki, Łukasz Orbitowski, Paweł Paliński, Joanna Skalska, Robert J. Szmidt, Robert M. Wegner
Ocena 6,2
Herosi Michał Cetnarowski,...

Na półkach: , , , ,

Konsternacja — to słowo-klucz, które jako pierwsze przychodzi mi na myśl, gdy zastanawiam się nad wrażeniem pozostawionym przez lekturę antologii „Herosi”. Nie jest to zły zbiór i z pewnością nie zamierzam czytelników zniechęcać do jego lektury. Jednocześnie warto uprzedzić, że raczej nie będzie on w stanie sprostać oczekiwaniom narosłym po wcześniejszych publikacjach wydawnictwa Powergraph, z rewelacyjną „Science Fiction” na czele.

Większość opowiadań zawartych w „Herosach” nie zapada w pamięć ani niczym czytelnika nie zaskakuje. Są zaledwie poprawne, a ich fabularna konstrukcja nie wznosi się na wyżyny oryginalności. Przykładem może być choćby „Miasto ponad i pod” Rafała Kosika, w którym bohater zmierza od punktu A do punktu B, po drodze angażując się w rękoczyny. Jego Aghenor to postać w typie Howardowskiego Conana Barbarzyńcy, przetransferowanego do realiów science fiction. Samo nawiązanie byłoby miłym smaczkiem, gdyby nie fabularna miałkość i wylewająca się z kart nuda.

Fabularna prostota to także największy grzech „Iter in Sarmatiam” Aleksandry Janusz, które ciekawą stylizacją i nawiązaniami do polskiej literatury XVII wieku (oraz kilku innych form) próbuje bezskutecznie tuszować inne mankamenty. Przerost formy nad treścią to również bolączka „Moich ust milczących…” Pawła Palińskiego, gdzie w męczącej, urywanej narracji gubi się sedno utworu osadzonego w godnej uwagi postapokaliptycznej scenografii.

Poniżej przeciętnej plasują się teksty Rafała Dębskiego i Roberta J. Szmidta. Obaj panowie próbują żonglować wybraną przez siebie konwencją, ale efekt końcowy wypada dość topornie i mało strawnie. Niestety, sam pomysł nie wystarcza, kiedy kuleje jego realizacja. „Trojański splin” i „Barbarzyńców” można dla kontrastu zestawić z „Kretem i Królem” Łukasza Orbitowskiego — w oparciu o motyw zaczerpnięty z „Myszy i ludzi” Johna Steinbecka autorowi udało się nakreślić emocjonalną i pasjonującą historię, w ciekawy sposób ujmującą kwestię bycia herosem.

Na tle pozostałych utworów pozytywnie wyróżniają się także teksty Jakuba Małeckiego i Joanny Skalskiej — zarówno „Drzypapę”, jak i „Ducha Zemsty” cechuje niesztampowe podejście do tematyki heroizmu, skomentowane ze współczesnego punktu widzenia. Co jednak najważniejsze, obydwa opowiadania budzą emocje, w czym tkwi ich przewaga nad większością pozostałych pozycji zbioru. W tym, co stwierdzam z ubolewaniem, także nad „Jeszcze jednym bohaterem” Roberta M. Wegnera — pomysł, scenografia i postacie wypadają niezgorzej, ale dawka heroizmu i patosu przekracza dopuszczalne normy i staje się uciążliwa. Zabrakło też elementu, za który wielu czytelników pokochało opowiadania autora o Meekhanie, czyli, po raz wtóry, poruszenia odbiorcy i zagrania na jego uczuciach.

W kierunku komentarza do aktualnej rzeczywistości zdawał się zmierzać także Michał Cetnarowski, przy okazji sięgając do przeżywającego ostatnio w popkulturze drugą młodość motywu superbohatera, ale tekst o starzejącym się Supermanie wydaje się ledwie szkicowym zarysem właściwego opowiadania. Komiksowe odwołania znajdziemy także w „Dłużnikach” Jakuba Ćwieka i tym razem wypadają one dużo lepiej; świeży i godny uwagi jest również sam pomysł i zestawienie go z tematem przewodnim zbioru.

Wracamy więc do konsternacji — komu mogę polecić lekturę „Herosów”? W zbiorze najlepiej wypadły te opowiadania, które z fantastyką mają stosunkowo mało wspólnego, jak choćby teksty Małeckiego, Skalskiej czy Ćwieka. Z kolei utwory bliższe konwencji typowo heroicznej rozczarowują, zwłaszcza gdy sięgają po dość klasyczny wizerunek barbarzyńcy, jak ma to miejsce u Szmidta bądź Kosika. Dlatego też najlepiej dać antologii szansę, jednakże nie windując nadmiernie swoich oczekiwań.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Konsternacja — to słowo-klucz, które jako pierwsze przychodzi mi na myśl, gdy zastanawiam się nad wrażeniem pozostawionym przez lekturę antologii „Herosi”. Nie jest to zły zbiór i z pewnością nie zamierzam czytelników zniechęcać do jego lektury. Jednocześnie warto uprzedzić, że raczej nie będzie on w stanie sprostać oczekiwaniom narosłym po wcześniejszych publikacjach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Cóż można napisać o „Złomiarzu”, przeczytawszy wcześniej „Zatopione Miasta”? Na myśl przychodzą trzy stwierdzenia. Po pierwsze, kolejność poznawania poszczególnych tomów cyklu dla młodzieży pióra Paolo Bacigalupiego nie ma większego znaczenia, niech więc nie rozpaczają ci, którzy zaczęli lekturę w sposób niechronologiczny. Po drugie — to ubodzie estetów — obydwie książki postawione obok siebie na półce wyglądają tragicznie, każda ma inny rozmiar i utrzymana jest w całkowicie odmiennym stylu graficznym. A wreszcie po trzecie, recenzję powieści można by w sposób zwięzły i trafny zamknąć w jednym raptem równoważniku: powtórka z rozrywki.

Śledzimy losy Nailera, nastoletniego złomiarza, który dzięki swej drobnej budowie może penetrować kanały we wrakach statków i wydobywać z nich miedziane elementy konstrukcyjne. Żyje z dnia na dzień, nie mając pewności, czy uda mu się wyrobić normę, czy będzie miał co zjeść, czy jego ojciec znów się upije i wyładuje cały potok złości na synu. Egzystencja chłopca diametralnie się zmienia, gdy po nocnym sztormie znajduje okręt pełen kosztowności i martwej załogi. Ale nie wszyscy zginęli — przeżyła dziewczyna w zbliżonym do niego wieku, wychowana w bogactwie i dostatku, pochodząca z zupełnie innego świata niż Nailer.

Akcja „Złomiarza” trzyma się utartego schematu: a to bohaterowie przed kimś uciekają, a to kogoś gonią; pakują się w kłopoty, by w ostatniej chwili wyjść z nich obronną ręką. Nailerowi i Szczęściarze, jak nazywa odnalezioną dziewczynę, towarzyszy także genetyczny mutant, łączący w sobie cechy człowieka i psa. Brzmi znajomo? Dla każdego, kto czytał już „Zatopione Miasta” — aż nadto. W młodzieżowych powieściach Bacigalupiego nazbyt widoczny jest węzłowaty schemat opowieści, w którym postacie przemieszczają się z punktu A do B, a wszelkie przeszkody mają na celu jedynie wydłużenie ich podróży i wykrystalizowanie się słusznych dla młodego czytelnika postaw moralnych. Podobnie wygląda szafowanie emocjami — w „Złomiarzu” rolę ich nośnika pełni przede wszystkim ojciec Nailera, zdający się uosabiać wszystkie najgorsze cechy, jakie przyszły autorowi na myśl.

Trudno odmówić Bacigalupiemu pisarskiego warsztatu czy umiejętnego stosowania emocjonalnych zagrywek — z całą pewnością jego powieść przypadnie do gustu grupie nastoletnich odbiorców, do których była kierowana. Dla osób starszych, czy może — z większym bagażem czytelniczym — pewne chwyty są jednak zbyt oczywiste, bohaterowie zbyt archetypiczni (nawet przemiany, które się w nich dokonują, należą do idealnie przewidywalnych), a lektura, choć przyjemna, jest koniec końców zbyt sztampowa, szczególnie tyczy się to finału opowieści. Na domiar złego wciąż nie wiadomo wiele o świecie przedstawionym i trudno oprzeć się wrażeniu, jakbyśmy oglądali go przez bardzo wąski wziernik. Czyżby dlatego, że umieszczony w centrum żywy obraz otaczają białe plamy?

Jeśli podobały się wam „Zatopione Miasta”, przy „Złomiarzu” będziecie się bawić równie dobrze. I odwrotnie — odbiorcy narzekający na słabo zarysowany świat i fabularny miszmasz ogranych motywów, mogą w ciemno powtórzyć swoje utyskiwania. Co zaś z grupą czytelników nieznających jeszcze cyklu Bacigalupiego? Jeżeli lubicie dystopie i nastoletnich bohaterów w rolach głównych, a podczas lektury najważniejsze są dla was wywoływane przez autora emocje, dajcie „Złomiarzowi” szansę. Ci, którzy liczą na coś więcej, najprawdopodobniej poczują się zawiedzeni.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Cóż można napisać o „Złomiarzu”, przeczytawszy wcześniej „Zatopione Miasta”? Na myśl przychodzą trzy stwierdzenia. Po pierwsze, kolejność poznawania poszczególnych tomów cyklu dla młodzieży pióra Paolo Bacigalupiego nie ma większego znaczenia, niech więc nie rozpaczają ci, którzy zaczęli lekturę w sposób niechronologiczny. Po drugie — to ubodzie estetów — obydwie książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jeffrey Ford to kolejny po Paolo Bacigalupim, Ianie R. MacLeodzie i Ianie McDonaldzie pisarz, który doczekał się omnibusu w Uczcie Wyobraźni, łączącego w jednym woluminie zbiór opowiadań oraz powieść. Takie wydanie to zawsze idealna okazja, by zapoznać się z pełnym spektrum literackich możliwości autora i stwierdzić, w jakiej formie poradził sobie lepiej — długiej czy krótkiej. W przypadku Forda trudno wydać jednoznaczny werdykt, ponieważ amerykańskiemu pisarzowi równie łatwo przychodzi zainteresowanie czytelnika snutą powoli opowieścią, jak i mniej rozbudowanymi, bazującymi na błyskotliwym pomyśle historiami.

W zbiorze „Asystentka pisarza fantasy” Ford daje się poznać jako mistrz konwencji wszelakich — znajdziemy tu historie bliższe zarówno gatunkowi science fiction, jak i fantasy, opowieści balansujące na granicy horroru czy z elementami realizmu magicznego, a nawet utwory głównonurtowe doprawione szczyptą oniryzmu. Choć opowiadania należą do stosunkowo krótkich, każde z nich zapada w pamięć i jest dowodem na niesłychaną pomysłowość oraz stylistyczny kunszt autora.

Można wyróżnić kilka motywów obecnych w krótkich utworach Forda. Na pierwszy plan wysuwa się intertekstualność i podejmowanie inteligentnej gry z oczytanym odbiorcą, który doceni nawiązania do twórczości Poego, Lovecrafta, Kafki czy Verne’a. Często też mamy do czynienia z metapisarstwem, czyli pisaniem o pisaniu; opowiadania dotykają tematu twórczego tworzenia, braku inspiracji, niewiary we własny talent czy odpowiedzialności za uczenie tej trudnej sztuki pięknego składania słów swoich podopiecznych.

Warto podkreślić też umiejętności Forda do kreowania świata przedstawionego — pisarz z równą łatwością tworzy historie rozgrywające się w otaczającej nas rzeczywistości, do której przenika większa bądź mniejsza liczba elementów fantastycznych, jak i w egzotycznych uniwersach, takich jak planeta zamieszkała przez olbrzymie owady będące miłośnikami starych filmów z Hollywood, czy też królestwo rodem z anty-fantasy, gdzie żebrak zostaje rachmistrzem, a wariat filozofem.

Opisowi każdego opowiadania można by z łatwością poświęcić oddzielny tekst, ale pozwólmy czytelnikom na samodzielne odkrywanie niespodzianek, jakie skrywa ta proza, i przejdźmy do dania głównego, powieści — „Portretu pani Charbuque”. Utalentowany malarz Piambo, który marnuje swój dar, podejmując się kolejnych zleceń nowojorskiej elity na ugładzone portrety, przyjmuje ofertę pani Charbuque. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie olbrzymia kwota, jaką za wykonanie obrazu oferuje klientka, oraz obowiązujący artystę warunek — musi stworzyć dzieło, nie widząc modelki. Piambo wytęża więc wyobraźnię, wsłuchuje się w szczegóły historii opowiadanej każdego dnia przez panią Charbuque i powoli pozwala opętać się fascynacji związanej z postacią tajemniczej kobiety.

Powieść Jeffreya Forda to subtelna opowieść o tożsamości i obsesji, snuta niespiesznie, a zarazem intrygująca i trzymająca w niepewności od pierwszego do ostatniego rozdziału. Utwór powinien usatysfakcjonować zarówno tych czytelników, którzy cenią sobie ciekawą historię opartą na niebanalnym pomyśle, jak i odbiorców szukających w prozie czegoś więcej — bogatego stylu, wyszukanych metafor i oddania malarskiej poetyki za pomocą słów. „Portret pani Charbuque” umożliwia także wgląd w środowisko artystów Nowego Jorku końca XIX wieku, a na kartach książki znajdziemy wzmianki między innymi o mistrzu portretów Johnie Sargencie czy ekscentrycznym Albercie Pinkhamie Ryderze.

„Asystentka pisarza fantasy. Portret pani Charbuque” to kolejna pozycja godna miana Uczty Wyobraźni. Omnibus powinien spodobać się szczególnie czytelnikom zachwycającym się baśniowością Valente czy lirycznością MacLeoda, gdyż Ford włada piórem nie gorzej od wspomnianych pisarzy. Powieść przypadnie do gustu także tym odbiorcom, którzy w fantastyce niekoniecznie szukają… fantastyki. To raczej opowieść z pogranicza jawy i snu, efemeryczna wizja, niemająca punktów stycznych z prozą typową dla tego nurtu. Ale jakże smakowita i warta uwagi!

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Jeffrey Ford to kolejny po Paolo Bacigalupim, Ianie R. MacLeodzie i Ianie McDonaldzie pisarz, który doczekał się omnibusu w Uczcie Wyobraźni, łączącego w jednym woluminie zbiór opowiadań oraz powieść. Takie wydanie to zawsze idealna okazja, by zapoznać się z pełnym spektrum literackich możliwości autora i stwierdzić, w jakiej formie poradził sobie lepiej — długiej czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Składany nóż” był dla mnie powieścią intrygującą od momentu pojawienia się w pierwszych szkicach wydawniczych. Fascynację tę tłumaczy lektura raptem jednego opowiadania zatytułowanego „Błękit i złoto”, które znaleźć można w „Krokach w nieznane 2011”. Te kilkadziesiąt stron w zupełności wystarczyło, by K.J. Parker (tajemniczy autor o nieujawnionej płci, dla uproszczenia pozwolę więc sobie stosować w recenzji formy męskie) podbił moje czytelnicze serce, zachwycił lekkim jak piórko i potoczystym stylem, ujął ironiczną narracją i zaintrygował pełną intryg i zwrotów akcji fabułą. Nadzieje były więc spore, a poprzeczka zawieszona wysoko. Pozostaje pytanie — czy „Składany nóż” jest w stanie ten entuzjazm podsycić, czy raczej go ugasi?

By nikogo nie trzymać w niepewności, wyjawię od razu — „Składany nóż” nie rozczarowuje. Nie jest dziełem wybitnym ani przełomowym, ale bardzo dobrym z całą pewnością tak. Składa się na to kilka elementów, w tym te wspomniane wyżej, czyli wprawa autora we władaniu piórem i zdystansowana, często zabarwiona delikatnym sarkazmem narracja, dzięki którym kolejne rozdziały połyka się w mgnieniu oka. A co z fabułą i intrygą? Na tym polu czytelnik ma szansę przeżyć spory szok, cała powieść skoncentrowana jest bowiem wokół polityki i ekonomii. Te dwie dziedziny wiodą prym, to im podporządkowane są kolejne wydarzenia i ich skutki, a także większa część rozterek i poczynań bohaterów.

Tak się jednak składa, że te dwie dyscypliny, choć dla wielu osób kompletnie nieinteresujące, w rękach K.J. Parkera zamieniają się w fabularnego samograja, w którym każdy element jest na właściwym miejscu. Wszelkie zdarzenia poznajemy z perspektywy Bassianusa Sewera zwanego Basso — syna pierwszego obywatela Republiki Wesańskiej. Śledzimy jego młodość, dorosłe życie i zmieniające się relacje z rodziną, a przede wszystkim jesteśmy świadkami rozwijającej się kariery w bankowości i polityce. Równocześnie ze skrawków informacji umiejętnie dawkowanych czytelnikom przez autora składamy obraz świata przedstawionego — konstruktu łączącego w sobie niektóre cechy starożytnego Rzymu, zarówno z okresu republiki, jak i cesarstwa, a także greckich polis czy miast średniowiecznych.

Warto nadmienić, iż w „Składanym nożu” próżno szukać typowych elementów fantastycznych, takich jak magia, przedziwne stworzenia czy obce rasy. Opisywana historia rozgrywa się w rzeczywistości przypominającej naszą, w której panują te same prawa fizyki i ekonomii, zbliżone są warunki klimatyczne, a ludność dziesiątkują podobne zarazy. Alternatywny świat łączy w sobie co prawda drobne elementy znane nam z kilku różnych epok, ale nie tworzy to czarnych dziur w logice. Choć nawet po zakończeniu lektury wiedza odbiorcy o Republice Wesańskiej i państwach ościennych pozostaje fragmentaryczna, to w trakcie czytania powieści ta iluzoryczna konstrukcja sprawia wrażenie solidnej i nie razi białymi plamami.

Największą siłą książki nie jest jednak ani świat, ani nadzwyczaj zgrabnie podany mariaż ekonomii i polityki. Całą uwagę kradnie Bassianus Sewer, bohater budzący wiele sprzecznych uczuć — podziw, zrozumienie, współczucie, pogardę. Wiele zawdzięcza wiedzy i ciężkiej pracy, nie mniej zaś szczęściu i otaczaniu się odpowiednimi osobami. Podejmuje decyzje kontrowersyjne, a ich powody są z reguły moralnie wątpliwe. Czasami sprawia wrażenie wytrawnego szachisty, który zaplanował już wszystkie ruchy w danej partii, by po chwili zacząć improwizować i dać się ponieść osobistym animozjom. To rewelacyjna i niezapomniana kreacja, a jej jedyną wadą zdaje się być całkowite przyćmienie pozostałych postaci.

Choć kilku pozostałym osobom także warto się przyjrzeć, większość bohaterów drugo- i trzecioplanowych wypada przy Bassianusie rozczarowująco płasko. Niektórzy są tylko pojawiającym się od czasu do czasu zlepkiem imion, którym Basso tłumaczy swój tok myślenia i powody decyzji. Inni otrzymali zbyt mało miejsca, by wypaść w pełni wiarygodnie. Nie jest to wada dużego kalibru, ponieważ to nie tło ma przykuwać uwagę w tej powieści — stanowi jednak o tym, że nie możemy mówić o pozycji wybitnej i dopracowanej do ostatniego szczegółu.

Za drugą drobną rysę na „Składanym nożu” można uznać fragmentaryczność narracji — K.J. Parker ma tendencję do przeskakiwania między wydarzeniami i po pewnym czasie zauważalne stają się te same zabiegi, które wykorzystuje, by to zamaskować. Postaci często streszczają przebieg pewnych wydarzeń w rozmowach między sobą albo przechodzą od razu do omawiania konsekwencji danego wyboru. Ale taki urywany sposób opowiadania historii ma też swoje dobre strony — powieść jest całkowicie wolna od wszelkich dłużyzn, a każda informacja, jaka zostaje czytelnikowi przekazana, ma znaczenie dla dalszego przebiegu akcji czy zrozumienia jakiegoś mechanizmu.

Po lekturze „Składanego noża” utwierdziłam się w opinii, że warto pisarskie poczynania K.J. Parkera śledzić i wyglądać jego kolejnych powieści. W dorobku autora wypatrzeć można kilka innych smakowitych kąsków i mam nadzieję, że dane będzie je poznać także polskim czytelnikom. W tej chwili jednak każdemu, kogo zaintrygowało to niestandardowe podejście do nurtu realistycznej fantasy, lub też niedowierzającym, że fabuła zdominowana przez ekonomię i politykę może okazać się szalenie wciągająca, polecam zagłębienie się w perypetie Bassianusa Sewera.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

„Składany nóż” był dla mnie powieścią intrygującą od momentu pojawienia się w pierwszych szkicach wydawniczych. Fascynację tę tłumaczy lektura raptem jednego opowiadania zatytułowanego „Błękit i złoto”, które znaleźć można w „Krokach w nieznane 2011”. Te kilkadziesiąt stron w zupełności wystarczyło, by K.J. Parker (tajemniczy autor o nieujawnionej płci, dla uproszczenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Pusta przestrzeń” to trzeci, a zarazem ostatni tom trylogii Trakt Kefahuchiego autorstwa M. Johna Harrisona, pisarza na tyle specyficznego, że z reguły albo się jego dzieła kocha, albo się w nich nie gustuje. Obok Chapmana i Duncana należy do najbardziej kontrowersyjnych autorów opublikowanych jak dotąd w serii Uczta Wyobraźni i w gruncie rzeczy trudno jego prozę polecać lub odradzać, nawet znając upodobania konkretnego czytelnika. To lektura-niespodzianka, która budzi skrajne odczucia. Po Harrisona trzeba po prostu sięgnąć i sprawdzić, czy dołączy się do grona zachwyconych, czy może rozczarowanych. Ja niestety staję po stronie tych drugich.

Ci, których opis specyficznej i niestandardowej prozy Harrisona zachęca, muszą jednak pamiętać o tym, że zaczynanie lektury od „Pustej przestrzeni” nie jest rozsądnym pomysłem. Najpierw czytamy „Światło”, potem „Nova Swing”. A potem decydujemy, czy mamy już dość, czy wręcz przeciwnie. „Pusta przestrzeń” to, niestety, najsłabszy tom trylogii. W „Świetle” najmocniejszym punktem była kreacja świata, na którą składają się zarówno nowatorskie pomysły autora, jak choćby K-statki, jak i skąpienie informacji o tymże świecie i wrzucanie czytelnika na głęboką wodę, by zaoferować mu koło ratunkowe dopiero w którymś z dalszych rozdziałów. Z kolei w „Nova Swing” na pierwszy plan wysunął się klimat — sam pisarz zatytułował jeden z rozdziałów „Kosmos w stylu noir” i był to opis nad wyraz trafny. Tymczasem w „Pustej przestrzeni” otrzymujemy kalki tego, co już znamy, zarówno na poziomie treści, jak i formy.

Największym plusem tomu trzeciego jest połączenie ze sobą wielu wcześniejszych wątków — w czasach współczesnych ponownie spotykamy Annę, żonę Michaela, znajdującą się obecnie w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż poprzednio, korzystającą z pomocy specjalisty; śledzimy perypetie załogi Nova Swing, którą tworzą Liv Hula, mona Irene i Gruby Antoyne poznani na kartach drugiego tomu trylogii; towarzyszymy też byłej asystentce detektywa Aschemanna w kolejnym śledztwie w Saudade, gdzie Strefa nie odgrywa już równie znaczącej roli co kiedyś. Cieszy ta rola klamry łączącej ze sobą dwie poprzednie części cyklu, cóż jednak z tego, skoro fabuła, tradycyjnie już u Harrisona, stoi w miejscu i w gruncie rzeczy zmierza donikąd. Bohaterowie — również: jak zawsze — miotają się i nie wiedzą, czego tak właściwie chcą od życia. Oczywiście, trudno nie dostrzegać w tym motywu przewodniego, ale nie jest łatwo przejmować się postaciami skrajnie antypatycznymi, skrzywionymi przez autora do granic możliwości, a momentami wręcz karykaturalnymi.

Bez zmian także na płaszczyźnie językowej. Harrison przemiela w kolejny sposób te same opisy i dialogi, choć ci, którzy mają za sobą poprzednie dwa tomy, zdążyli się już pewnie znieczulić na jego zamiłowania do opisywania ludzi, ich uczuć i ich fizjologii w sposób odpychający. Kolejne sceny, mające — chyba? — szokować, po prostu śmieszą, zwłaszcza gdy autor po raz wtóry z lubością używa tych samych słów i konstrukcji; każdy z bohaterów „rzyga”, każdy „rżnie się”, co jakiś czas rzuci jakąś „kurwą”. Na poziomie językowym, tak samo jak na poziomie koncepcyjnym, fabularnym i formalnym, to po prostu powtórka z tego, co znamy już albo ze „Światła”, albo z „Nova Swing”.

Nie chcę nikogo do lektury Harrisona zniechęcać, ale trudno mi ukrywać, że nie podzielam zachwytów i nie rozumiem fenomenu autora. Owszem, jego powieści wyróżniają się; owszem, trudno je zaszufladkować, przylepić na nich gatunkową etykietę. Ale nie potrafię się wyzbyć wrażenia, że mało kto będzie czerpał przyjemność ze spotkania z tego typu prozą, głównie z uwagi na specyficzne podejście do fabuły, bohaterów i stylu. A szkoda, gdyż potencjał zdecydowanie tkwi w tym świecie i koncepcjach pokroju K-statków, tanków, krawców czy Strefy Zdarzenia. Spróbujcie jednak, sięgnijcie po „Światło” i zdecydujcie, czy Trakt Kefahuchiego jest dla Was. Dla mnie — zdecydowanie nie.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

„Pusta przestrzeń” to trzeci, a zarazem ostatni tom trylogii Trakt Kefahuchiego autorstwa M. Johna Harrisona, pisarza na tyle specyficznego, że z reguły albo się jego dzieła kocha, albo się w nich nie gustuje. Obok Chapmana i Duncana należy do najbardziej kontrowersyjnych autorów opublikowanych jak dotąd w serii Uczta Wyobraźni i w gruncie rzeczy trudno jego prozę polecać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Recenzja "Światła" i "Nova Swing"

M. John Harrison to pierwszy od dawien dawna autor, przy którym zadaję sobie pytanie — z nim jest coś nie tak, czy może ze mną? Zażyłam trzy jego powieści pod rząd: „Światło”, „Nova Swing” i „Pustą przestrzeń”, i wciąż nie mam zielonego pojęcia, co w jego tekstach stanowi na tyle dużą wartość, że zadecydowało o przynależności do serii Uczta Wyobraźni. Co prawda książki należące do UW bardzo różnią się od siebie, znajdziemy wśród nich tytuły stawiające przede wszystkim na jakiś koncept, na pomysły, na fabułę, na język, na formę. I tak jak do tej pory kochałam Mitchella za stylistyczne maski, MacLeoda za liryzm, Valente za baśniowość, McDonalda za egzotykę, a Champana za przewalcowanie mózgu i wywrócenie go na lewą stronę, tak — nie mam za co kochać Harrisona. Swoje rozczarowanie omówię na przykładzie „Światła” i „Nova Swing”.

Wspomniane powieści to pierwsza i druga część trylogii Trakt Kefahuchiego. Niech Was nie kusi licho, by czytać je w złej kolejności (albo, o zgrozo, zaczynać od wydanej niedawno „Pustej przestrzeni”), bo będzie jeszcze gorzej. Czytane ‚po bożemu’ nastręczają wystarczających problemów, nie ma sensu dokładać sobie kolejnych. Zaczynamy więc od „Światła” i nie załamujemy się tym, że nie wiadomo, o co chodzi — tak to z Harrisonem już jest i warto jak najszybciej do tej maniery przywyknąć, jeśli chce się w ogóle przez jego książki przebrnąć. Czytamy w ciemno, zbieramy porozrzucane tu i tam kawałki informacji, a stopniowo elementy bardzo pomieszanej układanki zaczną tworzyć jakąś dziwną całość, choć wciąż będzie to raczej konstrukcja przypominająca ser szwajcarski, nie zaś spójną bryłę.

Harrison ma bowiem specyficzny stosunek do przedstawiania czytelnikowi wykreowanego uniwersum. Wprowadza pewne pojęcia, ale nie wyjaśnia ich, początkowe rozdziały są więc zbieraniną niewiele znaczących słów. Z czasem, a to z kontekstu, a to z urywanego dialogu, pewne rzeczy zaczynają się klarować. Choć wiele pytań cisnących się na usta i tak pozostaje bez odpowiedzi. Dlaczego nie należy w takim razie zaczynać lektury od środkowego tomu cyklu? Otóż, w „Świetle” autor co nieco postanowił jeszcze wyjaśnić, więc czytelnicy, którym wystarczy cierpliwości, dowiedzą się, o co chodzi np. z K-statkami (jeden z najlepszych elementów uniwersum, swoją drogą). W „Nova Swing” rzecz jasna nie tłumaczy tego po raz drugi.

Co więcej, wątki fabularne, choć pozornie w ogóle ze sobą niepowiązane, w pewien sposób jednak się ze sobą łączą. Choć o tym dowiedzą się dopiero ci, którzy przebrną przez tom trzeci. Zostawmy go jednak z boku i zajrzyjmy do „Światła”. Co my tam mamy? Trzy przeplatające się wątki. Pierwszy osadzony w czasach współczesnych, traktujący o fizyku-mordercy, który nie może się zdecydować, czy wrócić do byłej żony, czy może tylko mieć z nią romans. Drugi i trzeci wątek to opowieści rozgrywające się w dalszej przyszłości — podróż po kosmosie K-statkiem w wykonaniu kapitan Serii Mau Genlicher oraz opowieść o Edzie Chianese, który uzależnił się od doświadczania alternatywnych przeżyć w tankach i narobił sobie długów u nieodpowiednich osób, a teraz ukrywa się przed wierzycielami.

Z kolei w „Nova Swing” mamy już tylko wątki osadzone w świecie przyszłości, w Saudade, nieopodal Strefy Zdarzenia — przedziwnego obszaru, którego nikt jeszcze w pełni nie zbadał. Głównymi bohaterami są Vic Serotonin, oprowadzający turystów po Strefie, oraz śledzący go detektyw Aschemann. W drugim tomie między wątkami i postaciami istnieją silniejsze powiązania i wyraźniejsze linie fabularne, co czyni go pozycją znacznie przystępniejszą w odbiorze od „Światła”. Dodatkowego smaku dodaje klimat przywodzący na myśl literaturę noir.

Najmocniejszym punktem prozy Harrisona są pomysły dotyczące kreacji świata. Nawet tę zabawę w ciuciubabkę z czytelnikiem można poczytać za zaletę, przyjętą konwencję. Trudno mi jednak dopatrzeć się czegoś więcej w pozostałych aspektach. Antypatyczni bohaterowie miotają się przez cały czas trwania akcji powieści, a zdecydowana większość z nich oderwana jest od jakichś prawdopodobnych rysów psychologicznych (dobry rys nakreślono jedynie w przypadku Serii Mau w „Świetle”). Fabuła często stoi w miejscu albo obraca się w kółko. Autor wprowadza do książek informacje, z których nic nie wynika i które niczemu nie służą — przykładowo, Michael Kearney ze „Światła” jest seryjnym mordercą, jak dowiadujemy się w pierwszym rozdziale. Implikacje tego stanu rzeczy są jednak żadne.

Skoro nie treść, no to może za formę należy Harrisona docenić? Niektórzy zachwycają się jego stylem, ale w gruncie rzeczy nie mam pojęcia dlaczego. Jest raczej prosty, niezbyt wyszukany, a co najgorsze — w zbyt dużym stopniu powtarzalny. Autor lubuje się w stylistyce naturalistyczno-wulgarnej, jego postacie nieustannie defekują, wymiotują i współżyją ze sobą w sposób obsceniczny, a wszystko to opisywane jest ciągle tym samym zestawem przymiotników i czasowników. Oczywiście komuś może się to podobać, ale ja w języku Harrisona nie widzę ani niczego oryginalnego, ani godnego zachwytów.

Podsumowując, pragnę zaznaczyć, iż tekst ten nie pretenduje do miana recenzji, jest jedynie wyrazem pewnego rodzaju frustracji na „Światło” i „Nova Swing” — jak podejrzewam, spowodowanej po części ich przynależnością do Uczty Wyobraźni. Może Harrison jest zbyt dziwny, może nie doceniam jego stylistyki — jak najbardziej biorę to pod uwagę. Z drugiej strony, jako jedna z nielicznych zachwyconych „Trojką” Chapmana, raczej nie mam problemu z książkami nietypowymi, w których trzeba wiele rzeczy odkryć samemu. Z Harrisonem się jednak nie dogadałam. Nie zamierzam żadną miarą odradzać Wam lektury tych pozycji, wręcz przeciwnie, przeczytajcie i powiedzcie mi, w czym tkwi siła autora i jaką duchową strawę zapewnia lektura jego dzieł. Czy to tylko niestandardowość i nieschematyczność jako sztuka dla sztuki, czy może spod spodu da się coś jednak wydobyć?

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Recenzja "Światła" i "Nova Swing"

M. John Harrison to pierwszy od dawien dawna autor, przy którym zadaję sobie pytanie — z nim jest coś nie tak, czy może ze mną? Zażyłam trzy jego powieści pod rząd: „Światło”, „Nova Swing” i „Pustą przestrzeń”, i wciąż nie mam zielonego pojęcia, co w jego tekstach stanowi na tyle dużą wartość, że zadecydowało o przynależności do serii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Czy jest na sali ktoś, kto nie słyszał wcześniej o Samotniku z Providence albo nie kojarzy wizerunku Cthulhu zakorzenionego w popkulturze? Nie sądzę. Twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta znana jest powszechnie nie tylko koneserom literatury grozy, lecz także tym, którzy od książek stronią — natknęli się za to na liczne wytwory ludzkiej kreatywności wykorzystujące dorobek pisarza, poczynając od filmów, poprzez gry komputerowe i planszowe, na odzieży i wszelakich gadżetach kończąc. Jedną i drugą grupę odbiorców powinien zainteresować wydany pod koniec ubiegłego roku zbiór „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”.

Na blisko ośmiusetstronicowy tom składa się piętnaście opowiadań z lat 1917-1937, uszeregowanych chronologicznie. Znajdziemy wśród nich najbardziej znane teksty autora, jak choćby „Zew Cthulhu”, „W górach szaleństwa”, „Widmo nad Innsmouth” czy tytułową „Zgrozę w Dunwich”. Dzięki takiemu układowi publikacji można prześledzić, jak ewoluowały styl Lovecrafta i koncepcja utworów, które stawały się coraz dłuższe, coraz bardziej rozbudowane i wzbogacone o większą ilość informacji dotyczących fikcyjnych istot pojawiających się w opowiadaniach, ochrzczonych przez jednego z korespondentów pisarza „mitologią Cthulhu”.

Czytając zebrane utwory, szybko dostrzega się elementy charakterystyczne w prozie Lovecrafta, obecne w większości napisanych przez niego tekstów. Pierwszym z nich jest specyficzny bohater — z reguły samotnik, umysł dość światły, człowiek nauki, stopniowo wątpiący we własną poczytalność pod wpływem dziwnych zjawisk, które go otaczają, czy to podczas niebezpiecznej wyprawy w nieznane tereny, czy to podczas odkrywania tajemnic związanymi z korzeniami swojego rodu. Postaci te wyróżniają się często w swoim fikcyjnym środowisku, ale już od siebie nie różnią się prawie wcale. Tak naprawdę człowiek służy pisarzowi jako narzędzie, za pomocą którego opisuje i komentuje zjawiska czy odkrycia mające budzić grozę.

Równie powtarzalna jest konstrukcja utworów, drobiazgowo opisujących przeżycia i rozmyślania protagonistów, zmierzająca z wolna do punktu kulminacyjnego. Często mamy do czynienia z zaburzeniem chronologii — najbardziej szokującym faktem pisarz zawsze dzieli się z czytelnikiem dopiero w ostatnim akapicie, nawet jeśli bohater dowiedział się o tym kilkanaście stron wcześniej bądź też całą historię opowiada z perspektywy czasu, znając jej zakończenie. Owe odkrycia są więc pozbawione komentarza, Lovecraft zostawia czytelnika sam na sam z — w zamyśle — zaskakującym zwrotem akcji. Co znamienne, opowiadania nie obfitują w dialogi, a cała treść zawiera się w długiej, mało dynamicznej narracji.

Te charakterystyczne rysy prozy Samotnika z Providence można potraktować także jako wadę i zarzucić utworom ze zbioru schematyczność. Czytanie wielu opowiadań pod rząd potrafi zmęczyć, ich przewidywalność i powtarzalność zaczyna coraz bardziej przeszkadzać czytelnikowi, po części także dlatego, że teksty Lovecrafta dość mocno się zestarzały — trudno przerazić nimi współczesnego odbiorcę. Wyprawę do klasyki literatury grozy podejmuje się raczej w celach poznawczych, by rozkoszować się tym wyjątkowym, wyszukanym stylem i zaznajomić się z koncepcjami, które dziś już trącą myszką, ale wiek temu uchodziły za pionierskie. Najlepszą radą na zniwelowanie tej wady może być po prostu oszczędne dawkowanie sobie kolejnych utworów.

Tym, co sprawia, że zbiór wydawnictwa Vesper wyróżnia się na tle innych antologii opowiadań H.P. Lovecrafta, jest nowy przekład Macieja Płazy oraz wspaniałe ilustracje autorstwa Johna Coultharta — z okładki spogląda na czytelnika budzący grozę Cthulhu, z kolei wewnątrz podziwiać można wizerunki Dagona, Shub-Nigguratha, Azathotha czy Tsathoggua. Żałować można jedynie, iż tom nie doczekał się wydania w twardej oprawie, które prezentowałoby się w biblioteczce jeszcze efektowniej.

Jeśli zaś chodzi o przekład Macieja Płazy — który dokonał także wyboru opowiadań oraz napisał wnikliwe, obszerne posłowie na temat twórczości i życia Lovecrafta — to z całą pewnością udało mu się oddać specyficzny styl oryginału. Jak stwierdza tłumacz, piszący na początku XX wieku autor posługiwał się po wielokroć słownictwem czy konstrukcjami właściwymi raczej dla angielszczyzny z XVIII wieku, a z kart jego utworów przebija fascynacja literaturą tego okresu. Sięgał po słowa, które wyszły z użycia, i tę staroświeckość udało się Maciejowi Płazie oddać w polskiej wersji opowiadań — czego o większości z poprzednich tłumaczeń powiedzieć nie sposób.

To właśnie z uwagi na nowy, dopieszczony przekład, zarówno ci czytelnicy, którzy w swoich zbiorach nie posiadają jeszcze prozy Lovecrafta, jak i odbiorcy zafascynowani mitologią Cthulhu, chcący obcować z opowiadaniami w kształcie najbliższym oryginałowi, powinni rozważyć wybór tego właśnie zbioru. „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” to synteza tego, co u Lovecrafta najlepsze i najbardziej charakterystyczne, do tego podane w wyszukanej i dopracowanej formie.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Czy jest na sali ktoś, kto nie słyszał wcześniej o Samotniku z Providence albo nie kojarzy wizerunku Cthulhu zakorzenionego w popkulturze? Nie sądzę. Twórczość Howarda Phillipsa Lovecrafta znana jest powszechnie nie tylko koneserom literatury grozy, lecz także tym, którzy od książek stronią — natknęli się za to na liczne wytwory ludzkiej kreatywności wykorzystujące dorobek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Paolo Bacigalupi znany był do tej pory wśród polskich czytelników jako autor zbioru opowiadań „Pompa numer sześć” i powieści „Nakręcana dziewczyna” wydanych razem w jednym z tomów serii Uczta Wyobraźni. W tym roku na rynek trafiły „Zatopione Miasta” — jak się okazuje, książka skierowana do zupełnie innego odbiorcy, epatująca brutalnością, niezwykle emocjonalna i wpisująca się w dość modny ostatnio nurt dystopijnej fantastyki dla starszej młodzieży.

Śledzimy poczynania Mahlii i Mouse’a, dwójki nastolatków z niewielkiej wioski. Ona jest butnym wyrzutkiem pozbawionym prawej dłoni, on wrażliwym samotnikiem, który niegdyś ocalił jej życie. Marzą o lepszym losie, ale nie mają możliwości, by o niego zawalczyć — nie w zniszczonym, zdegenerowanym świecie, gdzie większość ludzi żyje w skrajnej nędzy i myśli tylko o przetrwaniu, a zwalczające się frakcje partyzanckich ugrupowań są gotowe zamienić w piekło dolę każdego, kto nieopatrznie stanie na ich drodze. W Zatopionych Miastach upadły nie tylko wytwory cywilizacji, ale przede wszystkim człowieczeństwo.

Warstwa emocjonalna powieści jest niesłychanie przejmująca, a Bacigalupi nie szczędzi czytelnikom opisów na wskroś naturalistycznych, ukazujących koszmar wojny. Żołnierze zabijają dzieci lub siłą wcielają je do armii, członkowie antagonistycznych ugrupowań torturują złapanych w niewolę, a bestia będąca mieszanką genów ludzkich i zwierzęcych rozdziera hordy wrogów na strzępy. Niesprawiedliwość i przemoc, których doświadczają raz po raz bohaterowie, bezsilność i udręka, które odczuwają — to najlepiej zrealizowany element utworu, przesądzający o tym, że warto się z tą lekturą zapoznać. Wysuwa się on na pierwszy plan, próbując tuszować inne komponenty, pozostawiające nieco do życzenia.

Fabuła „Zatopionych Miast” jest liniowa i jednowątkowa, a zarazem niezbyt oryginalna — bohaterowie poruszają się z jednego punktu do drugiego, czasem rozdzielają, by potem znów połączyć siły. Pełnowartościowych wątków pobocznych niestety zabrakło. Podobnie wygląda kwestia postaci — autor poświęcił całą uwagę Mahlii i Mouse’owi, ledwo nadgryzł rozterki Toola, wspomnianej bestii o zmodyfikowanym kodzie genetycznym, zaś o motywacjach pozostałych osób występujących na kartach powieści można zapomnieć. Szczególnie razi to w przypadku dowódców armii, którzy wydają się okrutni nie z konkretnego powodu, ale po to, by ułatwić pisarzowi poruszenie czytelnika ich bezlitosnym zachowaniem.

Brakuje także lepiej zarysowanego tła całego konfliktu między frakcjami oraz genezy powstania Zatopionych Miast. Możliwe, że w tym przypadku winę ponosi wydawca, książka jest bowiem drugim tomem cyklu „Ship Breaker”, a część pierwsza ukazać ma się dopiero w przyszłym roku. Niezależnie od przyczyny, powierzchownie nakreślona scenografia psuje odbiór, przynajmniej tym czytelnikom, którzy po Bacigalupim oczekiwali ciut więcej niż wartkiej akcji i poruszającej problematyki.

Dystopijne wizje zdają się być aktualnie niezwykle modne w młodzieżowej fantastyce, a przez to trudno uniknąć powtarzania pewnych schematów. Młodzi bohaterowie jako najwrażliwsze i niezdeprawowane jednostki w postapokaliptycznych realiach; przyjaźń w świecie, w którym ludzkie odruchy i humanitarne wartości nie mają już racji bytu; silniejsi i lepiej uzbrojeni sprawujący absolutną kontrolę nad życiem słabszych — to wszystko już dobrze znamy. „Zatopione miasta” cierpią trochę na syndrom „Igrzysk śmierci”, ale na szczęście, mimo wszystkich wymienionych wyżej mankamentów, proza Bacigalupiego wciąż stoi o kilka pisarskich klas wyżej od przereklamowanej trylogii Suzanne Collins. Amerykanin posługuje się językiem prostym, ale nie prostackim, a co najważniejsze — udało mu się uniknąć ckliwości i patosu. W jego wykonaniu temat dzieci siłą wciągniętych w wir wojny jest boleśnie prawdziwy i głęboko przejmujący. W ogólnym rozrachunku warto dać powieści szansę, ale lepiej nie windować swoich oczekiwań.

---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!

Paolo Bacigalupi znany był do tej pory wśród polskich czytelników jako autor zbioru opowiadań „Pompa numer sześć” i powieści „Nakręcana dziewczyna” wydanych razem w jednym z tomów serii Uczta Wyobraźni. W tym roku na rynek trafiły „Zatopione Miasta” — jak się okazuje, książka skierowana do zupełnie innego odbiorcy, epatująca brutalnością, niezwykle emocjonalna i wpisująca...

więcej Pokaż mimo to