-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2024-01-11
2017-07-31
2022-07-30
2018-11-05
Ostatnio doszłam do wniosku, że od pisania o klasykach i hiperpopularnych książkach, na których temat mam mało popularne zdanie, bardziej wolę pisanie o mało popularnych książkach i mało popularnych książkach z mało popularnych wydawnictw. Czuję się wtedy jak rzeczniczka wszelkich mniejszości tego świata i bardziej niż kiedykolwiek indziej czuję sens pisania dla tych w zapędach dwustu czytelników każdego wpisu. Dlatego dziś przynoszę Wam moją pierwszą książkę z wydawnictwa Amaltea i pierwszą czeską powieść o zdecydowanie zbyt długiego czasu, czyli – "Guwernantkę" Vladimíra Macury.
Ciąg dalszy na:
https://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/11/372-guwernantka.html
Ostatnio doszłam do wniosku, że od pisania o klasykach i hiperpopularnych książkach, na których temat mam mało popularne zdanie, bardziej wolę pisanie o mało popularnych książkach i mało popularnych książkach z mało popularnych wydawnictw. Czuję się wtedy jak rzeczniczka wszelkich mniejszości tego świata i bardziej niż kiedykolwiek indziej czuję sens pisania dla tych w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-27
2021-08-30
2020-07-27
2023-12-29
2018-06-27
2021-10-31
2018-12-10
"Sprzedawczyk" to przede wszystkim krzyk frustracji, gniewu i rozpaczy. Dickens to miasto-symbol, a jego wymazanie to próba wymazania nierówności na tle rasowym z publicznej świadomości. (...) Pomysł wprowadzenia faworyzującej osoby kolorowe „resegregacji” w Dickens jest oczywiście absurdalny, ale zostaje on potraktowany śmiertelnie poważnie i pozwala niesamowicie dobrze uwypuklić wiele problemów rasowych. (fragment recenzji)
Całość na:
https://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/12/377-sprzedawczyk.html
"Sprzedawczyk" to przede wszystkim krzyk frustracji, gniewu i rozpaczy. Dickens to miasto-symbol, a jego wymazanie to próba wymazania nierówności na tle rasowym z publicznej świadomości. (...) Pomysł wprowadzenia faworyzującej osoby kolorowe „resegregacji” w Dickens jest oczywiście absurdalny, ale zostaje on potraktowany śmiertelnie poważnie i pozwala niesamowicie dobrze...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-21
2023-01-12
2016-01-14
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić, a nie wystawić ocenkę. Bo mogłabym napisać: Dziwne, przeintelektualizowane, idę po coś z fabułą. I byłaby to święta prawda. Ale mnie coś takiego nie zadowala. Dlatego postaram się zmierzyć z kilkoma swoimi konkluzjami po lekturze.
Gwoli wstępu: na co mi to było. Powody były dwa. Pierwszy: przyjaciółki się zachwycały, otrzymałam egzemplarz pełen zaznaczonych kolorowymi kartusiami cytatów. Drugi: staram się rozwijać literacko, sięgać po rzeczy "inne" oraz klasykę. A tę pozycję chyba można bez większych ceregieli zaliczyć zarówno do pierwszej, jak i drugiej kategorii. Poza tym już od dłuższego czasu ciekawił mnie literacki postmodernizm, przy czym słowo "ciekawił" nie oznacza tu uczucia Jejku, to musi być świetnie! Bo już z góry wiedziałam, że nie zgadzam się z przewagą formy nad treścią. I lektura ta tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
Marco Polo przybywa na dwór Kubłaj-chana, by opowiedzieć mu historię pięćdziesięciu pięciu miast. Miast całkowicie zmyślonych, choć nikt nie odważy się o tym powiedzieć. W tym miejscu chciałabym wyrzucić z siebie pierwszą porcję frustracji (będzie ich jeszcze kilka). Bo Italo Calvino jest mistrzem słowa. Z niezwykłym wysublimowaniem odmalowuje na papierze wspaniałe, poetyckie wizje. Tak więc lektura Niewidzialnych miast to z pewnością niesamowite doznanie estetyczne. Jednak to mi nie wystarcza. I tu pojawia się frustracja.
Każdemu miastu autor poświęcił średnio jedną stronę. A w każdym mieście można by umieścić nieskończoną ilość cudownych opowieści. Albo chociaż jedną, najlepiej oddającą jego naturę. Albo może trochę wydłużyć opis... Nie, nie mieści mi się w głowie taka nonszalancja w szastaniu pomysłami. Pomysłami niejednokrotnie genialnymi. Tutaj Calvino jakby starał się każdemu poświęcić jak najmniej miejsca, oszczędzić na słowach, natchniony jakimś chorym minimalizmem. A we mnie jęk zachwytu miesza się z rozdzierającym wrzaskiem Jak mogłeś, jak mogłeś dać to wszystko na zmarnowanie?! Bo posiadam wewnętrzną potrzebę fabuły. A czy istnieje lepszy pomysł na nią, niż miasto stworzone w oparcie o jakąś myśl filozoficzną? A pięćdziesiąt pięć miast? A pięćdziesiąt pięć pomysłów o średniej jakości rewelacyjne? I czy ktoś tego kiedyś użyje? Nie sądzę.*
Zupełnie innego rodzaju problem mam z zamysłem całości i to jemu poświęcę resztę tekstu. Jak wspomniałam, niektóre pomysły mnie zachwyciły. Bo czy nie zachwycać powinna wizja Sofronii, składającej się z dwóch połówek, z których jedna, cyrk, jest stała, a druga prowizoryczna i co jakiś czas rozmontowuje się, by ruszyć w drogę? Albo Baucydą, gdzie mieszkańcy nie dotykają stopami ziemi, by móc kontemplować własną nieobecność?
Denerwowały mnie za to dwie rzeczy, a mianowicie tytuły opowieści i rozmowy Marco Polo z Kubłaj-chanem. Zacznę od tych drugich. Doskonale wiecie (a jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to teraz się dowiecie), że bardzo nie lubię epatowania "filozofią", "głębią" czy "konceptami" w książkach. Że irytuje mnie to dogłębnie i psuje całą radość lektury. Że wychwycę wszystko (a przynajmniej satysfakcjonującą mnie większość) bez pomocy autora i każda pomoc to dla mnie wyłącznie zbędna pretensjonalność. Że rzadko sięgam po literaturę z gruntu ambitną, bo poszukuję czegoś poza ambicją bycia ambitnym. A gdyby nie niesamowite pomysły Calvino, to Niewidzialne miasta zaliczyłabym do wyżej zaprezentowanej kategorii literatury. Rozmowy jedynych "bohaterów" tej książki otulają kolejne dawki opisów miast. A propos: nie rozumiem też idei samego podziału tekstu na coś, co w powieści nazwano by księgami. Mój jedyny wniosek to taki, że w pierwszych znajdziemy więcej opisów, ale o słabszej jakości, a w dalszych na odwrót. Choć być może to subiektywne wrażenie.
No ale przejdę wreszcie do owych dialogów. O ile pomysły zawarte w opisach niejednokrotnie przemawiały wprost do mojego serca, to rozmowy zdecydowanie prezentowały się zbyt pretensjonalnie. (Czekam na uwagi, że ja prostak i dzieciak, z góry dziękuję za podwyższenie samooceny w związku z posiadaniem prywatnego - albo chociaż wspólnego - hejtera). Podobne zastrzeżenia mam do tytułów opisów. Pogrupowane są według tematyki odniesień, mamy więc m.in. Miasta i pamięć, Miasta i pragnienia, Miasta i znaki, Miasta i oczy czy Miasta i wymiana. Zabieg ciekawy, ale sensowny jedynie wówczas, gdyby miał naprowadzić czytelnika na interpretację. A czy faktycznie miał?
Pora na wnioski z tekstu, który okazał się dłuższy niż mojej głowie. A są one dosyć smutne, bo nie pomógł mi on poradzić sobie z uczuć wewnętrznego rozdarcia, które towarzyszy mi od ponad pół miesiąca. I jeszcze raz przypominam, że to nie jest recenzja. Dlatego też ani nie polecam, ani nie odradzam.
Zapraszam do dyskusji:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2016/02/197-italo-calvino-niewidzialne-miasta.html
Jak głosi tytuł, jest to raczej (a nawet na pewno) zbiór moich refleksji na temat Niewidzialnych miast niż ich moja recenzja rzetelna recenzja. Ale refleksji rzetelnych. Po prostu czasem zderzamy się z czymś nowym, nietypowym. Czymś, co trzeba przetrawić,...
2023-08-06
2023-01-29
2013-04-21
2024-01-05
2022-02-28
2015-09-05
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w rozwikłaniu zagadki tajemniczej śmierci jednego z mnichów. Sprawa jest nagląca, gdyż za kilka dni w opactwie ma się odbyć ważna debata teologiczna, w której wezmą udział dostojnicy kościelni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje się, że wyjaśnienia mrocznego sekretu należy szukać w klasztornej bibliotece. Bogaty księgozbiór, w którym nie brak dzieł uważanych za niebezpieczne, mieści się w salach tworzących labirynt. Intruz może tam łatwo zabłądzić, a nawet - jak krążą słuchy - postradać zmysły.
[źródło opisu: lubimyczytac.pl]
Powieści historyczne można miksować z bardzo wieloma gatunkami. Najczęściej podejmowanym połączeniem [oprócz romansów historycznych] jest kryminał historyczny, którego jestem miłośniczką, aczkolwiek poświęcam mu stanowczo zbyt mało czasu. A gdy już chwilę pobędzie się w tym gatunku, to po prostu trzeba sięgnąć po Imię róży. Obojętnie czy książkę [bo wiem, że nie każdemu dane będzie przez nią przebrnąć], czy film. Po prostu trzeba.
Wspomniałam o PRZEBRNIĘCIU i słowo to w recenzji tej książki jest słowem kluczowym. Gdy zasiadasz do lektury, od razu zakochujesz się w stylizowanym języku i powolnej narracji. Po około dwudziestu stronach zaczynasz czuć dezorientację, a po trzydziestu pragniesz umrzeć [lub przynajmniej przerwać lekturę]. Sam autor w posłowiu pisze, że zdaje sobie sprawę, że pierwsze 100 stron to próba wielkiej cierpliwości. Ale inaczej nie mógł i każdy, kto PRZEBRNĘŁAM wie, że bez stylizacji to nie byłoby to. Ja PRZEBRNĘŁAM dopiero za drugim razem, by potem stwierdzić, że wcale się tak źle nie czyta. A stylizacja nie ogranicza się do garstki archaizmów i wielkiej garchy latynizmów [wydawcy niech będą dzięki za słowniczek!]. Inny jest też sposób wypowiadania się, a co za tym idzie, konstrukcji książki. Niektórych dłuższych fragmentów nie PRZEBRNĘŁAM i musiałam ominąć, ale całościowo się udało ;)
Powieść ta ma budowę kilkukrotnie szkatułkową, tj. ktoś przytacza przytoczoną historię itd. Właściwym narratorem jest Adso z Melku, który u schyłku życia opisuje wydarzeniach, w których brał udział jako nowicjusz benedyktyński. Mamy więc narrację pierwszoosobową, prowadzoną przez naiwnego, bądźmy szczerzy, młodzieńca, który dopiero wkracza w dorosłe życie. Więc momentami każdy normalny czytelnik będzie miał go dosyć. Narracja takowa dała jednak pisarzowi ogromny wachlarz ciekawych rozwiązań i Umberto Eco wykorzystał je idealnie. Przede wszystkim chłopiec nie wie jeszcze za dużo o świecie, sytuacji politycznej i ludzkiej psychice. O wszystkim dowiadujemy się wraz z narratorem, a szczegółów do poznania jest mnóstwo. Całe szczęście za przewodnika służy nam franciszkanin, Wilhelm z Baskerville.
Tu warto zatrzymać się na chwilę przy tym i reszcie bohaterów. Bo charaktery tych Eco odmalowuje znakomicie. Nie udziwnia, ale każdemu daje coś takiego, co wyróżnia go spośród innych i sprawia, że klasztor staje się miejscem niezwykle barwnym. Adsa, mimo że jest narratorem, ciężko nazwać główną postacią. To właśnie Wilhelm z Baskerville zadziwia swoją charyzmą i inteligencją [doprawioną dozą pychy nieco zbyt dużej jak na skromnego zakonnika przystało].
Jednak pomimo tych przymiotów, nie udaje mu się rozwiązać zagadki morderstw. A przynajmniej nie w sposób, jaki można by oczekiwać. Bo przez przypadek. Światłe umysły zawodzą u Umberto Eco i on sam stwierdza, że z tego powodu nie powinno się uznawać Imienia róży za kryminał. Ja jednak wiem swoje i pełne szczegółów, wciągające śledztwo uważam za dobry powód, by książkę nazwać kryminałem.
Ale morderstwa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest dyskusja na temat ubóstwa Jezusa. Eco dość mocno wchodzi na grząski, teologiczny grunt i czuje się na nim bardzo pewnie. Ciekawie przedstawia różne punkty widzenia, często w tych samych stronnictwach. Ten wątek doskonale przeplata się ze zbrodniami, stanowiąc dla nich ciekawą przeciwwagę oraz tworząc coś niezwykle oryginalnego. Oszołomił mnie również mnogością herezji, sposobem opowiadania o nich. Cóż, z lekcji kojarzyłam może z cztery, a w rzeczywistości było ich tyle, że zarówno sami zainteresowani, jak i ich potępiciele nie orientowali w niuansach poszczególnych doktryn.
Akcja, jak już się pewnie domyśliliście, jest raczej powolna. Siedem dni zajęło ponad 550 pocketowych stron. Ale jak już wspomniałam, pierwsze 100 uodporniło mnie na wszelką nudę. Dlatego nie ocenię Imienia róży jako wydłużonej do granic możliwości, przegadanej powieści, ale jako powoli snutą, wciągającą po uszy opowieść. Zadziwiające, że tak niewiele może robić tak wielką różnicę ;)
Rozpisałam się, rozpisałam i teraz stwierdzam, że zapomniałam dokończyć opisywania zalet narracji Adsa. Cóż, o dobrej książce można pisać dużo. Już kilka razy wspominałam, że duży nacisk autor postawił na SNUCIE. Uzyskaliśmy w ten sposób historię bardzo intymną. Czasem wybiegamy odrobinę w przód, ale tylko trochę, by poczuć lekkie zaciekawienie. Zazwyczaj uznawane jest to za błąd, chyba że... mamy do czynienia z tego typu wspomnieniami, wtedy wybiegi stają się ważnym elementem budowania nastroju. Tę samą funkcję pełnią opisowe tytuły rozdziałów, tzw. na początku mamy Dzień pierwszy. Pryma. Kiedy docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód swojej przenikliwości. Tak, akcja podzielona jest na części dnia życia zakonnego. Ale nie o tym chciałam pisać. Gdy byłam młodsza, nie lubiłam tego typu konstrukcji. Teraz zaś rozumiem, jakim cudem jest w tytule teoretycznie streścić rozdział, ale jednocześnie nie ujawnić nic, rozpalając wyobraźnię czytelnika do czerwoności :3
Dla mnie jest to absolutne arcydzieło i każdego będę zachęcać, by nie sięgnął. Nie wymagam, aby dokończył - każdy ma inny stopień odporności - ale spróbować wypada. Pod względem warsztatu jest to prawdziwy majstersztyk, a każdy problem ukazywany jest wielowymiarowo. Po tym wszystkim należy jedynie pogratulować tłumaczowi.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/09/165-umberto-eco-imie-rozy-mariaz.html
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktynów w północnych Włoszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, któremu towarzyszy uczeń i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastrój. Opat zwraca się do Wilhelma z prośbą o pomoc w...
Bardzo chciałam i chcę przeczytać drugą książkę Marcina Wichy, "Rzeczy, których nie wyrzuciłem". Ale jako że moja kolejka zakupowa jest długa i nieprzewidywalna, musiałam zadowolić się "erzaciem", czyli debiutanckim dziełem autora. Och, cóż to za wspaniały erzac.
Ciąg dalszy na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/08/294-marcin-wicha-jak-przestalem-kochac-design.html
Bardzo chciałam i chcę przeczytać drugą książkę Marcina Wichy, "Rzeczy, których nie wyrzuciłem". Ale jako że moja kolejka zakupowa jest długa i nieprzewidywalna, musiałam zadowolić się "erzaciem", czyli debiutanckim dziełem autora. Och, cóż to za wspaniały erzac.
więcej Pokaż mimo toCiąg dalszy...