-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać2
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać2
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński14
Biblioteczka
2020-03-04
2019-12-20
2014-10-15
2014-06-30
2014-05-30
2014-04-26
"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam się, że tak łatwo przyjdzie mi wczuć się w sytuację głównego bohatera. Każdy człowiek na początku obranej drogi zawodowej ma jakieś wątpliwości. Łatwiej jest, kiedy jeszcze się uczy – wtedy w przypadku aplikanta, odpowiedzialność za jego czyny tak naprawdę spoczywa na kimś innym. Jednak sytuacja zmienia się, kiedy zaczyna się pracę na własny rachunek. Każda sprawa jest inna, rozwiązań jest sto, albo nie ma żadnego – radzenie sobie z niektórymi sprawami przychodzi dopiero z doświadczeniem. Tylko co w sytuacji kiedy takiego doświadczenia brak? Bardzo pomocne okazały się słowa jednego z bohaterów książki, doświadczonego adwokata Mattingera "chce być pan obrońcą, panie Leinen, więc musi się pan zachowywać jak obrońca. Podjął się pan obrony człowieka. Dobrze, być może był to błąd. Ale wyłącznie pański błąd nie jego. Jest pan teraz odpowiedzialny za tego człowieka, jest pan wszystkim, co on tu ma (...) Jeśli będzie chciał, i tylko od tego to zależy , powinien pan się nim zająć, dołożyć wszelkich starań i porządnie wykonać swoją pracę. To jest sprawa o morderstwo a nie seminarium na uczelni."*
Bardzo podobał mi się styl autora. Rzeczowy, prawie suchy, pozbawiony emocji. Autor opisuje historię tak dramatyczną, że nie potrzebuje ona "oprawy" w formie kwiecistego stylu. Sama w sobie jest przerażająca. Fabuła to tak naprawdę dramat trzech osób – młodego adwokata, mordercy i wnuczki zamordowanego. Każda z tych osób straciła coś wraz ze śmiercią Hansa Mayera.
Autor, z racji wykształcenia doskonale zdaje sobie sprawę że praca prawnika, zwłaszcza początkującego – to długie godziny spędzone nad aktami sprawy, mozolne przedzieranie się przez stosy komentarzy, godziny spędzone przed komputerem. Wszystko to poprzedza te „obfitujące w emocje” krótkie chwile na sali sądowej.
Autor porusza bardzo ważną kwestię nie tylko dla Niemiec. Wiele państw po drugiej wojnie światowej musiało poradzić sobie z kwestią zbrodniarzy wojennych. Jak wskazuje Autor, nigdy nie była to kwestia łatwa. To Ferdinand von Schirach przypomniał o "ustawie Drehera". Postawił wiele trudnych pytań, o kwestie związane z winą i sprawiedliwym wymiarem kary. Odpowiedzi na te Autor pozostawia czytelnikowi.
Książkę zdecydowanie polecam. Jest bardzo krótka, ale warta przeczytania. Nie ma tu jakiejś szczególnej tajemnicy, zupełnie niespodziewanego zakończenia – niemniej jednak bardzo się cieszę, że trafiła w moje ręce. Zdecydowanie nie będzie to moje ostatnie spotkanie z Autorem
F. von Schirach, Sprawa Colliniego, s. 45
"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam...
2014-05-07
2014-04-29
2014-04-10
2014-03-01
"Długa Ziemia" wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Przede wszystkim - zaintrygował mnie sam pomysł. Dla człowieka takiego jak ja - czyli omijającego zwykle literaturę science - fiction szerokim łukiem - była to pierwsza wskazówka że może nadszedł czas aby poszerzyć swoje horyzonty i w tym zakresie.
Jaką niesamowitą wyobraźnię trzeba mieć aby stworzyć krokera, śpiewające trolle, czy nieskończoną liczbę światów? Zapewne przeogromną - a taka wyobraźnia to ogromny dar.
Mój zachwyt wzbudziły bardzo plastyczne opisy. Przed oczami miałam każdy z opisywanych przez Autorów obrazów. Z prawdziwą przyjemnością czytałam o każdym z nowych światów, wraz z bohaterami oglądałam nowe, nieznane gatunki zwierząt.
Po jakimś czasie jednak nowe światy zaczęły nużyć. I tutaj chyba winić należy również brak zaangażowania po mojej stronie. Mimo wielkiej sympatii dla głównego bohatera nie byłam w stanie poświęcić jego przygodom wcześniejszej uwagi. Każdy nowy świat stawał się przeszkodą do odkrycia wielkiej tajemnicy.
Tymczasem sama tajemnica również mnie rozczarowała. Skojarzyła się mi niemal natychmiast z jedną z powieści Stanisława Lema. I to chyba ostatecznie przekonało mnie, że nie jest to książka dla mnie.
Mimo rozczarowania na końcu, nie sposób przy lekturze "Długiej Ziemi" nie zadać sobie pytania o pochodzenie człowieka. To jedna z takich książek które pozostawiają po sobie pytania o znaczenie ewolucji, o to, co tak naprawdę ukształtowało nas jako gatunek homo sapiens.
"Długa Ziemia" wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Przede wszystkim - zaintrygował mnie sam pomysł. Dla człowieka takiego jak ja - czyli omijającego zwykle literaturę science - fiction szerokim łukiem - była to pierwsza wskazówka że może nadszedł czas aby poszerzyć swoje horyzonty i w tym zakresie.
Jaką niesamowitą wyobraźnię trzeba mieć aby stworzyć krokera, śpiewające...
2014-03-06
Zaczęło się klasycznie. Pewnego dnia, stojąc przed półką pełną książek Pana Becketta, zadałam sobie odwieczne pytanie: "Kupić czy nie kupić?" Rozważyłam szybko plusy i minusy kolejnego niezaplanowanego zakupu, i już po chwili dzierżyłam dumnie "Zapisane w kościach".
Do sięgnięcia po kolejną historię Autora skłoniła mnie przede wszystkim lektura "Chemii śmierci", którą nabyłam z bardzo dużymi oporami. A tamta książka naprawdę mile mnie zaskoczyła.
Teraz również nie chciałam się rozczarować. I tak naprawdę rozczarowania przy czytaniu nie było. Kolejny raz udało się Panu Beckettowi stworzyć atmosferę, za którą tak polubiłam jego wcześniejszą opowieść. Można zarzucić Autorowi, że nic oryginalnego nie wymyślił. Małe miasteczko, na wyspie odciętej z powodu sztormu od reszty świata, zamknięta społeczność, gdzie każdy każdego zna, a obcych traktuje się co najmniej podejrzliwie i zagadkowe morderstwo -to wszystko już gdzieś kiedyś było. Tylko że tutaj nic nie jest takie, jakim wydaje się na początku.
Chylę czoła przed wiedzą jaka posiada Autor, z zakresu antropologii sądowej. Ujęła mnie - po raz kolejny zresztą - lekkość z jaką operuje słowem pisanym. Od lektury nie potrafiły mnie oderwać nawet bardzo szczegółowe, chwilami naprawdę drastyczne opisy. Kolejne mocne strony to bardzo ciekawie wpleciona w fabułę i wyjaśniona autentyczna historia Mary Reeser.
I jedną sprawą która nie daje mi spokoju do tej pory jest zakończenie. A właściwie dwa zakończenia. Pierwsze zamieszczone tuż przed "epilogiem" - wstrząsające. Wszystkie moje hipotezy co do prawdziwego mordercy zawiodły – ale tego można się było spodziewać. I przyznam że to zakończenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Drugie – zawarte już w samym "epilogu" tak banalne, że poziom banału zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie. I teraz można by się zastanawiać gdzie Autor powinien zakończyć swoje dzieło? Ja mam mieszane uczucia – do tej pory nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to zamierzony pomysł czy wprost przeciwnie - jego brak?
Książkę polecam. Jeśli ktoś chociaż trochę interesuje się antropologią sądową lektura doskonała. Miłośnicy kryminałów też znajda w historii Pana Becketta coś dla siebie – chociażby ten urok na pozór "banalnej" historii opisanej w niebanalny sposób.
Zaczęło się klasycznie. Pewnego dnia, stojąc przed półką pełną książek Pana Becketta, zadałam sobie odwieczne pytanie: "Kupić czy nie kupić?" Rozważyłam szybko plusy i minusy kolejnego niezaplanowanego zakupu, i już po chwili dzierżyłam dumnie "Zapisane w kościach".
Do sięgnięcia po kolejną historię Autora skłoniła mnie przede wszystkim lektura "Chemii śmierci", którą...
2014-02-12
To druga książka Mankella, którą dane mi było przeczytać. Pierwszą był "Powrót nauczyciela tańca". I w porównaniu z tą drugą książką, ta wypada gorzej, chociaż w "Mordercy bez twarzy" widać już zainteresowanie Autora kwestiami, które zdominowały "Powrót nauczyciela tańca."
Z tym, że problemy społeczne z którymi boryka się Szwecja, a związanymi z polityką wobec uchodźców są w "Mordercy bez twarzy" jedynie zarysowane, potraktowane w sposób – moim zdaniem – ogólny. Daje się zauważyć podział My - Oni, charakterystyczny dla tej drugiej książki.
Co do samej fabuły, podzielić ją można na dwie części – i dlatego trudno mi było "Mordercę bez twarzy" ocenić. Część pierwsza – tajemnicze morderstwo, rzeczowe, skrupulatne śledztwo – które pokazuje jak ciężką jest naprawdę praca Policji. Wszystko to w trakcie oczekiwania na przyjście prawdziwej, szwedzkiej zimy. Tą część czytało się wyśmienicie. I dlatego zapewne takim rozczarowaniem była część druga. Od połowy książki poczynając, mnożą się zbiegi okoliczności, które wiadomo – zdarzają się każdemu – ale żeby zawsze wtedy kiedy nie ma już właściwie nadziei na rozwiązanie zagadki? To jakby inna książka, zdecydowanie inny poziom. Po pierwszym, starannie opisanym miesiącu śledztwa – kolejne pół roku poszukiwań mordercy opisane jest w iście reporterskim skrócie i mieści się na ostatnich 30 stronach książki. Te czytało się ciężko – głównie ze względu na zmarnowany w pewnym momencie pomysł. Nawet nierozwiązana zagadka byłaby - zdaje się - lepszym zakończeniem tej bądź co bądź mającej potencjał historii.
Mocną stroną książki są świetnie zarysowane postacie. Komisarza Wallandera trzeba lubić, chociażby za jego upór, niezdrowe nawyki i miłość do muzyki klasycznej. Rydberga – za jego profesjonalizm, wiedzę i wsparcie w ciężkich momentach. Słabą – jest jej finał, brak napięcia które utrzymywało się przez pierwszą część książki.
Słowem podsumowania, jeżeli ktoś chce bliżej poznać Komisarza Wallandera, ewentualnie wczuć się w atmosferę małego, szwedzkiego miasteczka – polecam jak najbardziej. Ja z pewnością zajrzę do następnej z cyklu książki, pomimo, iż "Morderca bez twarzy" nie jest historią dla poszukiwaczy zaskakującego finału, niestandardowych rozwiązań, bądź przyjemnego dreszczyku emocji.
To druga książka Mankella, którą dane mi było przeczytać. Pierwszą był "Powrót nauczyciela tańca". I w porównaniu z tą drugą książką, ta wypada gorzej, chociaż w "Mordercy bez twarzy" widać już zainteresowanie Autora kwestiami, które zdominowały "Powrót nauczyciela tańca."
Z tym, że problemy społeczne z którymi boryka się Szwecja, a związanymi z polityką wobec uchodźców są...
Długo zabierałam się za „Uwikłanie”, oj długo. Trochę zawiedziona jakością polskich kryminałów zaczęłam omijać ten gatunek z daleka. Nie żeby były bardzo złe, wolę wierzyć, że po prostu źle trafiałam. No ale stało się. Najlepsza powieść kryminalna i sensacyjna 2007 i Nagroda Wielkiego Kalibru oraz osławiony prokurator Szacki, a więc zawodowo trochę i moje klimaty – musiałam przeczytać.
Zaczęło się fantastycznie, zbrodnia jest, prokurator jest. I ten język, który na początku mnie oczarował. Bardzo miło się czytało, szczególnie że większych przekłamań przy opisach pracy prokuratora nie dostrzegłam. Może pierwszy raz spotkałam się z tak zaangażowanym i tak eleganckim prokuratorem jak Teodor Szacki, bo z mojego doświadczenia wynika, że raczej się im się nie zdarza świadków w domach odwiedzać (wiecznie chodzić w garniturach też nie). Ale do najmilszych zajęć na ziemi praca prokuratora nie należy – i ta książka doskonale to pokazuje.
Bardzo podobał mi się opis relacji Teodora Szackiego i Olega Kuzniecowa – takie duo powinna posiadać każda dobra książka kryminalna. Im dalej wkraczałam w historię wykreowaną przez Pana Miłoszewskiego tym bardziej uświadamiłam sobie, że dużo bardziej lubię tego drugiego. Może dlatego, że prokurator Szacki po prostu nie doceniał tego co miał. Wiecznie zmęczony zestresowany, ciągle w pracy, z jakimś dziwnym obrazem „idealnego męża i ojca”. Zadziwiała mnie też jego naiwność jeśli chodzi o czasy PRL-u. Wszystkie emocje tłumił w sobie, a to zwykle nie oznacza nic dobrego, przynajmniej dla naszego zdrowia psychicznego. Dlatego mimo elegancji i uroku jaki pewnie miał w sobie – tym razem porównanie wypadło na korzyść Olega Kuzniecowa. Oleg – policjant, całkiem dobry w tym co robi, maruda jakich mało, potrafił cieszyć się życiem, nie dał się stłamsić życiu i pracy. Mimo, że był postacią zdecydowanie drugoplanową cała historia zyskała na jego obecności. Mam nadzieję że w następnym tomie też się pojawi, idealnie byłoby gdyby było go troszkę więcej.
Co do samej zagadki kryminalnej – plus. Dowiedziałam się czegoś nowego, do pewnego momentu nie mogłam rozpracować kto popełnił zbrodnię. Sama terapia ustawień jest dla mnie jednak przynajmniej na tą chwilę zbyt abstrakcyjnym pomysłem, żeby przejść do porządku dziennego nad rozwiązaniem całej historii.
„Uwikłanie” czytało się płynnie, przynajmniej do czasu gdy zaczął irytować mnie prokurator Szacki. Później były momenty, które nudziły – ale koniec końców nie zaważyły na całościowym odbiorze utworu Pana Miłoszewskiego. Jako, że to moje pierwsze spotkanie z twórczością Autora jestem raczej pozytywnie zaskoczona.
Nie jest to może najlepszy kryminał jaki czytałam – ale język jakim posługuje się Autor, opisy Warszawy, klimat całej książki no i postać Olega Kuzniecowa sprawiają że nie mogę zrobić nic innego, niż polecić „Uwikłanie”
Długo zabierałam się za „Uwikłanie”, oj długo. Trochę zawiedziona jakością polskich kryminałów zaczęłam omijać ten gatunek z daleka. Nie żeby były bardzo złe, wolę wierzyć, że po prostu źle trafiałam. No ale stało się. Najlepsza powieść kryminalna i sensacyjna 2007 i Nagroda Wielkiego Kalibru oraz osławiony prokurator Szacki, a więc zawodowo trochę i moje klimaty –...
więcej Pokaż mimo to