-
Artykuły„Kobiety rodzą i wychowują cywilizację” – rozmowa z Moniką RaspenBarbaraDorosz1
-
ArtykułyMagiczne sekrety babć (tych żywych i tych nie do końca…)corbeau0
-
ArtykułyNapisz recenzję powieści „Kroczący wśród cieni” i wygraj pakiet książek!LubimyCzytać2
-
ArtykułyLiam Hemsworth po raz pierwszy jako Wiedźmin, a współlokatorka Wednesday debiutuje jako detektywkaAnna Sierant1
Biblioteczka
2015-04-22
2015-04-28
2015-04-01
2015-02-26
2014-08-16
2014-07-13
2014-06-30
2014-06-07
Długo zastanawiałam się zanim wzięłam do ręki "Dzienniki Kołymskie". Wątpliwości ogarniały mnie już na sam widok nazwiska Autora, jako że do Miłośników Gazety Wyborczej raczej nie należę. Z drugiej strony sam opis książki sprawiał, że trudno mi było o niej zapomnieć.
Koniec końców, zaczęłam czytać. I miałam coraz większe wątpliwości. Bo pierwsze strony są obrzydliwe. Czemu miał służyć początkowy epizod z Szamanką Dorą nie jestem w stanie dociec do dnia dzisiejszego. Ale że łatwo się nigdy nie poddaję brnęłam dalej. I faktycznie wkrótce Kołyma pochłonęła mnie bez reszty. Od lat marzyła mi się wyprawa w głąb Rosji, na dalekie krańce Azji. Po przeczytaniu "Dzienników Kołymskich" marzy mi się jeszcze bardziej.
Droga Federalna R504 zwana jest również czasami Drogą z Kości. Ponad dwa tysiące kilometrów, a każdy metr okupiony jest tragedią ludzką. Jacek Hugo Bader w relacji ze swojej podróży umiejętnie łączy teraźniejszość z przeszłością. Kołyma oczami Autora, to naprawdę "inny świat", rządzący się własnymi prawami, gdzie błatni mają własne kodeksy honorowe, a poszukiwacz złota to wcale nie tak dochodowa praca. To wymarłe osiedla w "złotym sercu Rosji". Przede wszystkim jest to jednak reportaż o ludziach: odważnych, gościnnych, ale też zrozpaczonych, pozbawionych nadziei, starających się przetrwać na "nieludzkiej ziemi"
Często o takich miejscach mówi się jako o miejscach zapomnianych prze Boga. Autor spotyka jednak na swojej drodze ludzi, którzy doświadczyli rzeczy niezwykłych. Wszystkie te miejsca i ludzie, tworzą jedyną i niepowtarzalną atmosferę, gdzie nic nie wydaje się mieć miary. Jeśli mamy do czynienia z bogactwem – to ogromnym, jeżeli z nędzą – to również przerażającą rozmiarami.
Rosja ukazana w "Dziennikach Kołymskich" to nie tylko Rosjanie, ale prawdziwy zlepek kulturowy, gdzie stykają się ze sobą najróżniejsze kultury i zwyczaje.
Słabszą stroną "Dzienników" jest niestety styl Autora. Reportaż pisany trochę na szybko, niechlujnie. Rozumiem że jest to trochę inną forma literacka, i nie wymagam języka Pessoi ale styl Autora jest chwilami nużący do tego stopnia, iż potrafi przytłoczyć atmosferę tego magicznego, straszliwego miejsca jakim jest Kołyma.
"Dzienniki kołymskie" polecam. Jednak nie przypadną do gustu każdemu. Nie jest to opowieść reportera w mistrzowskiej formie, ale pozycja godna uwagi. Część podda się zapewne po pierwszej stronie. Ja czytałam dalej i nie żałuję, bo to summa summarum wartościowa pozycja, dla ludzi zainteresowanych historią Drogi z Kości.
Długo zastanawiałam się zanim wzięłam do ręki "Dzienniki Kołymskie". Wątpliwości ogarniały mnie już na sam widok nazwiska Autora, jako że do Miłośników Gazety Wyborczej raczej nie należę. Z drugiej strony sam opis książki sprawiał, że trudno mi było o niej zapomnieć.
Koniec końców, zaczęłam czytać. I miałam coraz większe wątpliwości. Bo pierwsze strony są obrzydliwe. Czemu...
2014-06-02
2014-01-30
Stało się. Przeczytałam książkę, której miesiącami konsekwentnie unikałam. I wcale nie żałuję.
Jeszcze podczas czytania "Gron gniewu", przejęta losem rodziny Joadów wpadłam do mojego "książkowego Guru" w celu wymuszenia jakiegoś tytułu, który podniósłby mnie trochę na duchu albo przynajmniej oderwał od niewesołych myśli. Za jego namową stałam się właścicielką jednego egzemplarza "Chemii Śmierci".
Przyznam się, że początkowo zaciekawiła mnie, potem wywołała uśmiech na twarzy już sama okładka.
"Już po trzydziestu sekundach przechodzi Cię dreszcz..." - czytam, po 30 sekundach nic. Żadnych dreszczy. Myślę sobie, trzeba czytać dalej - może czytam wolniej niż inni, albo ogarnęła mnie już znieczulica zawodowa. I dalej nic.
"Po minucie masz serce w gardle" - jak dreszczy nie było, tak i serce moje pozostało na swoim miejsc, co znowu wcale bardzo mnie nie zmartwiło.
Ale nie można się tak od razu poddawać. Dalej czytałam już dla samej przyjemności czytania.
Mocną stroną "Chemii Śmierci" jest kunszt pisarski Autora, jego ogromna wiedza z zakresu, w którym się porusza. Dodatkową zachętą do czytania był wspaniale oddany klimat małego miasteczka, i tajemnica związana z symbolami, jakie zostawiał morderca. Misternie przedstawiony świat pozwalał wczuć się w rolę jednego z bohaterów opowieści. Do połowy książki przekonana byłam, że wiem kto jest odpowiedzialny za wszystkie morderstwa. I tutaj trzeba przyznać, iż Pan Simon Beckett zdołał przechytrzyć mnie, czytelnika i to po trzykroć, bo do końca książki zdanie zmieniłam jeszcze dwa razy i każde rozwiązanie było tak samo niewłaściwe.
Chemię Śmierci czytało się bardzo szybko. Ostatnie 150 stron jeszcze szybciej. Może to okropnie zabrzmi, ale opisy "losu" człowieka po śmierci, zawiłości procesów pośmiertnych stanowią przynajmniej w mojej ocenie dodatkową "mocną" (zarówno w przenośni jak i dosłownie) stronę tej książki. Czytelnik czuje, iż to czego dowiaduje się z kart książki, nie jest wiedzą powszechnie znaną - co porównać można do zerkania przez zasłonę do zupełnie innego nieznanego świata.
Nie zostało mi nic innego, niż polecić przeczytanie "Chemii Śmierci". Może nie jako coś "lekkiego", ale w mojej ocenie książka zasługuje na pozycję jaką zajmuje w swoim gatunku.
Stało się. Przeczytałam książkę, której miesiącami konsekwentnie unikałam. I wcale nie żałuję.
Jeszcze podczas czytania "Gron gniewu", przejęta losem rodziny Joadów wpadłam do mojego "książkowego Guru" w celu wymuszenia jakiegoś tytułu, który podniósłby mnie trochę na duchu albo przynajmniej oderwał od niewesołych myśli. Za jego namową stałam się właścicielką jednego...
2014-04-26
"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam się, że tak łatwo przyjdzie mi wczuć się w sytuację głównego bohatera. Każdy człowiek na początku obranej drogi zawodowej ma jakieś wątpliwości. Łatwiej jest, kiedy jeszcze się uczy – wtedy w przypadku aplikanta, odpowiedzialność za jego czyny tak naprawdę spoczywa na kimś innym. Jednak sytuacja zmienia się, kiedy zaczyna się pracę na własny rachunek. Każda sprawa jest inna, rozwiązań jest sto, albo nie ma żadnego – radzenie sobie z niektórymi sprawami przychodzi dopiero z doświadczeniem. Tylko co w sytuacji kiedy takiego doświadczenia brak? Bardzo pomocne okazały się słowa jednego z bohaterów książki, doświadczonego adwokata Mattingera "chce być pan obrońcą, panie Leinen, więc musi się pan zachowywać jak obrońca. Podjął się pan obrony człowieka. Dobrze, być może był to błąd. Ale wyłącznie pański błąd nie jego. Jest pan teraz odpowiedzialny za tego człowieka, jest pan wszystkim, co on tu ma (...) Jeśli będzie chciał, i tylko od tego to zależy , powinien pan się nim zająć, dołożyć wszelkich starań i porządnie wykonać swoją pracę. To jest sprawa o morderstwo a nie seminarium na uczelni."*
Bardzo podobał mi się styl autora. Rzeczowy, prawie suchy, pozbawiony emocji. Autor opisuje historię tak dramatyczną, że nie potrzebuje ona "oprawy" w formie kwiecistego stylu. Sama w sobie jest przerażająca. Fabuła to tak naprawdę dramat trzech osób – młodego adwokata, mordercy i wnuczki zamordowanego. Każda z tych osób straciła coś wraz ze śmiercią Hansa Mayera.
Autor, z racji wykształcenia doskonale zdaje sobie sprawę że praca prawnika, zwłaszcza początkującego – to długie godziny spędzone nad aktami sprawy, mozolne przedzieranie się przez stosy komentarzy, godziny spędzone przed komputerem. Wszystko to poprzedza te „obfitujące w emocje” krótkie chwile na sali sądowej.
Autor porusza bardzo ważną kwestię nie tylko dla Niemiec. Wiele państw po drugiej wojnie światowej musiało poradzić sobie z kwestią zbrodniarzy wojennych. Jak wskazuje Autor, nigdy nie była to kwestia łatwa. To Ferdinand von Schirach przypomniał o "ustawie Drehera". Postawił wiele trudnych pytań, o kwestie związane z winą i sprawiedliwym wymiarem kary. Odpowiedzi na te Autor pozostawia czytelnikowi.
Książkę zdecydowanie polecam. Jest bardzo krótka, ale warta przeczytania. Nie ma tu jakiejś szczególnej tajemnicy, zupełnie niespodziewanego zakończenia – niemniej jednak bardzo się cieszę, że trafiła w moje ręce. Zdecydowanie nie będzie to moje ostatnie spotkanie z Autorem
F. von Schirach, Sprawa Colliniego, s. 45
"Sprawę Colliniego" przeczytałam za namową osoby, której fascynacje książkowe zwykle dzielę. Dlatego też opinie o samej książce przeczytałam dopiero po jej ukończeniu. Czytając opinie i ja poczułam się zobowiązana zabrać głos w sprawie rzeczonej książki, ze względu na jej tematykę – która z zawodowego punktu widzenia jest mi dość bliską.
Przede wszystkim nie spodziewałam...
2014-05-07
Powszechnie wiadomym jest że wena twórcza ze szwajcarską dokładnością niewiele ma wspólnego. Wielu znanych pisarzy opowiadając o swoich książkach twierdziło, iż to co wyszło spod ich pióra znacznie odbiegało od ich pierwotnego zamysłu.
"Trzech panów w łódce nie licząc psa" stanowi przykład takiego zjawiska. Podobno dzieło stanowić miało przewodnik po miejscowościach i zabytkach położonych nad brzegami Tamizy. Potem jednak na karty powieści siłą niemal wdarł się angielski humor i od tej pory grał już w książce pierwsze skrzypce. Humor i piękne opisy to dwa główne atuty tej niewielkiej książki.
Na samą fabułę składa się opis kilku dni spędzonych na łódce przez trzech gentlemanów (i psa - którego zachowanie sprawiało że za gentlemana nie uchodził, nawet wśród najbliższych). Łódź jest cała, rzeka wcale nie głęboka, pogoda dopisuje - można uznać, że wieje nudą. I nic bardziej mylnego - z pozoru sielankowy wypoczynek pełen jest walki z piętrzącymi się problemami, które zsyła złośliwy los. I jeśli akurat Nasi bohaterowie nie walczą z wiosłami czy linkami ( które plączą się w zasadzie same) ubarwiają sobie podróż równie niezwykłymi opowiadaniami o swoich znajomych.
Książka - polecona przez Dobrą Duszę, z której pochlebnym zdaniem na temat "Trzech Panów w łódce..." w pełni się zgadzam. W moim odczuciu opowieść rewelacyjna. Z tym jednym zastrzeżeniem, że w miejscach publicznych należy dozować czytanie ze szczególną ostrożnością, gdyż wywołuje niekontrolowane ataki śmiechu. Czasami nie sposób się nie uśmiechnąć. Książkę poleciłam mojej Mamie, która czytając śmiała się nawet bardziej niż ja.
Powszechnie wiadomym jest że wena twórcza ze szwajcarską dokładnością niewiele ma wspólnego. Wielu znanych pisarzy opowiadając o swoich książkach twierdziło, iż to co wyszło spod ich pióra znacznie odbiegało od ich pierwotnego zamysłu.
więcej Pokaż mimo to"Trzech panów w łódce nie licząc psa" stanowi przykład takiego zjawiska. Podobno dzieło stanowić miało przewodnik po miejscowościach i...