-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-05-05
2022-07-30
2016-01-14
2015-09-05
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet - jak krążą słuchy - postradać zmysły.
[źródło opisu: lubimyczytac.pl]
Powieści historyczne można miksować z bardzo wieloma gatunkami. Najczęściej podejmowanym połączeniem [oprócz romansów historycznych] jest kryminał historyczny, którego jestem miłośniczką, aczkolwiek poświęcam mu stanowczo zbyt mało czasu. A gdy już chwilę pobędzie się w tym gatunku, to po prostu trzeba sięgnąć po Imię róży. Obojętnie czy książkę [bo wiem, że nie każdemu dane będzie przez nią przebrnąć], czy film. Po prostu trzeba.
Wspomniałam o PRZEBRNIĘCIU i słowo to w recenzji tej książki jest słowem kluczowym. Gdy zasiadasz do lektury, od razu zakochujesz się w stylizowanym języku i powolnej narracji. Po około dwudziestu stronach zaczynasz czuć dezorientację, a po trzydziestu pragniesz umrzeć [lub przynajmniej przerwać lekturę]. Sam autor w posłowiu pisze, że zdaje sobie sprawę, że pierwsze 100 stron to próba wielkiej cierpliwości. Ale inaczej nie mógł i każdy, kto PRZEBRNĘŁAM wie, że bez stylizacji to nie byłoby to. Ja PRZEBRNĘŁAM dopiero za drugim razem, by potem stwierdzić, że wcale się tak źle nie czyta. A stylizacja nie ogranicza się do garstki archaizmów i wielkiej garchy latynizmów [wydawcy niech będą dzięki za słowniczek!]. Inny jest też sposób wypowiadania się, a co za tym idzie, konstrukcji książki. Niektórych dłuższych fragmentów nie PRZEBRNĘŁAM i musiałam ominąć, ale całościowo się udało ;)
Powieść ta ma budowę kilkukrotnie szkatułkową, tj. ktoś przytacza przytoczoną historię itd. Właściwym narratorem jest Adso z Melku, który u schyłku życia opisuje wydarzeniach, w których brał udział jako nowicjusz benedyktyński. Mamy więc narrację pierwszoosobową, prowadzoną przez naiwnego, bądźmy szczerzy, młodzieńca, który dopiero wkracza w dorosłe życie. Więc momentami każdy normalny czytelnik będzie miał go dosyć. Narracja takowa dała jednak pisarzowi ogromny wachlarz ciekawych rozwiązań i Umberto Eco wykorzystał je idealnie. Przede wszystkim chłopiec nie wie jeszcze za dużo o świecie, sytuacji politycznej i ludzkiej psychice. O wszystkim dowiadujemy się wraz z narratorem, a szczegółów do poznania jest mnóstwo. Całe szczęście za przewodnika służy nam franciszkanin, Wilhelm z Baskerville.
Tu warto zatrzymać się na chwilę przy tym i reszcie bohaterów. Bo charaktery tych Eco odmalowuje znakomicie. Nie udziwnia, ale każdemu daje coś takiego, co wyróżnia go spośród innych i sprawia, że klasztor staje się miejscem niezwykle barwnym. Adsa, mimo że jest narratorem, ciężko nazwać główną postacią. To właśnie Wilhelm z Baskerville zadziwia swoją charyzmą i inteligencją [doprawioną dozą pychy nieco zbyt dużej jak na skromnego zakonnika przystało].
Jednak pomimo tych przymiotów, nie udaje mu się rozwiązać zagadki morderstw. A przynajmniej nie w sposób, jaki można by oczekiwać. Bo przez przypadek. Światłe umysły zawodzą u Umberto Eco i on sam stwierdza, że z tego powodu nie powinno się uznawać Imienia róży za kryminał. Ja jednak wiem swoje i pełne szczegółów, wciągające śledztwo uważam za dobry powód, by książkę nazwać kryminałem.
Ale morderstwa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest dyskusja na temat ubóstwa Jezusa. Eco dość mocno wchodzi na grząski, teologiczny grunt i czuje się na nim bardzo pewnie. Ciekawie przedstawia różne punkty widzenia, często w tych samych stronnictwach. Ten wątek doskonale przeplata się ze zbrodniami, stanowiąc dla nich ciekawą przeciwwagę oraz tworząc coś niezwykle oryginalnego. Oszołomił mnie również mnogością herezji, sposobem opowiadania o nich. Cóż, z lekcji kojarzyłam może z cztery, a w rzeczywistości było ich tyle, że zarówno sami zainteresowani, jak i ich potępiciele nie orientowali w niuansach poszczególnych doktryn.
Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, jest raczej powolna. Siedem dni zajęło ponad 550 pocketowych stron. Ale jak już wspomniałam, pierwsze 100 uodporniło mnie na wszelką nudę. Dlatego nie ocenię Imienia róży jako wydłużonej do granic możliwości, przegadanej powieści, ale jako powoli snutą, wciągającą po uszy opowieść. Zadziwiające, że tak niewiele może robić tak wielką różnicę ;)
Rozpisałam się, rozpisałam i teraz stwierdzam, że zapomniałam dokończyć opisywania zalet narracji Adsa. Cóż, o dobrej książce można pisać dużo. Już kilka razy wspominałam, że duży nacisk autor postawił na SNUCIE. Uzyskaliśmy w ten sposób historię bardzo intymną. Czasem wybiegamy odrobinę w przód, ale tylko trochę, by poczuć lekkie zaciekawienie. Zazwyczaj uznawane jest to za błąd, chyba że... mamy do czynienia z tego typu wspomnieniami, wtedy wybiegi stają się ważnym elementem budowania nastroju. Tę samą funkcję pełnią opisowe tytuły rozdziałów, tzw. na początku mamy Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód swojej przenikliwości. Tak, akcja podzielona jest na części dnia życia zakonnego. Ale nie o tym chciałam pisać. Gdy byłam młodsza, nie lubiłam tego typu konstrukcji. Teraz zaś rozumiem, jakim cudem jest w tytule teoretycznie streścić rozdział, ale jednocześnie nie ujawnić nic, rozpalając wyobraźnię czytelnika do czerwoności :3
Dla mnie jest to absolutne arcydzieło i każdego będę zachęcać, by nie sięgnął. Nie wymagam, aby dokończył - każdy ma inny stopień odporności - ale spróbować wypada. Pod względem warsztatu jest to prawdziwy majstersztyk, a każdy problem ukazywany jest wielowymiarowo. Po tym wszystkim należy jedynie pogratulować tłumaczowi.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w...
2022-01-27
2023-11-16
2021-08-21
2018-07-17
Dorwałam sobie książkę. Za trzydzieści parę złotych zamiast 106,99 PLN (to Empik). Napisał ją Eco. Mnie to wystarczyło. Ale Wam dorzucę jeszcze informację, że jest to zapis jego wykładów na temat... list. W literaturze i sztukach plastycznych; ich typach i funkcjach. Opatrzony toną cytatów i drugą toną ilustracji. A jeśli to Wam nie wystarczy, to znajdę jeszcze kilka argumentów przemawiających za tym, byście po "Szaleństwo katalogowania" sięgnęli. Zapraszam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/07/359-szalenstwo-katalogowania.html
Dorwałam sobie książkę. Za trzydzieści parę złotych zamiast 106,99 PLN (to Empik). Napisał ją Eco. Mnie to wystarczyło. Ale Wam dorzucę jeszcze informację, że jest to zapis jego wykładów na temat... list. W literaturze i sztukach plastycznych; ich typach i funkcjach. Opatrzony toną cytatów i drugą toną ilustracji. A jeśli to Wam nie wystarczy, to znajdę jeszcze kilka...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-15
Zastanawiałam się, czy pisać tę recenzję bo a) raczej nie zajmuję się pozycjami religijnymi (czyt.: nie posiadam absolutnie bazy porównawczej etc.) b) mam pewne wątpliwości, czy kogokolwiek ze stałych czytelników to zainteresuje. Ale stwierdziłam, że mimo wszystko coś napisać muszę. Bo lepszej książki wymarzyć sobie nie mogłam.
Cała recenzja:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/03/259-milosierdzie-to-imie-boga.html
Zastanawiałam się, czy pisać tę recenzję bo a) raczej nie zajmuję się pozycjami religijnymi (czyt.: nie posiadam absolutnie bazy porównawczej etc.) b) mam pewne wątpliwości, czy kogokolwiek ze stałych czytelników to zainteresuje. Ale stwierdziłam, że mimo wszystko coś napisać muszę. Bo lepszej książki wymarzyć sobie nie mogłam.
Cała...
2018-05-19
2016-12-22
2017-11-14
Umberto Eco jako felietonistę pokochałam dzięki błyskotliwym "Drugim zapiskom na pudełku od zapałek". Dlatego wiedziałam, że "Jak podróżować z łososiem" również mnie usatysfakcjonuje. Co nie znaczy, że nie mam drobnych zastrzeżeń. Zapraszam.
Ciąg dalszy na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/12/315-jak-podrozowac-z-lososiem.html
Umberto Eco jako felietonistę pokochałam dzięki błyskotliwym "Drugim zapiskom na pudełku od zapałek". Dlatego wiedziałam, że "Jak podróżować z łososiem" również mnie usatysfakcjonuje. Co nie znaczy, że nie mam drobnych zastrzeżeń. Zapraszam.
Ciąg dalszy na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/12/315-jak-podrozowac-z-lososiem.html
2013-09-18
Moje pierwsze spotkanie z panem Pierdomenico Baccalario, autorem "Ulyssesa Moore'a".
Historia świetna, mimo że ewidentnie skierowana do młodszego bohatera. Czytało się ją z szybko i z zapartym tchem. Nie tylko dla fanów Piotrusia Pana. Rozczarowało jedynie zakończenie, jakieś takie nudne, bezpłciowe. Jednak polecam.
Moje pierwsze spotkanie z panem Pierdomenico Baccalario, autorem "Ulyssesa Moore'a".
Historia świetna, mimo że ewidentnie skierowana do młodszego bohatera. Czytało się ją z szybko i z zapartym tchem. Nie tylko dla fanów Piotrusia Pana. Rozczarowało jedynie zakończenie, jakieś takie nudne, bezpłciowe. Jednak polecam.
2016-07-03
2016-08-18
Genialne. Połknęłam na raz. Aczkolwiek uważam za niezwykle traumatyczne, gdy kończąc felieton, odkrywasz, że to ostatni w zbiorku. #łaknę
Genialne. Połknęłam na raz. Aczkolwiek uważam za niezwykle traumatyczne, gdy kończąc felieton, odkrywasz, że to ostatni w zbiorku. #łaknę
Pokaż mimo to2016-07-24
Świetny początek. Dzieciństwo głównego bohatera zostało opisane z tak niesamowitą dawką wysokiego jakościowo humoru i absurdu... Ale im dalej w las tym intensywniej się zastanawiałam: na co to wszystko? Przedstawić i wyśmiać spiskową teorię dziejów. Dobrze, ale ja oczekiwałam puenty. I ostatecznie jej nie otrzymałam. Jest to jednak niesamowity popis kunsztu pisarskiego Eco. Jego styl i sposób prowadzenia nie są łatwe w odbiorze, lecz jeśli, jak ja, już wcześniej je polubiliście, to nie zawiedziecie. To zupełnie inny Eco niż w "Imieniu róży" i może właśnie dlatego warto "Cmentarz" przeczytać. I jeszcze dla kilku innych rzeczy ;)
Świetny początek. Dzieciństwo głównego bohatera zostało opisane z tak niesamowitą dawką wysokiego jakościowo humoru i absurdu... Ale im dalej w las tym intensywniej się zastanawiałam: na co to wszystko? Przedstawić i wyśmiać spiskową teorię dziejów. Dobrze, ale ja oczekiwałam puenty. I ostatecznie jej nie otrzymałam. Jest to jednak niesamowity popis kunsztu pisarskiego Eco....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-04-23
(Zacznę od przeprosin za rozsiewanie pornografii po internetach, czyli od kwestii wydania. Dotąd sądziłam, że wszyscy już uzgodnili, iż wtryniać w zamysł grafika się nie będą, o ile okładka nie zgwałci nikomu oczu swą estetyką i będzie nadawała się do czytania w miejscach publicznych. Młodość jest tak uroczą książeczką, że aż chcę się ją włożyć do torebki. No ale w szkole se nie poczytam. I tą smutną konstatacją chciałabym zakończyć temat).
Długo wahałam się, czy sięgnąć po Młodość. Kilka razy oglądałam ją w bibliotece i odkładałam z powrotem na półkę. Filmu nie widziałam i choć gatunek jak najbardziej mieści się w kręgu moich zainteresowań, to jakoś mnie przesadnie do niego nie ciągnęło. Odrzucał mnie również termin zbeletryzowany scenariusz. Książki na podstawie filmów są ble z definicji, ale żeby tak w ogóle scenariusz żywcem? Wykraczało to poza moje możliwości pojmowania. I choć tak jest nadal, to wiem, że chcę więcej takich cudeniek.
Książka (nazywajmy ją tak dla ułatwienia) zbiera oceny raczej średnie. Sięgnęło po nią z pewnością trochę osób, którym spodobał się film, ale po jego obejrzeniu czytanie Młodości sensu zbyt wiele nie ma. Więc jeśli jesteście już po seansie, to zmykajcie, bo to książka nie dla was. Ale jeśli przed, to rozważcie lekturę tej recenzji.
Z okładkowego opisu wynika, jakoby była to kolejna powieść o pozytywnej starości, niepatrzeniu na metrykę i tym podobne bzdury. Tak nie jest. Akcja rozgrywa się w luksusowym szwajcarskim kurorcie. Główni bohaterowie to światowej sławy kompozytor Fred, z początkowo niezrozumiałych przyczyn chcący odciąć się od swojej twórczości, oraz znany reżyser Mick, pracujący nad swoim ostatnim filmem, filmem-testamentem. Owszem, podchodzą oni do starości z godnością i humorem (codzienne pytanie o ilość oddanego moczu - specyficzne, lecz genialne), ale wcale nie jest ona ukazana w różowych barwach. Muszą sobie oni poradzić zarówno z bieżącymi problemami, jak i bagażem doświadczeń. Sam tytuł jest więc prowokacyjny i postacie nieraz pytają o granicę pomiędzy młodością a starością. Właściwie konflikt oraz kontrast między nimi można spokojnie uznać za temat przewodni dzieła.
Film (tfu!, książka) składa się głównie z rozmów, tych podszytych filozoficznymi zagadnieniami, jak i komentujących życie innych gości hotelu. Oraz obrazów. Młodość składa się opisanych filmowych ujęć. I to jest to, co najbardziej mnie w niej zauroczyło. Ta forma. Jest to literacki debiut reżysera, w co wciąż ciężko mi uwierzyć, zważywszy na pisarskie umiejętności i dojrzałość warsztatu. Sorrentino odmalowuje wszystko z niezwykłą precyzją słowną i jakimś instynktownym wyczuciem. Przy minimum środków potrafi dać czytelnikowi maksimum efektu. Sprawia to, że powieść jest niezwykle minimalistyczna, co również przekłada się na długość. Nie ma w zasadzie "didaskaliów" i czasowników, a narracja w czasie teraźniejszym wszystko to dodatkowo podkreśla. Naprawdę spodobało mi się to zawieszenie pomiędzy literackim postmodernizmem (bo nie da się ukryć przynależności książki do tego nurtu) a finezyjnym, ambitnym kinem.
W dialogach autorowi zdarza się chwilami popaść w zbytnią pretensjonalność lub banał (to w zasadzie mój jedyny zarzut), ale w przedstawianych wydarzeniach - nigdy. Złożył swoją opowieść z wielu maleńkich epizodzików i pomniejszych bohaterów. Sceny z ich udziałem wydają się niejednokrotnie nieco dziwne, ale wyziera z nich głębszy sens, skłaniają one do refleksji, a czasem nawet wstrząsają (jak mnie historia małżeństwa Freda oraz jego relacja z żoną albo milczące małżeństwo, które przez cały czas akcji, mimo że wciąż bacznie obserwowane, nie wypowiedziało do siebie ani słowa). Nie da się ukryć, że autor to reżyser - Młodość przemawia obrazami, a nie słowami.
Minipowieść, jak sama nazwa wskazuje, jest bardzo krótka, rozdziały mają przeciętnie 2-3 strony, a czcionka należy do tych dużych. Sama książka również czyta się bardzo szybko, nawet jeśli postanowimy się nią delektować. Ja osobiście połknęłam ją z zachwytem w jeden wieczór. Zdaję sobie jednak sprawę, że choć Młodość akurat do mnie przemówiła zupełnie, to kto inny może oskarżyć ją o "coelhizm" i tym podobne. Lecz jeśli lubicie takie klimaty, czujecie się zaintrygowani lub zwyczajnie, jak ja, znajdziecie tę książkę w bibliotece, sięgnijcie po nią bez wahania. Ja nie pożałowałam.
(Zacznę od przeprosin za rozsiewanie pornografii po internetach, czyli od kwestii wydania. Dotąd sądziłam, że wszyscy już uzgodnili, iż wtryniać w zamysł grafika się nie będą, o ile okładka nie zgwałci nikomu oczu swą estetyką i będzie nadawała się do czytania w miejscach publicznych. Młodość jest tak uroczą książeczką, że aż chcę się ją włożyć do torebki. No ale w szkole...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-13
Pochodząca z Włoch Gemma spędziła całą jugosłowiańską wojnę domową w Sarajewie. Teraz, na zaproszenie swojego starego przyjaciela, Gojka, wraca tam z synem. Wraca do przeszłości, wojennego koszmaru, starych znajomych oraz wspomnień utraconej miłości życia.
Po książkę tę sięgnęłam zachwycona filmem, który powstał na jej podstawie.Właściwie nie wiedziałam, że była jakaś książka, póki nie zauważyłam tego charakterystycznego tytułu, przeglądając nowości w bibliotece. Więc wzięłam. I co otrzymałam.
Otrzymałam dobre babskie czytadło, takie jakie spodoba się niemal każdej babie, obojętnie, czy czyta takie na co dzień, czy nie (ja zaliczam się raczej do tej drugiej grupy). Oczekiwałam więcej wątku wojennego, szczególnie, że w recenzjach czytałam o licznych retrospekcjach. I faktycznie jest ich kilka razy więcej niż narracji dotyczącej czasu teraźniejszego. Ale na wojnę musiałam czekać przez pół książki. Stało się tak, ponieważ pierwsza połowa to historia miłości Gemmy oraz Diega. Chwilami trochę mnie to nużyło. Czy przy takiej ilości retrospekcji nie można było zrobić jej na dwóch poziomów. I tak nie zagmatwałoby to już bardziej fabuły, bo...
Autorka stosuje czasy dosyć swobodnie. Teraźniejszość jest na szczęście tylko w teraźniejszym, ale przeszłość to już "jak było tej Pani wygodnie". Przyzwyczaiłam się, że przy narracji w czasie teraźniejszym, retrospekcje są w przeszłym, ale jak widać chyba tak być nie musi. Zamierzałam już dać niższą ocenę, ale na szczęście przyzwyczaiłam się.
"Na szczęście", bo ta książka naprawdę wciąga. Historia jest świetna i naprawdę dobrze się czyta. Połączenie wątku wojennego z wątkiem braku możliwości posiadania dzieci jest niezwykle interesujące.
Postacie są dosyć charakterystyczne, ale nie jestem pewna, czy na pewno dobrze wykreowane. Gemma jest przez większość czasu tak wkurzająca i egoistyczna, że miałam ochotę dać jej w mordę (naprawdę!). Inni bohaterowie chyba też. Jej przeciwieństwem jest Diego. Denerwowała mnie jego bierność. We wszystkim słuchał się żony, mimo że mu się to nie podobało. Typowe małżeństwo! (sarkazm) Z ich syna, Pietro, przez większość czasu na siłę robiono rozwydrzonego nastolatka. Miałam wrażenie, że autorka zupełnie nie rozumie młodzieży i dlatego jego zachowania są takie niezrozumiałe. Polubiłam natomiast bohaterów drugoplanowych: Gojka i Giuliana. Szkoda tylko, że tego drugiego było tak mało.
Jak już wspomniałam, książka czyta się bardzo przyjemnie i jest jedno z lepszych "babskich czytadeł" w mojej karierze. Może niektóre wydarzenia były "na siłę", sieroty z Czarnobyla nie wiedziały, co to szafa (!), ale przymykam na to oko. Jeśli ktoś jest nieprzekonany, to polecam film. Wywalono wszystkie niepotrzebny lub głupie sceny, dano więcej wojny i ogólnie poprawiono. Polecam i jedno, i drugie.
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pochodząca z Włoch Gemma spędziła całą jugosłowiańską wojnę domową w Sarajewie. Teraz, na zaproszenie swojego starego przyjaciela, Gojka, wraca tam z synem. Wraca do przeszłości, wojennego koszmaru, starych znajomych oraz wspomnień utraconej miłości życia.
Po książkę tę sięgnęłam zachwycona filmem, który powstał na jej podstawie.Właściwie nie wiedziałam, że była jakaś...
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić, a nie wystawić ocenkę. Bo mogłabym napisać: Dziwne, przeintelektualizowane, idę po coś z fabułą. I byłaby to święta prawda. Ale mnie coś takiego nie zadowala. Dlatego postaram się zmierzyć z kilkoma swoimi konkluzjami po lekturze.
Gwoli wstępu: na co mi to było. Powody były dwa. Pierwszy: przyjaciółki się zachwycały, otrzymałam egzemplarz pełen zaznaczonych kolorowymi kartusiami cytatów. Drugi: staram się rozwijać literacko, sięgać po rzeczy "inne" oraz klasykę. A tę pozycję chyba można bez większych ceregieli zaliczyć zarówno do pierwszej, jak i drugiej kategorii. Poza tym już od dłuższego czasu ciekawił mnie literacki postmodernizm, przy czym słowo "ciekawił" nie oznacza tu uczucia Jejku, to musi być świetnie! Bo już z góry wiedziałam, że nie zgadzam się z przewagą formy nad treścią. I lektura ta tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Marco Polo przybywa na dwór Kubłaj-chana, by opowiedzieć mu historię pięćdziesięciu pięciu miast. Miast całkowicie zmyślonych, choć nikt nie odważy się o tym powiedzieć. W tym miejscu chciałabym wyrzucić z siebie pierwszą porcję frustracji (będzie ich jeszcze kilka). Bo Italo Calvino jest mistrzem słowa. Z niezwykłym wysublimowaniem odmalowuje na papierze wspaniałe, poetyckie wizje. Tak więc lektura Niewidzialnych miast to z pewnością niesamowite doznanie estetyczne. Jednak to mi nie wystarcza. I tu pojawia się frustracja.
Każdemu miastu autor poświęcił średnio jedną stronę. A w każdym mieście można by umieścić nieskończoną ilość cudownych opowieści. Albo chociaż jedną, najlepiej oddającą jego naturę. Albo może trochę wydłużyć opis... Nie, nie mieści mi się w głowie taka nonszalancja w szastaniu pomysłami. Pomysłami niejednokrotnie genialnymi. Tutaj Calvino jakby starał się każdemu poświęcić jak najmniej miejsca, oszczędzić na słowach, natchniony jakimś chorym minimalizmem. A we mnie jęk zachwytu miesza się z rozdzierającym wrzaskiem Jak mogłeś, jak mogłeś dać to wszystko na zmarnowanie?! Bo posiadam wewnętrzną potrzebę fabuły. A czy istnieje lepszy pomysł na nią, niż miasto stworzone w oparcie o jakąś myśl filozoficzną? A pięćdziesiąt pięć miast? A pięćdziesiąt pięć pomysłów o średniej jakości rewelacyjne? I czy ktoś tego kiedyś użyje? Nie sądzę.*
Zupełnie innego rodzaju problem mam z zamysłem całości i to jemu poświęcę resztę tekstu. Jak wspomniałam, niektóre pomysły mnie zachwyciły. Bo czy nie zachwycać powinna wizja Sofronii, składającej się z dwóch połówek, z których jedna, cyrk, jest stała, a druga prowizoryczna i co jakiś czas rozmontowuje się, by ruszyć w drogę? Albo Baucydą, gdzie mieszkańcy nie dotykają stopami ziemi, by móc kontemplować własną nieobecność?
Denerwowały mnie za to dwie rzeczy, a mianowicie tytuły opowieści i rozmowy Marco Polo z Kubłaj-chanem. Zacznę od tych drugich. Doskonale wiecie (a jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to teraz się dowiecie), że bardzo nie lubię epatowania "filozofią", "głębią" czy "konceptami" w książkach. Że irytuje mnie to dogłębnie i psuje całą radość lektury. Że wychwycę wszystko (a przynajmniej satysfakcjonującą mnie większość) bez pomocy autora i każda pomoc to dla mnie wyłącznie zbędna pretensjonalność. Że rzadko sięgam po literaturę z gruntu ambitną, bo poszukuję czegoś poza ambicją bycia ambitnym. A gdyby nie niesamowite pomysły Calvino, to Niewidzialne miasta zaliczyłabym do wyżej zaprezentowanej kategorii literatury. Rozmowy jedynych "bohaterów" tej książki otulają kolejne dawki opisów miast. A propos: nie rozumiem też idei samego podziału tekstu na coś, co w powieści nazwano by księgami. Mój jedyny wniosek to taki, że w pierwszych znajdziemy więcej opisów, ale o słabszej jakości, a w dalszych na odwrót. Choć być może to subiektywne wrażenie.
No ale przejdę wreszcie do owych dialogów. O ile pomysły zawarte w opisach niejednokrotnie przemawiały wprost do mojego serca, to rozmowy zdecydowanie prezentowały się zbyt pretensjonalnie. (Czekam na uwagi, że ja prostak i dzieciak, z góry dziękuję za podwyższenie samooceny w związku z posiadaniem prywatnego - albo chociaż wspólnego - hejtera). Podobne zastrzeżenia mam do tytułów opisów. Pogrupowane są według tematyki odniesień, mamy więc m.in. Miasta i pamięć, Miasta i pragnienia, Miasta i znaki, Miasta i oczy czy Miasta i wymiana. Zabieg ciekawy, ale sensowny jedynie wówczas, gdyby miał naprowadzić czytelnika na interpretację. A czy faktycznie miał?
Pora na wnioski z tekstu, który okazał się dłuższy niż mojej głowie. A są one dosyć smutne, bo nie pomógł mi on poradzić sobie z uczuć wewnętrznego rozdarcia, które towarzyszy mi od ponad pół miesiąca. I jeszcze raz przypominam, że to nie jest recenzja. Dlatego też ani nie polecam, ani nie odradzam.
Zapraszam do dyskusji:
więcej Pokaż mimo tohttp://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić,...