Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

'Jest takie śmieszne wyrażenie po rosyjsku: "Zgubiłem się i zgubiłem miejsce, gdzie się zgubiłem". To się właśnie z nami stało.'

'Jest takie śmieszne wyrażenie po rosyjsku: "Zgubiłem się i zgubiłem miejsce, gdzie się zgubiłem". To się właśnie z nami stało.'

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Raczej lubię Waliszewską (pomimo...). To napisawszy, ta książka to dowód na to, że nie wszystko co się z siebie wyprodukuje, należy od razu wydawać.

Raczej lubię Waliszewską (pomimo...). To napisawszy, ta książka to dowód na to, że nie wszystko co się z siebie wyprodukuje, należy od razu wydawać.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zajmująca lektura. Najbardziej jednak urzekło mnie to, że tłumacz przytacza niekiedy zdania w oryginale. A jest to język potoczny, gdański Plattdeutsch (dolnoniemiecki) i urbanolekt Missingsch, stanowiący "mieszankę Plattdeutsch i niedbałej wysokiej niemczyzny rodem z większych miast". Uciecha dla znających niemiecki, podróż w czasie dla romantyków, zwłaszcza gdańszczan.

Zajmująca lektura. Najbardziej jednak urzekło mnie to, że tłumacz przytacza niekiedy zdania w oryginale. A jest to język potoczny, gdański Plattdeutsch (dolnoniemiecki) i urbanolekt Missingsch, stanowiący "mieszankę Plattdeutsch i niedbałej wysokiej niemczyzny rodem z większych miast". Uciecha dla znających niemiecki, podróż w czasie dla romantyków, zwłaszcza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Ciężko rozpisywać się o „Panu Tadeuszu”, nie sądzę, żebym była w stanie dodać coś istotnego do tego, co już o nim napisano (choć mam nadzieję, że ktoś kiedyś wspomniał o tym, jak drewnianą postacią był Tadeusz, który najwyraźniej nie uniósł patriotycznego ciężaru, który zrzucił na jego barki Mickiewicz. Tak się kończy projektowanie własnych porażek, pragnień i fantazji na młode pokolenie – zombiakiem w stuporze). Wracając do wątku, mogę jedynie dołączyć do chóru zachwytów tych, którzy uwielbiają „Pana…”. Oczywiście jest to produkt swoich czasów i trudno od Mickiewicza, który pisał poemat jakieś 200 lat temu wymagać przenikliwej analizy np. stosunków klasowych w kresowym społeczeństwie. Analizy takiej mogę jednak wymagać od wydawnictwa Ossolineum, które wypuściło w roku 2019 kolejny dodruk, i to w ramach tak wzniosłej instytucji, jaką jest Biblioteka Narodowa. Jeśli ktoś nie wie, to służę informacją, że BN dysponuje Radą Naukową i Redaktorem (nazwiska są wymienione w książce, niektóre wyłaniają się tu i ówdzie w ramach dziedziny, którą myślę, że mogę nazwać eseistyką literacką), zaś każdy utwór wydany pod szyldem BN uzupełnia kilkudziesięciostronicowy dodatek - sążnisty tekst stanowiący naukowe wprowadzenie i opracowanie. Uwaga na marginesie: lepiej nie zaczynać czytania od wprowadzenia i opracowania, bo można ukatrupić w sobie chęć do lektury samego utworu.

O ten właśnie sążnisty tekst mi chodzi. Został napisany w latach 20. ubiegłego wieku i niepięknie się zestarzał. Brnęłam przez jego męczącą frazę kończąc z przekonaniem, że satysfakcję z takiej lektury mogą czerpać jedynie filolodzy masochiści. Co więcej, pana Pigonia (autora sążnistego tekstu) dotknął jakiś problem natury psychologicznej, odreagowany w mizoginicznej tyradzie, która z rzetelną analizą literacką ma tyle wspólnego co miłosierdzie i przyzwoitość z polskim biskupem. Co za głupoty powypisywał o Telimenie! Żadna inna postać nie wywołała w nim takich emocji i takiej napastliwości, jak właśnie ona. Telimena uderzyła w czułe fundamenty jego męskiej konstrukcji, co brzmi dosyć śmiesznie, biorąc pod uwagę, że mowa o dorosłym mężczyźnie, który dumnie pozuje na przedwojennych fotografiach w tych wszystkich beretach, sobolach i łańcuchach (wykładowca uniwersytecki). Uderzenie okazało się na tyle silne, że nie zważając kompletnie na to, jak Telimenę przedstawiał sam Mickiewicz, analityk Pigoń wytworzył w sobie w głowie jej alternatywny obraz. I tak rozmowa Telimeny z Sędzią w świątyni dumania to „mistrzowski fechtunek poczciwej i naiwnej z pozoru, ale przecież wcale chytrej prostoduszności, z obrotną jak łasica, zawsze czujną i zaczepliwą kobiecą przebiegłością.” Chytrość, zaczepność, łasica! – stałe wyposażenie pań, które ośmielą się zająć swoimi interesami i stosować przy tym obwarowane dla mężczyzn metody. Uroczy jest też opis Telimeny w dziale „Osoby poematu”; żeby pokazać o co chodzi, musiałabym go jednak przepisać tutaj w całości.

A przecież Mickiewicz nie był aż tak okrutny wobec Telimeny, owszem naigrywał się z niej, ale robił to wobec wszystkich postaci, w końcu „Pan Tadeusz” jest po części komedią i satyrą. Nie ma tam tak radykalnych twierdzeń o jej charakterze i motywach postępowania, jakie wybulgotał z siebie Pigoń, nie ma tej złośliwości własnymi kompleksami i lękami podszytej. Co więcej, Mickiewicz, który, jak twierdziła Maria Janion, drogę do emancypacji kobiet upatrywał w ich patriotycznym poświęceniu (!?), był w stanie ze zrozumieniem i empatią spojrzeć na położenie Telimeny, starzejącej się, żywiołowej kobiety, która z patriotycznym poświęceniem nie miała przecież wiele wspólnego, rozpaczliwie próbującej urządzić się w realiach prowincji gdzieś na peryferiach carskiej Rosji, sposobami, które najwyraźniej uchodziły mężczyznom, ale kobietom już nie, i to nawet za czasów Pigonia. Oczywiście, kolaps psychiczny Stanisława Pigonia jest o wiele ciekawszy niż jego ziewajki z tytułami w stylu „Rozrost wątku dawności” czy „Uroki kształtu poetyckiego” i można to sobie poczytać, żeby się pośmiać i powkurzać, przerazić zresztą też.

Czy naprawdę Polska nie posiada mickiewiczologów, którzy byliby w stanie sporządzić opracowanie uwzględniające współczesne doświadczenie czytelnicze i nadawało się do przeczytania przez więcej osób niż kilkoro męczenników?

Proszę więc, ogarnij się Ossolineum, zresztą nie tylko z Pigoniem, ale także z czymś tak banalnym jak jakość produktu, jakim w gospodarce kapitalistycznej, pomimo protestów, nadal jest książka. Pierwszych kilkanaście stron samego poematu (chodzi o wydanie XIV z 2019 r.) nie zostało pokryte drukiem i tej irytującej bieli nie raczył nikt ani wydawnictwie, ani w drukarni zauważyć. Musiałam sobie na tej bieliźnie przepisać tekst i pożyczyć wcześniejsze wydanie z biblioteki, żeby doczytać przypisy z komentarzem do tekstu. I nie było to wygodne. I czas mi zabrało.

System „Lubimy czytać” operuje niezbyt mądrym system gwiazdkowym, ale ludzie to lubią (w tym ja), bo zaspokaja psychologiczną potrzebę porządkowania i szufladkowania. Widzisz 3 gwiazdki, widzisz 8 gwiazdek – i wszystko jasne! Co mam więc zrobić, jeśli Tadek podobał mi się na 10, a Ossolineum z Pigoniem na maksymalnie 2? Ostatecznie decyduję się na bieliznę, choć ze smutną świadomością, że nie jest to zadawalające wszystkich rozwiązanie problemu.

Ciężko rozpisywać się o „Panu Tadeuszu”, nie sądzę, żebym była w stanie dodać coś istotnego do tego, co już o nim napisano (choć mam nadzieję, że ktoś kiedyś wspomniał o tym, jak drewnianą postacią był Tadeusz, który najwyraźniej nie uniósł patriotycznego ciężaru, który zrzucił na jego barki Mickiewicz. Tak się kończy projektowanie własnych porażek, pragnień i fantazji na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Tytułowym nienowoczesnym krajem jest obecna Rosja. Oparta na surowcach (ropa, gaz) w sferze gospodarki właściwie niczego nie wytwarza, nie wymyśla, nie inicjuje i nie ulepsza. Nawet budowa infrastruktury usprawniającej przetwarzanie ropy przerasta tamtejsze możliwości. Cały układ polityczny i społeczny też kręci się jedynie wokół surowców przejętych przez bardzo wąską grupę ludzi, co rodzi pytanie, gdzie w tym wszystkim znajdują się przeciętni Rosjanie. Odpowiedź Inoziemcewa (z głębi pamięci, bo książkę czytałam kilka miesięcy temu): zdecydowana większość Rosjan nie pracuje w przemyśle surowcowym, a to oznacza, że dla Kremla są to ludzie zbędni, którym nic się nie należy i o nic nie powinni prosić. Władza ich toleruje i zapewnia coś w rodzaju renty obejmującej prawo do istnienia, oddychania, środków pozwalających na fizyczne przeżycie. Właściwie wyrażenie „prawo do” nie jest tu odpowiednie. Jest to raczej system zbliżony do pańskiej łaski; łaskawie pozwalamy ci żyć, ale to tylko nasza dobra wola. W Rosji nie ma demokracji, jest plebiscyt – ludzie przychodzą i głosują na kandydatów bez wyjątku wytypowanych przez władzę.

Styl Inoziemcewa jest momentami suchy i szorstki, ale to bardzo interesująca, rzeczowa książka. Mnie pobudziła do nieustannego zastanawiania się, a jak to u nas w Polsce było, jest lub będzie w porównaniu z Rosją, w końcu jest między nami trochę podobieństw. Wydaje się, że nadal jest przynajmniej kilka kluczowych różnic (Polska jest w Unii, ma inną gospodarkę, nie przeszła oligarchizacji systemu, jest karzełkiem wobec przepastnej terytorialnie Rosji, sporo ludzi zdążyło zasmakować demokracji i praworządności, nie mamy kompleksu upadłego mocarstwa, więc Polska raczej nie napadnie znowu na Zaolzie). A i kilka potężnych zmian musiałby nastąpić, żebyśmy skończyli, przynajmniej w niektórych aspektach jak Rosja. Jeżeli miałoby się wszystko spieprzyć, to prędzej skończymy jak Ukraina, ale nie o tym jest ta książka.

Myślę, że pewnie wiele tematów poruszonych przez autora nadaje się do dyskusji; majaczyły mi w czasie lektury twarze potencjalnych polemistów. Trochę mnie zmartwiło, że bez żadnego komentarza Inoziemcew powtarza propagandę kremlowską, choć rozumiem, że można się w tym pogubić i czasami ciężko ustalić ten moment, w którym kończy się realny opis problemu a zaczyna manipulacja. A przecież dotyczy to jednego z najważniejszych pytań: dlaczego Rosjanie nie wszczynają buntu przeciwko obecnej władzy? Jednym z naczelnych sposobów propagandowych stosowanych przez drużynę PR Putina (pisze o tym Albert Jawłowski w świetnym reportażu „Miasto biesów. Czekając na powrót cara”), jest podtrzymywanie i rozniecanie w ludziach lęku przed powtórką lat 90. Czyli jeśli nie Putin i jego „mała stabilizacja”, to ponownie nastąpi totalny rozpad państwa, rozpacz, nędza, zdziczenie obyczajów, prymitywna mafia i bezwzględna przemoc. Rzeczywiście bowiem lata 90. w Rosji to był okres potworny, znacznie gorszy niż w Polsce. Lepsza mafia cywilizowana niż zdziczała, myśli lud i powtarza władza, co, moim zdaniem, tylko pozornie wydaje się, że jest logiczne.

Polecam książkę w szczególności prawnikom. W Rosji po rozpadzie ZSRR i deindustrializacji kraju odbył się podobny do polskiego proces nadprodukcji dyplomów prawniczych, bez tych wszystkich ceregieli związanych z koniecznością rzetelnej nauki i zdobywania wiedzy. Nie piszę o tym złośliwie, sama jest prawnikiem.

Tytułowym nienowoczesnym krajem jest obecna Rosja. Oparta na surowcach (ropa, gaz) w sferze gospodarki właściwie niczego nie wytwarza, nie wymyśla, nie inicjuje i nie ulepsza. Nawet budowa infrastruktury usprawniającej przetwarzanie ropy przerasta tamtejsze możliwości. Cały układ polityczny i społeczny też kręci się jedynie wokół surowców przejętych przez bardzo wąską grupę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Waruj Joanna Łańcucka, Joanna Mueller
Ocena 6,7
Waruj Joanna Łańcucka, Jo...

Na półkach: , , , , , , ,

Poruszające wiersze, piękne ilustracje!!!! Gratuluję dziewczynom.

Na okładce dobermanka – eksponat nr 279 Muzeum Źle Wypchanych Zwierząt. Cechy wyróżniające: karnie skamle, nie ujada, lojalna w kłębie, dziedziczy zaszczucie i zwartą sylwetkę na pokaz, do obrony i stróżowania, towarzyska i pracująca, odgryzać się nie będzie. Polecam do obejrzenia, zanim zjedzą mole.

Aktualne jak nigdy, już od ośmiu dni. Dziewczyny ogłaszają "kwarantannę na akuratność" i oświadczają z mocą prawdziwego wyroku, a nie uzurpacji

"będziemy pisać wiersze z mamy tego dosyć
A kiedy wtargniemy w kurzawę – zostawimy znaki
Po nich się odnajdziemy w strukturach oporu”

#pieklokobiet

Poruszające wiersze, piękne ilustracje!!!! Gratuluję dziewczynom.

Na okładce dobermanka – eksponat nr 279 Muzeum Źle Wypchanych Zwierząt. Cechy wyróżniające: karnie skamle, nie ujada, lojalna w kłębie, dziedziczy zaszczucie i zwartą sylwetkę na pokaz, do obrony i stróżowania, towarzyska i pracująca, odgryzać się nie będzie. Polecam do obejrzenia, zanim zjedzą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mam wątpliwości czy wypada mi teraz pisać o jakieś książce, gdy za oknem sojusz rewolucji z końcem świata, pazerna, zboczona mafia zhakowała Polskę, prezes niespecjalnie kryje się z mokrymi snami o powszechnym mordobiciu wszystkich ze wszystkimi, wirus dopiero łupnie, lasy płoną, lodowce topnieją. Ta litania nie ma końca, jak tak mogę całymi dniami. Pominę więc ten etap, nie samą apokalipsą człowiek żyje (to ironia!), oto kilka słów o książce pt. „Młot i krzyż”.

To dzieje wikingów od upadku starożytnego Rzymu do wieku XIII, kiedy lud ten sflaczał, zdrobnomieszczanił się i przestał być tak atrakcyjny, przynajmniej z punktu widzenia konsumentów popkultury. Napisane barwnie, przystępnie, sensacyjnie, z lekką kpiną i bez pretensji do czytelnika i świata. W ekscytację wprawiły mnie opisy monumentalnych pogrzebów ówczesnych przywódców wikingów. Miesiącami kopano doły, w których grzebano w całości łodzie z wyposażeniem (o ich wielkości daje wyobrażenie sukces archeologiczny Norwegów - łódź z Oseberg odkryta w 1903 roku) obejmującym wszystko co mogło się przydać w Valhalli czy Asgardzie, a więc kociołkami, krzesłami, wiadrami, łóżkami, drobiem, psami, końmi i biedną służącą. Ponadto książka oferuje plastyczny opis splądrowania przez wikingów w roku 793 klasztoru benedyktynów na wyspie Lindisfarne (północna Anglia). Osłupienie (napad nastąpił w okamgnieniu beż żadnej zapowiedzi) i rozpacz obrońców namacalna.

Skąd tytułowe młot i krzyż? W tych synkretycznych, jak określa je autor, czasach, postępowały dynamiczne zmiany. Starzy bogowie „umierali”, ci najbardziej atrakcyjni Odyn, Thor, Freja, Frej i Bragi, atrakcyjnymi pozostali co najwyżej dla sentymentalnych starców, Valhalla zbrzydła, a przed dziarskim północnym ludem otworzyło się progresywne, obfite w możliwości chrześcijańskie niebo. Byli to ludzie pragmatyczni, a czasy niespokojne, okres walki dwóch plemion pro i chrześcijańsko-sceptycznych. Tak więc ówcześni ludzie wyposażeni w zmysł praktyczny dbali o to, żeby zawsze mieć przy sobie przyrząd, coś w rodzaju totemu, wichajstra do sporów religijno-kulturowych. Wichajster był wyciosany w drewnie lub w kamieniu i tak skalibrowany, że odpowiednio manewrując rękami można było go prezentować w zależności od okoliczności albo jako krzyż albo jako młot Thora. Taki młoto-krzyż, krzyżo-młot. Bardzo pomysłowe, spodobało mi się, spryt i zręczność w jednym. No i świetny komentarz w temacie religia a konformizm.

#pieklokobiet

Mam wątpliwości czy wypada mi teraz pisać o jakieś książce, gdy za oknem sojusz rewolucji z końcem świata, pazerna, zboczona mafia zhakowała Polskę, prezes niespecjalnie kryje się z mokrymi snami o powszechnym mordobiciu wszystkich ze wszystkimi, wirus dopiero łupnie, lasy płoną, lodowce topnieją. Ta litania nie ma końca, jak tak mogę całymi dniami. Pominę więc ten etap,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Biografia życia i myśli Schopenhauera, autorstwa filozofa i pisarza, wykładowcy Wolnego Uniwersytetu Berlińskiego, jak informuje notka na okładce. Wspaniała książka, napisana z dużym zrozumieniem epoki, w której przyszło żyć Schopenhauerowi, z życzliwą kpiną wobec bohaterów „dzikich czasów filozofii”, nie tylko Szopka, ale także Kanta, Hegla, romantycznych poetów i filozofów (w jednym). W życiu wielkich myślicieli, jak się okazuje, nie brakowało farsy i hipokryzji, w końcu to też ludzie. Co najważniejsze jednak, mam wrażenie, że w końcu coś do mnie dotarło, coś zajaśniało, zaczęłam pojmować o co chodziło z duchem Hegla, po co te ceregiele z „Ja”, dlaczego to wszystko było do tego stopnia fascynujące, że współcześni filozofowie żałują, że nie urodzili się tamtych czasach. To zasługa talentów popularyzatorskich Safranskiego.

Obok setek olśnień, które dostarczyła mi ta książka, i przyjemności płynącej zaspokojenia wścibstwa (w końcu to biografia ekscentryka w otoczeniu ekscentryków), jedno dotyczy odkrycia, jak zdolnym stylistą był Schopenhauer. Stąd też z pewnością jego sukces i zaklepane wysokie miejsce w pamięci potomnych. Weźmy choćby jego definicję filozofii zainspirowaną pasją Schopenhauera do górskich wędrówek:

„Filozofia to wysoko położony alpejski szlak, prowadzi doń tylko stroma ścieżka przez ostre kamienie i kłujące ciernie: jest pusta, a im wyżej, tym bardziej monotonna; kto po niej idzie, nie może znać strachu, lecz wszystko musi zostawić za sobą i bez obawy samemu torować sobie drogę w mroźnym śniegu. Często staje nagle nad przepaścią, a pod sobą widzi zieloną dolinę: zawrót głowy gwałtowanie ciągnie go tam w dół; ale on musi się trzymać, choćby własną krwią miał przytwierdzić podeszwy do skały. Wkrótce jednak ujrzy świat daleko pod sobą, jego pustynie i trzęsawiska znikają, wyrównują się jego nierówności, żaden z jego fałszywych tonów nie dociera na górę, odsłania się za to jego zaokrąglony horyzont. On sam stoi bez przerwy pośród czystego, zimnego alpejskiego powietrza i widzi już słońce, podczas gdy w dole panuje jeszcze ciemna noc.”

Natomiast co mnie ujęło najbardziej, i co uważam w świecie, które ma takie, a nie inne kłopoty, polityczne, ekologiczne, społeczne, za najważniejsze pytanie, jakie może postawić sobie człowiek, to pytanie o odpowiedzialność wobec wolności. To zastanowienie się nad tym, jak zaniedbywanie odpowiedzialności przy korzystaniu z oferty wolności, doprowadza do stanu, który Safranski nazywa to kulturą wyjaśnienia przynoszącego ulgę.

Może to banał, ale mnie poruszają słowa Safranskiego, który pisze: „pragnienie swobód przewyższa odwagę i zdolność do wzięcia na siebie odpowiedzialności. Pragnie się wolności czynienia wszystkiego, swobody w zaspokajaniu własnych potrzeb, ale kiedy coś idzie nie tak, kiedy trzeba ponieść konsekwencje, wówczas nadchodzi pora na dyskursywną kradzież wolności: wystarczy wyjaśnić, że tak musiało być, i odpowiedzialność znika. Rozwinięta kultura ‘zawsze-możliwego-wyjaśnienia’ porusza się w bardzo ryzykownym obszarze granicznym: przejścia od wyjaśnienia do usprawiedliwienia są płynne. (…) A zatem ów (…) świat (…) z jednej strony jest miejscem dziania się prawdy i coraz większej wolności, z drugiej oferuje zarazem ułatwienia i usprawiedliwienia na wypadek nieszczęść, jakie tej wolności mogą się przytrafić. Wprost niepodobna dziś zatrzymać się na samym tylko istnieniu radyklanego zła. (Na przykład trzeba wyjaśnić fenomen Hitlera: nieszczęśliwe dzieciństwo, nekrofilia, drobnomieszczańskie lęki, interesy kapitału, szok modernizacyjny i tak dalej. Być może jednak wszystko to ma tylko uspokajać w obliczu zgrozy…).”.

Świetny wstęp do dalszych lektur, co u mnie wygląda tak: „Nietzsche. Biografia myśli” również autorstwa Safranskiego, „I am dynamite. A Life of Nietzsche” Sue Prideaux (kiedy pojawi się polskie tłumaczenie?), „Kawiarnia egzystencjalistów. Wolność, bycie i koktajle morelowe” Sarah Bakewell (już przeczytana – rewelacyjna!), „Freud. Życie na miarę epoki” Petera Gaya, „Ucieczka przed wolnością” Ericha Fromma i jakaś biografia Marksa, może być do spółki z Engelsem (jeśli kogoś to mierzi, to przypominam, że filozof ten miał ogromny wpływ na to, jak wygląda świat, w którym żyjemy i kim jesteśmy).

I taka mała przyjemność na koniec. Wśród literatury, która inspirowały Safranskiego w trakcie pracy nad książką, jak informuje bibliografia, pojawia się „Solaris” Stanisława Lema. Dziękuję ci, pokrewna duszo!

Biografia życia i myśli Schopenhauera, autorstwa filozofa i pisarza, wykładowcy Wolnego Uniwersytetu Berlińskiego, jak informuje notka na okładce. Wspaniała książka, napisana z dużym zrozumieniem epoki, w której przyszło żyć Schopenhauerowi, z życzliwą kpiną wobec bohaterów „dzikich czasów filozofii”, nie tylko Szopka, ale także Kanta, Hegla, romantycznych poetów i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Eseje Eco z lat 60., 70. i początku 80. Książka przypadkowo chwycona w antykwariacie i równie przypadkowo otworzona na stronie z takim oto fragmentem: „Okresem kultury wizualnej jest średniowiecze, w którym katedra jest wielką księgą z kamienia i pełni w istocie funkcję plakatu reklamowego, ekranu telewizyjnego, mistycznego komiksu, który ma opowiedzieć i wytłumaczyć wszystko, co dotyczy ludów zamieszkujących ziemię, sztuk i zawodów, dni roku, pór zasiewów i zbiorów, tajemnic wiary, epizodów z historii boskiej i ludzkiej lub żywotów świętych (wielkich wzorców zachowań, tak jak dziś gwiazdy i piosenkarze, owa elita bez władzy politycznej, jak wyjaśniłby Francesco Alberoni, lecz posiadająca wielką moc charyzmatyczną).”

KATEDRA JAKO MISTYCZNY KOMIKS! Dziękuję, kupuję i nie żałuję.

Eseje Eco z lat 60., 70. i początku 80. Książka przypadkowo chwycona w antykwariacie i równie przypadkowo otworzona na stronie z takim oto fragmentem: „Okresem kultury wizualnej jest średniowiecze, w którym katedra jest wielką księgą z kamienia i pełni w istocie funkcję plakatu reklamowego, ekranu telewizyjnego, mistycznego komiksu, który ma opowiedzieć i wytłumaczyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Mam ambiwalentny stosunek do książki Pawła Armady „Humanizm jako realizm”. Z jednej strony odbyłam przygodę, która zainspirowała mnie do przemyśleń i dalszych poszukiwań intelektualnych, z drugiej jednak niektóre tezy i komentarze autora, a w niektórych przypadkach ich enigmatyczność, nie tyle budziły moje zastrzeżenia (to też), co raczej niepokój. Nie chodzi mi o to, że strwożyła mnie perspektywa, że ktoś przeczyta „Humanizm…” i dojdzie do błędnych lub szkodliwych wniosków. Jeżeli się już czegoś obawiam, to rekomendowania tekstów, za gładką, wyrafinowaną treścią których, kryją się idee i projekty, które za błędne lub szkodliwe uważam.

Autor wygrzebał z zapomnienia dwóch, działających w I poł. XX wieku, amerykańskich myślicieli Irvinga Babbitta i Paula Elmera More’a, krytyków trwającego od czasów Rousseau projektu nowoczesności, i przeanalizował ich koncepcje dodając na ich tle własne przemyślenia. Rozważania te bardzo poszerzyły moje horyzonty, pozwoliły spojrzeć na wiele zagadnień pod innym kątem i zachęciły do czytania klasycznych filozofów (Platona), a dodatkowo pojawiła się masa tematów do dyskusji, które od jakiegoś czasu odbywam z moją bratnią duszą, która nie wytrzymała i sama wzięła się do lektury omawianej książki.

W bardzo, bardzo dużym uproszczeniu, Babbitt i More to krytycy projektu nowoczesności, którego filozoficznym ojcem był Rousseau, i którego centralnym punktem, w miejsce Boga, stał się człowiek. Tak wyniesiony na piedestał człowiek, utraciwszy pokorę, wiarę, duchowość i rozsądek, wprzęgnięty w postęp i konsumpcjonizm, narcystyczny i zachłanny, doprowadził do stanu, w którym jesteśmy teraz, zagłady ekologicznej i upadku wartości. Demokracja nie sprawdza się, gdyż masy ludzkie nie posiadają ani wiedzy, ani predyspozycji, żeby wybrać do rządzenia najlepszych z nas. Światem rządzi ekonomia i indywidualne spełnienie, czy to w sferze ambicji, czy to w sferze dostępu do dóbr materialnych, a powinny rządzić sprawy ducha. Jest nas za dużo, jak pisze autor, i zbyt wiele chcemy. Receptą ma być praca każdego człowieka nad sobą, zanim, a nawet zamiast, zabierze się do zmieniania innych ludzi, ćwiczenia w sztuce rezygnacji, „znalezienie <<ekwiwalentu dla łaski>>” boskiej, stanowiącej „wehikuł wynoszący myśli człowieka na poziom wyższy od biologicznego przetrwania i zaspokojenia”. „Veto power, czyli zdolność powiedzenia <<nie>>” oznacza „zdolność panowania nas sobą, odnajdywania w sobie pokory, okiełznania namiętności, samoograniczenia, koncentracji”.

Na poziomie teoretycznym nie sposób się z tym nie zgodzić, tym bardziej, że Babbitt opowiedział się za buddyzmem (w formie najbardziej pierwotnej) w opozycji do chrześcijaństwa, któremu słusznie zarzucał, że owszem uczy bycia pokornym, ale jednocześnie oducza samodzielności, czyni indywiduum podatnym na fatalizm, usposabia do mistycyzmu i fundamentalizmu religijnego. Buddyzm z kolei stawia na samopoznanie (co postulował już Sokrates), będące punktem wyjścia do pracy nad sobą i wzięcia odpowiedzialności za swoje życie i świat, w którym to życie akurat ma miejsce. Zaskoczył mnie więc autor „Humanizmu…”, który, idąc za More’em – piewcą Kościoła anglikańskiego, opowiedział się za chrześcijaństwem (cokolwiek miałoby to znaczyć).

„Humanizm…” nastroił mnie jednak głównie polemicznie, pojawiło się więcej pytań niż autor zaoferował odpowiedzi. Snute tu koncepcje, nawet dobrze brzmiące „veto power”, nie są rozwijane do poziomu praktycznego zastosowania, nie wiadomo więc na czym konkretnie to chrześcijańskie panowanie nad sobą i samoograniczenie we współczesnym świecie, u człowieka uwikłanego w nowoczesność, miałoby polegać. Nie jest to napisane wprost (szkoda, bo muszę zmagać się z nadmiarem wątpliwości i domniemań), ale trudno zza ściany zdań nie zauważyć konturów postulatu ograniczenia lub odebrania praw obywatelskich. Autor jest niechętny prawom człowieka, różnym ideologiom z lewa i z prawa (głównie z lewa, a z prawa to nacjonalizmom), masom ludzkim. Ja też niespecjalnie za tym wszystkim przepadam, widać często w praktyce jak idee te ulegają wykoślawieniu w kontakcie z rzeczywistością, w tym z naturą ludzką, zaś z przywilejów wynikających z koncepcji humanitaryzmu (czy wiary w człowieka) korzystają czasem ludzie, którzy, jeśli spojrzymy na problem z pozycji poczucia sprawiedliwości, na to nie zasługują (niedawno czytałam Alice Schwarzer, jedną z najbardziej znanych niemieckich feministek, która w książce „Moja algierska rodzina” opowiada o rozgoryczeniu Algierczyków nie rozumiejących, dlaczego Niemcy udzielili azylu islamskim fundamentalistom, odpowiedzialnym za okrutną śmierć co najmniej kilkudziesięciu tysięcy ludzi w czasie trwającej w latach 90. wojny domowej. Owszem, w Algierii groziła im za to kara śmierci).

Ale czy rzeczywiście odpowiedzią na te błędy i wypaczenia ma być wiara w Boga, i to w Boga chrześcijańskiego? Rozumiem, że „Humanizm…” to nie poradnik, ani podręcznik, nie jest to program polityczny ani manifest, to esej filozoficzno-polityczny o dość wysokim poziomie abstrakcji, w którym autor, niewątpliwie erudyta, oddaje się czemuś (Amerykanie nazywają to self-indulgence), co sprawia przyjemność i pozwala się intelektualnie i pisarsko wyżyć. Nie mogę się jednak powstrzymać (okazuje się, że zastosowanie veto power w praktyce nie jest wcale takie proste), żeby nie zejść na niższe piętra, gdzie widok jest gorszy i pachnie cebulą z pobliskiej restauracji, i nie zadać choć paru prymitywnych pytań: w jaki sposób wiara w Boga chrześcijańskiego miałaby być zaaplikowana np. Chińczykom lub Indusom, których rosnąca klasa średnia chce konsumować z rozmachem godnym Amerykanina z zamożnych suburbiów? Czy w odniesieniu do wiary człowieka z czasów przednowożytnych nie zachodzi przypadkiem błąd anachronizmu, czyli oceniania przeszłości przez pryzmat teraźniejszości? Taki Harari twierdzi na przykład, że istnienie Boga w dawnych wiekach nie było kwestią wiary, lecz kwestią wiedzy; ludzie nie tyle wierzyli, co wiedzieli, nie widząc na własne oczy, że w niebiosach jest Bóg, a w ciemnym lesie wiedźmy spółkują z diabłem. Czy w takim razie, po tym wszystkim, co człowiek zobaczył i przeczytał, o bezkresie Wszechświata, fizyce kwantowej, ewolucji, innych religiach itd., jest nadal w stanie uczciwie wierzyć w Boga, i to w Boga chrześcijańskiego? Nie sposób odzobaczyć, co już się zobaczyło i od-czytać, co już się przeczytało. Czy chrześcijaństwo ma być oparte na jakieś strukturze, na Kościele, czy pozostać sprawą indywidualną? Czy to oznacza wprowadzenie teokracji? Z kolei czy marzenie o likwidacji demokracji, nie stanowi przepisu na faszyzm i wojnę (jak to miało miejsce przed II wojną światową w krajach Europy Zachodniej, kiedy to obywatele Francji, Niemiec czy Polski gremialnie uznali, że demokracja generuje jedynie chaos i nie jest nikomu do niczego potrzebna, a co opisuje szczegółowo Tony Judt w „Historii niedokończonej. Francuscy intelektualiści 1944-1956”)? Tego typu pytań pojawiło się w trakcie lektury znacznie więcej, i dobrze, bo po pierwsze, dobrze robi czytanie rzeczy, z którymi się nie zgadzam lub, które budzą nasze wątpliwości (chyba, że to jakieś plugastwo), a po drugie, któż nie lubi zmagań z lekturą (to ostatnie pozostawiam bez komentarza).

Na koniec trochę psychologii kuchennej, mam nadzieję, że autor się nie obrazi. Jawi mi się on jako „prawy umysł” (opisany przez Jonathana Haidta), typ psychologiczny, dążący do porządku, ładu wedle ściśle określonych, konserwatywnych zasad, nie tolerujący żadnych od nich odstępstw. W esejach Armady dostrzegam paternalizm, potrzebę autora uporządkowania świata, powrotu do starych wartości, nawet jeśli miałoby to oznaczać nadużycia i cierpienie. Tym niemniej, wobec naporu w przestrzeni publicznej barbarzyńskiej, populistycznej prawicy, aż miło poczytać sobie konserwatystę erudytę i myśliciela.



Książkę otrzymałam od wydawnictwa, co mogło wpłynąć na moją opinię o niej.

Mam ambiwalentny stosunek do książki Pawła Armady „Humanizm jako realizm”. Z jednej strony odbyłam przygodę, która zainspirowała mnie do przemyśleń i dalszych poszukiwań intelektualnych, z drugiej jednak niektóre tezy i komentarze autora, a w niektórych przypadkach ich enigmatyczność, nie tyle budziły moje zastrzeżenia (to też), co raczej niepokój. Nie chodzi mi o to, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Felietony nieżyjącego już tłumacza Roberta Stillera. Osobliwe i pouczające, interesujące i odpychające. Niby rzecz o prawidłowym stosowaniu języka polskiego, ale z czasem bardziej przypomina to personalną połajankę cytuję „półanalfabetów, brudasów, debili” itd., przy czym autor miał tu na myśli głównie dziennikarzy i szefów gazet ogólnopolskich w rodzaju „Gazety Wyborczej” czy „Rzeczpospolitej”, polityków, wydawców podręczników i słowników, kolegów i koleżanki po fachu i… korektorki własnych tekstów (myślałam, że takie rzeczy to się bezpośrednio w redakcji załatwia).

Ciekawa postać, Polak pochodzenia żydowskiego, poliglota, erudyta z wyrazistym komponentem chamstwa, którego pewnie teraz modniej szufladkowano by jako erudytę hejtera. Taki Stanisław Lem, znany ze swego bezpardonowego języka, tyle że tłumacz. Taki profesor Miodek, ale z werwą i desperacką brutalnością. Z felietonu na felieton coraz trudniej mi było zdecydować, co mnie bardziej fascynuje, te ciekawe rzeczy, o których Stiller pisał czy raczej portret psychologiczny autora. W Internecie miga informacja, że wyprodukował kilka kilogramów teczek donosów na kolegów w okresie PRLu. Nie wiem czy to prawda, i nie mam pojęcia co tam słychać w światku tłumaczy i wydawców, ale wyobraźnia podpowiada mi, że na branżowych spędach Stiller funkcjonuje jako Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

Istnieje w potocznej polszczyźnie lekko zwiędnięte słowo „zaorać” rozumiane jako dobitne udowodnienie przeciwnikowi własnych racji. Otóż, moim zdaniem, Stiller był mistrzem orania do szczętu antysemitów, walczył z nimi brawurowo i błyskotliwe. Uśmiałam się nie raz, choć to tak naprawdę dosyć smutna historia. Zwłaszcza potyczki z antysemitą Abramskim (tak!), z opisu przypominającym głównego bohatera filmu „Fanatyk”, żydowskiego ucznia szkoły rabinackiej, który, pod wpływem charyzmatycznej faszystowskiej retoryki i, nie ukrywajmy, bogatego wachlarza kompleksów, staje się skinheadem i antysemitą. Te kłótnie polskiego Żyda Stillera z polskim Żydem antysemitą Abramskim pokazują, jak bardzo skomplikowana jest polska tożsamość i jak bardzo destrukcyjne dla psychiki i relacji międzyludzkich są skutki antysemityzmu.

Poniżej mała próbka spraw i rzeczy, którymi zajmował się Robert Stiller.
Z felietonu „Czy Polka jest kobietą?” dowiadujemy się, że we wszystkich słowiańskich językach, OPRÓCZ POLSKIEGO, kobietę określa się wyrazem ‘żena’, który Stiller nazywa „pięknym, tradycyjnym, szlachetnym, (…) o czcigodnej historii” i liczącym sobie co najmniej trzy tysiące lat. Z tego słowa pochodzi słowo ‘żona’.

Historia pochodzenia i znaczenia słowa ‘żena’ jest niewątpliwie ciekawa, natomiast ciekawsze wydaje mi się to, w jaki sposób to czcigodne znaczenie tego słowa zniknęło z języka polskiego. Stiller powiada (tu ostrzeżenie dla pań, tego nie da się wymazać z pamięci, od-czytać):

„(…) księża wytępili w Polsce rzeczywiste , piękne znaczenie słów ‘żena’ i ‘żona’.
Bo przez wiele stuleci uparcie walcząc o to, aby ‘żona’ przestała oznaczać kobietę i stała się kościelnym określeniem zapisanej do ksiąg parafialnych ślubnej małżonki, doprowadzili do tego, że język polski musiał wymyślić dla niej inne określenie.
No i zaczęło się.
Odtąd nie poślubiona w kościele Polka stała się obiektem wyłącznie przezwisk i wyzwisk.
Bo cóż znaczy sam wyraz ‘kobieta’?
Pojawił się dopiero w połowie XVI wieku i miał charakter wyraźnie obelżywy. Marcin Bielski pisze: ‘Męże nas ku większemu zelżeniu kobietami zową.’ I dalej: ‘Mogą przezywać żony kobietami, ale też nie do końca mają rozum.’ Gdyż określenie ‘kobieta’ pochodzi od wyrazu ‘kobyła’ i jego synonimu ‘koba’, może też od ‘kob’ ‘chlew dla tucznych świń’. Andrzej Bańkowski zgłasza ciekawy domysł, że mogło to być zapożyczenie z niemieckiego w gwarowej formie toruńskiej ‘Kobegeit’ albo ‘Kobjeit’, ‘koza z chlewa’, pogardliwie o dziewce służebnej. Na zakończenie wyrazu mogły też wpłynąć imiona Elżbieta, Greta, Markieta, a pewnie i ‘chabeta’ ‘koścista szkapa, krowa albo świnia’ oraz łatwa do skojarzenia ‘kaleta’ ‘sakiewka, puzdro’. W tym samym okresie pojawiały się też obraźliwe formy ‘kupita’ i zapewne ‘kubita’, w żartach zaś łacińskie ‘accubita’ ‘leżąca przy kimś, śpiąca z nim albo spółkująca’. Może to nie przypadek, że wulgarniejsza forma tego wyrazu brzmi do dzisiaj ‘kobita’.
Jego dalsze dzieje są głównie literackie.
Dopiero po długiej przerwie, gdy obelżywe znaczenie wyrazu zatarło się w pamięci, przywrócili go do użytku biskupi Naruszewicz i Krasicki, a po nich trzej wieszczowie romantyczni. Czyżby dlatego, że w języku polskim ciągle brakowało przyzwoitego i nie kościelnego wyrazu na określenie człowieka płci żeńskiej? W każdym razie ‘kobieta’ nie istnieje w innych językach słowiańskich (…).
Jakich jeszcze używano przezwisk?
Oczywiście ‘baba’, tak jednoznacznie pogardliwe, że nie wymagało nawet bliższych określeń i mogło znaczyć wszystko: mężatka, dziewczyna, żona, starucha, matka, babka, żebraczka, położna, przekupka, rajfurka, wiedźma, złośnica, jak również kloc, bałwan, smark i wiele znaczeń przenośnych: ale ‘zawsze z niejakim przytykiem’, jak stwierdza w słowniku Linde. Ewidentnie sztuczna ‘białogłowa’ oznaczała tylko mężatkę, ze względu na obowiązujące ją spowicie głowy w białe płótno, zwane ‘podwika’, co też stało się przezwiskiem kobiety. I wreszcie ‘niewiasta’ znaczyło po prostu ‘nie wiedząca’ czyli głupia, choć pierwotnie dziewica, panna młoda lub świeżo poślubiona, bo ‘jeszcze nie znająca mężczyzny i nieświadoma płci’, wreszcie synowa lub szwagierka.
I na tym koniec.
Tak iż w ogólniejszym znaczeniu pozostało tylko dawne wyzwisko: ‘kobieta’. W innych przypadkach mówiło się o niej: ‘dziewka… piastunka… prządka…’ Żadnej innej funkcji, oprócz seksualnych powinności małżeńskich i zajęć służebnych w domu lub gospodarstwie, dla kobiety nie przewidywano. Mogła nie istnieć i niepotrzebne jej było żadne określenie, wyrażające jej sprawy ludzkie oprócz instrumentalnych, a pozbawione elementu wzgardy, lekceważenia i wyzwisk.”

Felietony nieżyjącego już tłumacza Roberta Stillera. Osobliwe i pouczające, interesujące i odpychające. Niby rzecz o prawidłowym stosowaniu języka polskiego, ale z czasem bardziej przypomina to personalną połajankę cytuję „półanalfabetów, brudasów, debili” itd., przy czym autor miał tu na myśli głównie dziennikarzy i szefów gazet ogólnopolskich w rodzaju „Gazety Wyborczej”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.

Wspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych anegdot, pojedynek między Polakami prowadzony zgodnie z kodeksem Boziewicza o głupstwo, za to tuż przed linią frontu, pewnie będę jeszcze długo pamiętać, bo nie zapomniałam o nim nawet miesiąc po przeczytaniu książki.

Niepozorny Heydecker, całkowite zaprzeczenie modelowego Aryjczyka na poziomie fizycznym (co widać na zdjęciach), ale też na poziomie umysłowym (o czym mają świadczyć jego zapiski), udał się na wewnętrzną emigrację, duchową dezercję, wykonując swoją pracę w systemie strajku włoskiego, niekiedy posuwając się do drobnych aktów nieposłuszeństwa, a nawet sabotażu. Nie chodzi tu oczywiście o jakieś spektakularne akcje dywersyjne w rodzaju wysadzenia pociągu wiozącego broń na front, a nawet mniej spektakularne jak uratowanie życia potencjalnej ofierze. Nie, nic z tych rzeczy, czytelnik musi zadowolić się symulacją nazistowskiej przysięgi z bezgłośnym wypowiadaniem słów i krzyżowaniem palców w geście „przysięga nie jest na serio i nie mam na myśli tego, co mówię”, krytykowaniem Hitlera wraz z myślącymi podobnie kolegami, czy słuchaniem Radia Londyn z kocem na głowie. Podobno to i tak było dużo, i nawet za wykonanie pozdrowienia „Heil Hitler” w wersji zautomatyzowanej z kręceniem korbki przy biodrze (nawet zabawne) groziła kara śmierci czy coś podobnego. Najwyraźniej i z takich dokonań można być dumnym i o nich pisać. Gdyby to nie było tak potoczyście napisane, to „Mein Krieg” trafiłby w kąt, bo irytują mnie te infantylne gesty, a jak czytam, że Heydecker wystrzelił w trakcie sześciu lat wojny pięć pocisków, nikogo przy tym nie raniąc, to włącza mi się myślenie sceptyczne, i zastanawiam się, a co by było gdyby jednak ustrzelił choć jedną osobę, i jak by te wspomnienia wówczas wyglądały, o ile by w ogóle powstały. A rozterki te i tak są osadzone na gruncie zaufania do autora, że szczerze pisze jak było, albo jak mu się wydaje, że było, choć mnie zawsze i tak bardziej interesuje to, co przemilczane, świadomie lub podświadomie zapomniane. W każdym razie, Heydecker ma uosabiać figurę dobrego Niemca i nie jest wykluczone, że przez brak uprzedzeń i współczucie dla ofiar, taką rolę spełniał.

Pomimo mojego niedowierzania, nie mogę nie dostrzec, że jest to spojrzenie na wojnę empatycznego i w miarę inteligentnego człowieka uwikłanego w zabójczą machinę, który, jak na swoje gabaryty, jest w stanie wiele dostrzec i z talentem to opisać, ale największe wrażenie robią na mnie fotografie (jedno zdjęcie warte więcej niż tysiące słów, nie wiem kto to powiedział i na ile parafraza ta odbiega od oryginału). Zostawmy więc fabularne wspomnienia, i przejdźmy do zdjęć dokumentujących głównie Warszawę po przegranej kampanii wrześniowej, następnie getto warszawskie w roku 1941 oraz wyjątkowo wartościowe, bo rzadkie, a może i jedyne, bo wykonane 20 listopada 1944 roku podczas kilkugodzinnego wypadu autora z niewielkim oddziałem do świeżo zrównanej z ziemią i wyludnionej Warszawy, czyli w stosunkowo krótkim okresie pomiędzy wyjściem Niemców, a przybyciem Sowietów. Są to zdjęcia wyjątkowe nawet przy uwzględnieniu wysokiej podaży tego materiału. Wielu żołnierzy Wehrmachtu uprawiało hobby „fotografia frontowa”, często aparatem firmy Leica, dostępnym dla bogacącej się na nazistowskich programach gospodarczych niemieckiej klasy średniej. W ten sposób powstał solidny materiał dowodowy dokumentujący, obok sielskich krajobrazów i scenek rodzajowych, zbrodnie na Wschodzie. Na ebayu można zaopatrzyć się w zdjęcia frontowe wskutek wyprzedawania przez spadkobierców wyszperanych po strychach kolekcji.

Uwaga, teraz będzie zanudzanie o pewnym zdjęciu, tylko dla wytrzymałych.

W zbiorze Heydeckera znajduje się pewne zdjęcie, dla którego poczyniłam wysiłek zakupu książki, a które widziałam już w którymś z przewodników po żydowskiej Warszawie. Liczyłam, że tego typu odkryć fotograficznych będzie tu więcej, ale nie, z gatunku „takich” jest tylko to jedno. Heydecker spędził przed wojną dużo czasu w Polsce, poznając wielu tutejszych Polaków i Żydów. Sam twierdzi, że właśnie sprawdzenie jak wygląda sytuacja jego żydowskich przyjaciół skłoniło go do pójścia do getta. Przy okazji zrobił tam wiele zdjęć. Tak powstało zdjęcie Marguitty Olsiańskiej, od którego (od której), nie jestem w stanie, literalnie, od dłuższego czasu się uwolnić. Jeśli jest taki zwyczaj, że każdemu historycznemu zdarzeniu powinien towarzyszyć jego ikoniczny obraz, i niezależnie jak dziwnie brzmi mówienie o Holokauście jako o „historycznym zdarzeniu”, to ja, jeśli mnie ktoś zmusi, wybieram do roli obrazu-symbolu Holocaustu zdjęcie Marguitty Olsiańskiej. W oparciu o takie zdjęcia Roland Barthes pisał sążniste eseje. Marguitta, przed wojną udzielająca Heydecerowi lekcji tanga w klubie „Paradis”, o twarzy sympatycznego urwisa i w modnym swetrze, w nonszalanckiej pozie z papierosem ujętym w dwa palce uniesionej prawej ręki, kieruje w obiektyw spojrzenie w jakości niemalże cyfrowej, a ja mam wrażenie, że siedzę w tym koszmarnym roku 1941 naprzeciwko Marguitty w mieszkaniu w domu przy ulicy Dzielnej 27, a przed nami majaczy już upiorny rok 1942. Może tak właśnie wygląda zakrzywienie czasoprzestrzeni.

Marguitcie chciało się nawet kręcić loki (choć może powodem była rozbudzona przez Heydeckera nadzieja na wyjście z getta), a przecież z opisu wiemy, że przebywała w „(…) obszernym pokoju, niegdyś wielkopańskim salonie mieszczańskiego domu. Mieszkało w tym pomieszczeniu kilka rodzin lub grup, które rozlokowały się po kątach i pod ścianami na podłodze. Były tam tylko dwa krzesła, owalny stół na jednej nodze i sofa na środku pokoju. Dostrzegłem około dwudziestu osób. Większość spała na zmatowiałym parkiecie, na podłożonych kocach albo gazetach, przykryta płaszczami. Mimo zimnej pory roku pokój był nieogrzewany. W jednym kącie siedziała kobieta i usiłowała uspokoić kwilące dziecko. Dopiero teraz zauważyłem, że w tym pomieszczeniu są tyko kobiety, dziewczęta i dzieci. Na pierwszy rzut oka można było poznać po nich niedostatek, niewystarczającą higienę i udrękę psychiczną. Panował zaduch. Okna były zamknięte, zabite gwoździami, szyby zamalowane niebieską farbą olejną. Później mi wyjaśniono, że zostały zabite gwoździami i zamalowane na rozkaz, ponieważ wychodziły na Pawiak. (…) ‘Ciągle słyszymy strzały – opowiadały mieszkanki pokoju – czasami za dnia, często nocą, także krzyki, jeśli w mieście jest cicho’.”

I dalej: „To, czego się dowiedziałem z opowieści tych kobiet, z relacji o ich osobistych cierpieniach i losach, zanim się znalazły w tym pozbawionym powietrza więzieniu, w tym przytłaczającym pokoju o zawsze zamkniętych, wysokich niebieskich oknach, z sufitem przeładowanym sztukateriami, z szarym parkietem , powycieraną już tapetą, upiornym umeblowaniem, ze śpiącymi lub przykucniętymi wokół ludźmi o pustym wzroku – to, co mi te kobiety tego wieczoru opowiedziały, zniszczyło ostatnie resztki mojej wiary w jakieś inne Niemcy, które by do czegoś takiego nie dopuściły. (…) Odszedłem przekonany, że tym wszystkim nieszczęśliwym ludziom jest przeznaczona – świadomie i z rozmysłem – śmierć”.

Po wspomnienia Heydeckera sięgnęłam ze względu na kilka segmentów zdjęć, które razem z tekstem stanowią relację z czasów, gdy Heydecker pracował w Wehrmachcie jako propagandzista.

Wspomnienia barwne, literacko na dosyć wysokim poziomie, niejeden współczesny literat chciałby (literatka chciałaby) pisać w ten sposób i z takim flowem. Ta książka ma wiele smaków i kapitalnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jest to właściwie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst, publicystyczny lub w formie książki, który nie stanowi tyrady na temat chaosu urbanistycznego czy architektonicznego (czy też prywatyzacyjnego) w Polsce, z obowiązkowym lamentem nad fatalnymi władzami i niecywilizowanymi obywatelami, lecz próbę dotarcia do istoty problemu, w całej jego złożoności. Jak to zwykle bywa, nic nie jest takie proste i oczywiste jakby się zdawało, zwłaszcza w epoce globalizacji, w której skutki procesów zachodzących w najbardziej rozwiniętych państwach, decyzje tych państw i wyznawana przez nie filozofia, siłą rzeczy determinują życie na reszcie globu. Na tej reszcie globu z kolei występują warunki charakterystyczne dla danego regionu, endemiczne, i w tym zderzeniu wielkiego świata ze światem już nie tak dobrze ustosunkowanym, pewnego razu na pewnym poletku ziemi, gdzie od niepamiętnych czasów hulał wiatr i gdzie krety, polne myszy i zasadzona rękami autochtonów kapusta przeżywały właśnie złoty okres, narodziła się ku oczom zdumionych… Białołęka!

Takich historii jest oczywiście znacznie więcej, jak kraj długi i szeroki, a mnie cieszy, że przeczytałam książkę, która zakończyła fazę zdumienia, i pozwoliła wkroczyć na ścieżkę zrozumienia. Co prawda to tylko początek tej ścieżki, po wertepach i w upale, nie jest też wykluczone, że razem z Panią Joanną Kusiak zbłądziłyśmy, a nawet poszłyśmy w przeciwną stronę. Coś się jednak ruszyło w sferze wyobrażeń, półprawd i mitów. Bo czy aby na pewno świat jest takim jakim się wydaje, i czy nie warto odkrywać coraz więcej z otaczającego nad bogactwa przyczyn i skutków.

Gdy mówimy (my, ludzie): „jest brzydko, jest nieprzyjemnie, panuje chaos”, to tak naprawdę mamy na myśli: „ten system, ten układ stosunków między ludźmi, sprawami i rzeczami, w którym żyjemy, nie podoba się nam i nam doskwiera, ale jest zbyt skomplikowany lub my jesteśmy zbyt leniwi, żeby poczynić wysiłek w celu jego zrozumienia i precyzyjnego opisania, na czym on polega”. Narzekanie jednak, i cieszę się że ktoś o tym napisał, a mnie udało się to przeczytać, jest ważne dla psychiki ludzkiej, tak jak przy życiu trzyma wielu ludzi projektowanie własnych emocji i zachowań na osoby postronne albo mechanizm wyparcia zdarzeń i okoliczności niewygodnych, przysparzających cierpienie. Jako maruda, z trudem znoszę rozpływanie się nad szczególnym typem heroizmu, nazwanym tu przez mnie roboczo heroizmem niemym („Nie mógłbyś być taki jak babcia, 10 lat jasyru, bez słowa skargi!”*). Przynosi mi ulgę to, że psiocząc dbam o swoje zdrowie psychiczne, a co więcej, mam na to dowody naukowe. Z drugiej strony, co higieniczne dla mnie, może być toksyczne dla innych, ale jak mawiają wielcy psychologowie i wielcy filozofowie, każdy człowiek, niezależnie od tego, jakie ma o sobie mniemanie i co o nim sądzą inni, jest egoistą i hipokrytą.


*Niedokładny cytat z filmu „Giuseppe w Warszawie”: Maryśka (Elżbieta Czyżewska) zwraca się tymi słowami do swojego starszego brata Staszka (zagranego przez Zbyszka Cybulskiego), który, przymuszany do czynów heroicznych pod okupacją niemiecką, werbalizuje tkwiące w nim pokłady malkontenctwa.

Jest to właściwie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst, publicystyczny lub w formie książki, który nie stanowi tyrady na temat chaosu urbanistycznego czy architektonicznego (czy też prywatyzacyjnego) w Polsce, z obowiązkowym lamentem nad fatalnymi władzami i niecywilizowanymi obywatelami, lecz próbę dotarcia do istoty problemu, w całej jego złożoności. Jak to zwykle bywa,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Podobno mało kto czytał „Miasta Ameryki” Jane Jacobs, choć wielu się na nie powołuje. Jak na Biblię. Na samym LC jest w tej chwili 55 osób, które deklarują, że książkę przeczytały – czy to mało czy dużo? Podobno Jacobs jest też uhonorowana tytułem babci hipsterów. No jeżeli namysł nad przyjaznym dla użytkowników miastem zarezerwowany jest dla hipsterów, to już nie pozostaje nic innego jak zostać hipsterem. Przerażonych tą myślą uspokajam jednak, że nie ma takiej konieczności.

Mamy więc do czynienia z Hipsterską Biblią Miejską (w skrócie HBM), a to tylko jedno z możliwych szuflad, do których można wrzucić to wiekopomne dzieło. Bo nie chodzi tu tylko o to, żeby czytelnik zrozumiał jak funkcjonuje miasto, ale pokazanie mechanizmów samodzielnego, pozbawionego egoizmu myślenia z pewną niezbędną dawką idealizmu, bez którego ta planeta byłaby jedynie smętną skałą zaludnioną przez pożałowania godne istoty.

Nie mając uniwersyteckiego wykształcenia nie tylko w dziedzinie architektury czy urbanistyki, ale i ekonomii i finansów, Jacobs pracowicie i wszechstronnie rozłożyła wielkomiejską przestrzeń niemal do ostatniej śrubki, oglądając wszystko dokładnie i próbując złożyć na nowo, ale tak, żeby przestrzeń ta zadziałała, stała się ciałem. To książka, w której trajektoria ruchu pieszych to kwestia na tyle istotna, że można jej poświęcić cały rozdział. Od podstaw i w pionierskim stylu, żmudną pracą stworzyła własną doktrynę miejską, bez animuszu, nazwy i być może świadomości, że jest to w ogóle jakaś doktryna. Treść i forma, mimo upływu czasu oraz lokalności geograficznej i czasowej (Stany Zjednoczone z lat. 60 ubiegłego wieku) oraz mimo nieuchronnych zmian związanych z rozwojem technologii i zwyczajów, nadal imponują.

Pewien radykalizm Jacobs krytykującej modernistyczne miasta w duchu Le Corbusiera oraz miasta-ogrody wymyślone przez Ebenezera Howarda, których wiejska sielskość to koszmar wielkomiejskiego mieszczucha, zanika w dalszych rozważaniach, przekształcając się w pragmatyzm. Jeżeli czegoś nauczyłam się z tej książki to właśnie tego, w jaki konkretnie sposób dogmatyzm szkodzi mieszkańcom miast.

Choć Jacobs wskazuje na pewne uniwersalne zasady stanowiące punkt wyjścia na drodze do przyjaznego miasta, nie ukrywa, że niektóre rozwiązania, które sprawdziły się w jednym mieście, niekoniecznie będą równie korzystne dla innego miasta, a nawet mogą mu zaszkodzić. Miasto to twór dynamiczny, podlegający nieustannym zmianom, a rzeczą ludzi, których zadaniem jest dbanie o prawidłowe funkcjonowanie przestrzeni miejskiej, jest ciągłe kwestionowanie utartych schematów, poszukiwanie nowych, często niestandardowych rozwiązań i myśleniu o mieście jako tworze jednocześnie społecznym, politycznym, finansowym i komunikacyjnym. Miasto powinno być też różnorodne, zabójstwem dla miasta jest monotonia.

Brzmi utopijnie, niestety, i patrząc obecnie chociażby na Nowy Jork, a przede wszystkim Manhattan, którego radykalne zmiany skłoniły Jacobs do zajęcia się miejskim aktywizmem i napisania HBM-u, nietrudno dojść do smutnego wniosku, że jej nauki poszły na marne, a do starych problemów doszły nowe. Zabójcze ceny w centrach, masowe skupywanie całych kwartałów pod wynajem krótkoterminowy przez fundusze, oazy dla superbogaczy, grodzone osiedla (polska specjalność, ale amerykańska też coraz bardziej) – biedna Jane przewraca się w grobie.

Jacobs myśli strategicznie; poszukując rozwiązania jakiegoś problemu, w pierwszej kolejności proponuje zbadanie, jak ono funkcjonuje w obrębie pojedynczej ulicy, następnie kwartału ulic, dalej danej dzielnicy, a w ostateczności w obrębie miasta jako całości. Rozwiązanie, które świetnie się sprawdza z punktu widzenia ulicy, może być fatalne w skutkach dla całej dzielnicy, albo odwrotnie, coś co brzmi rewelacyjnie dla danej dzielnicy, może zaszkodzić pozostałym dzielnicom, a w rezultacie całemu miastu. Weźmy chociażby odwieczną bolączkę - ruch samochodowy; obecnie temat alarmujący wobec zanieczyszczenia środowiska i kończących się zasobów. Jacobs nie jest przeciwniczką samochodów i zwolenniczką przymuszenia wszystkich do pieszych wędrówek (obecnie pisałaby pewnie również o rowerach), co nie zmienia faktu, że samochody nie powinny wykańczać pieszych (i rowerzystów), a ich używanie powinno ulec racjonalizacji. Warunkiem jednak ograniczenia ruchu samochodowego jest świetna komunikacja miejska, przy czym należy zachować następująca kolejność: najpierw powstaje świetna komunikacja miejska, dopiero potem ogranicza się ruch samochodowy. To przykład obrazujący myślenie o mieście jako całości.

Wspomnę, że w Polsce, w której tyle mówi się o nie-ładzie przestrzennym, rozlanych, dysfunkcjonalnych dzielnicach i powszechnej brzydocie, brakuje analizy na miarę dzieła Jane Jacobs. Z pewnością nie są to książki Filipa Springera, który jedynie opisuje zastaną rzeczywistość, niepodejmując przesadnego wysiłku w zrozumienie, dlaczego tak właściwie jest. Nie miałoby to w sumie znaczenia, w końcu to reporter z deadlinem, a nie aktywista miejski, który kupił dom w miejscu, gdzie ma przebiegać autostrada (przypadek Jacobs), gdyby nie ferowanie wyroków ze wskazaniem winnych. Ignorancja i próżność każą mu chyba kwitować, że Polacy nie uczą się estetyki na plastyce w szkołach, stąd tak brzydko i krzywo. Estetyczna dzicz, pozbawiona kultury wyższej w stylu zachodnim, nie rozumie i nie chce, żeby było pięknie.

Do tej pory, pod wpływem Springera, miałam takie oto spojrzenie na ten temat, ale człowiek całe życie się uczy, i teraz z kolei, pod wpływem Jacobs widzę i dociera do mnie banalny zdawałoby się fakt, że rzeczywistość jest złożona. Polacy są skazani według Springera na estetyczną zagładę, co akurat jest prawie prawdą, ale nie tylko z powodu braku edukacji w szkole i w domu oraz braku gustu, ale z kilku jeszcze istotnych zjawisk, na które niekoniecznie przeciętny Polak, a nawet władze gminy lub państwa, mają wpływ. Można więc tak jak Jacobs, zakasać rękawy i nie zadowalając się płytkimi wyjaśnieniami, podjąć ciężką pracę w celu gruntownego zrozumienia, dlaczego miasto jest dysfunkcjonalne. To warunek konieczny do ustalenia, jakie działania należy podjąć. Wymaga to jednak zajęcia się tak „niewdzięcznymi tematami” jak finanse, ekonomia, prawo i polityka, i to często w ujęciu historycznym. Ostatnio tego rodzaju wysiłek, ale bez przesady, zauważyłam w książce „Chaos Warszawa. Porządki przestrzenne polskiego kapitalizmu” Joanny Kusiak. Na polską Jane Jacobs trzeba będzie jednak jeszcze poczekać (nie jest wykluczone, że nie doczekać).

Skoro mało kto „Śmierć i życie” czyta, zaryzykuję ujawnienie treści - rąbka zapoznanej wiedzy i zacytuję podstawowe wnioski, do jakich doszła Jacobs, analizując miasta Ameryki (co oczywiście w żaden sposób nie zastąpi lektury samej książki).

„Aby umożliwić kształtowanie bujnej różnorodności na miejskich ulicach i w dzielnicach, należy spełnić cztery warunki:
1) Dzielnica (możliwie jak najwięcej składających się na nią części) musi spełniać więcej niż jedną podstawową funkcję, a najlepiej więcej niż dwie. Zapewni to obecność ludzi wychodzących na zewnątrz o różnych porach dniach z różnych powodów, korzystających z bogatej wspólnej infrastruktury. /To krytyka strefowania charakterystycznego dla modernistycznych miast amerykańskich, w których osobno grupowano mieszkalnictwo, handel i przemysł, i co w rezultacie doprowadziło do powstania miejskich pustyni ożywających tylko przez krótkie chwile w ciągu dnia./
2) Większość kwartałów musi mieć krótkie boki. Oznacza to, że ulice muszą się często krzyżować i stwarzać możliwość skręcenia za róg.
3) W dzielnicy muszą sąsiadować ze sobą budynki w różnym wieku i stanie, w tym odpowiednio dużo budynków starych. Różnorodność ta zabezpiecza miejsce dla mieszkańców o różnych dochodach. Mieszanka musi być dość gęsta.
4) Potrzebne jest odpowiednio wysokie zagęszczenie ludzi – niezależnie od tego, co ich sprowadza. Dotyczy to również gęstości zaludnienia.”

Podobno mało kto czytał „Miasta Ameryki” Jane Jacobs, choć wielu się na nie powołuje. Jak na Biblię. Na samym LC jest w tej chwili 55 osób, które deklarują, że książkę przeczytały – czy to mało czy dużo? Podobno Jacobs jest też uhonorowana tytułem babci hipsterów. No jeżeli namysł nad przyjaznym dla użytkowników miastem zarezerwowany jest dla hipsterów, to już nie pozostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Wielka trwoga” opisuje okres w historii Polski trwający od 1944 do 1947 roku, który autor, uwzględniając również okres II wojny światowej, nazywa „upiorną dekadą”. Nie ma w tym określeniu przesady. Najprościej rzecz ujmując, w owym czasie wojna właściwie się nie skończyła. Ludzie nadal żyli w stanie rozpadu psychicznego po tym co przeżyli i w strachu przed tym, co jeszcze może ich spotkać. Cały świat, który znali, społeczny, polityczny i rodzinny, przypominał gruzy zbombardowanych miast. Niemcy i Sowieci praktycznie wytrzebili polską inteligencję, infrastruktura została niemal całkowicie zniszczona, wzdłuż i wszerz terytorium zwanym kiedyś Polską, przemieszczali się liczeni w milionach, pozbawieni domu i rodziny, ludzie zbędni, elektrony wybite wskutek działań wojennych z dotychczasowych struktur społecznych. Nasze babcie i prababcie, dziadków i pradziadków, trawił głód, choroby, nędza materialna i strach przed maruderami, bandytami lub ludźmi z lasu, którzy w każdej chwili mogli ich bezkarnie okraść lub zamordować. Gwałty wpisywały się w okoliczny pejzaż. Nie było wiadomo, gdzie są granice państwowe, i czy w ogóle rzeczywiście funkcjonuje jakaś administracja państwowa, a front, który jeszcze niedawno przesuwał się ze wschodu na zachód w kierunku Berlina, w pewnym sensie rozpoczął pochód powrotny. Miliony czerwonoarmistów wracało do siebie najbardziej oczywistą trasą przez Polskę, i żadne z nas nie chciałoby na tej trasie się znaleźć. Nad tym wszystkim krążyło widmo wybuchu III wojny światowej.

Autor postawił sobie dwa cele. Z jednej strony opisać rzeczywistość po roku 1945, codzienność przeciętnych ludzi, bez przemilczeń i ckliwej mitologii. Mnóstwo tu cytatów z listów prywatnych i dzienników; nie brak również syntetycznych analiz. Pod tym względem książka jest znakomita. Z drugiej zaś przedstawić panoramę, kontekst i okoliczności, które doprowadziły w 1946 roku do pogromu kieleckiego. Teza jest właściwie prosta: w tak zdziczałym, pełnym przemocy i przetrąconym przez wojnę społeczeństwie, pozbawionym struktury tworze o konsystencji „kaszy”, w którym jedyne co się liczyło stanowiło najbliższą rodzinę, i tylko na rodzinę można było liczyć, mogło dojść do morderstwa kilkudziesięciu niedobitych przez Holocaust Żydów. Taki był duch epoki. Ignorując obecne ustawodawstwo ośmielam się napisać, że autor nawiązuje do przedwojennego antysemityzmu Polaków powszechnego przed wojną, nasilonego wskutek działań instytucjonalnych (np. getta ławkowe, kazania w kościołach) tuż przed jej wybuchem, a następnie oliwionego barbarzyństwem niemieckim, i co gorsza, ma rację. Bez tej trucizny, żaden pogrom by się nie odbył. Bezpośrednie przemyślenia na temat przyczyn pogromu znajdują się w ostatnim rozdziale książki, niektóre są dosyć fantastyczne i wymagają konsultacji z psychologiem freudystą. To najsłabsza część tej świetnej skądinąd książki.

Moje odczucia związane z lekturą skupiły się jednak na sferze prywatnej. Nabrałam przekonania, że dosyć smętna osobowość zarówno mojego dziadka ze strony matki, jak i dziadka ze strony ojca, to w znaczącej mierze spadek po wojnie. Babcia z dziadkiem spędzili kilka lat na robotach przymusowych; bawarscy rolnicy, tacy w strojach regionalnych z białymi skarpetami i w pękatych kiecach, w geście jodłowania i w towarzystwie białego bydła z obszernym porożem (opis ze zdjęcia), jeszcze w latach 70. wysyłali moim dziadkom listy i kartki na święta (bez komentarza). Dziadek na pewno głodował, bo do końca życia dziwnie się zachowywał w kontakcie z lodówką. Mój drugi, 17-letni wówczas dziadek przez kilka miesięcy funkcjonował jako wybity elektron wędrując, w poszukiwaniu rodziny, z Wilna w kierunku centralnej Polski. Do tego spalony dobytek i repatriacja do poniemieckiego miasta Gdańska, co do którego nie można było mieć żadnej pewności, czy lada moment nie zostanie zwrócony Niemcom. Jak większość mieszkańców przybyłych do Gdańska po roku 1945, moja rodzina przez długie lata żyła w stanie niepewności i tymczasowości, nie wiedząc czy lada moment nie będą musieli znowu spakować dobytku i udać się w nieznane. Nie piszę o tym, bo popadłam w sentymentalny nastrój, tylko żeby pokazać, że prawie każdy z nas (wojna nie oszczędziła cierpień nikomu, kto wówczas przebywał na terenie Polski) ma w zanadrzu podobne historie rodzinne, które usłyszał jako dziecko przy rodzinnym stole, albo wyczytał z jakichś szpargałów trzymanych na strychu lub w zapomnianej szufladzie. Może pewne zachowania dziadków, przefiltrowane wojną i powojniem, staną się bardziej zrozumiałe, a może nawet sami coś o sobie pojmiemy, w końcu trauma może być przekazywana jak w sztafecie kolejnym pokoleniom. Tak jak Holocaust dziedziczą wnukowie i prawnukowie ocalałych, również ja czy ty być może dziedziczymy psychiczne udręki naszych dziadków; pisała o tym Anna Janko w „Małej Zagładzie”, tyle że w tym wypadku osobą cierpiącą na depresję była matka autorki, która jako 9-latka ocalała z pacyfikacji wsi Sochy. Pod tym względem traktuję tę książkę osobiście, jako opis doświadczeń mojej rodziny, historię moich dziadków, która również na mnie wywarła wpływ. A może pójdźmy dalej. Razem, jako społeczeństwo, tworzymy pewną wspólnotę potomków ludzi ciężko doświadczonych przez wojnę. Tu tkwi jeden z kluczy do zrozumienia naszego zachowania na poziomie zbiorowym, wobec siebie i innych, i nie mam na myśli jedynie skłonności do nacjonalizmu. To świetny temat na kolejny bestseller, który napisze jakiś zdolny człowiek.

„Wielka trwoga” opisuje okres w historii Polski trwający od 1944 do 1947 roku, który autor, uwzględniając również okres II wojny światowej, nazywa „upiorną dekadą”. Nie ma w tym określeniu przesady. Najprościej rzecz ujmując, w owym czasie wojna właściwie się nie skończyła. Ludzie nadal żyli w stanie rozpadu psychicznego po tym co przeżyli i w strachu przed tym, co jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Tylko kilka tekstów zasługuje na uwagę (zastanawiam się w jaki sposób odbywa się ich selekcja), głównie te dotyczące miejskiej tożsamości i socrealistycznego Gdańska. Tak jak w Warszawie powstała Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, Gdańsk doczekał się Grunwaldzkiej Dzielnicy Mieszkaniowej, mniejszej i nieukończonej, która, w odróżnieniu od MDM, zatraciła częściowo czytelność swego układu. Treściwie o Stoczni Gdańskiej. O muralach, teatrze i ogródkach działkowych. Brak wyjaśnienia w jaki sposób proekologiczne dzielnice Hammarby Sjostad i Djurgardsstaden w Sztokholmie mogłyby inspirować takie miasto jak Gdańsk.

Tylko kilka tekstów zasługuje na uwagę (zastanawiam się w jaki sposób odbywa się ich selekcja), głównie te dotyczące miejskiej tożsamości i socrealistycznego Gdańska. Tak jak w Warszawie powstała Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, Gdańsk doczekał się Grunwaldzkiej Dzielnicy Mieszkaniowej, mniejszej i nieukończonej, która, w odróżnieniu od MDM, zatraciła częściowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Jest tyle warstw w tej książce, co urzekają, ale dla mnie z "Pociągów" wyłonił się przede wszystkim Hrabal empatyczny wobec zwierząt idących na rzeź, a właściwie przejeżdżających obok stacyjki na czeskiej prowincji, w oddali zaś druga wojna światowa.

Czytałam z tydzień temu, a wciąż mam w pamięci krowy, jadące od tygodnia bez wody i jedzenia, z połamanymi nogami uwięzionymi w sztachetach wagonów, część z nich już nieżywa. Nie wiem, czy kryje się za tym metafora żydów wiezionych na śmierć bydlęcymi wagonami, ja odczytuję to dosłownie, i przyjmuję, że Hrabalowi chodziło jednak o zwierzęta, a nie ludzi, choć są pewne tropy, że może jest inaczej („- Ci Niemcy to świnie – krzyknąłem”). Prześladują mnie prosięta wiezione od kilku dni w siarczystym mrozie w otwartych piętrowych wagonach, omdlewające z pragnienia, „(…) prosięta przytulone do siebie główkami, prosięta, które bały się poruszyć, aby wraz z tym jednym jedynym ruchem nie utracić ostatniej odrobiny ciepła, prosiątka o zziębniętych nóżkach, o porcelanowych kopytkach.” I ta historia z torturowanym bykiem, który „na pewno już nie chciał mieć nic wspólnego z tym światem”.

Nie wiem czy „Pociągi” są na liście lektur szkolnych, ale powinny tam być , zamiast np. „Quo vadis”. Po co męczyć młodzież przestarzałymi kolubrynami, podczas gdy na tych kilkudziesięciu stronach, na zmianę komizm (z tych autentycznie zabawnych) zmieszany z bezsilnością wobec okrucieństwa, uroda życia i jego bezsens. Uczeń mógłby sobie porachować, czy warto mieć coś wspólnego z tym światem i skąd się bierze kotlet na obiednim talerzu. Nawet frywolna mizoginia autora (czy też jego postaci) nie ma wpływu na wartość tej książki.

Jest tyle warstw w tej książce, co urzekają, ale dla mnie z "Pociągów" wyłonił się przede wszystkim Hrabal empatyczny wobec zwierząt idących na rzeź, a właściwie przejeżdżających obok stacyjki na czeskiej prowincji, w oddali zaś druga wojna światowa.

Czytałam z tydzień temu, a wciąż mam w pamięci krowy, jadące od tygodnia bez wody i jedzenia, z połamanymi nogami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Już na wstępie autor nie oszczędza czytelnika, wyliczając pewne dane określające naszą sytuację:
„(…) - szacunkowa liczba ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi – 100-115 miliardów,
- powstanie życia na Ziemi – 3,5 miliarda lat temu,
- powstanie człowieka (homo habilis) – 2 miliony lat temu,
- przewidywany czas, który upłynie do śmierci naszego słońca – 6-7 miliardów lat,
- czas, który upłynął od Wielkiego Wybuchu – 13,7 miliarda lat,
- ilość gwiazd w naszej galaktyce – 200 miliardów,
- ilość galaktyk w znanym nam wszechświecie – setki miliardów,
- przewidywana na 2020 rok globalna ilość danych zapisanych na nośnikach elektronicznych (Big Data) – 40 tysięcy eksbajtów,
- ilość atomów w znanym nam wszechświecie – około stu tridecylionów (10 do potęgi 80),
- przewidywany czas, który upłynie od teraz do śmierci cieplnej wszechświata – 10 do potęgi 1000 lat,
- przewidywany czas trwania mrocznej ery, która nastąpi po erze degeneracji materii wszechświata (rozpadzie protonów) oraz po erze czarnych dziur – bliski nieskończoności,
- ilość wszechświatów – potencjalnie nieskończona”.

W razie problemów z wizualizacją polecam https://www.buzzfeed.com/daves4/the-universe-is-scary?utm_term=.cfVvJg8Jwy#.bbGd9Vn9MP - od czasu do czasu torturuję się tymi widokami, zwłaszcza przed zaśnięciem.

Autor stawia fundamentalne wobec tak nieludzkich liczb i przestrzeni pytania: „Jak żyć w nieskończoności? Czy moje życie ma jakikolwiek sens? A jeśli nie ma, to jak żyć bez sensu?” Różne są przecież postawy wobec „wstrząsu psychologiczno-estetycznego” w obliczu bezkresu. Można zamknąć się w życiu tu i teraz, względnie w perspektywie jedynie własnego życia, zanurzając się (i nużąc) w prozie codzienności. Taka postawa „jest unieważnieniem problemu, neurotycznym wyparciem go ze świadomości”. Druga, wymieniona przez autora postawa to ugięcie się wobec miażdżących wielkości, poddanie się bez walki, „uznanie znikomości własnego położenia (w tym: problemów, aspiracji, ambicji, decyzji itd.)”.

Czy istnieje wobec tego trzecia droga? Wygląda na to, że tak. Nie zdradzę jednak na czym ona polega, jakie rozwiązanie zaproponowano w tej książce, pozostawiając to w sferze suspensu.

Marcin Polak, doktor filozofii, współzałożyciel i redaktor naczelny magazynu o intrygującej nazwie „Nowa Orgia Myśli”, postanowił odciążyć tę część ludności, która stawia sobie, tak niepraktyczne zdawałoby się w świecie groszoróbstwa, pytania o sens życia, od konieczności błądzenia w poszukiwaniu na nie odpowiedzi. Autor skompilował i twórczo zinterpretował osiągnięcia myśli ludzkiej w tym zakresie, poczynając od filozofii Fryderyka Nietzschego, przez rozważania psychoanalityka Jacquesa Lacana, aż do transowej, hipnotyzującej prozy Thomasa Bernharda.

Meandry myśli, piękno logiki, „orgia” zaskoczeń – jestem wdzięczna autorowi za różnorodność emocji, których mi dostarczył i poczucie, wcale nie tak częste, że coś drgnęło w szarych komórkach, została naciśnięta dźwignia i otworzyło się w mym umyśle przynajmniej jedno z milionów okien na świat.

Już na wstępie autor nie oszczędza czytelnika, wyliczając pewne dane określające naszą sytuację:
„(…) - szacunkowa liczba ludzi, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi – 100-115 miliardów,
- powstanie życia na Ziemi – 3,5 miliarda lat temu,
- powstanie człowieka (homo habilis) – 2 miliony lat temu,
- przewidywany czas, który upłynie do śmierci naszego słońca – 6-7 miliardów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wydana w latach 50. ubiegłego wieku opowieść o Warszawie z 2 połowy wieku XIX, część książki zawiera ryciny drukowane w gazetach warszawskich dokumentujące życie ulicy, dosyć realistyczne. Propaganda nienatarczywa, ale z drugiej strony nie było konieczności kłamania o ówczesnej deweloperce, było naprawdę fatalnie, a i los artysty żałośnie marny. Porywające teksty krytyczne mieszają się z sentymentalnymi, może to jakaś schizofrenia wczesnego PRL-u, a może jedyny możliwy stosunek, jaki w czasoprzestrzeni można mieć do tego miasta. Generalnie ramota-ciekawostka, ale i owszem warto przeczytać, chociażby dla jadowitego pióra Bolesława Prusa, obficie tu cytowanego.

Wydana w latach 50. ubiegłego wieku opowieść o Warszawie z 2 połowy wieku XIX, część książki zawiera ryciny drukowane w gazetach warszawskich dokumentujące życie ulicy, dosyć realistyczne. Propaganda nienatarczywa, ale z drugiej strony nie było konieczności kłamania o ówczesnej deweloperce, było naprawdę fatalnie, a i los artysty żałośnie marny. Porywające teksty krytyczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Powieść Lema uważana za lepszą wersję "Śledztwa", również przez samego Lema. Osobiście wolę "Śledztwo", którego suspensu i narastającego poczucia grozy raczej "Katarowi" brakuje. "Śledztwo" to statystyczno-metafizyczny thriller czy też powieść grozy, "Katar" to ledwie statystyczny kryminał. W "Katarze", i o czym donoszą biografowie, Lem przemyślał zakończenie, jest ono klarowne i satysfakcjonujące. Dla fanów niedopowiedzeń zdecydowanie lepsze będzie "Śledztwo". "Katar" jest dziełem skończonym, czytelnik zmuszony jest przyjąć je przez aklamację. "Śledztwo" zachęca do samodzielnych rozważań, a skoro wiemy już o pustce w głowie Lema (nie był Bogiem, wygląda na to, że miewał pustki), do nieskrępowanej wolności interpretacji. Oczywiście, najpierw lepiej przeczytać „Śledztwo”, a dopiero potem „Katar”.

Trochę popsuł mi się humor, gdy w trakcie lektury jedna z bohaterek starsza dama emanująca, a raczej epatująca dostojeństwem i pierwszorzędną mądrością, z lekceważeniem kwituje te „straszne amerykańskie feministki”, o co tym kobietom w ogóle chodzi. Powieść została ukończona w 1975, mówimy więc o czasach, w których kobiety nie były przyjmowane na kierunki nauk ścisłych, takie jak fizyka (Lem, fizyka, tak mi się skojarzyło), przez uniwersytety z Ivy League (upokorzenia doznawane przez wybitne w tych dziedzinach kobiety opisane są w „Czy Wielki Wybuch był głośny?” Karoliny Głowackiej i Jeana Pierre’a Lasoty). Lem zagrał nieczysto i wyszedł na ignoranta, nie pierwszy raz zresztą rozczarowuje na tym gruncie. Lemolożki, mam nadzieję, czytują takie rzeczy z niesmakiem. A mnie szlag bierze, gdybym miała wyrzucić z mojej biblioteki wszystkich mizoginów, to zostałoby mi raptem kilka kartek z Dostojewskiego, jakieś zapomniane opowiadanie wczesnego Janusza Rudnickiego, wyrwany z Magazynu Książki felieton Mariusza Szczygła służący za zakładkę i pisarki w liczbie sztuk dopiero do ustalenia po odsiewie chwastów, z fosforyzującymi na żółto esejami Virginii Woolf na czele jako jedyna rzecz pewna (prawdopodobnie!). W końcu wyzyskałabym miejsce na bibeloty i gry planszowe. A w rankingu LC można co najwyżej zagrać gwiazdkami, więc obniżam o jedną, choć mnie to w ogóle nie zadowala, ten system nie jest skrojony na takie okazje.

Powieść Lema uważana za lepszą wersję "Śledztwa", również przez samego Lema. Osobiście wolę "Śledztwo", którego suspensu i narastającego poczucia grozy raczej "Katarowi" brakuje. "Śledztwo" to statystyczno-metafizyczny thriller czy też powieść grozy, "Katar" to ledwie statystyczny kryminał. W "Katarze", i o czym donoszą biografowie, Lem przemyślał zakończenie, jest ono...

więcej Pokaż mimo to