-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant23
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać420
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2021-10-31
2017-03-28
2020-11-16
2020-11-29
2019-12-30
2019-08-27
2019-01-19
2019-01-26
2018-07-09
2017-02-15
Zastanawiałam się, czy pisać tę recenzję bo a) raczej nie zajmuję się pozycjami religijnymi (czyt.: nie posiadam absolutnie bazy porównawczej etc.) b) mam pewne wątpliwości, czy kogokolwiek ze stałych czytelników to zainteresuje. Ale stwierdziłam, że mimo wszystko coś napisać muszę. Bo lepszej książki wymarzyć sobie nie mogłam.
Cała recenzja:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/03/259-milosierdzie-to-imie-boga.html
Zastanawiałam się, czy pisać tę recenzję bo a) raczej nie zajmuję się pozycjami religijnymi (czyt.: nie posiadam absolutnie bazy porównawczej etc.) b) mam pewne wątpliwości, czy kogokolwiek ze stałych czytelników to zainteresuje. Ale stwierdziłam, że mimo wszystko coś napisać muszę. Bo lepszej książki wymarzyć sobie nie mogłam.
Cała...
2018-04-26
Nie byłam pewna, czy zechcę napisać cokolwiek o dzienniku Anne Frank. Co więcej: choć jego lektura wstrząsnęła mną bardziej, niż oczekiwałam, sądziłam, że poprzestanę na wystawieniu gwiazdek na Lubimy czytać oraz Goodreads (odpowiednio 7/10 i 4/5). Jednak jakiś czas później siedziałam sobie u mnie w pokoju, scrollując Instagram, a tekst sam zaczął pojawiać się w mojej głowie. Więc siadam do klawiatury z zamiarem najszlachetniejszym z możliwych: przekonać nieprzekonanych. Zapraszam.
Ciąg dalszy na:
https://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2018/06/348-dziennik.html
Nie byłam pewna, czy zechcę napisać cokolwiek o dzienniku Anne Frank. Co więcej: choć jego lektura wstrząsnęła mną bardziej, niż oczekiwałam, sądziłam, że poprzestanę na wystawieniu gwiazdek na Lubimy czytać oraz Goodreads (odpowiednio 7/10 i 4/5). Jednak jakiś czas później siedziałam sobie u mnie w pokoju, scrollując Instagram, a tekst sam zaczął pojawiać się w mojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-31
2014-12-31
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pewnego dnia na stacji Paddington w Londynie, pochodzący z najgłębszych zakątków Peru (wyemigrował, kiedy jego ciotka Lucy trafiła do domu dla emerytowanych niedźwiedzi) i kochający ponad wszystko marmoladę. Spotyka go rodzina państwa Brownów i postanawia zabrać go do domu. Wkrótce miś otrzyma niebieski flauszowy płaszczyk i na zawsze odmieni życie tej rodziny (i zaskakującej liczby obcych ludzi).
Paddington to jeden z Tych misi. Poznałam go w bajce wyświetlanej, bodajże, na Minimini. Od razu pokochałam go za zwariowane przygody i miłość do marmolady pomarańczowej (czego nie rozumiałam i nie rozumiem nadal, bo mi to zwyczajnie nie smakuje, ale zostawmy to na razie). Musicie więc sobie wyobrazić mój zachwyt, gdy znalazłam ten oto zbiorek pod choinką. (Nie wiecie co kupić swojej piętnastoletniej córce? Kupcie jej książkę dla dzieci, najlepiej z misiem w roli głównej!).
I to nie byle jakim misiem. Coś jest w jego przygodach, że po kilku opowiadankach wiecie wszystko o tym małym niedźwiadku, lecz zawsze jest w stanie zaskoczyć was pomysłami gnieżdżącymi się w tym małym, misiowym rozumku.
Po całych trzech zbiorkach może to trochę zmęczyć (przypomina mi się Krzysiowe "Ach, ten głupiutki miś!"), ale odpowiednio dawkowane (z misiami, tak samo jak z marmoladą, łatwo przesadzić), sprawią, że będziecie zachwyceni.
Muszę niestety wspomnieć o jednym: o tłumaczeniu. Rozumiem prosty język dla dzieci, ale zdania często po prostu nie brzmią, a raczej brzmią jak zbyt dokładnie tłumaczone. Irytowały mnie też źle poumieszczane przypisy: dziecko przecież może się zapytać rodzica, co to są "blanki" (jeden z głupszych przykładów), ale można by napisać, ile funt ma kilogramów i ile byłby taki szyling warty złotówek (co zawsze sprawia mi problem przy tego typu lekturach). Ech, ale nie można mieć wszystkiego.
Przygody Paddingtona to jednak według mnie klasyka i dzieciństwo na pewno stanie się jeszcze szczęśliwsze za sprawą tego nietypowego misia z najgłębszych zakątków Peru. Polecam i starszym, i młodszym.
więcej moich tekstów na: miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Pewnego dnia na stacji Paddington w Londynie, pochodzący z najgłębszych zakątków Peru (wyemigrował, kiedy jego ciotka Lucy trafiła do domu dla emerytowanych niedźwiedzi) i kochający ponad wszystko marmoladę. Spotyka go rodzina państwa Brownów i postanawia zabrać go do domu. Wkrótce miś otrzyma niebieski...
2016-06-08
Dotąd Erica-Emmanuela Schmitta czytałam tylko raz. Był to oczywiście "Oskar i pani Róźa", moja lektura i naprawdę genialna pozycja. Później niby widziałam w bibliotece sporo jego książek, ale jakoś nie wypożyczyłam żadnej. Kiedy już zdecydowałam się to zrobić, nie wiedziałam, co wybrać. Skończyło się na "Historiach miłosnych", bo 1) uwielbiam opowiadania, 2) opowiadania najlepiej obrazują umiejętności pisarza, 3) lubię, gdy autorzy tzw. literatury ambitnej piszą o miłości. Tylko, że pomyliłam się w kwestii ostatniej. Proza Erica-Emmanuela Schmitta nie jest ambitna. Choćby nie wiem, jak się starał.
Staruszka wspomina swoją miłość do księcia, pewna kobieta po kilkudziesięciu latach małżeństwa zabija swojego męża, inna codziennie przychodzi z kwiatami na dworzec. Odette kocha swojego ulubionego pisarza, pewien aktor pragnie odnaleźć księżniczkę, z którą niegdyś spędził jedną noc, Helene uczy się, czym jest prawdziwa miłość, mężczyzna prowadzi podwójne życie, a jedno rozstanie prowadzi do całej lawiny wydarzeń...
W zasadzie zbiór dużo by zyskał, gdyby wyrzucić wszystkie owe starania. Bo największą wadą tej książki jest pretensjonalność. Pretensjonalność objawiająca się na wielu poziomach. Pierwszy to oczywiście fabularny. O miłości pisano dużo (oj, za dużo) i wydaje mi się, że obecnie najlepszym sposobem na ujęcie tematu jest prostota. Schmitt w wielu przypadkach jednak przekombinował. W większości opowiadań sięga po nieprawdopodobieństwo, która poznałam w "Oskarze i pani Róży". I właściwie sprawdziło się ono słownie raz (o tym jednym razie za chwilę). A to dlatego, że wymyślne wymysły połączone są z wyjątkowym ubóstwem rozwiązań fabularnych. Co się za tym określeniem kryje? W ośmiu opowiadaniach otrzymujemy min. cztery ataki serca, względnie udary mózgu* (nie liczę dwóch zawałów u jednego bohatera, to by było zbyt proste), jakieś trzy nowotwory, trzy opowiadania związane z wypoczynkiem nad Morzem Północnym i również w trzech głównym bohaterem oraz równocześnie narratorem jest pisarz, którego możemy utożsamiać z autorem (choć mam nadzieję, że to moja nadinterpretacja, bo taka laurka jak w "Odette Jakkażdej" godna jest wyłącznie Katarzyny Michalak). SERIO?! Pierwszy raz spotykam się chyba z czymś takim. Większość autorów chyba pojęła, że choćby utwory w zbiorku zahaczały o podobną problematykę, to powinny się nieco różnić. Schmitt jednak nie.
Drugą rzeczą pretensjonalną jest dla mnie forma opowiadań. Z jednej strony bardzo prosty styl i język, które mnie, osobę zawsze głodną odrobiny kunsztu literackiego, nieco rozczarowały. Z drugiej jednak autor kilkukrotnie sili się na dziwną pseudopoetyckość przywodzącą na myśl twórczość Coelho. Choć mnie najbardziej drażniło coś innego. Przedstawię to na przykładzie "Zbrodni doskonałej", najlepszego utworu w zbiorze i obiektywnie naprawdę dobrego. To właśnie o niej wspominałam wyżej. To nie jest historia codzienna, ale naprawdę ciekawie odnosi się do sfery uczuciowej i właśnie czegoś takiego oczekiwałam od "Historii miłosnych" (ale otrzymałam wyłącznie tutaj. Prawdopodobnie powinnam to jakoś wyeksponować. Ale nie mam już sił). Otóż (nie chcę Wam spoilerować) w czasie procesu poznajemy całą prawdę i widzimy bohaterki reakcję bohaterki na nią. I bum!, tu należałoby by skończyć. Tymczasem autor/narrator zaczyna zagłębiać się w jej psychikę, co daje nam... nic. Jakby Schmitt uznał, iż miejsce do refleksji jest zbędne i że jego czytelnicy nie zrozumieją nic, jeśli nie poda im się tego na porcelanowym półmisku i to przybrane zwiędłą sałatą... (<-- taka uwaga, co do jakości owych wywodów). Takie zabiegi pojawiają się częściej, aczkolwiek w tym przypadku ubodły mnie najbardziej, gdyż połączono je ze świetną całością. Należy się zdecydować: albo pisze się ambitnie, albo dla mas, które uznaje się za głupie.
Wypadałoby jeszcze osobno skomentować sztukę dołączoną do zbiorku, czyli "Tektonikę uczuć". I właśnie to robię: patologia.
Pod koniec recenzji znów pojawia się ten problem: co jest ze mną nie tak? Tylu osobom się podobało, a ja... przeczytałam. Bo czyta się szybko, bo duża czcionka, bo siedziałam na wykładzie sama nie wiem o czym i w drugiej połowie ktoś się zmiłował i włączył światło... Ale ja naprawdę chciałam czegoś lepszego. Nie polecam, może z wyjątkiem owej "Zbrodni doskonałej". A do Schmitta już raczej nie wrócę.
Dotąd Erica-Emmanuela Schmitta czytałam tylko raz. Był to oczywiście "Oskar i pani Róźa", moja lektura i naprawdę genialna pozycja. Później niby widziałam w bibliotece sporo jego książek, ale jakoś nie wypożyczyłam żadnej. Kiedy już zdecydowałam się to zrobić, nie wiedziałam, co wybrać. Skończyło się na "Historiach miłosnych", bo 1) uwielbiam opowiadania, 2) opowiadania...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-08
Oficjalna kontynuacja jednej z najważniejszych historii mojego dzieciństwa.
Po dłuższych rozmyślaniach muszę stwierdzić, iż "Piotruś Pan w czerwieni" ma w sobie coś ze swojego oryginału. Jakąś charakterystyczną cechę w narracji. Jednak na tym się kończy.
Książka jest w sumie całkiem przyjemną książką dla dzieci. Nie potrafiłaby jednak zaistnieć jako pojedyncza powieść. Nie zauważyłam również niemal w ogóle morału, co mnie nieco zasmuciło, bo kocham ten z pierwowzoru. Jeśli miałabym rzec prawdę, to do lektury tej książki najbardziej zachęciła mnie okładka, która dla mnie jest małym dziełem sztuki. Brakowało mi też trochę Dzwoneczka.
A tak konkretniej, to jest to po prostu kolejna przygoda z Piotrusiem Panem w tle. Podoba mi się to jedynie przez sentyment. Nic specjalnego. I kropka.
Oficjalna kontynuacja jednej z najważniejszych historii mojego dzieciństwa.
Po dłuższych rozmyślaniach muszę stwierdzić, iż "Piotruś Pan w czerwieni" ma w sobie coś ze swojego oryginału. Jakąś charakterystyczną cechę w narracji. Jednak na tym się kończy.
Książka jest w sumie całkiem przyjemną książką dla dzieci. Nie potrafiłaby jednak zaistnieć jako pojedyncza powieść. Nie...
2013-07-26
2013
2015-08-10
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/08/159-raymond-benson-hitman-potepienie.html
Z Hitmanem spotkałam się dzięki mojej przyjaciółce, która oszalała [wieczne za czymś szaleje] na punkcie najnowszej gry, Rozgrzeszenie. Wspólnie przeszłyśmy 2 misje [ale nie będę się nad tym rozwodzić, jako że zawsze mam duży problem z ogarnięciem sterowania w nowych grach], a jakiś czas temu dowiedziałam się przypadkiem, że wynalazła książkowy prequel owej gry. I oczywiście musiałam się za niego wziąć.
Po zakończonej niemal fiaskiem misji w Himalajach, Agent 47 opuszcza Agencję i powoli wylizuje rany. Jednak nigdzie się przed nią nie ukryje. Nowa misja będzie wymagała od niego całej kreatywności i poświęcenia. Oraz refleksu, bo łowcy można bardzo łatwo stać się zwierzyną.
I z góry mówię: jak dla mnie to spisany film akcji na granicy klasy A i B. I nic więcej. Z początku spodobał mi się oszczędny styl pisania, ale szybko zdałam sobie sprawę, jak bardzo jest suchy. Szczęście, że całość czyta się naprawdę szybko i można skonsumować to w jeden wieczór. Dzięki temu książka dostaje ocenę przynajmniej o jeden punkt wyższą, a czytelnik nie musi za bardzo wnikać w sam tekst. Serio, wolę nie wiedzieć, jak bardzo zmasakrowałabym tę "powieść" w innym wypadku.
Wspomniałam o wątpliwym poziomie. Gdyby to był film, to mógłby zaliczać się do klasy A pod względem rozmachu. W końcu nie co dzień zabija się kogoś płynącego łódką, spadając na niego ciężarówką [nie wiecie, o kogo chodzi, więc to nie spoiler!]. Ale pod względem fabuły, a to przecież ona w książce się liczy bardziej, to poziom jest dużo niższy. Ile razy używano motywu sekty o zapędach politycznych? Serio, tak naprawdę, to niewiele więcej. A tego niewiele więcej nie ujawnię, bo stanowi clue powieści. Fabule brakuje tego czegoś, jakiegoś powiewu świeżości. Jakiejś odjechanej, dobrze rozpisanej akcji, lub ciekawego otoczenia. Dla mnie we wszelkiego rodzaju "sensacjach", niezależnie, czy chodzi o grę, film czy powieść, właśnie o oryginalność chodzi. Bo inaczej to tylko kilka kopniaków, pościgów i kulek w łeb.
Największą zaletą [oprócz prędkości akcji] jest z pewnością postać głównego bohatera, świetnie wykreowanego w kilku częściach serii. W każdej chwili mogę zamknąć oczy i zobaczyć łysego, białego faceta o bezlitosnej twarzy w czarnej garniturze i czerwonym krawacie. To Agent 47 "robi" całą powieść. Gdyby zamiast niego umieścić jakiegoś mniej charakterystycznego zabójcę, to kartkami tej książki można by, za przeproszeniem, tylko się podetrzeć. Chociaż i on w pewnym momencie może zacząć wkurzać nadludzkimi zdolnościami [nurkowanie w betonie zawsze spoko].
Dobra, wyszło ostrzej niż zamierzałam, bo całość czyta się dobrze. Wspomnianej przyjaciółce się podobało. Lekturę można zaliczyć do przyjemnych i na upalny sprawdzi się idealnie. Chociaż więcej sensu miałaby w formie gry. Wtedy przynajmniej mogłabym trochę "poprzeżywać", choćby miało to związek tylko i wyłącznie z ciągłym ładowaniem się na tego samego strażnika.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2015/08/159-raymond-benson-hitman-potepienie.html
Z Hitmanem spotkałam się dzięki mojej przyjaciółce, która oszalała [wieczne za czymś szaleje] na punkcie najnowszej gry, Rozgrzeszenie. Wspólnie przeszłyśmy 2 misje [ale nie będę się nad tym rozwodzić, jako że zawsze mam duży problem z ogarnięciem sterowania w nowych grach], a...
2017-04-15
Jeśli miałabym wybrać najbardziej ignorowane współcześnie w literaturze głównonurtowej tematy, wiara oraz religia chrześcijańska znalazłyby się w ścisłej czołówce. Dlatego tego typu pozycji niezmiennie intensywnie poszukuję. Nic więc dziwnego, że musiałam sięgnąć po "Milczenie". Tym bardziej, że akurat wypadało Triduum Paschalne. Powieść zapowiadała się na idealną lekturę na ten wspaniały okres. I taką też była.
Całość na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/05/272-shusaku-endo-milczenie.html
Jeśli miałabym wybrać najbardziej ignorowane współcześnie w literaturze głównonurtowej tematy, wiara oraz religia chrześcijańska znalazłyby się w ścisłej czołówce. Dlatego tego typu pozycji niezmiennie intensywnie poszukuję. Nic więc dziwnego, że musiałam sięgnąć po "Milczenie". Tym bardziej, że akurat wypadało Triduum Paschalne. Powieść zapowiadała się na idealną lekturę...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-02-17
Co sprawia, że sięgamy po biografie? Chcemy dowiedzieć się szczegółów życia i bliżej poznać osoby znane i lubiane. Naszych idoli, mistrzów, autorytety. Lub celebrytów. A ile znajdziecie osób, których losy chcielibyście poznać dla nich samych? No właśnie. W tym momencie na scenę wkracza odpowiedź alternatywna. Bowiem ja po biografię sięgam z innego powodu. Nie dla osób w nich przedstawionych, a dla samego ich przedstawienia. Przedstawienia osób barwnych, skomplikowanych i prawdziwych. Ich psychiki. I z takim nastawieniem sięgnęłam po Beksińskich. Nie zawiodłam się.
Całość na:
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/04/265-magdalena-grzebalkowska-beksinscy.html
Co sprawia, że sięgamy po biografie? Chcemy dowiedzieć się szczegółów życia i bliżej poznać osoby znane i lubiane. Naszych idoli, mistrzów, autorytety. Lub celebrytów. A ile znajdziecie osób, których losy chcielibyście poznać dla nich samych? No właśnie. W tym momencie na scenę wkracza odpowiedź alternatywna. Bowiem ja po biografię sięgam z innego powodu. Nie dla osób w...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/04/261-ewa-winnicka-milionerka.html
Do lektury "Milionerki" zasiadłam z bardzo ogólnymi wiadomościami na temat Barbary Piaseckiej-Johnson. Być może dlatego, że najwięcej mówiło się o niej w Polsce wtedy, kiedy mnie nie było jeszcze na świecie i/lub kiedy interesowały mnie wyłącznie lalki oraz klocki (i pomału też książki, ale to osobny temat). Rozpoczęłam więc czytanie tej pozycji bez żadnych uprzedzeń, co chyba ważne w przypadku tak kontrowersyjnej postaci. Ale, czego zupełnie się nie spodziewałam, skończyłam ją z dość mocno skonkretyzowaną opinią. Co wadą w tym wypadku raczej nie jest.
„Jeśli wrócę, to tylko rolls-roycem” – mówi przyjaciołom jesienią 1967 roku i wyjeżdża z Polski. Kiedy kilka lat później odwiedza ojczyznę, jest już żoną starszego o ponad czterdzieści lat potentata branży kosmetycznej. I milionerką.
Kim była Barbara Piasecka-Johnson? Kochającą męża wielką kolekcjonerką i filantropką czy przebiegłą łowczynią majątków? Dobrodziejką, która chciała uratować upadającą Stocznię Gdańską, czy kapryśną bogaczką z ciągłymi napadami furii? To bajka o współczesnym Kopciuszku czy o Królowej Śniegu, która nie uznaje kompromisów?
I wreszcie: jaki los czeka człowieka, który z dnia na dzień dostaje wszystko, co można kupić za pieniądze?
źródło opisu: okładka
Ofiara pieniędzy?
Wspomniałam o skonkretyzowanej opinii, więc powinnam zacząć od jej przedstawienia. Barbara Piasecka-Johnson w interpretacji Ewy Winnickiej jawi nam się jako kobieta, którą skrzywdziło bogactwo. Która kochała ze wzajemnością swojego męża. To dosyć karkołomna teza, ale broni się - łatwo zakwalifikować pokojówkę wychodzącą za starszego od niej multimilionera jako typową łowczynię posagów, ale uwagę zwracają pozytywne opinie przyjaciół rodziny. Oni naprawdę wydawali się być ze sobą szczęśliwi. Po jego śmierci odziedziczyła fortunę, ale pochodząc z niezamożnej rodziny, zupełnie nie potrafiła nią operować. Nie umiała rozeznać, kto jest po jej stronie, a kto chce ją oszukać. W związku z tym ufała wyłudzaczom pieniędzy i chorobliwie podejrzewała tych, którym na sercu leżało jej dobro, i prędzej czy później odrzucała ich. Bojąc się, że ktoś związałby się z nią dla pieniędzy, do śmierci pozostała samotna. W życiu nie pomagał jej wybuchowy charakter oraz częste zmienianie zdania, niezależnie, czy chodziło o przyjaźnie czy interesy. Kluczem do rozgryzienia jej postaci wydaje się ta wypowiedź dziennikarki Joanny Solskiej:
"Lubiła przyjeżdżać do Gdańska. Dobrze się czuła w towarzystwie chorych, zamkniętych w swoim świecie maluchów. Akurat w tej relacji nie było złudzeń i rozczarowań: ona pomagała, a one nie odwzajemniały sympatii, ale wiadomo było, że nie mogły".
Roller-coaster
Ciekawa jest forma biografii. Większa część książki przypomina roller-coaster. Sprzeczne opinie o bohaterce przeplatają się ze sobą; w jednej chwili wzbudza ona sympatię, a w drugiej - irytację i niechęć. Po dwustu stronach te ostatnie uczucia przenoszą się na sam zabieg zastosowany przez autorkę. Z tegoż powodu "środek" jest zwyczajnie męczący. Męczący emocjonalnie. Z jednej strony zamieszczone informacje nie pozwalają zachować obiektywizmu, a z drugiej strony uniemożliwiają również jakiekolwiek jednoznaczne ustosunkowanie się. Sfrustrowana, zagłębiałam się w życiorys bohaterki z myślą: "No, mam nadzieję, autorko, że potem to jakoś ładnie podsumujesz".
Ryzyko, które się opłaciło
Co nie nastąpiło, ale gdzieś pod koniec zrozumiałam, dlaczego Ewa Winnicka zastosowała tak ryzykowny zabieg stylistyczny. Został on niejako podyktowany samą biografią i wewnętrznymi rozdźwiękami w naturze bohaterki, a także rodzajem źródeł, z jakich zmuszona była korzystać autorka. Barbara Piasecka nie zostawiła po sobie żadnych pamiętników czy pełnych wynurzeń listów. Nieliczne udzielone wywiady ciężko uznać za wiarygodne źródła informacji. Dziennikarka musiała opierać się przede wszystkim na dość mocno stronniczych (czyt. sprzecznych ze sobą) wypowiedziach osób z otoczenia Piaseckiej, z których nikogo nie pozostawiła obojętnym, oraz czynach jej samej, co czyni "Milionerkę" biografią mocno reporterską. To z nich dopiero wnioskowała motywacje bohaterki i na ich podstawie zbudowała jej spójny portret. I co ciekawe, uczyniła to bez bezpośrednich analiz czy nawet bez konkretnego podsumowania. Wszystkie wnioski wysnuwamy z samej treści. Zabieg niemal tak ryzykowny, jak wspomniane operowanie sprzecznościami, ale równie udany. Ewa Winnicka już w poprzedniej czytanej przeze mnie książce, "Angolach", pokazała niezwykłą sprawność w opowiadaniu historii samymi tekstami źródłowymi. Jej styl jest bardzo oszczędny; relacjonuje wydarzenia w czasie teraźniejszym, operując bardzo prostym językiem. Choć prywatnie wolę jednak bardziej "literacką" stylistykę, to ta tutaj sprawdza się całkiem nieźle, każąc skupić się na samej treści. A właściwie na samej bohaterce.
Empatia przede wszystkim
Bo "Milionerka" to przede fascynujący obraz kobiety. Zwykłej kobiety, która została wciągnięta w tryby wielkiego świata. Pomimo licznych wad oraz popełnionych błędów Barbara Piasecka wzbudziła we mnie pewną szczególną sympatię, a na pewno ogromne współczucie. Słowem: poczułam dużo silnych emocji w stosunku do osoby dotąd dla mnie obojętnej. Warto też dodać, iż z jednej strony Ewa Winnicka powołuje się na wiele różnych źródeł, ale równocześnie unika plotek i "Pudelkowania". Na rzetelnych podstawach i zwyczajnej ludzkiej empatii buduje intrygującą interpretację. Polecam.
http://miedzysklejonymikartkami.blogspot.com/2017/04/261-ewa-winnicka-milionerka.html
więcej Pokaż mimo toDo lektury "Milionerki" zasiadłam z bardzo ogólnymi wiadomościami na temat Barbary Piaseckiej-Johnson. Być może dlatego, że najwięcej mówiło się o niej w Polsce wtedy, kiedy mnie nie było jeszcze na świecie i/lub kiedy interesowały mnie wyłącznie lalki oraz klocki (i pomału też książki,...