-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel11
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2023-12-31
2022-12-31
2019-03-26
2019-02-15
2018-12-07
2018-04-24
2018-04-24
2018-03-11
2017-09-16
2017-06-19
Dzisiaj nazwalibyśmy to ocieplaniem wizerunku. Hitler w romantycznej pozie półleży na trawie, z owczarkiem niemieckim u stóp i w bawarskich akcesoriach, spogląda z pewnością siebie w dal. W tle góry w ukochanym przez wodza Obersalzbergu. Podpis pod zdjęciem: „Hitler wie ihn keiner kennt” (Hitler, jakiego nikt nie zna). Hitler w czarnym, świetnie skrojonym garniturze, tym razem w towarzystwie dziewczynki, uśmiecha się. Hitler dokarmiający jelonki. Hitler ubrany w mundur SA z opadem szczęki znamionującym głęboką myśl przysiadł półdupkiem na brzeżku skały i znowu zezuje w stronę gór.
Żadne podśmiechujki nie zmienią jednak faktu, że obrazy te, przemyślane i sumiennie zaplanowane w Ministerstwie Propagandy Rzeszy, powielane na milionach pocztówek oraz masowo reprodukowane w prasie, kształtowały wizerunek Fuhrera w oczach przeciętnego Niemca. Przyzwyczailiśmy się myśleć o Hitlerze, jako o śmiesznym człowieku z kwadratowym wąsem, wrzeszczącym w amoku (fragmenty kronik filmowych puszczane często w telewizji przynajmniej mi skutecznie zaaplikowały taki a nie inny przekaz), a o Niemcach myśleć, że to głupi naród, skoro dali się uwieść takiemu indywiduum. Ale chyba nie do końca tak było. Hitler lansowany przez ówczesną propagandę to światły, ciepły, kochający przyrodę i książki wybitny strateg, który za cenę odosobnienia i samotności, poświęcając się dla narodu, niczym ojciec dzieciom, prowadzi Niemcy ku światłości i prosperity. Machina propagandowa działała świetnie, Hitler był celebrytą, hollywoodzką gwiazdą, ludzi fantazją; alpejski Berghof przeżywał oblężenie, ponieważ miliony chciało choć przez chwilę zobaczyć swojego idola. W miarę czytania i przeglądania sporej ilości zdjęć w tej świetnie napisanej i sugestywnej książce, mój wzrok przyciągnęło zdjęcie z okładki przedstawiające pokój Evy Braun. To właściwie tylko róg pokoju, widać że eleganckiego. Nad komódką zawieszono portret Hitlera na intensywnie czarnym tle. Kontemplując to tak naprawdę niesamowite zdjęcie, poczułam na sobie ten czar, jego uwodzicielską moc. W sumie nic odkrywczego; już w latach 70. Susan Sontag pisała o „fascynującym faszyzmie”.
Porwała mnie jednak myśl związana z kształtowaniem przekazu. Bo czyż pokolenie urodzone po wojnie nie było nauczone, że Hitler był niczym więcej niż śmieszną i odrażającą postacią? Czyż takie podejście było celowe, a więc było również pewnego rodzaju propagandą? Czy pomijanie wiedzy o tym, jaki był wizerunek Hitlera w okresie przedwojennym, nie pozbawia nas przypadkiem szansy na zrozumienie, a nie ma chyba lepszego niż on przykładu, czym jest populizm i kreacja, iluzja i kłamstwo?
Jeżeli chodzi o gatunek hitleriana, „Dom Hitlera” to pozycja wybitna (wyznam, że ją uwielbiam). Autorka jest historyczką architektury, badaczką, która przemierzyła pół świata, by wygrzebać z archiwów plany mieszkań i domów, w których mieszkał Hitler (znalazła nawet próbki materiałów do obić mebli w Berghofie! można je obejrzeć na bardzo dobrej jakości zdjęciach). Bardzo dużo tu planów, przekrojów wertykalnych i horyzontalnych, zdjęć wnętrz i detali.
Autorka pokazuje związki pomiędzy polityką i propagandą a architekturą. Wyjaśnia, jak silną symboliczną rolę odgrywał najsłynniejszy dom Hitlera Berghof położony w Alpach w Obersalzbergu (nie mylić z Orlim Gniazdem, kawiarnią wyrytą w skale, oddalonym od Berghofu o parę kilometrów, w którym Hitler był zaledwie kilka razy). Berghof jako ucieleśnienie pychy kroczącej przed upadkiem; patetyzmu nieuchronnie zmierzającego do śmieszności – od skromnej chaty w górach, po ekskluzywne centrum dowodzenia światem i magnes przyciągający rozhisteryzowane tłumy, następnie zbombardowany, ale nadal must-seen dla alianckich żołnierzy na przepustce, pijanych i zblazowanych. Po kliku dekadach, uznany za mekkę neonazistów i zrównany z ziemią, a następnie, w myśl kapitalistycznego prawa popytu i sprzedaży i pod hasłem „Zrób sobie przerwę w górach” obudowany hotelowcem ochrzczonym przez złośliwą brytyjską prasę mianem „Hilton Hitler”. No bo skoro jest popyt na nazialia, to warum nicht?
Nie będę tu już wspominać o wątku feministycznym (w skrajnie mizoginicznej Trzeciej Rzeszy, doppelgangerem Speera była kobieta, cherlawa architektka i pracoholiczka Frau Gerdy Troost), ale wspomnę o dwóch obrazach, które zapadły mi w pamięć (oprócz zdjęcia z mroczno-fascynującym Hitlerem nad komódką z okładki książki).
Pierwszy, wyobrażony, to SS-komando do obsługi olbrzymiego okna w Wielkim Salonie w Berghofie (tak, to wielkie okno, popkulturowa klisza). Otworzenie tego okna, a otwierano je tylko po, żeby zrobić wrażenie na prominentnych gościach, nie było łatwą sprawą. Wyobrażam sobie jak do Wielkiego Salonu wchodzi czterech sztywnych i wyprasowanych SS-manów, każdy wyposażony w korbkę, którą wkłada do jednego z czterech specjalnych otworów i na raz, dwa, trzy, zawijają ile sił opuszczając szybę do szczeliny znajdującej się w podłodze. Szyba chowa się całkowicie, nieosłonięta przestrzeń atakuje ogromem, po Wielkim Salonie hula wiatr… i wyziewy spalin ze znajdującego się pod oknem garażu.
Obraz drugi, słynne zdjęcie, Lee Miller kąpiąca się w wannie Hitlera w jego monachijskim apartamencie. Łazienka wydaje się być dosyć skromna. Na chodniczku pod wanną czubkiem do jej frontu stoją wojskowe buciory należące do fotoreporterki, utytłane błotem z Buchenwaldu.
Dzisiaj nazwalibyśmy to ocieplaniem wizerunku. Hitler w romantycznej pozie półleży na trawie, z owczarkiem niemieckim u stóp i w bawarskich akcesoriach, spogląda z pewnością siebie w dal. W tle góry w ukochanym przez wodza Obersalzbergu. Podpis pod zdjęciem: „Hitler wie ihn keiner kennt” (Hitler, jakiego nikt nie zna). Hitler w czarnym, świetnie skrojonym garniturze, tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-27
"Masy 'narodu' to jedna wielka i okropna kupa gówna."
To zdanie nie padło A.D. 2017 roku w kraju nad Wisłą, choć okazji do takich stwierdzeń nie brakuje, lecz 28.X.1939 na łamach tajnego dziennika Herr Friedricha Kellnera, prawnika mieszkającego gdzieś na prowincji, w państwie zwanym wówczas Trzecią Rzeszą. Kellnera szlag bierze, że naród taki głupi, hurtowo i w detalu. No bo jak się tu nie wkurzać, jak jakaś baba w sklepie snuje wizje potęgi militarnej Niemiec i walk na Wschodzie. Podnieca się potęgą Rzeszy, kupując jaja i pietruszkę do obiadu. W pracy panoszą się misiewicze czy inne aparatczyki śledzące i raportujące wszelkie objawy braku entuzjazmu dla toczącej się wojny. Jakiś dziad, nie zważając na kurczące się przydziały żywności na kartki, podnieca się rychłą wojną ze Stanami Zjednoczonymi, przecież Niemcy, gdyby tylko chcieli, to i Marsa by podbili, czyniąc Marsjan swoimi niewolnikami. Bogactwo ziem okupowanych rozpala wyobraźnię Hansa i Gertrude, czy jak im tam. Kellner wieszczy słusznie, że sny o potędze narodu panów, skończą się niezłym kopem w pazerne głupawe dupsko.
Oczywiście mylny byłby wniosek, że debilitas mentalis en masse jest jakąś szczególną przypadłością niemiecką. Durnie są wszędzie i jest ich dużo.
Na końcu książki znajduje się pouczający esej, o tym jak się robi opinię publiczną, którego autorem jest prof. Eugeniusza Król.
"Masy 'narodu' to jedna wielka i okropna kupa gówna."
To zdanie nie padło A.D. 2017 roku w kraju nad Wisłą, choć okazji do takich stwierdzeń nie brakuje, lecz 28.X.1939 na łamach tajnego dziennika Herr Friedricha Kellnera, prawnika mieszkającego gdzieś na prowincji, w państwie zwanym wówczas Trzecią Rzeszą. Kellnera szlag bierze, że naród taki głupi, hurtowo i w detalu. No...
2017-02-05
2016-12-06
„Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach” Gustaw Herling-Grudziński
To właściwie pierwsza przeczytana przeze mnie książka, która mówi mi cokolwiek o tym, co tak naprawdę działo się w okupowanej podczas drugiej wojny światowej Europie Wschodniej. Dlaczego właśnie tam miał miejsce Holokaust, a przede wszystkim o relacji Polacy (i inne wschodnie narody)-Niemcy-Żydzi. Oczywiście jest masa książek na ten temat, od pozycji historyczno-chronologicznych (kto, gdzie i ile), po emocjonalną eseistykę (jednostronne „Sąsiedzi” Grossa, „Biedni Polacy patrzą na getto” Błońskiego). Pojawiają się także książki z przeciwnego bieguna, w duchu negacjonizmu, np. o tym że Polacy nie uczestniczyli w pogromie w Jedwabnem, nigdy nie byli antysemitami, w tym całkowicie już odlatujące w kosmos, o tym że Holokaustu w ogóle nie było, czy też jakieś obrzydliwe antysemickie i skrajnie prawicowe broszury. Wieńczy te stosy papieru wspomnieniowa masówka, zbyt często ocierająca się o wyciskacz łez, lub kiczowata proza obyczajowo-przygodowa, wykoślawiające ówczesną rzeczywistość (tym razem jako sztandarowy przykład niech posłuży film „Lista Schindlera”, który w warstwie fabularnej czy estetycznej nawet mi się podoba). Holokaustowy spam nie tylko nie służy faktom, ale nie służy również zrozumieniu.
„Czarna ziemia” została napisana z myślą o zachodnim czytelniku, dla którego kraje wschodnioeuropejskie to jądro antysemityzmu, i który kojarzy te kraje jedynie z Holokaustem, przy czym pamięć o Holokauście niemal całkowicie wypiera pamięć o pozostałych ofiarach nazizmu – cierpienia nie-Żydów są przemilczane, względnie nie ekscytują. Ale Snyder jest też dla polskiego czytelnika. Odnajdzie się w nim taki czytelnik, który uważa, że zarówno gorączkowe zaprzeczanie jakiemukolwiek udziałowi Polaków w Holokauście, jak i bijące się w pierś przyznawanie się do wszelkich win, dystansujące (jak mam niekiedy wrażenie) „dokonania” Niemców w tym zakresie, wywierają taki wpływ na poziom dyskusji na ten temat, jaki na skład porcelany wywiera słoń (osobiście uważam, że w Polsce mierzenie się z historią odbywa się nieumiejętnie, w stylu konfrontacyjnym, czego przykładem jest książka „My z Jedwabnego” Anny Bikont będąca relacją z ekspedycji rozliczeniowej przeprowadzonej przez Bikont wśród jedwabnego luda kilkadziesiąt lat po wojnie). W efekcie, pojawia się zmęczenie, zniechęcenie i irytacja (patrz „Mała Zagłada” Anny Janko), nie wspominając już o całkowicie niezamierzonym skutku ubocznym: wzroście postaw antysemickich.
Książka Snydera nie pomija żadnego kontekstu, uwzględnienia cierpienia całej ludności na wschodzie (Polaków, Ukraińców, Litwinów), nie tylko Żydów. To ze Snydera dowiedziałam się, że na Polakach przeprowadzono największą w dziejach kampanię eksterminacji członków mniejszości narodowej w okresie pokoju, w ramach tzw. „polskiej operacji” w latach 1937-1938 w Związku Radzieckim – najbardziej krwawej akcji etnicznej w ramach panującego wówczas Wielkiego Terroru. Generalnie przytłaczająca lektura, mnie kosztowała trochę zdrowia, ale nie żałuję.
Timothy Snyder to historyk, które całe zawodowe życie poświęcił historii Europy Wschodniej, przyjaciel Tony’ego Judta, znający kilka słowiańskich języków (żeby móc studiować dokumenty w oryginale), o wysokiej klasie intelektualnej. Ponadto, co uważam za nie mniej ważne niż wspominane wcześniej zalety, nie krępują go więzy emocjonalne; to mieszkaniec Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych, nie mający rodzinnych związków z tą częścią Europy. To spojrzenie z zewnątrz, ufam, że pozbawione uprzedzeń. Nie lubię twierdzeń typu „obowiązkowa lektura dla …”, ale jeżeli ktoś zastanawia się nad udziałem Polaków w Holokauście, prowadzi dyskusje na ten temat, wykłóca się ze znajomymi, pomstuje na pismaków, jednocześnie nie chce jednak popadać w skrajności, ale chce mieć jakieś pojęcie na ten temat, to chyba nie ma innego wyjścia, jak sięgnąć do Snydera. Warto też dla samego kunsztu autora, zobaczyć co to znaczy warsztatowo bardzo dobra książka historyczna. Snyder odrzuca klasyczne narracje historyczne, łączy i interpretuje fakty w sposób wcześniej mi nie znany, to historia opowiedziana na nowo, w dużej mierze historia przedwojennej i wojennej Polski.
Snyder opowiada o tym, kim, a właściwie czym był Hitler, którego nazywa „biologicznym anarchistą”, i który „nawet nie był nacjonalistą” (co tłumaczy brak zainteresowania Hitlera losem niemieckiej ludności cywilnej pod koniec wojny, zdaję się w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy krzyczał, że naród niemiecki nie dorósł do wielkości, jest słaby, a jako taki może zginąć). Niemcy miały służyć jednemu celowi, a właściwie obsesji jednego człowieka: całkowitemu usunięciu Żydów, obwinianych za globalne kryzysy, a który to „projekt” miała charakter ekologiczny (usunięcie pasożytów niszczących Matkę Ziemię). Do tego „projektu” trzeba było przekonać Niemców. Sposób w jaki funkcjonowała propaganda nazistowska zadaje kolejny kłam twierdzeniu, że Niemcy nie zdawali sobie sprawy z eksterminacji Żydów i zbrodni na Wschodzie. Propaganda ta bowiem bez ogródek wbijała do głowy przeciętnego Niemca, że albo my albo oni, kończą się zasoby żywności i surowców, nie starczy dla wszystkich, musimy zaatakować i zniszczyć ich pierwsi, zanim oni zniszczą nas, w przeciwnym razie zginiemy („oni” to oczywiście Żydzi). Nie trudno się wobec tego domyślić, dlaczego jedna z tez postawionych przez Snydera głosi, że kolejny Holokaust, może się znowu wydarzyć i to w centrum krajów zachodnich. Wystarczy odkurzyć propagandę nazistowską, uwspółcześnić ją i wsadzić do mediów społecznościowych.
Snyder bardzo dużo pisze o Polsce, kraju, który w okresie międzywojennym zmagał się z poważnymi problemami ekonomicznymi i społecznymi. Wieś była przeludniona i panowało olbrzymie bezrobocie, brakowało ziemi rolnej. Na każdego zasymilowanego Żyda przypadało 10 niezasymilowanych, a ich liczba ogółem przekraczała 3 miliony. Był to podatny grunt na ziarno antysemityzmu, ale również polityczny powód dla polskich władz snujących plany pozbycia się Żydów. Naziści zaproponowali polskiemu rządowi wspólny atak na Związek Radziecki (kolebkę judeobolszewizmu i ostateczny cel Hitlera) i eksterminację Żydów. Polacy nie chcieli najeżdżać sowietów, a w odniesieniu do Żydów myśleli o deportacji (na Madagaskar albo na Bliski Wschód), a nie anihilacji. Oferta została przez Polaków odrzucona, jednak nie ze względu na jakieś szczególne uczucia względem Żydów. Warto o tym poczytać, bo wygląda na to, że w podręcznikach do historii przedstawia się grubo ciosane fakty polane obficie sosem propagandy nazistowskiej zmieszanej z propagandą sowiecka, przemaglowanej przez politykę historyczną środkowego PRL-u. Brak kolaboracji z Niemcami urósł do cnoty narodowej Polaków, podczas gdy był wynikiem przede wszystkim politycznych decyzji.
Snyder kreśli obraz wschodnich ziem (terytorium Polski, w tym obecnej Ukrainy, kraje nadbałtyckie, zachodni Związek Radziecki) pod rządami dwóch okupacji (a czasami nawet trzech: najpierw sowieci, potem naziści, a potem znowu sowieci), nazywając ten układ czasoprzestrzenny „czarną dziurą”. To był piekło na ziemi, w którym każda kolejna okupacja (a raczej najazd w stylu afrykańskiej kolonizacji, bo z dżentelmeńską okupacją na wzór francuski, nie miało to nic wspólnego) wprowadzała coraz większą anarchię. Tylko w takim miejscu, z którego wyrwano gwałtownie wszelkie reguły, gdzie przestały obowiązywać jakiekolwiek prawa i zasady, ludobójstwo było możliwe. Do takiego skutku doprowadziła polityka niemiecka, zaś lokalny antysemityzm czy też ludzka chciwość miały, zdaniem Snydera, drugorzędne znaczenie. Wspomnę tu jednak, że o ile Niemcy okradali Żydów na potęgę, to nie mogli wywieźć ze sobą nieruchomości; te ostatnie były bodźcem dla miejscowych, by denuncjować Żydów lub brać udział w pogromach. Również z tym pomaganiem Żydom trzeba jasno sobie powiedzieć, dlaczego było to tak bardzo niebezpieczne, zwłaszcza na wsi (aż do tego stopnia, że nawet ukrywani Żydzi dziwili się, że ktoś mógł siebie i swoją rodzinę aż tak narażać; wychodzi na to, że jedynie ludzie niefrasobliwi lub nieodpowiedzialni decydowali się pomagać i staje się jasnym, dlaczego większość Żydów wolała nie opuszczać gett nawet wówczas gdy nie były otoczone murem): „Dziedzictwem przedwojennego antysemityzmu szerzonego zarówno przez świecką prawicę, jak i Kościół rzymskokatolicki, była obawa tych Polaków, którzy chcieli pomagać Żydom, przed innymi Polakami.”
A oto słowa autora kierowane do czytelnika zachodniego:
„Jeżeli w mordowaniu w 1941 roku uczestniczyli miejscowi, czy mogło ono być wynikiem lokalnego antysemityzmu, a nie niemieckiej polityki? Jest to popularny sposób wyjaśniania Holokaustu bez potrzeby angażowania polityki: jako przewidywalnego z perspektywy dziejowej przejawu barbarzyństwa wschodnich Europejczyków. Ten rodzaj wyjaśnienia dodaje nam otuchy, gdyż pozwala sobie wyobrazić, że tylko wyjątkowi antysemici mogą uciec się do katastrofalnej przemocy. Ta pocieszająca, a zarazem zwodnicza myśl jest spuścizną nazistowskiego rasizmu i kolonializmu. Sugestia mająca takie korzenie, jakoby Holokaustowi początek dał żywiołowy wybuch prymitywnego antysemityzmu, stanowiła element nazistowskiej propagandy i apologetyki. (…) Istnieje pokusa wyobrażenia sobie, że prosta idea – zrodzona w umysłach prostych ludzi dziesiątki lat temu i tysiące kilometrów od nas – może wyjaśnić złożony ciąg zdarzeń. Pogląd, jakoby Żydów z Europy Wschodniej zabił lokalny, wschodnioeuropejski antysemityzm, u innych skutkuje poczuciem wyższości podobnym do tego, jakie niegdyś odczuwali naziści.”
Takie myślenie Snyder nazywa rasistowskim. Zachodni czytelnik nie zdaje sobie sprawy jak bardzo powszechny był antysemityzm przed wojną w całej Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych (bardzo ciekawie Snyder rozmawia o tym z Judtem w „Rozważaniach o wieku XX”), i gdyby nie konstelacje przeróżnych zdarzeń, to co wydarzyło się w Europie Wschodniej, równie dobrze mogłoby wydarzyć się we Francji czy w Wielkiej Brytanii.
Na koniec zaś cytat z dedykacją dla polskich nacjonalistów, samozwańczych patriotów wraz z pracą domową. Zapytajcie dziadka lub pradziadka, może być leciwa ciotka lub wiekowy wujcio, którzy pielęgnują historię rodziny, i ustalcie: kiedy dziadek z babcią postanowili zostać Polakami: „(…) nie jest jasne, ilu polskojęzycznych chłopów w 1939 roku utożsamiało się z narodem i państwem polskim. Dystans społeczny między chłopami a Żydami (choć mieszkali obok siebie) oraz między chłopami a polskimi urzędnikami (choć mówili tym samym językiem) był chyba większy, niż sugerowałyby nostalgiczne sentymenty czy życzeniowy nacjonalizm. Z pewną dozą pewności można stwierdzić, że po trzech latach rządów nazistów polskojęzyczni chłopi uznali polski porządek za miniony i nauczyli się żyć w niemieckim.”
„Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach” Gustaw Herling-Grudziński
To właściwie pierwsza przeczytana przeze mnie książka, która mówi mi cokolwiek o tym, co tak naprawdę działo się w okupowanej podczas drugiej wojny światowej Europie Wschodniej. Dlaczego właśnie tam miał miejsce Holokaust, a przede wszystkim o relacji Polacy (i inne wschodnie narody)-Niemcy-Żydzi....
2013
Ze względu na wysoki stopień uszczegółowienia, pozycja przeznaczona tylko dla osób szczerze zainteresowanych tematem protokołu z Wannsee, ewentualnie zainteresowanych historią polityczną eksterminacji Żydów. W związku z tym, frapujący podtytuł: "Willa, jezioro, spotkanie" sugerujący obyczajowe ujęcie tematu, jest mylący. To raczej książka naukowo-historyczna.
Dodatkowo zawiera treść protokołu (tzn. tej jego części, którą udało się odnaleźć).
Ze względu na wysoki stopień uszczegółowienia, pozycja przeznaczona tylko dla osób szczerze zainteresowanych tematem protokołu z Wannsee, ewentualnie zainteresowanych historią polityczną eksterminacji Żydów. W związku z tym, frapujący podtytuł: "Willa, jezioro, spotkanie" sugerujący obyczajowe ujęcie tematu, jest mylący. To raczej książka naukowo-historyczna.
Dodatkowo...
2016-07-06
Podtytuł: "Psychogram przyjemności zabijania". Dalszy podtytuł: "Zanim SS sięgnęło po władzę, nawet Himmler był zwykłym <<Templariuszem>>. Breivik: niezrzeszony esesman". Kto jest mentalnym esesmanem? Strzeżmy się nastolatków w wieku dojrzewania, młodych męźczyzn w wieku 14-40 lat, małomównych, chcichoczących 15-letnich dziewcząt (zanim wysadzą przypadkowego przechodnia w powietrze, umieszczą na fejsie romantyczne zdjęcie serduszka ułożonego z jeszcze-nie-użytych pocisków, bo się "zakochały" i w "Sprawie" i w bojowniku ISIS). Ich ciała są napięte, mordowanie przynosi ulgę, wieńczone szerokim uśmiechem, czasami chichotem.
Co do siebie samego też ciężko się łudzić, nawet jak się teraz wewnątrz poszpera i nic nie dostrzega, kto wie, co się stanie, jak przyjdzie co do czego. Czy już teraz sporo(?) ludzi nie miałoby nic przeciwko, gdyby migranci się potopili, w końcu o styl życia i zasoby tu idzie.
Moje przygody z Theleweitem zaczynam trochę od tyłu, bo przede mną jego opus magnum "Męskie fantazje". Generalnie opadam z sił i pogrążam się w czarnowidztwie, bo za mną "Czarna ziemia" Snydera, który twierdzi, że kolejny Holocaust jest jak najbardziej możliwy i to wcale nie odległej perspektywie czasowej. To nie są lektury dla osób, które "wolą nie wiedzieć". Jak ktoś lubi sobie poszybować, oderwać od ziemi, pooptymizować się, to niech sobie daruje, i nie twierdzę wcale, że to takie złe (ale tylko na krótką metę). Sama w tej chwili odczuwam taki balast, że muszę, choć na chwilę, zarzucić te tematy.
Podtytuł: "Psychogram przyjemności zabijania". Dalszy podtytuł: "Zanim SS sięgnęło po władzę, nawet Himmler był zwykłym <<Templariuszem>>. Breivik: niezrzeszony esesman". Kto jest mentalnym esesmanem? Strzeżmy się nastolatków w wieku dojrzewania, młodych męźczyzn w wieku 14-40 lat, małomównych, chcichoczących 15-letnich dziewcząt (zanim wysadzą przypadkowego przechodnia w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.
Wspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych anegdot, pojedynek między Polakami prowadzony zgodnie z kodeksem Boziewicza o głupstwo, za to tuż przed linią frontu, pewnie będę jeszcze długo pamiętać, bo nie zapomniałam o nim nawet miesiąc po przeczytaniu książki.
Niepozorny Heydecker, całkowite zaprzeczenie modelowego Aryjczyka na poziomie fizycznym (co widać na zdjęciach), ale też na poziomie umysłowym (o czym mają świadczyć jego zapiski), udał się na wewnętrzną emigrację, duchową dezercję, wykonując swoją pracę w systemie strajku włoskiego, niekiedy posuwając się do drobnych aktów nieposłuszeństwa, a nawet sabotażu. Nie chodzi tu oczywiście o jakieś spektakularne akcje dywersyjne w rodzaju wysadzenia pociągu wiozącego broń na front, a nawet mniej spektakularne jak uratowanie życia potencjalnej ofierze. Nie, nic z tych rzeczy, czytelnik musi zadowolić się symulacją nazistowskiej przysięgi z bezgłośnym wypowiadaniem słów i krzyżowaniem palców w geście „przysięga nie jest na serio i nie mam na myśli tego, co mówię”, krytykowaniem Hitlera wraz z myślącymi podobnie kolegami, czy słuchaniem Radia Londyn z kocem na głowie. Podobno to i tak było dużo, i nawet za wykonanie pozdrowienia „Heil Hitler” w wersji zautomatyzowanej z kręceniem korbki przy biodrze (nawet zabawne) groziła kara śmierci czy coś podobnego. Najwyraźniej i z takich dokonań można być dumnym i o nich pisać. Gdyby to nie było tak potoczyście napisane, to „Mein Krieg” trafiłby w kąt, bo irytują mnie te infantylne gesty, a jak czytam, że Heydecker wystrzelił w trakcie sześciu lat wojny pięć pocisków, nikogo przy tym nie raniąc, to włącza mi się myślenie sceptyczne, i zastanawiam się, a co by było gdyby jednak ustrzelił choć jedną osobę, i jak by te wspomnienia wówczas wyglądały, o ile by w ogóle powstały. A rozterki te i tak są osadzone na gruncie zaufania do autora, że szczerze pisze jak było, albo jak mu się wydaje, że było, choć mnie zawsze i tak bardziej interesuje to, co przemilczane, świadomie lub podświadomie zapomniane. W każdym razie, Heydecker ma uosabiać figurę dobrego Niemca i nie jest wykluczone, że przez brak uprzedzeń i współczucie dla ofiar, taką rolę spełniał.
Pomimo mojego niedowierzania, nie mogę nie dostrzec, że jest to spojrzenie na wojnę empatycznego i w miarę inteligentnego człowieka uwikłanego w zabójczą machinę, który, jak na swoje gabaryty, jest w stanie wiele dostrzec i z talentem to opisać, ale największe wrażenie robią na mnie fotografie (jedno zdjęcie warte więcej niż tysiące słów, nie wiem kto to powiedział i na ile parafraza ta odbiega od oryginału). Zostawmy więc fabularne wspomnienia, i przejdźmy do zdjęć dokumentujących głównie Warszawę po przegranej kampanii wrześniowej, następnie getto warszawskie w roku 1941 oraz wyjątkowo wartościowe, bo rzadkie, a może i jedyne, bo wykonane 20 listopada 1944 roku podczas kilkugodzinnego wypadu autora z niewielkim oddziałem do świeżo zrównanej z ziemią i wyludnionej Warszawy, czyli w stosunkowo krótkim okresie pomiędzy wyjściem Niemców, a przybyciem Sowietów. Są to zdjęcia wyjątkowe nawet przy uwzględnieniu wysokiej podaży tego materiału. Wielu żołnierzy Wehrmachtu uprawiało hobby „fotografia frontowa”, często aparatem firmy Leica, dostępnym dla bogacącej się na nazistowskich programach gospodarczych niemieckiej klasy średniej. W ten sposób powstał solidny materiał dowodowy dokumentujący, obok sielskich krajobrazów i scenek rodzajowych, zbrodnie na Wschodzie. Na ebayu można zaopatrzyć się w zdjęcia frontowe wskutek wyprzedawania przez spadkobierców wyszperanych po strychach kolekcji.
Uwaga, teraz będzie zanudzanie o pewnym zdjęciu, tylko dla wytrzymałych.
W zbiorze Heydeckera znajduje się pewne zdjęcie, dla którego poczyniłam wysiłek zakupu książki, a które widziałam już w którymś z przewodników po żydowskiej Warszawie. Liczyłam, że tego typu odkryć fotograficznych będzie tu więcej, ale nie, z gatunku „takich” jest tylko to jedno. Heydecker spędził przed wojną dużo czasu w Polsce, poznając wielu tutejszych Polaków i Żydów. Sam twierdzi, że właśnie sprawdzenie jak wygląda sytuacja jego żydowskich przyjaciół skłoniło go do pójścia do getta. Przy okazji zrobił tam wiele zdjęć. Tak powstało zdjęcie Marguitty Olsiańskiej, od którego (od której), nie jestem w stanie, literalnie, od dłuższego czasu się uwolnić. Jeśli jest taki zwyczaj, że każdemu historycznemu zdarzeniu powinien towarzyszyć jego ikoniczny obraz, i niezależnie jak dziwnie brzmi mówienie o Holokauście jako o „historycznym zdarzeniu”, to ja, jeśli mnie ktoś zmusi, wybieram do roli obrazu-symbolu Holocaustu zdjęcie Marguitty Olsiańskiej. W oparciu o takie zdjęcia Roland Barthes pisał sążniste eseje. Marguitta, przed wojną udzielająca Heydecerowi lekcji tanga w klubie „Paradis”, o twarzy sympatycznego urwisa i w modnym swetrze, w nonszalanckiej pozie z papierosem ujętym w dwa palce uniesionej prawej ręki, kieruje w obiektyw spojrzenie w jakości niemalże cyfrowej, a ja mam wrażenie, że siedzę w tym koszmarnym roku 1941 naprzeciwko Marguitty w mieszkaniu w domu przy ulicy Dzielnej 27, a przed nami majaczy już upiorny rok 1942. Może tak właśnie wygląda zakrzywienie czasoprzestrzeni.
Marguitcie chciało się nawet kręcić loki (choć może powodem była rozbudzona przez Heydeckera nadzieja na wyjście z getta), a przecież z opisu wiemy, że przebywała w „(…) obszernym pokoju, niegdyś wielkopańskim salonie mieszczańskiego domu. Mieszkało w tym pomieszczeniu kilka rodzin lub grup, które rozlokowały się po kątach i pod ścianami na podłodze. Były tam tylko dwa krzesła, owalny stół na jednej nodze i sofa na środku pokoju. Dostrzegłem około dwudziestu osób. Większość spała na zmatowiałym parkiecie, na podłożonych kocach albo gazetach, przykryta płaszczami. Mimo zimnej pory roku pokój był nieogrzewany. W jednym kącie siedziała kobieta i usiłowała uspokoić kwilące dziecko. Dopiero teraz zauważyłem, że w tym pomieszczeniu są tyko kobiety, dziewczęta i dzieci. Na pierwszy rzut oka można było poznać po nich niedostatek, niewystarczającą higienę i udrękę psychiczną. Panował zaduch. Okna były zamknięte, zabite gwoździami, szyby zamalowane niebieską farbą olejną. Później mi wyjaśniono, że zostały zabite gwoździami i zamalowane na rozkaz, ponieważ wychodziły na Pawiak. (…) ‘Ciągle słyszymy strzały – opowiadały mieszkanki pokoju – czasami za dnia, często nocą, także krzyki, jeśli w mieście jest cicho’.”
I dalej: „To, czego się dowiedziałem z opowieści tych kobiet, z relacji o ich osobistych cierpieniach i losach, zanim się znalazły w tym pozbawionym powietrza więzieniu, w tym przytłaczającym pokoju o zawsze zamkniętych, wysokich niebieskich oknach, z sufitem przeładowanym sztukateriami, z szarym parkietem , powycieraną już tapetą, upiornym umeblowaniem, ze śpiącymi lub przykucniętymi wokół ludźmi o pustym wzroku – to, co mi te kobiety tego wieczoru opowiedziały, zniszczyło ostatnie resztki mojej wiary w jakieś inne Niemcy, które by do czegoś takiego nie dopuściły. (…) Odszedłem przekonany, że tym wszystkim nieszczęśliwym ludziom jest przeznaczona – świadomie i z rozmysłem – śmierć”.
Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.
więcej Pokaż mimo toWspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych...