-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2020-04-21
2020-02-05
2020-02-25
2019-12-20
2020-01-23
2015-08-13
2015-08-26
2015-04-22
2015-04-20
Po "Sunset Park" z niecierpliwością czekałam kolejnego spotkania z twórczością Paula Austera. Chociaż, nie mogłam pozbyć się też myśli, iż takie przygody, jak moja ze wspomnianą książką nie zdarzają się często. Biorąc do ręki "Dziennik zimowy" byłam również przygotowana na to, że moje oczekiwania mogą być zbyt wielkie. I teraz, co tu dużo mówić- wstyd mi trochę za ten mój brak wiary w kunszt pisarski pana Austera.
"Dziennik zimowy" to utwór bardzo osobisty, frapujący, bardziej przypominający pamiętnik Autora, niż faktyczny dziennik. Paul Auster podjął na kartach tej książki próbę podsumowania swojego życia. I moim zdaniem zrobił to po mistrzowsku.
Już kilka pierwszych stron przekonało mnie, że mam do czynienia z książką niezwykłą. I odważną. Auster, opowiadając swoją historię, niepostrzeżenie na karty swojego dzieła przemyca przekonanie o ulotności życia, przypadkowości śmierci. Mnie osobiście bardzo poruszył fragment kiedy cytuje Jauberta: "Trzeba umrzeć jako osoba kochana (jeśli się potrafi)*". Autor "Dziennika zimowego" doskonale zdaje sobie sprawę, jak trudno być kochanym przez innych.
Czytając dzieło Austera, miałam wrażenie, że jest to historia opowiedziana mi przez kogoś znajomego, kogoś kto cierpliwie, niczym za rękę, prowadzi mnie pokazując ważne dla niego miejsca i osoby. Kogoś, kto wkroczywszy w "zimę swojego życia" chce zwrócić uwagę, na to co w życiu najważniejsze.
Auster, po raz kolejny udowodnił mi, że jest Mistrzem Słowa. Misternie, i powoli od pierwszych stron tworzy bardzo intymną atmosferę, która pozwala całkowicie zatracić się w stworzonym przez Pisarza świecie.
Pisarz szczerze opowiada o sobie, uwodząc - mimowolnie - nie odpornego na czar słowa pisanego Czytelnika. W fascynujący sposób odkrywa swoje najskrytsze myśli, rozliczając się z samym sobą w dość drobiazgowy sposób. Każde miejsce, każda opisana w książce blizna, doznania fizyczne i psychiczne są dla niego niezwykle ważne, to dzięki nim dojrzewa i odnajduje swoje własne szczęście.
Jest tyle rzeczy które mogłabym o "Dzienniku zimowym" napisać. Poruszająca, pozostająca na długo w pamięci- to przede wszystkim. Ale to również lektura, przez którą trzeba przejść samemu. I warta tego, żeby poświęcić jej chwilę uwagi. Polecam z całego serca.
*Paul Auster, Dziennik Zimowy, s. 208.
Po "Sunset Park" z niecierpliwością czekałam kolejnego spotkania z twórczością Paula Austera. Chociaż, nie mogłam pozbyć się też myśli, iż takie przygody, jak moja ze wspomnianą książką nie zdarzają się często. Biorąc do ręki "Dziennik zimowy" byłam również przygotowana na to, że moje oczekiwania mogą być zbyt wielkie. I teraz, co tu dużo mówić- wstyd mi trochę za ten mój...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-22
Życie jednego człowieka opisane na niemalże 300 stronach. Niewiele? Bo też było to życie całkiem zwyczajne, takie, które w udziale mogło przypaść każdemu. A jednak, jeśli miałabym opisaną historię streścić jednym słowem, powiedziałabym: niezwykła.
Albo inaczej: zwykła historia niezwykłego człowieka. Najbardziej ujmującego opisu profesora dokonali -moim zdaniem- jego najbliżsi przyjaciele, określając go jako "marzyciela, szaleńca w obłąkanym świecie, naszą własną wersją Don Kichota bez Sancha, hasającego pod błękitnym niebem środkowego zachodu"*
William Stoner miał bowiem Dar. Pasję, która pozwoliła mu przetrwać trudne chwile, których nie szczędziło mu życie. Właśnie dzięki tej Pasji, mimo wielu porażek, które były jego udziałem – nie nazwałabym życia głównego bohatera nieszczęśliwym.
Najbardziej nieszczęśliwą postacią natomiast stała się dla mnie Edith. Nigdy nie wyzwoliła się z okowów, które nałożyło na nią wychowanie (określone z góry przez status społeczny jej rodziny, jakże niepasujące do realnego życia), nie potrafiła odnaleźć się w roli żony i matki. Podejmowane przez nią działania, zamiast dać jej szczęście unieszczęśliwiały nie tylko ją samą, ale również członków jej najbliższej rodziny.
Na szczególne uznanie zasługuje styl Autora – barwny, urzekający, a jednocześnie klarowny. Fascynujący w swojej prostocie. Jak taka książka mogła przez tyle lat pozostać zapomniana? Dlaczego nie uczą tak pisać w szkołach? I chyląc głowę nad kunsztem pisarskim Johna Williamsa, napiszę tylko, że takie książki to rzadkość. Aż ciężko się z nią rozstać i odłożyć na półkę.
To pewnie najbardziej fascynująca książka, na jaką się natknęliście. I tym razem, to nie moja opinia. Tak „Profesora Stonera” zachwalał Tom Hanks. Ja z kolei, słowem podsumowania powiem tyle - z całego serca polecam.
* John Williams, Profesor Stoner, s. 40
Życie jednego człowieka opisane na niemalże 300 stronach. Niewiele? Bo też było to życie całkiem zwyczajne, takie, które w udziale mogło przypaść każdemu. A jednak, jeśli miałabym opisaną historię streścić jednym słowem, powiedziałabym: niezwykła.
Albo inaczej: zwykła historia niezwykłego człowieka. Najbardziej ujmującego opisu profesora dokonali -moim zdaniem- jego...
2015-03-07
Ani okładka, ani pochlebne opinie o "Sunset Park" nie zapowiadały, że książka zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Opis na okładce sugerował raczej, iż będzie to napisana lekkim piórem opowieść o dwojgu ludzi, zmagających się z problemami, których można doszukać się w każdym związku, opowieść o Nowym Jorku - mieście, które nigdy nie śpi.
Tymczasem nic bardziej błędnego. Nowy Jork stanowi tło, spoiwo - gdzie krzyżują się drogi bohaterów - czwórki zamieszkującej zapomniany dom na Sunset Park. Już pierwsze przerzucone strony uświadomiły mi, że okładka i opinie nie wspominają o tym co uderzyło mnie w "Sunset Park" najbardziej - o rozpaczy, która towarzyszy ludziom, zmuszonym do opuszczenia swoich domów, o poczuciu winy - które wprost "wyrzuca" jednego z bohaterów poza obręb jego dawnego życia, o trudnych decyzjach, które nieodwracalnie zmieniły losy nie tylko samych bohaterów, ale wszystkich im bliskich.
To opowieść o skomplikowanych relacjach, rozstaniach i trudnych powrotach - do dawnego życia, do "normalności", o próbie poskładania życia na nowo - mimo, że wydaje się że powrót jest niemożliwy, a milion małych puzzli - z którego składa się życie każdego z bohaterów już nigdy nie ułoży się w jedną całość.
Postacią, która zrobiła na mnie największe wrażenie był ojciec Milesa. Poznajemy Go w momencie, kiedy właściwie może stracić wszystko. Przeżył już tak wiele – utracił obu synów, jedną tragedię, która doprowadziła do drugiej. Popełnił jeden błąd – jego małżeństwo znalazło się w krytycznym momencie. Przyjaciele, postacie ze starego świata odchodzą, symbolizując koniec pewnej epoki. Wszystko to sprawia jednak, że staje się silniejszy – przechodzi przemianę, okazuje siłę, której potrzebują najbliżsi.
Nie sposób również nie wspomnieć o mistrzowskim, poruszającym stylu Autora. W pełni zgadzam się z recenzją "The New York Review of Books" - "Auster to czarodziej mistrzowsko posługujący się magią słowa"*
Każdy drobiazg ma tutaj swoje znaczenie - fotografie, książki, losy zawodników baseballa - których losy w przedziwny sposób wywierają wpływ na sposób patrzenia na świat przez bohaterów. Całość spajają wplecione we wszystko kadry z filmu "Najlepsze lata naszego życia". Magia.
"Sunset Park" polecam z całego serca. Wstrząsająca, dająca do myślenia lektura. Może nie dla wszystkich, ale godna pochylenia się nad nią i zastanowienia nad życiowymi wyborami.
* Paul Auster, Sunset Park, okładka
Ani okładka, ani pochlebne opinie o "Sunset Park" nie zapowiadały, że książka zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Opis na okładce sugerował raczej, iż będzie to napisana lekkim piórem opowieść o dwojgu ludzi, zmagających się z problemami, których można doszukać się w każdym związku, opowieść o Nowym Jorku - mieście, które nigdy nie śpi.
Tymczasem nic bardziej błędnego....
2015-03-05
"Martwe dusze" to taka perełka, która w moje ręce trafiła przypadkiem. Za namową Taty, ku zgorszeniu Siostry, zabrałam się za lekturę wiedząc jedynie, że Gogol "wielkim pisarzem był".
To, co oczarowało mnie na samym początku to klimat, jaki stworzył Autor opisując małe prowincjonalne, rosyjskie miasto, i zamieszkujących je ludzi. Jednocześnie, tak jakby mimowolnie i stopniowo Gogol roztaczał niezwykłą atmosferę wokół głównego bohatera. Paweł Iwanowicz Czyczykow na pierwszy rzut oka (nawet zdaniem Autora) nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, cytując samego Pisarza "pan niezbyt przystojny, ale i nie brzydki, ani nazbyt tłusty ani nazbyt chudy; nie można powiedzieć żeby stary, jednak niezbyt młody"*
Mimo takiego niesprzyjającego aurze niezwykłości opisu, Czyczykow okazał się nie lada tajemnicą. W krótkim czasie zjednał sobie wszystkich mieszkańców wspomnianego miasteczka, brylując na salonach, zaskarbiając sobie sympatię wszystkich liczących się w lokalnej hierarchii postaci. Kolejne karty powieści przynosiły jedynie nowe niespodzianki. Po cóż bowiem naszemu bohaterowi martwe dusze chłopów? Kim naprawdę jest Czyczykow?
Nie chcąc zdradzać szczegółów fabuły powiem tylko że zagadka się rozwiązała, jak to jednak bywa - nie bez komplikacji dla Pawła Iwanowicza i mieszkańców miasteczka.
Bardzo żałowałam, że Gogol podobno zniechęcony falą krytyki swojego dzieła nie zdecydował się ostatecznie, aby historię opisaną w książce kontynuować, chociaż ta myśl przyświecała mu przy pisaniu "Martwych dusz" (w założeniu pierwszej części czegoś większego)
Ta książka ma duszę, na wskroś rosyjską, zawadiacką, czasami melancholijną duszę. Dlaczego trafiłam na nią tak późno? To kolejna zagadka, ale zgodnie ze starym przysłowiem "lepiej późno niż wcale". Polecam do przeczytania każdemu. Może i ma swoje wady, ale świat zbudowany przez Gogola jest wart tego, żeby zatrzymać się przy lekturze chociaż na chwilę.
* M. Gogol, "Martwe dusze" str. 7
"Martwe dusze" to taka perełka, która w moje ręce trafiła przypadkiem. Za namową Taty, ku zgorszeniu Siostry, zabrałam się za lekturę wiedząc jedynie, że Gogol "wielkim pisarzem był".
To, co oczarowało mnie na samym początku to klimat, jaki stworzył Autor opisując małe prowincjonalne, rosyjskie miasto, i zamieszkujących je ludzi. Jednocześnie, tak jakby mimowolnie i...
2014-07-20
2010-06
2001
2014-01-23
Pierwszą książką pani Cherezińskiej, która wpadła mi w ręce był Legion. Spodobała mi się tak bardzo, że bez większego zastanowienia sięgnęłam po kolejną.
"Korona śniegu i krwi" jest niesamowita. Rozbicie dzielnicowe nie było najszczęśliwszym momentem w naszej historii, i nigdy nie miałam serca zagłębiać się w ten okres bardziej niż to było potrzebne. Ta książka wystarczyła, żeby dostrzec, iż nie ma historii ważnej i ważniejszej, bo każda w jakiś sposób kształtuje przyszłość.
Jedną z najmocniejszych stron tej powieści jest jej klimat. Bohaterowie, do których nie sposób się nie przywiązać, przeżywać z nimi chwile radości i chwile porażki, żegnać się z nimi, kiedy nadchodził ich czas. Magia, która sprawiała, iż herbowe "bestie" były czymś więcej niż tylko znakami rozpoznawczymi, a święci żyli pośród żywych. Religie, istniejące obok siebie - odrodzona Starsza Krew i chrześcijaństwo. Wszystko to sprawia, iż trudno przestać czytać.
To powieść o dążeniu do celu, władzy, odpowiedzialności za własne czyny, polityce, lojalności. Poważna, acz nie zanadto, wesoła - ale bez przesady, smutna - kiedy trzeba. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie.
Pierwszą książką pani Cherezińskiej, która wpadła mi w ręce był Legion. Spodobała mi się tak bardzo, że bez większego zastanowienia sięgnęłam po kolejną.
"Korona śniegu i krwi" jest niesamowita. Rozbicie dzielnicowe nie było najszczęśliwszym momentem w naszej historii, i nigdy nie miałam serca zagłębiać się w ten okres bardziej niż to było potrzebne. Ta książka...
2013-12-29
Z czystej przekory rozpoczęłam czytanie zbioru od drugiego tomu opowiadań. Na swoją obronę mam tyle, iż przynajmniej opowiadania znajdujące się tam czytałam jedno za drugim, bez zerkania na ostatnią stronę. A korciło niewymownie.
W tej części znajduje się czternaście opowiadań, zwykle nie powiązanych ze sobą w żaden sposób. Po przeczytaniu całości, mam już swoich "ulubieńców" ale żeby sprawiedliwość oddać całemu zbiorowi, o nich na koniec.
Pierwszym z opowiadań jest Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket. Co do samego dzieła – czytało się nierówno – moim momentem zwątpienia był okres, kiedy główny bohater dryfuje po oceanie. I nie dlatego, iż nic się nie działo. Wprost przeciwnie, ilość nieszczęść które spadają na bohaterów piętrzyła się tak niesamowicie, że końca ich wyglądałam z niecierpliwością. Ta część uświadomiła mi jednak jak bardzo przywiązałam się do tego opowiadania.
Co do reszty - koniecznie wspomnieć należy o opisach. Nie wierzę, że to piszę - ale ciekawszego opisu zwyczajów Pingwina Królewskiego i Albatrosa nie dane mi już zapewne będzie ujrzeć na oczy. Tak samo rzecz się ma z opisami oceanu – tu dopiero widać siłę fantazji Autora. Poza tym, mamy wszystko co charakterystyczne dla Poego - tajemnica, groza, moralne dylematy. A o zakończeniu słowa nie napiszę. Ot, tak.
Wielkie figury natomiast to opowiadanie gdzie nie sposób się nie uśmiechnąć. Przy tym nieocenione źródło inwektyw. Mój język wzbogacił się o co najmniej kilka.
Cztery bydlęta w jednej skórze – krótkie opowiadanie, z tym jednym minusem, iż nijak nie mogę się bydląt doliczyć. Kładę to na jednak na karb własnych matematycznych ułomności.
Jak napisać blackwoodowski artykuł i Przykra historia– moje ulubione utwory z całego tomu. Jakże taki artykuł napisać?
Niech wystarczy to co poniżej:
"Pierwszą konieczną po temu rzeczą jest dostać się w takie opały jak jeszcze nikt dotychczas". I potem jest już tylko lepiej.
Nie ma rady, resztę wskazówek trzeba samemu przeczytać. Wspaniała pozycja dla każdego początkującego dziennikarza. Czytam zaśmiewając się do łez. I mała uwaga – należy czytać jedynie z Przykrą historią – bardzo porządnym przykładem arcydzieła spisanego w blackwoodowskim stylu.
Człowiek który się zużył – opowiadanie, w którym poziom mojej irytacji wzrastał wraz z poziomem irytacji narratora. I nie żeby to zdołało mnie do lektury zniechęcić, zadziałało wprost odwrotnie – ze złości musiałam doczytać do końca.
Trzy niedziele w tygodni - czyli rzecz o tym jak przechytrzyć sprytnego. Intrygujące. Pomysłowe.
Okulary – dramatyczna historia miłosna, z morałem w tle. Jako, ze już ładnych parę lat i ja okulary noszę – rozumiałam stosunek do nich Napoleona doskonale. I tak samo jak on nauczkę dostałam – cieszę się że nie aż tak wielką.
Anioł Dziwnych Przypadków – krótka historyjka o tym, że Anioł Stróż Aniołowi nierówny. Bo doprawdy – czy można wątpić w Anioła jedynie dlatego że sepleni, i przypomina bardziej baryłkę rumu niż jasnowłose dziecię? Historia raczej dla miłośników A.E. Poe, niż dla szerszego grona czytelników.
Tyś nim jest – dobrze napisana historia kryminalna, która to zjednała sobie od pierwszej strony całą moją niepodzielną uwagę.
Kariera Literacka JWP Fintiflucha Boba – kolejny wspaniały zbiór inwektyw. Z ciekawostek - ostateczne rozprawienie się z Pismem świętym, Boską Komedią i Homerem. Bo tylko Fintifluch Bob "wielkim poetą był".
Tysięczna i druga opowieść Szecherezady – pokazała mi jedno - szczerość nie popłaca. Chociaż po stronie zysków – mamy w końcu zakończenie opowieści.
Sfinks – to opowiadanie mnie przygnębiło. Każdy ma problemy – to bezsporne. Niektórzy nawet wyolbrzymione. Ale z takim monstrum jeszcze się nie spotkałam.
Zaesowanie agapitu - poziom absurdu sięgnął zenitu, i właściwie to odetchnęłam przy końcu lektury.
Reasumując – to czego się spodziewałam, i jeszcze więcej. Styl Poe jest nie do podrobienia - i ten zbiór jest tego pięknym przykładem. Nakłaniam do czytania, a jakże - z tym iż początkującym dawkować radzę ostrożnie, z umiarem, dla wielbicieli - bez ograniczeń.
Z czystej przekory rozpoczęłam czytanie zbioru od drugiego tomu opowiadań. Na swoją obronę mam tyle, iż przynajmniej opowiadania znajdujące się tam czytałam jedno za drugim, bez zerkania na ostatnią stronę. A korciło niewymownie.
W tej części znajduje się czternaście opowiadań, zwykle nie powiązanych ze sobą w żaden sposób. Po przeczytaniu całości, mam już swoich...
2013-12-21
Pamiętam, że dawno, dawno temu film zrobił na mnie spore wrażenie. Żadnej książki Keseya nigdy jednak nie dane było mi przeczytać (chociaż ta od czasu do czasu kusiła z bibliotecznej półki). Aż do teraz. Kończąc z mało chlubnym nałogiem czytania książki do połowy, a potem porzucania jej na rzecz innej postanowiłam nadrobić również inne, książkowe zaległości.
Wrażenie które zrobił na mnie film zbladło i poszarzało, w porownaniu z tym co pozostawiła po sobie ta książka w mojej psychice. Przecież sięgając po książkę wiedziałam już z góry, co się wydarzy. Tylko ze tym razem wszystko było inaczej. Oglądając film byłam tylko obserwatorem – uważnym, ale stojącym z boku, niezaangażowanym. Książka sprawiła że nagle, wraz z Wodzem znalazłam się na Oddziale Psychiatrycznym.
Stałam się jednym z zagubionych ludzi. Ludzi, którzy zapomnieli jak to jest się śmiać. Czy chorych psychicznie? To już kwestia dyskusyjna. Innych, słabszych, nie pasujących do współczesnego świata – tak, na pewno. Ale czy chorych? Na podstawie jakich kryteriów sami uznali się za chorych psychicznie i dobrowolnie zamknęli się na oddziale? Poddali terrorowi? To są dopiero pytania. Jeszcze nie potrafię sobie na nie odpowiedzieć.
I wtedy pojawił się On. McMurphy. Początkowo łamał zasady, ot tak – dla samej zasady, jak wiele razy przedtem. Z czasem żarty, i wojna z Wielką Oddziałową stały się czymś więcej. Stały się walką: walką o człowieka, o uśmiech, o odrobinę normalności w nienormalnym świecie. Można by pisać o McMurphym znacznie więcej – ale opowieść o nim kogoś kto czytał nie oddaje jego osobie sprawiedliwości – trzeba przeczytać samemu.
I ja tam byłam, śmiałam się z żartów na równi z innymi, rozumiałam strach, razem z Wodzem obserwowałam poczynania Kombinatu. I cieszyła mnie każda przegrana Wielkiej Oddziałowej. A koniec – zostawił mnie z dziwną pustką w sercu.
Cała ta książka to dla mnie jedna wielka metafora. Metafora walki o wolność, walki o przetrwanie we współczesnym świecie. Opowieść o ludziach słabszych i silniejszych, idei i poświęceniu.
Nabiera szczególnego odcienia prawdziwości, jeżeli zgłębić życie samego autora. Lot nad kukułczym gniazdem, powstał w czasie gdy Kesey pracował jako sanitariusz na nocnej zmianie na oddziale psychiatrycznym. Poddał się elektrowstrząsom, brał w tym czasie peyolt i LSD.
Utwór niesamowity, wciągający na swój natarczywy, nie dający spokoju sposób.
Pamiętam, że dawno, dawno temu film zrobił na mnie spore wrażenie. Żadnej książki Keseya nigdy jednak nie dane było mi przeczytać (chociaż ta od czasu do czasu kusiła z bibliotecznej półki). Aż do teraz. Kończąc z mało chlubnym nałogiem czytania książki do połowy, a potem porzucania jej na rzecz innej postanowiłam nadrobić również inne, książkowe zaległości.
Wrażenie...
2009-06-01
Z twórczością Pana Grzędowicza po raz pierwszy spotkałam się całkiem niedawno, czytając „Księgę jesiennych demonów”. Miękki kocyk, duży kubek kawy i „Księga” to był idealny wybór na długie jesienne wieczory. Nic więc dziwnego, że zabrałam się w końcu za „Pana Lodowego Ogrodu”.
Muszę przyznać, że i tym razem się nie zawiodłam. Pan Grzędowicz w świetny sposób łączy dark fantasy z science fiction, nie dając przy tym czytelnikowi szans, żeby ten się znudził. Właściwie, dzięki kunsztowi pisarskiemu Autora podróż po Midgaardzie była fantastycznym przeżyciem. Bardzo podobał mi się dwoisty sposób prowadzenia narracji, która nagle z pierwszoosobowej przechodziła do trzecioosobowej.
Pierwszy tom to właściwie dwie odrębne historie, obie wciągnęły mnie bez reszty. I co się naprawdę rzadko zdarza podczas czytania książek, niektóre momenty obu historii sprawiły, że miałam łzy w oczach.
Co do głównych bohaterów, kwestia jest trochę bardziej skomplikowana. Poznając lepiej Vuko stwierdziłam, że właściwie mógłby być Wiedźminem. Po tym, jak pomyślałam, że jeszcze tylko Płotki brakuje – na środku lasu (trochę znikąd, choć wszyscy wiemy jak było) pojawiło się bardzo niedobre zwierzę wierzchowe nieznanego gatunku, aby ulżyć głównemu bohaterowi w pieszej wędrówce.. Czegoż chcieć więcej? Kawał bohatera, z dość specyficznym poczuciem humoru, i Cyfralem – którego zazdrościłam bardzo. Czegoś mi w Vuko jednak brakowało. Jakiejś historii, bardziej zarysowanej przeszłości. No ale przede mną kolejne tomy, więc moje nadzieje są wielkie.
Z drugiej historii – dla odmiany - bił spokój i harmonia, które były świetnym przełamaniem tego wariactwa, które rozpętało się wokół Vuko. Co do głównego bohatera – tutaj do zarysu postaci nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Wspomnienia dzieciństwa, wczesnej młodości, które pozwalają czytelnikowi na zrozumienie motywów z jakimi bohater działa. I bystretki, które skradły moje serce.
Polecam bardzo. Mam nadzieję, że kolejne tomy będzie czytało mi się tak samo dobrze jak ten. Właściwie wszystkim wielbicielom fantasy – tylko lojalnie uprzedzam, że sceny walki mogą trwać około pięciu stron i zwykle są bardzo obrazowe – także jeśli to Was nie zniechęci, to książka dla Was idealna.
Z twórczością Pana Grzędowicza po raz pierwszy spotkałam się całkiem niedawno, czytając „Księgę jesiennych demonów”. Miękki kocyk, duży kubek kawy i „Księga” to był idealny wybór na długie jesienne wieczory. Nic więc dziwnego, że zabrałam się w końcu za „Pana Lodowego Ogrodu”.
więcej Pokaż mimo toMuszę przyznać, że i tym razem się nie zawiodłam. Pan Grzędowicz w świetny sposób łączy dark...