-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2023-11
2022-11
Nie mogę uwierzyć, że jestem tak pozytywnie zaskoczona tą książką. Okładka jakich mnóstwo, temat do mdłości eksplorowany (pojechałam na wycieczkę, napiszę wam, jak było) - naprawdę spodziewałam się gniota na miarę "Subiektywnego przewodnika nieokrzesanego gaijina", a spotkało mnie coś zupełnie przeciwnego.
Kinga Kocimska marzy o Japonii od lat, aż dzięki przyjacielowi ma okazję pojechać na 10-dniową wycieczkę. Brzmi bardzo zwyczajnie i bezpretensjonalnie, a ja muszę przyznać, że trochę mnie wzruszyło i bardzo ujęło, z jaką pieczołowitością autorka przygotowuje się do wakacji, które dla innych są czymś bardzo zwyczajnym - bez kompleksów, bez porównywania się do innych, bez umniejszania, bez dewaluowania swojego marzenia.
Może właśnie to, że autorka całe lata czekała na swoją podróż marzeń sprawia, że ta książka jest tak dobra. To nie jakaś randomowa "podróżniczka" z bożej łaski, która będzie się zachłystywać "egzotyką" "kraju gejsz i samurajów" (tfu!) ani nie namaszczona japonistka, która z wyżyn swojej wiedzy uchyli rąbka tajemnicy otaczającej tę jakże odległą i wyśnioną krainę.
Widać, że Kinga interesuje się Japonią i widać, że nie jest to przelotna fascynacja. Poziom znajomości kultury kraju, który odwiedza, daje czytelnikowi autentyczną przyjemność - podana bez zadęcia, bez pretensji do tytułu Japonofila Roku, idealnie uzupełnia wspomnienia autorki z odwiedzanych miejsc.
No i trochę mnie ujęła ta niesłabnąca fangirlowska miłość Kingi do "Czarodziejki z Księżyca" - to tak, jakby po latach spotkać starego dobrego znajomego na drugim końcu świata. Może się robię sentymentalna na starość, ale ogarnęła mnie taka nostalgia, że aż miałam ochotę odpalić sobie kilka odcinków tego różowego lukru.
"Notatki z podróży" czytałam mniej więcej wtedy, kiedy w ciągu trzech tygodni postanowiłyśmy z mićkiem spakować manele i poleciałyśmy do Tokio pierwszym samolotem, który się nawinął, spełniać marzenia o momiji, Kabukiza i koncercie na Nippon Budokan - bez większej magii, planowania i wyczekiwania. To był dobry moment: każdemu można życzyć takich pełnych, pięknych przeżyć, jakie opisała Kinga.
Nie mogę uwierzyć, że jestem tak pozytywnie zaskoczona tą książką. Okładka jakich mnóstwo, temat do mdłości eksplorowany (pojechałam na wycieczkę, napiszę wam, jak było) - naprawdę spodziewałam się gniota na miarę "Subiektywnego przewodnika nieokrzesanego gaijina", a spotkało mnie coś zupełnie przeciwnego.
Kinga Kocimska marzy o Japonii od lat, aż dzięki przyjacielowi ma...
2022-06
No i znowu: pojechał Polak na wyjazd służbowy do Japonii i bardzo się zdziwił, że tam tak wszystko inaczej, a że się Polakowi nie chciało wcześniej za bardzo dowiedzieć, do jakiego kraju jedzie i co mniej więcej uznaje się tam za niegrzeczne, napisał książkę o swoich gafach.
Proszę uważnie przeczytać podtytuł. Brak zażenowania, z jakim autorzy określają się mianem nieokrzesanych nie świadczy o ich dystansie do siebie, poczuciu humoru albo pokorze. Jest po prostu czystą prawdą bez ubarwień. Przeczytawszy, proszę wpłacić równowartość ceny tej książki na dowolną organizację przeciwdziałającą wylesianiu.
No i znowu: pojechał Polak na wyjazd służbowy do Japonii i bardzo się zdziwił, że tam tak wszystko inaczej, a że się Polakowi nie chciało wcześniej za bardzo dowiedzieć, do jakiego kraju jedzie i co mniej więcej uznaje się tam za niegrzeczne, napisał książkę o swoich gafach.
Proszę uważnie przeczytać podtytuł. Brak zażenowania, z jakim autorzy określają się mianem...
2022-05
Mam niepokojące wrażenie, że przeczytałam tę książkę drugi raz - i zrobiłam to tylko dlatego, że nie mogłam znaleźć oceny w swojej biblioteczce na LC.
I moja strata.
Piotr Bernardyn w cudowny sposób rozwadnia narrację, pisząc o sprawach poważnych, o nadużyciach, o manipulowania informacjami, o nieudolności rządów, wreszcie o bezsilności obywatela i poważnych zagrożeniach, jakie niesie ze sobą mariaż polityki i dochodowych przedsiębiorstw prywatnych - i jakoś nic z tego nie wstrząsa, nie budzi niepokoju, nie skłania do refleksji typu "czy mam zaufanie do instytucji i procedur na dość, żeby uznać atom za bezpieczny"?
Przeczytałam. Na wszelki wypadek dodam reckę tutaj, żeby nie zapomnieć kolejny raz, że tę lekturę mam już za sobą.
Mam niepokojące wrażenie, że przeczytałam tę książkę drugi raz - i zrobiłam to tylko dlatego, że nie mogłam znaleźć oceny w swojej biblioteczce na LC.
I moja strata.
Piotr Bernardyn w cudowny sposób rozwadnia narrację, pisząc o sprawach poważnych, o nadużyciach, o manipulowania informacjami, o nieudolności rządów, wreszcie o bezsilności obywatela i poważnych...
2022-05
Wydaje mi się, że to książka głównie dla fanów kanału i osobowości chłopaków - ja nie miałam z nimi styczności nigdy wcześniej i zaczęłam od książki.
Mogę przyzwyczaić się do narracji, przeplatanej "z offu" złośliwym, przyjacielskim zapewne, dogryzaniem sobie, którym koledzy komentowali na marginesach teksty napisane przez autora danego rozdziału. Nie był to humor wysokich lotów, ale co za problem, można ignorować tak, jak na to zasługują niewiele wnoszące do treści docinki.
Kłopot w tym, że książka jest straszliwie powierzchowna, a dzięki nudnym "wstaliśmy, pojechaliśmy, zaznaczyliśmy na mapce, żeby wrócić", nie było w niej absolutnie nic ciekawego. Chłopakom nie ułatwia zadania również to, że - no cóż - sporo miasteczek zostało dosłownie zmytych z powierzchni ziemi, co nie zostawia zbyt wielu opuszczonych miejsc do eksploracji.
Największe rozczarowanie czekało mnie jednak po lekturze. Jeden z chłopaków zadeklarował na kartach książki, że zabawa kończy się, kiedy zaczynają nagrywać materiały do relacji, normalnie skupienie takie, że para z uszu bucha.
Sprawdziłam materiały nagrane w Japonii i w Czarnobylu. Gdybym przeżyła taki zawód zakupiwszy książkę, a nie wypożyczając ją z biblioteki, miałabym prawo zażądać odszkodowania za straty moralne.
Nie znam się za bardzo na scenie vlogowej, nie kojarzę większości influencerów, ale kiedy natrafiłam na filmiki Krzysztofa Gonciarza z Czarnobyla, prezentujące te same miejsca, estetyka i nastrój wgniotły mnie w fotel. Urbex zostawił niedosyt i niesmak.
Czy ja wiem? Podejrzewam, że dla fanów kanału, ale jeśli ktoś lubi pogadanki na wizji, to co go obchodzą nudy o śniadaniach...?
Wydaje mi się, że to książka głównie dla fanów kanału i osobowości chłopaków - ja nie miałam z nimi styczności nigdy wcześniej i zaczęłam od książki.
Mogę przyzwyczaić się do narracji, przeplatanej "z offu" złośliwym, przyjacielskim zapewne, dogryzaniem sobie, którym koledzy komentowali na marginesach teksty napisane przez autora danego rozdziału. Nie był to humor...
2022-01
Skusiłam się na polecajkę dziewczyn z Tajfunów, ale gdyby nie karta podarunkowa, byłabym złą na siebie za kiepsko wydane pieniądze.
Album jest śliczny, to prawda, ładny matowy papier, czuć ekologię i dbałość o ślad węglowy. Ale same zdjęcia... większość fotografów nie wychodzi poza najbardziej uczęszczane, turystyczne dzielnice. Jak myślicie, ile razy można robić zdjęcie Tokyo Tower? Fotografie mnie nie porwały, równie dobrze mogłabym spędzić popołudnie na oglądaniu przewodnika Lonley Planet.
Skusiłam się na polecajkę dziewczyn z Tajfunów, ale gdyby nie karta podarunkowa, byłabym złą na siebie za kiepsko wydane pieniądze.
Album jest śliczny, to prawda, ładny matowy papier, czuć ekologię i dbałość o ślad węglowy. Ale same zdjęcia... większość fotografów nie wychodzi poza najbardziej uczęszczane, turystyczne dzielnice. Jak myślicie, ile razy można robić zdjęcie...
2021-11
Na ten album skusiłam się za sprawą polecajek dziewczyn z Tajfunów i cóż, wydanie jest ładne, zdjęcia przyzwoite, ale na tym koniec rewelacji.
To kolejna publikacja spod znaku "wilk syty i owca cała", to znaczy najbardziej oblegane i rozpoznawane turystyczne symbole Japonii okraszone miejscami mniej uczęszczanymi.
Miły fotograficzny pop, bez obrazów, które na zawsze zapadają w pamięć. Obejrzeć - czemu nie. Zapłacić za nią ponad stówkę - lepiej odłożyć do skarbonki na bilet lotniczy do Japonii.
Na ten album skusiłam się za sprawą polecajek dziewczyn z Tajfunów i cóż, wydanie jest ładne, zdjęcia przyzwoite, ale na tym koniec rewelacji.
To kolejna publikacja spod znaku "wilk syty i owca cała", to znaczy najbardziej oblegane i rozpoznawane turystyczne symbole Japonii okraszone miejscami mniej uczęszczanymi.
Miły fotograficzny pop, bez obrazów, które na zawsze...
2017-05
Do tej pory miałam nieprzyjemność przeczytać jedną książkę Wiesławy Regel o Japonii ("Japonia niekończące się odkrycie") i nie ukrywam, że koszmarne wspomnienia pierwszej początkowo rzutowały na odbiór drugiej.
Muszę jednak przyznać, że tym razem jest odrobinkę, odrobinkę lepiej - tradycyjnie wszystko, o czym pisze Regel i czym się zachwyca, można znaleźć w lepiej opracowanych i dokładniejszych przewodnikach, więc po tej książeczce proszę sobie nie obiecywać za dużo.
Tym razem całość okraszona jest pseudopowieściowym wyjaśnieniem "genezy" wycieczki - autorka postanawia spełnić wieloletnie marzenie swojej przyjaciółki Alicji i zabrać ją na wycieczkę do Japonii. W praktyce oznacza to również, że rozmówki autorki z Alicją będą ilustrować zaliczanie kolejnych żelaznych atrakcji turystycznych, więc proszę się od razu nastawić na głębię, doskonały warsztat i ogromne znaczenie, jakie to popychanie banałów będzie miało dla całości.
Na ogół lektura jest tyleż bezbolesna, co bezwartościowa. Mimo korekty dokonanej przez córkę autorki jest kilka bolesnych wpadek leksykalnych, ale nadal mniej, niż zakładałam.
Ja wiem, że ta broszurka to zaledwie 60 stron, więc szkoda społeczna relatywnie niewielka. Domyślam się, że nakład był symboliczny. Ale nadal trochę mi przykro, że pani Regel z uporem godnym lepszej sprawy po każdej większej podróży płodzi jakąś książkę - drzewa rosną wolno.
Do tej pory miałam nieprzyjemność przeczytać jedną książkę Wiesławy Regel o Japonii ("Japonia niekończące się odkrycie") i nie ukrywam, że koszmarne wspomnienia pierwszej początkowo rzutowały na odbiór drugiej.
Muszę jednak przyznać, że tym razem jest odrobinkę, odrobinkę lepiej - tradycyjnie wszystko, o czym pisze Regel i czym się zachwyca, można znaleźć w lepiej...
2017-04
Niedobrze mi się robi, kiedy natrafiam i z braku laku czytam kolejne książki ludzi, którzy bez pomysłu pojechali do Azji i czują się - paradoksalnie - jakby ta ich kilkutygodniowa wycieczka była odkryciem Ameryki. Po takich doświadczeniach nastawienie miałam od początku złe i podchodziłam do tego albumu o Japonii (kolejnego albumu o Japonii) mocno uprzedzona - te 7 gwiazdek oceny to naprawdę niezły wynik. Wynik, dodajmy, w pełni zasłużony.
Jane, że są opowieści gaijinów, którzy po raz pierwszy trafili do Japonii, którzy musieli w niej żyć i jakoś się zaaklimatyzować, ale tym razem podane bez nieznośnego "nawrócenia na Japonię", bez żadnych pretensji do bycia ekspertem, bez "patrzenia z góry" na czytelnika.
Najbliżej mogłabym tę książkę porównać do "Bezsenności w Tokio" Bruczkowskiego - z uwzględnieniem oczywiście różnic w objętości, ale to podobnie przyjazny styl i podobnie, no właśnie, bezpretensjonalne traktowanie różnic kulturowych. Moje ulubione fragmenty? O tym, jak cenne są jabłka, o japońskich emerytach zrzeszonych w hobbystycznym osiedlowym klubie tenisa stołowego oraz o spotkanym w metrze profesorze polonistyki.
No i zdjęcia. Nie potrafię przypomnieć sobie albumu z równie ładnymi zdjęciami. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście są warte tyle, ile sugeruje wydawca, ale kto będzie miał okazję, niech chociaż obejrzy.
Niedobrze mi się robi, kiedy natrafiam i z braku laku czytam kolejne książki ludzi, którzy bez pomysłu pojechali do Azji i czują się - paradoksalnie - jakby ta ich kilkutygodniowa wycieczka była odkryciem Ameryki. Po takich doświadczeniach nastawienie miałam od początku złe i podchodziłam do tego albumu o Japonii (kolejnego albumu o Japonii) mocno uprzedzona - te 7 gwiazdek...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-03
Nie mam pojęcia, kim byli autorzy, ale zdjęcia przedstawiają ich jako nadętych, pełnych protekcjonalnej wyższości, upozowanych starannie „na tle” i jakkolwiek absurdem jest doszukiwanie się korelacji między wyglądem a stylem, tak w tym wypadku to widać w książce. Widać.
W latach ciemnego komunizmu – co też widać, podróż do Japonii zaczyna się od opisu podróży do Moskwy i zachwyt nad jej pięknością, zwłaszcza mrówkowców niedaleko centrum – Banachowie zostali skierowani do Japonii na cztery tygodnie i za cel najwidoczniej postawili sobie rozgryźć mentalność narodu i jego kulturę o ponad tysiącletniej historii w dwadzieścia osiem dni. Stąd różnych, bardzo ciekawych niekiedy, rzeczy można się dowiedzieć na przykład na temat zen albo klasycznych japońskich sportów. Na podobnej zasadzie ja mogłabym napisać traktat na temat, bo ja wiem, poezji chińskiej okresu Wiosen i Jesieni, bez choćby pobieżnej analizy tematu, chociaż pojecie o nim mam raczej mgliste. Podejrzewam, że Banach pisząc o rzeczach, z jakimi się stykał, kierował się swoim wrażeniem, przypuszczeniem i intuicją – może nie w tamtych czasach, ale obecnie mamy wolność słowa i nie będę się czepiać. Problem tylko w tym, że pozbawione jakichkolwiek realnych podstaw wiedzy czy znajomości przedmiotu „rozważania na temat” wartość mają relatywnie niewielką, a całość niebezpiecznie przypomina bełkot, z którego nic nie wynika. Proszę bardzo, bezcenna próbka stylu: „Jest w nauce zen dążenie tak silne jak instynkt płci, jest obłęd niepotrzebny a konieczny odkrywania tajemnicy, który usłyszeć można już w płaczu dziecka, a potem w stawianiu źle sformułowanych zagadnień. Jest w wiedzy zen (…) romantyczna „tęsknota młodopolska” i „metafizyczne nienasycenie” Witkiewiczowskie i Jungowski „archetyp niezaspokojonej potrzeby” (…)” i tak dalej, ale do czego dąży zen już nie wiemy. Zwłaszcza ta romantyczna młodopolska tęsknota, co z tego, że młodsza niż zen i nigdy nie mająca z nim styczności.
No i jeszcze ta jego protekcjonalna wyższość wobec kultury japońskiej, maskowana cieniutką warstewką próby zrozumienia i zaakceptowania. Jaka próba zrozumienia, kiedy po wywodzie na temat erotyzmu japońskiego zaznacza, że być może przez to, że pozbawiony był typowego dla chrześcijaństwa poczucia winy i grzechu, jest płytszy i mniej intensywny od erotyzmu i pojęcia seksualności (muahahaha, Zachód i seksualność) Zachodu. Lekko zdębiałam, kiedy to przeczytałam.
Szczytem ograniczenia było dla mnie zdanie o „Yasunuri (sic!) Kawabata”, którego książkę czytał w niemieckim tłumaczeniu nasz światły autor, a która nie zrobiła na nim wrażenia, co skomentował w ten sposób, że „recepcja obcych literatur odbywa się najczęściej na zasadzie uznanych autorytetów, snobizmu (…)”. No a jak miała na nim zrobić wrażenie, skoro w prozie Yasunariego nie ma akcji i napięcia, nie ma gwałtowności innej niż ukrytej pod grubą warstwą melancholii, a ktoś z tak krańcowym brakiem wrażliwości jak Banach nie ma szans na to, żeby poświęcić chwilę czasu na smakowanie opisu, na subtelność języka i refleksję nad wyciszeniem, introwertyzmem tej prozy, doskonałej zresztą.
Ja się już nie będę czepiać niespójności tekstu, braku jednolitego zapisu nazw własnych i samych ilustracji (na przykład: posąg Kannon o tysiącu rąk podpisany jako „statua buddyjska”, no litości), ale ignorancja tego faceta zasługuje na jakąś nagrodę.
Nie mam pojęcia, kim byli autorzy, ale zdjęcia przedstawiają ich jako nadętych, pełnych protekcjonalnej wyższości, upozowanych starannie „na tle” i jakkolwiek absurdem jest doszukiwanie się korelacji między wyglądem a stylem, tak w tym wypadku to widać w książce. Widać.
W latach ciemnego komunizmu – co też widać, podróż do Japonii zaczyna się od opisu podróży do Moskwy i...
Ani nie treść, ani nie ilustracje. Można odpuścić, przewodnik National Geographic znacznie lepszy.
Ani nie treść, ani nie ilustracje. Można odpuścić, przewodnik National Geographic znacznie lepszy.
Pokaż mimo toStarutka książeczka, ale ciekawie pokazująca życie w Japonii prawie pół wieku temu. Poza tym można sobie odpuścić.
Starutka książeczka, ale ciekawie pokazująca życie w Japonii prawie pół wieku temu. Poza tym można sobie odpuścić.
Pokaż mimo to2008-05
...na który bardzo się czaiłam i moje szczęście, że przyszło mi do głowy obejrzeć wcześniej, bo jednak wyrzucenie na tę książkę 80 zł. to jednak gruba pomyłka.
...na który bardzo się czaiłam i moje szczęście, że przyszło mi do głowy obejrzeć wcześniej, bo jednak wyrzucenie na tę książkę 80 zł. to jednak gruba pomyłka.
Pokaż mimo to2010-03-01
Amerykanka z racji naturalnego dla człowieka z Zachodu zachowania zostaje wywalona z pracy w szkole językowej (powody to kolejna przyczyna, dla której wzdrygam się, kiedy ktoś pyta, dlaczego nie bardzo mnie ciągnie do życia w Japonii :/) i zostaje hostessą w klubie na Roppongi, gdzie powoli głupieje od zabawiania podtatusiałych facetów i systematycznie rozwija w sobie alkoholizm. Nie generalizuje, że wszystkie hostessy prowadzą równie rozpaprane życie jak ona sama, ale opisuje wiernie – i nudno, totalnie bez stylu – swoją historię. Gdyby ktoś się zastanawiał, jakiego mistrzostwa trzeba, aby z conocnych balang zrobić materiał na ciekawą powieść, po tej książce wiem, że niesamowitego. Reportaż – tak, ale książka to o połowę za dużo, skoro od połowy właśnie zaglądałam, ile jeszcze do końca.
Amerykanka z racji naturalnego dla człowieka z Zachodu zachowania zostaje wywalona z pracy w szkole językowej (powody to kolejna przyczyna, dla której wzdrygam się, kiedy ktoś pyta, dlaczego nie bardzo mnie ciągnie do życia w Japonii :/) i zostaje hostessą w klubie na Roppongi, gdzie powoli głupieje od zabawiania podtatusiałych facetów i systematycznie rozwija w sobie...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-01
Weszłam na zakładkę książki, zerknęłam na oceny i przetarłam oczy ze zdumienia. Średnia CZTERY?! Za co?
Czujność powinien obudzić już sam wstęp, gdzie autor uskarża się, że wydawca zmusił go do skrócenia książki. Nie byłam pewna, czy sposób, w jaki opisuje ten epizod, wynika z jego przeświadczeniu o własnym geniuszu, czy ma znamionować jakże wysublimowaną ironię i dystans, ale wrażenie było kiepskie. Po ponad pięciuset stronach polskiego wydania mam ochotę napisać do wydawcy, żeby nakłonił autora do okrojenia treści o przynajmniej kolejne sto stron.
Jest takie powiedzenie, że podróże kształcą, ale tylko wykształconych i nie ujmując nic Fergusonowi, co drugi rozdział jego pisaniny przypominał mi o prawdziwości tego powiedzenia z bolesną wręcz ostrością. Pomysł przejechania Japonii autostopem z południa na północ śladem kwitnących wiśni może zawrócić w głowie. Mi zawrócił. Spodziewałam się zatem obrazu Japonii małomiasteczkowej, "prawdziwszej" niż powierzchownie zwesternizowane wielkie ośrodki miejskie, rozmów z ludźmi, wrażeń, impresji, chociaż dwóch słów o samych wiśniach. Po pięciuset stronach nie jestem do końca pewna ani po co autor opisał swoje "przygody", nużące i jednostajne, ani tym bardziej, co tak naprawdę chciał w tej książce przekazać.
Ferguson bardzo często zwraca uwagę na to, jak był brany za Amerykanina i jak Japończycy oceniali jego, Kanadyjczyka, na podstawie stereotypowego obrazu obywatela USA. Ciekawe powód do urazy jak na kogoś, kto dziwnym trafem opisuje głównie Japończyków ksenofobicznych, aroganckich, nietolerancyjnych i bezmyślnych, dosłownie pławiąc się we własnym poczuciu wyższości albo dumie ze swojej ignorancji (passusy o muzeach, teatrze no i nauce japońskiego) - w czym upatruję raczej generalizowania Ferusona niż stanu faktycznego. Im bardziej autor stara się wykazać duchową pustkę i prymitywizm Japończyków, tym bardziej z niego samego wychodzi pyszałek i zadufany w sobie prostacki arogant, a uroku w żaden sposób nie dodają mu słaby humor, nietaktowne wstawki i chamskie zachowana, o jakich z lubością opowiada (pokazywanie obraźliwych gestów na zdjęciach, na przykład).
Książka drażni. Drażni niesamowicie brakiem wrażliwości wynikającym z ignorancji, powierzchownymi obserwacjami, płytkością myśli (a tak się pięknie zapowiadało po wstępie!) i prymitywizmem. I nie, żebym pisała z perspektywy zapalonej japonofilki, bo jak najdalsza jestem od tego - ale wystarczy sięgnąć po książki Cliffa Thubrona czy Paula Theraoux, żeby zrozumieć, jak nieprawdopodobny potencjał miała książka Fergusona i jak autor koncertowo go zmarnował.
Przepis na książkę: wziąć jednego kolesia przekonanego o swojej doskonałości, wytyczyć trasę, postawić na poboczu, żeby łapać stopa i liczyć na to, że dzięki chwytliwemu tytułowi i ładnej okładce napisana przez niego książka okaże się bestsellerem. Może nikt nie będzie się krzywić na porównywanie rześkości powietrza do świeżo złamanej łodygi selera ani rytmu tradycyjnej muzyki do ubijania masy na bezy ani nie napisze, że miasto nosiło swoją historię jak stary sweter, żeby wymienić co ciekawsze.
Przy okazji: wbrew temu, co pisze Ferguson, gejsze nie uczą się malarstwa, natomiast faktycznie studiują taniec, a aktorzy w teatrze no nie noszą masek "zazwyczaj" - maskę nosi odtwórca głównej roli i w wyjątkowych przypadkach towarzyszący mu aktor.
I wbrew temu, co autor wypisał na stronie 282 (wielka tajemnica muzeów): niektórzy naprawdę lubią odwiedzać muzea i nie myślą wtedy o obiedzie. Autorowi zaś bardzo współczuję świata rozrywek ograniczonego do piwa i nieudanych podrywów.
Weszłam na zakładkę książki, zerknęłam na oceny i przetarłam oczy ze zdumienia. Średnia CZTERY?! Za co?
Czujność powinien obudzić już sam wstęp, gdzie autor uskarża się, że wydawca zmusił go do skrócenia książki. Nie byłam pewna, czy sposób, w jaki opisuje ten epizod, wynika z jego przeświadczeniu o własnym geniuszu, czy ma znamionować jakże wysublimowaną ironię i...
2011-10-01
Średnia, to jest dobre określenie.
Trochę boli, kiedy za pisanie książki o Japonii - czy o swoich wrażeniach z pobytu w tym kraju - zabiera się ktoś, kto wcześniej zupełnie nie interesował się jej kulturą, bo pewne braki wychodzą, ale trzeba oddać, że chociaż Ewa Kamler nie rości sobie praw do miana autorytetu i otwarcie przyznaje się do swojej niewiedzy, robi wszystko, żeby na miarę możliwości przybliżyć czytelnikowi historię i tło kulturowe zjawisk, które opisuje.
Z irytujących mankamentów: autorka uparcie odrzuca transkrypcję Hepburna, ponieważ, jak pisze, "opiera się ona na angielskiej wymowie spółgłosek".
Niestety, książki takie jak "Japonia daleka czy bliska..." starzeją się w zastraszającym tempie - to, co w autorce budziło podziw (zaawansowanie techniczne, zamożność kapitalistycznego kraju) dziś może wywołać co najwyżej nostalgiczny uśmiech, dlatego uważam, że spokojnie można odpuścić sobie Kamler na rzecz "Japonii zmiennej czy niezmiennej?" Tubielewicz, milutkiej książki Joanny Bator albo ostatecznie Rafała Tomańskiego.
Średnia, to jest dobre określenie.
Trochę boli, kiedy za pisanie książki o Japonii - czy o swoich wrażeniach z pobytu w tym kraju - zabiera się ktoś, kto wcześniej zupełnie nie interesował się jej kulturą, bo pewne braki wychodzą, ale trzeba oddać, że chociaż Ewa Kamler nie rości sobie praw do miana autorytetu i otwarcie przyznaje się do swojej niewiedzy, robi wszystko,...
2011-10-01
Atrakcyjna Kanadyjka, mężatka (ale to tylko przy okazji), przyjeżdża do Tokio z zamiarem podjęcia pracy jako hostessa, celem zebrania doświadczeń i napisania książki (ale po co, po co?), przy okazji mierząc się z demonami przeszłości (co zresztą zostanie opisane ze szczerością rozbrajającą i bez cienia zażenowania).
Jest materiał na ciekawą powieść? Jest.
Dlaczego w takim razie książka Haywood jest taka nudna? Praca jest ciężka, drenująca i sprawiająca, że bohaterka zaczyna traktować swoich klientów z cynizmem i pogardą - trochę po to, żeby nie zwariować, a trochę dlatego, że w jej mniemaniu dokładnie na to zasługują. O tym, że pośród czterech czy pięciu Japończyków opisywanych na kartach książki była jeszcze spora grupa normalnych, wesołych i sympatycznych klientów dowiadujemy się pod koniec - najwyraźniej zdaniem autorki na "uwiecznienie" zasługiwali tylko ci aroganccy, samotni, namolni i nudni.
W ten oto sposób z ciekawego materiału na dobre wspomnienia, pamiętnik, autobiografię, powieść, otrzymujemy ponad trzysta stron marudzenia na zmęczenie, nużących, jednakowych opisów libacji do białego rana, sposób naciągania klientów i wzdychania do swojego męża.
Jeśli już koniecznie - to raczej "Amerykańska gejsza" Lei Jacobson: temat podobny, a wykonanie lepsze.
Przy okazji: tego, kto składał tę książkę, należy pociągnąć do odpowiedzialności. Pomijając drobne wpadki korektorskie, opracowanie graficzne woła o pomstę do nieba, a już szczytem są te nie wiadomo do czego potrzebne, kompletnie niepasujące koniczynki. Gratulujemy dobrego smaku.
Atrakcyjna Kanadyjka, mężatka (ale to tylko przy okazji), przyjeżdża do Tokio z zamiarem podjęcia pracy jako hostessa, celem zebrania doświadczeń i napisania książki (ale po co, po co?), przy okazji mierząc się z demonami przeszłości (co zresztą zostanie opisane ze szczerością rozbrajającą i bez cienia zażenowania).
Jest materiał na ciekawą powieść? Jest.
Dlaczego w takim...
2011-10-01
O ja naiwna. O ja bardzo, bardzo naiwna.
Wydawało mi się, że książeczek spod znaku "Japonii dalekiej czy bliskiej..." Ewy Kamler (czytaj: skrótowych, powierzchownych, niewiele wartych) wraz z czasem będzie raczej ubywać niż przybywać: czasy się zmieniają, perspektywa wyjazdu do Japonii nie mnoży już takich trudności, kraj jest stosunkowo szeroko znany i bardziej dostępny. O ja naiwna, która przy "lekturze" co chwilę doświadczała deja vu!
Przede wszystkim, Anna Golisz, podobnie jak Ewa Kamler, nie jest humanistą - co absolutnie nie gwarantuje ani wysokiego poziomu merytorycznego, ani literackiego - ale ścisłowcem, ścisłowcem, który wyjechał do Japonii naukowo, nie wiedząc o tym kraju zgoła nic, dopóki nie postawił stopy na lotnisku. Nic wstydliwego, umówmy się, ale kiedy już się zabiera za pisanie książki o swoim pobycie w tym kraju, to może by się tak zorientować, co napisał ktoś przed nami, choćby po to, żeby uniknąć żenujących wpadek?
Podobnie jak książeczka Ewy Kamler, dziełko Anny Golisz nie prezentuje nic odkrywczego: ot, garść wiadomości do których zdobycia nie jest potrzebny dwuletni pobyt w Kraju Kwitnącej Wiśni (przy okazji: to jedyny synonim słowa "Japonia", jaki zna autorka). Podobnie jak Ewa Kamler Anna Golisz postanawia uraczyć nas zdjęciami - i tak, tu widać różnicę trzydziestu lat między wydawnictwami, bo zdjęć jest dużo (w zasadzie: same zdjęcia) i kolorowych.
Myślałam, że skoro na tekście nie można suchej nitki zostawić, to chociaż zdjęcia się obronią, ale poza tym, że cieszą oko, więcej złego robią niż dobrego. Ja nie wiem, czy autorka albo wydawnictwo nie wiedzieli, czy nie zadbali, ale tak, podpis pod zdjęciem to jednak istotny element publikacji i kwiatki w stylu "torii w świątyni Fushimi Inari Shrine" czy, jeszcze lepiej, "...przed świątynią Kinpusenji Tmple" to już przynosi wstyd. Podobnych kwiatków w książce jest więcej: autorka za nic nie może się zdecydować czy przed wejściem do świątyni płucze się ręce i usta czy twarz, z lubością pisze o święcie Shichi-Go-San ani razu nie wyjaśniając, kogo w rzeczywistości dotyczy czy wreszcie utrzymując, że bogini Amaterasu to bóg Amateras.
Rozumiem, że jeśli ktoś odbył podróż swojego życia, a znajomi mają już dość oglądania zdjęć z wycieczek, trzeba napisać i wydać książkę. Nie rozumiem tylko, dlaczego autorka na każdym kroku albo zabija naiwnością, albo ignorancją.
Rozumiem cel powstania tej publikacji, nie rozumiem tylko pseudo-naukowego zacięcia, nijak się mającego do realnej wartości merytorycznej książki. Skróty, uproszczenia, tendencyjność (szczególnie w przypadku rozdziałów poświęconych historii chrześcijaństwa w Japonii i udziału Japonii w II Wojnie Światowej) - to jest dokładnie to, co reprezentuje ta książeczka.
I jeszcze słowo o chrześcijaństwie w Japonii: nie przeczę, że byłby to ciekawy temat na dłuższy esej, temat zasługujący na szersze opracowanie. Ale nie na kilka stroniczek upchniętych między zdjęciami, które nie są niczym innym tylko garścią komunałów! Garścią komunałów, dodajmy, która nijak się ma do dalszej treści.
na przewodnik za mało, na opracowanie kulturoznawcze dużo, dużo za nisko, na esej religioznawczy za prymitywnie, na wspomnienia za nudno, na książkę kucharską... nie, to jakaś pomyłka... na album ze zdjęciami za mało rzetelnie - na nic nie wartą książkę w sam raz.
O ja naiwna. O ja bardzo, bardzo naiwna.
Wydawało mi się, że książeczek spod znaku "Japonii dalekiej czy bliskiej..." Ewy Kamler (czytaj: skrótowych, powierzchownych, niewiele wartych) wraz z czasem będzie raczej ubywać niż przybywać: czasy się zmieniają, perspektywa wyjazdu do Japonii nie mnoży już takich trudności, kraj jest stosunkowo szeroko znany i bardziej dostępny....
2012-08-01
Zanim podniosą się krytyczne głosy, należy cały czas mieć na uwadze, że jest to pozycja stosunkowo stara, a więc jakość wydawnictwa raczej nie zaskoczy na plus, a także - że w czasach, kiedy ukazał się ten album, wyjazd do Japonii był relatywnie trudniejszy, a poziom życia i jego specyfika post-komunistyczną Polskę mogła zaszokować odmiennością i egzotyka znacznie bardziej niż obecnie.
Tym zapewne należy tłumaczyć obecność fotografii dróg, estakad, centrów miast z ich drapaczami chmur, sąsiadujących z "klasycznymi" wręcz "obrazkami z Japonii": znanymi zabytkowymi świątyniami, czerwonymi listkami klonu, kwitnącą wiśnią...
Fakt, że obecnie jest wiele innych, ładniejszych i bardziej odpowiadających oczekiwaniom czytelników albumów o Japonii, ale trzeba przyznać, że większość ze współczesnych wydawnictw nie ma nawet w połowie tak dobrze opracowanej części merytorycznej (vide "Moja Japonia" Anny Golisz). Tymczasem tu - bezpretensjonalne i z grubsza rzecz biorąc całkiem przyzwoite opracowanie, z rysem historycznym i podstawowymi wiadomościami o kulturze. Czego więcej wymagać?
Zanim podniosą się krytyczne głosy, należy cały czas mieć na uwadze, że jest to pozycja stosunkowo stara, a więc jakość wydawnictwa raczej nie zaskoczy na plus, a także - że w czasach, kiedy ukazał się ten album, wyjazd do Japonii był relatywnie trudniejszy, a poziom życia i jego specyfika post-komunistyczną Polskę mogła zaszokować odmiennością i egzotyka znacznie bardziej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-01
Śmiem twierdzić, że jest to przewodnik raczej dla tych, dla których Tokio pozostanie miastem marzeń, a nie celem wyprawy - praktyczne zalety tego przewodnika są niewielkie, mimo nagromadzenia informacji o komunikacji miejskiej, godzinach otwarcia muzeów i podobnych szczegółów. To, co zwraca uwagę, to naprawdę - rzadkość! - rzetelnie opracowana część kulturowa oraz całkiem zadowalające zdjęcia. Do pooglądania obrazków nadaje się idealnie.
Śmiem twierdzić, że jest to przewodnik raczej dla tych, dla których Tokio pozostanie miastem marzeń, a nie celem wyprawy - praktyczne zalety tego przewodnika są niewielkie, mimo nagromadzenia informacji o komunikacji miejskiej, godzinach otwarcia muzeów i podobnych szczegółów. To, co zwraca uwagę, to naprawdę - rzadkość! - rzetelnie opracowana część kulturowa oraz całkiem...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dobra, no, każdy ma chwile słabości. Oczywiście, że jeśli w tytule jest sakura i sushi, to powinnam w czynie społecznym przełamać swoje opory i posypać tę książkę niegaszonym wapnem, ale wiecie - miała w tytule Takarazuka. Nie mogłam chociaż nie spróbować.
Kłopot z tą książką polega na tym, że nie spełnia swojej obietnicy. Nie ma tu zatem za dużo o japońskiej przyrodzie i estetyce, nie ma za dużo o podróżach kulinarnych i całej sferze związanej z jedzeniem i niestety nie ma też za dużo o kiczowatej, pełnej blichtru, bajkowej kobiecej rewii z małej miejscowości. No dobra, jest to jedyna znana mi pozycja, która przedstawia system zakupu biletów na rewię i uchylająca rąbka tajemnicy, spowijającej układy gwiazda-fani-fanklub-zarząd teatru.
Co zatem jest? Niesamowita historia dwóch brytyjskich pań w średnim wieku, które niemal z dnia na dzień postanawiają rzucić wszystko i przenieść się do Japonii, żeby być bliżej swojego ukochanego teatru - a na życie zarabiać nauką języka angielskiego.
Jill Rutherford opisuje więc swoje wzloty i upadki zarówno w dziedzinie zaaklimatyzowania się w kraju, którego język i obyczaje pozostają dla niej co najmniej niezrozumiałe, jak i w dziedzinie uczenia języka - zarządzania szkółką, zdobywania uczniów, utrzymywania ich przy sobie.
Jill jako człowiek budzi mój głęboki podziw: jest odważna, uczy się na błędach, wyciąga w nioski i ma w sobie niesamowitą, niezwykłą pasję. Jej historia jest jedną z takich, które możecie usłyszeć od znajomych przy piwie i zaklasyfikować ją jako miejską legendę, bo takie rzeczy się nie zdarzają.
Jill jako autorka budzi mój trochę mniejszy entuzjazm. Książka jest poprawna, ale nic ponadto. Nieważne, jak gorąco kibicowałam Jill, sięgnęłam po tę książkę z powodu Takarazuki i kultury japońskiej, w tej kolejności. Jak na złość nie dostałam żadnej z tych rzeczy.
Dobra, no, każdy ma chwile słabości. Oczywiście, że jeśli w tytule jest sakura i sushi, to powinnam w czynie społecznym przełamać swoje opory i posypać tę książkę niegaszonym wapnem, ale wiecie - miała w tytule Takarazuka. Nie mogłam chociaż nie spróbować.
więcej Pokaż mimo toKłopot z tą książką polega na tym, że nie spełnia swojej obietnicy. Nie ma tu zatem za dużo o japońskiej przyrodzie i...