-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant1
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński2
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2014-12-28
2014-12-22
Dawno, dawno temu na niemieckiej ziemi żyło sobie dwóch braci – Jacob i Wilhelm. Pisana im była wielka przyszłość na sędziowskiej ambonie. Jednak zamiast bronienia niewinnych i wymierzania kar złoczyńcom los zgotował im zgoła inną drogę, a więc zajęli się zgłębianiem językowych meandrów, połamańców i szukaniem źródeł języka germańskiego, co pozwoliło im stworzyć swój autorski słownik. Bracia mieli szczęście żyć w epoce romantyzmu, co sprawiło, że wpadli w sidła miłości do folkloru niemieckiego. Etnografia, czary, wierzenia i bajania ludowe, legendy i strachy opowiadane do poduszki, podania i przekazy wywarły na nich niezwykły wpływ, co zaowocowało zebraniem najciekawszych, najdziwniejszych, najbardziej szalonych i pokręconych bajek i baśni, które do dziś przekazywane są z pokolenia na pokolenie, nie tylko przez obywateli ziemi niemieckiej.
Philip Pullman wcale nie porwał się z motyką na słońce, przerabiając stare i znane baśnie braci Grimm. Jednak tak naprawdę to nie były ich autorskie historie. Baśnie mają to do siebie, że są opowiadane i przekazywane dalej, czasami spisywane. Jednak w XIX wieku przeważał przekaz ustny jeśli chodzi o historie tego typu. Opowiadane były przy kolacji, przy kominku czy jako dobranocka dla dzieci, które powinny wynieść z tych historii pewien morał. Bracia mieli to szczęście, że ludzie sami się do nich garnęli, by opowiedzieć jakąś bajkę. Jedne były lepsze, inne gorsze. Wszystko tak naprawdę zależało od narratora. Są ludzie, którzy za każdym razem potrafią powiedzieć baśń w takim samym szyku i z tymi samymi szczegółami, ale nie oszukujmy się – ludzie nie są nieomylni i historie lub ich fragmenty były zapominane, wielokrotnie zmieniane i przerabiane, skracane i wydłużane. To samo zrobił Pullman – zebrał do kupy większość bajek i dodał swój komentarz autorski, doszlifował zakończenia i przełożył baśnie na język zrozumiały dla współczesnego czytelnika.
Jako mała dziewczynka zaczytywałam się baśniach niemieckich braci, bałam się Wilka, który mógłby mnie zjeść, uważałam czerwone jabłko za symbol całego zła na świecie, wierzyłam, że tak jak inne księżniczki spotkam w końcu swojego księcia na białym koniu, chciałam poznać siedmiu krasnoludków i żyć długo i szczęśliwie. Niestety bajki tworzą wyimaginowaną wizję rzeczywistości, która z życiem nie ma nic wspólnego. Taki to już jest gatunek. Wszyscy w baśniach są, albo bardzo źli, albo bardzo dobrzy. Nie ma nic pośrodku, żadnych odcieni szarości. Bohaterowie są dosyć jednowymiarowi, niczym kukiełki w teatrze dla lalek – nie mają własnych uczuć, nie potrafią myśleć i roztrząsać swoich decyzji. Kiedy dziewczyna spotyka księcia z miejsca decyduje się zostać jego żoną, nie zastanawiając się jakim on jest człowiekiem. W bajkach wszystko jest proste – sierota staje się królem, królewna zawsze zostaje uwolniona przez odważnego młodzieńca, czarownice i inne stwory zostają spacyfikowane. To wpływa na tempo akcji, która w ciągu jednego zdania może przeskoczyć wydarzenia odległe o wiele lat.
Baśnie to ciekawy gatunek literacki. Niby nie jest zbyt rozbudowany jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie gatunki epiki, ale ma w sobie coś, że interesuje czytelnika (słuchacza) zmuszając go do kibicowania prostym bohaterom. Nie ma tu smutnych zakończeń, są tylko historie z morałem – niektóre pozwalają żyć bohaterom w przepychu i szczęściu, niektóre pokazują to, co w życiu jest ważne, a więc miłość, skromność, pokora, przyjaźń. Z drugiej strony bohater jest mądry dopiero po szkodzie. W tym szaleństwie jest jakaś metoda – najpierw coś musi się stać, żeby los odkrył wszystkie swoje karty i pokazał jak wybrnąć z danego problemu, by wynieść z niego coś więcej niż tylko lekcję pokory. Nie dziwmy się więc temu – baśnie były tworzone przez ludzi, głównie zamieszkujących obszary wiejskie. Część powstawała w głowach wielkich twórców epoki romantyzmu. Czyż nie jest piękne ubranie w słowa ludowe bajania, dodanie do tego trochę mistyki (diabły, anioły, śmierć), szczypty oniryzmu (sen pokazuje to, czego ludzkie oko boi się dostrzec pod zasłoną codzienności) i dorzucenia garści zapożyczeń z "Baśni z 1000 i jednej nocy”?
Nieważne czy jesteście duzi, czy mali – baśnie są piękne w swej prostocie i pokazują świat taki jaki chcielibyśmy widzieć będąc dziećmi. Jednak czasy się zmieniają. Wilk powinien być królem lasu po zjedzeniu Czerwonego Kapturka, Śpiąca Królewna powinna spać kamiennym snem po wieki wieków, Królewna Śnieżka powinna w końcu zmądrzeć i postawić się swojej macosze, by przestała w końcu nią pomiatać, Roszpunka w swojej wieży dalej powinna przyjmować „na wizyty” kolejnych swoich adoratorów. Jednakże takie pokazanie rzeczywistości w baśniach mijałoby się z celem i w istocie to co powinno być proste i czyste stałoby się plugawą cząstką splamioną komercjalizmem naszego świata. I w tej prostej wersji bajką zawsze żyć będą w moim sercu i ja sama wciąż będę wypatrywać przez okno swojego księcia z bajki, wierząc w swoje szczęśliwe baśniowe zakończenie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/za-gorami-za-lasami-zyy-sobie-basnie.html
Dawno, dawno temu na niemieckiej ziemi żyło sobie dwóch braci – Jacob i Wilhelm. Pisana im była wielka przyszłość na sędziowskiej ambonie. Jednak zamiast bronienia niewinnych i wymierzania kar złoczyńcom los zgotował im zgoła inną drogę, a więc zajęli się zgłębianiem językowych meandrów, połamańców i szukaniem źródeł języka germańskiego, co pozwoliło im stworzyć swój...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-10
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że czegoś tam w środku brakuje, ale czego? Na to pytanie ciężko mi jest odpowiedzieć, nawet w kontekście przeczytania jej ostatniej książki – „Złodziejskiej magii”.
Trudi Canavan tym razem zmieniła trochę schemat pisania, gdyż mamy dwóch głównych bohaterów, których wątki przeplatają się co kilka rozdziałów. Chłopak i dziewczyna. Tyen i Rielle. On żyje w steampunkowym świecie napędzanym przez technikę i maszyny, ona w świecie świętych praw i konwenansów. On jest wolny, głodny wiedzy i niebojący się przygody. Ona zahukana, cichutka i grzeczna. Jednak coś ich łączy – magia. Tyen lubi z nią eksperymentować szukając przy tym odpowiedzi na niezadane pytania, Rielle zaś traktuje ją jako karę za swoje grzechy popełnione przeciwko boskim Aniołom. Jednakże oprócz nich pojawia się jeszcze ta trzecia bohaterka, wyjątkowo ciekawa, niezwykle mądra i nieskończenie stara - książka Vella co kiedyś przed tysiącami lat była kobietą wyjątkowo mściwego maga, na którego wspomnienie ludzie ciągle mają ciarki ze strachu. Znalezienie Velli przez Tyena podczas wykopalisk było niejako bodźcem, który w ostateczności może doprowadzić do zmiany wartości bohatera, a może i całego świata. Autorka w tym względzie jest nieprzewidywalna, gdyż nigdy nie wiadomo jak poprowadzi ona dalszą historię, co bardzo wpływa na wartość jej książek.
Zdecydowanym plusem tej książki jest kreacja obu światów, podobnych od siebie, ale tak bardzo różnych. Świat Tyena jest światem maszyn, szybowców, zeppelinów. Magowie są naukowcami i inżynierami podnoszącymi magię na nowy, inny poziom. Poziom techniki i nowoczesnych wynalazków. Przyznaję, że autorka dobrze czuje się w konwencji steampunku zapełniając świat wymyślnymi środkami transportu i problemami jakie ściągają one na niczym niewinnych obywateli, gdyż machiny mają to do siebie, że zżerają magię. I to bynajmniej nie wolno, co przybliża powolutku groźbę magicznej zagłady. Z drugiej strony świat Rielle jest prosty, konserwatywny i bardzo poddańczy. Magia jest ogólnie zakazana, z wyjątkiem kapłanów służących Aniołom – tylko oni są na tyle czyści, że mogą z mocy korzystać. Cała reszta pospólstwa za nawet nieświadome „okradanie” z magii Aniołów może łatwo trafić do nieprzyjemnego więzienia, gdzie kara będzie niczym w porównaniu do tej jaką mogą zadać ich boscy opiekuni. Jest to świat klas społecznych, gdzie rodowe koligacje więcej znaczą w społeczeństwie niż bycie splamionym magią człowiekiem.
Tak jak pisałam wyżej, zawsze mam problem z książkami Trudi Canavan. Jej trylogie przeważnie są dosyć niespójne i rozwlekłe. Trylogia Czarnego Maga czy Trylogia Zdrajcy nie były odstępstwem od tej reguły. Pojawiały się lepsze części, ale też i takie, które zdarzało mi się męczyć i czytać na siłę, bo chciałam wiedzieć jak skończy się historia. Jak będzie z tą nową serią? Ciężko mi powiedzieć. „Złodziejska magia” nie jest odkrywczą książką, nie porywa na kolana. W gruncie rzeczy, jest dosyć przewidywalna. Osobiście mam nadzieję, że autorka zaskoczy mnie w kolejnych częściach, tak jak to zrobiła w przypadku „Wielkiego Mistrza”, ale również obawiam się, że stworzy historię na siłę, bez porywającej akcji, drugiego dna. Wynagradzają to jednak ciekawi bohaterowie – zwłaszcza Rielle, która z każdym kolejnym rozdziałem zrzuca swój kokon świętoszki i staje przeciwko całemu światu (od razu nasuwa mi się na myśl Sonea z Trylogii Czarnego Maga, zaś Tyen jest jak klon Lorkina z Trylogii Zdrajcy – niepokorny, zbuntowany i pakujący się w różnie konflikty!).
Czy to znaczy, że ta książka jest niewarta przeczytania? Fanom autorki powinna się spodobać. Jakby nie było pani Canavan bazuje także i tu na utartych schematach ze swoich poprzednich powieści. Nie ma więc zaskoczenia i od razu wiadomo czego można się u niej spodziewać. Czytelników, którzy nigdy nie mieli do czynienia z australijską pisarką przyjacielsko ostrzegam – nie znajdziecie tu nic nowego co zburzy wasz świat i wprowadzi trochę zamętu. Nie tędy droga. „Złodziejska magia” jest tylko ciekawą historyjką, którą szybko przeczytacie i jeszcze szybciej zapomnicie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/odrodzenie-mysli-magicznej-zodziejska.html
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-26
Zima nadchodzi. I widać to nie tylko po coraz niższych temperaturach, ale po półkach księgarni. Wytrawne oko wypatrzy romantyczną „Zimową opowieść”, dla tych lubiących temperaturę poniżej 0 stopni zadowoli „W zimową noc”, zaś ci, którzy potajemnie tęsknią za przymrozkiem i zamiecią śnieżną do szczęścia powinno brakować tylko „Black Ice” (tłum. Czarny lód). Jest to literatura iście sezonowa, nastawiona na to, by trafić w prezencie od coraz bardziej skomercjalizowanego Mikołaja czy cudownym zrządzaniem losu wpaść pod choinkę. Niestety sezonowość ma to do siebie, że prezentuje za sobą morze problemów, infantylne love story, a i tak znajdzie rzeszę uśmiechniętych czytelników, którzy będą krzyczeć: „jeszcze jeszcze”!
Jak jest w tym przypadku? Ano autorka dosyć poczytanej i wyjątkowo słabej serii postanowiła sprawić swoim fanom coś na zimne wieczory. Pomyślała: góry, zima, mróz, nastolatka i grasujący gdzieś tam morderca – to musi się super sprzedać! Jeszcze do tego wora wrzuciła miłość, i to jaką, bo aż po grób (i to dosłownie!) i mamy kolejny świąteczny odmóżdżacz!
Główną bohaterką jest 18 – letnia Britt, dziewczyna typu kocham lato, ale dam się pokroić za odrobinę mroziku. Jeszcze nie wie, że życzenia mają to do siebie, że lubią odpłacać ludziom i to z nawiązką. Dlatego zawsze w bajkach jesteśmy przestrzegani – „nie życz sobie niczego więcej niż masz, bo źle skończysz”. Jednak Britt nie jest molem książkowym i nikt nie był tak miły żeby ją uświadomić. Tym sposobem nasza słodka bohaterka rusza w podbój gór ze swoją najlepszą koleżaneczką zapatrzoną tylko w siebie. Pada śnieg, jest ślisko – ich samochód zostaje pokonany przez matkę naturę i dziewczyny ruszają w poszukiwaniu szczęścia. Teoretycznie odnajdują je w pewnym domku, w którym zostają uwięzione z dwoma przystojnymi chłopakami. Spokojnie, nie będzie imprez od rana do wieczora, alkohol nie będzie się lał strumieniami, rodzice nie zostaną też dziadkami. Będzie za to dużo płaczu i zgrzytania zębów. Nowy american dream dla znudzonych życiem nastolatków.
Sama się zastanawiam co mnie najbardziej irytowało w tej historii? Czy to byli bohaterowie, infantylny wątek? A może język jakim posługuje się autorka? Myślę, że wszystko po trochu wpłynęło na moje odczucia, jednak główne minusy, jakie mogę zarzucić autorce to:
-Głupota bohaterów - Britt za bardzo przecenia swoje możliwości co często jest bardzo sztuczne. Korbie i Calvin są tak puści, że nie mam pojęcia co ludzie w nich widzą. Chyba tylko pieniądze, popularność, drogie ciuszki i urodę. O tak, w tej książce wszyscy są piękni, wysportowani, mają zgrabne nogi, muskularne ręce i brzuchy, cudowne włosy, seksowne zarosty i bóg wie co jeszcze.
-Wszyscy są sprytni, umieją polować, rozpalić ognisko z niczego, powalić niedźwiedzia, zbudować szałas i cały survival mają w jednym paluszku. Nie zostaje nam nic tylko uwielbiać mądrą amerykańską młodzież!
-Pada śnieg, bohaterowie marzną, ale w dwóch malutkich serduszkach szybciutko rodzi się uczucie! I to taka miłość aż po grób i jeszcze dłużej. Nie pozostaje nam nic więcej niż tyko zazdrościć tego zawrotnego tempa.
-Zabójca grasujący w górach – autorka wybitnie się nie popisała. Każdy trzeźwo myślący już w połowie książki powinien wiedzieć kto zabija, a kto jest ofiarą. Wcale to nie było trudne, ani tym bardziej skomplikowane.
-Happy end – za bardzo autorka słodzi. Brakowało mi tu pazura, czegoś co by sprawiło, że mogłabym z czystym sercem polecić komuś tę książkę. A tak? Chyba lepiej pójść do cukierni po jakieś ciacho. Przynajmniej efektywnie wykorzystamy wtedy nasz czas.
Czasami mi smutno, że wydawnictwa wydają takie książki. Ani to ciekawe, ani fajnie napisane. Taka historyjka o niczym. Jednak trochę ją pomęczyłam do końca. Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie tęsknię za odrobiną śniegu. Tak po prostu. I to się autorce udało. Obudziła we mnie znowu miłość do świąt. Dlatego zamiast czytać kolejną szeroko polecaną książkę na blogosferze najzwyczajniej w świecie przejdę się na świąteczny targ. Tak w ramach protestu.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/11/nie-wywouj-wilka-z-lasu-black-ice-becca.html
Zima nadchodzi. I widać to nie tylko po coraz niższych temperaturach, ale po półkach księgarni. Wytrawne oko wypatrzy romantyczną „Zimową opowieść”, dla tych lubiących temperaturę poniżej 0 stopni zadowoli „W zimową noc”, zaś ci, którzy potajemnie tęsknią za przymrozkiem i zamiecią śnieżną do szczęścia powinno brakować tylko „Black Ice” (tłum. Czarny lód). Jest to...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-15
Bardzo dużo słyszałam o tej książce. Na początku była euforia – kolejny bestseller dla spragnionych wrażeń nastolatków, którzy w wolnych chwilach uciekają w dystopijne klimaty. Potem przyszło znudzenie – kolejna książka o tym samym, ale ciągle dobrze się sprzedająca. Kolejny etap to zdenerwowanie – czemu znowu pojawia się ekranizacja i czemu na każdym przystanku łypią na mnie z plakatu główni bohaterowie? Na sam koniec zostawiłam sobie rozczarowanie – już po przeczytaniu książki stwierdziłam, że to wiele hałasu o nic. A jednak książka odniosła oszałamiający sukces. I moje pytanie – skąd to się wszystko wzięło?
Fabuła
Bliżej nieokreślona przyszłość. Świat nie jest dzisiejszym światem, ludzie też nie są w 100% ludźmi. Na zgliszczach Chicago żyje w ułudnej harmonii 5 frakcji – Altruiści o wielkim serduchu; Erudyci, którzy wiedzą jak mówić z sensem; Serdeczni żyjący w zgodzie z ideą flower power; Prawi co kłamstwa aż za dobrze znają i Nieustraszeni, którzy daliby się pokroić za trochę adrenaliny. W tym gąszczu odłamów ludzkości poznajemy młodziutką altruistkę Beatrice, która tak jak każdy szesnastolatek, bierze udział w ceremonii wyboru swojej frakcji i zadecyduje jak potoczy się jej dalsze życie.
Bohaterowie
Beatrice a właściwie Tris, ponieważ tak zaczyna siebie nazywać, jest dosyć dziwną bohaterką. Na początku grzeczna i ułożona, ale mająca w sobie trochę buntu. Ma 16 lat, ale tak naprawdę nie wie jeszcze czego chce od życia. Dosyć łatwo skreśla swoją rodzinę byleby tylko coś sobie udowodnić. Cóż, udaje jej się to aż nadto i to w bardzo krótkim okresie czasu. Wstępując do Nieustraszonych nagle jakby odnalazła w sobie ukryte dotąd siły, nie tylko psychiczne, ale i fizyczne. Dla mnie było to dosyć niekonsekwentne i nieprzemyślane przez autorkę. Normalna osoba, która nigdy nie miała do czynienia z wysiłkiem fizycznym nie jest w stanie w ciągu tygodnia stać się mistrzem w każdej dziedzinie sportu i w walce. Po prostu tego nie kupuję, nie ważne jak autorka idealizuje Tris. Zupełnie inaczej sytuacja ma się z Tobiasem – jak na swoje 18 lat jest świadomy swojej wartości, nie da sobą pomiatać i wie co chce osiągnąć. Fajna postać, skomplikowana i walcząca z koszmarami z dzieciństwa. Jest tylko jedno ale …
Miłość
Tak, historia dla młodzieży musi mieć w sobie wątek romantyczny. Tak też jest i w tym przypadku. Z jednym wyjątkiem, kompletnie nie czuć chemii ani nawet zwykłego przyciągania Tris do Tobiasa. Raz się dotknęli ona już wie, że to ten jedyny. Żeby było gorzej, od razu przysięgli sobie miłość aż po grób … Myślę że już jestem za stara na takie bajki i cukierkowe romansiki. To jednak nie wszystko!
Wątek główny
Jeśli ktoś szykuje się na książkę pełną zwrotów akcji, które podnoszą tętno niemiło się rozczaruje. Cały wątek „Niezgodnej” oscyluje wokół treningu Tris i innych rekrutów, którzy walczą o miejsce u Nieustraszonych. Nic niezwykłego, ani tym bardziej nic odkrywczego. Moim zdaniem przez to książka jest za bardzo rozwleczona, a główna walka ściśnięta jest w 3-4 rozdziały. Można założyć, że autorka, albo nie miała pomysłu jak to pociągnąć, albo na siłę chciała zrobić trylogię. Niestety to widać i cała książka na tym traci.
Dziury fabularne
Niestety autorka nie popisała się pisząc i wydając tą powieść. Ale po kolei:
- Nie wiemy skąd wzięły się frakcje i co naprawdę stało się na świecie x lat temu. Musimy tylko przyjąć to jako prawdę i nie dociekać za dużo, bo ostatecznie będziemy jeszcze bardziej rozczarowani.
- Kodeks frakcji – ciężko mi przyjąć do wiadomości, że ludzie od tak zrezygnowali z całego konsumpcjonizmu na rzecz drobnych rzeczy, że wyrzekli się uciech i drobnych przyjemności byleby tylko wpasować się w pewien schemat danej frakcji. Albo wszyscy mieli pranie mózgów, albo kosmici podmienili ludność. Nie ma po prostu innej opcji.
- Cały świat składa się tylko z Chicago. Taki mały pępek świata. Autorce prawdopodobnie brakło wyobraźni, albo czasu, by rozszerzyć trochę perspektywę.
- Pociąg donikąd – największa zagadka i zarazem moje pytanie egzystencjalne! Skąd brał się pociąg, który nigdy się nie zatrzymywał i stanowił darmową przewózkę dla Niestraszonych? Nie ważne jak i kiedy – pociąg zawsze był gotowy żeby przyjechać dla Tris czy Tobiasa! Normalnie czary!
Podsumowanie
„Niezgodna” jest historią wtórną i nudną do granic możliwości. Przyznaję, że dobrze się czyta, ale jest to książka o niczym. Można powiedzieć, że to gorszy klon „Igrzysk śmierci”. Katniss u Collins miała przynajmniej w sobie jakąś ikrę i siłę, która zmuszała ludzi i czytelników, żeby skoczyli za nią w ogień. Nawet warsztat literacki autorki „Igrzysk” był o niebo lepszy. Był szał na wampiry i wilkołaki, teraz przyszedł czas na dystopie. Książki powstają niczym grzyby po deszczu, a każda jest kalką poprzedniczki. Nie wiem czy tak ciężko jest cokolwiek wymyślić, ale czasami warto trochę bardziej przyłożyć się do pisania. To nie boli, ale potem nie powstają takie buble dodatkowo rozdmuchane do miana bestsellera przez fantastycznie komercyjne Hollywood.
Bardzo dużo słyszałam o tej książce. Na początku była euforia – kolejny bestseller dla spragnionych wrażeń nastolatków, którzy w wolnych chwilach uciekają w dystopijne klimaty. Potem przyszło znudzenie – kolejna książka o tym samym, ale ciągle dobrze się sprzedająca. Kolejny etap to zdenerwowanie – czemu znowu pojawia się ekranizacja i czemu na każdym przystanku łypią na...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-12
Robert Galbraith – zwyczajne imię i nazwisko, niczym nie wyróżniające się z rzeszy innych. A jednak jest w nim coś niezwykłego, a wręcz magicznego! Pod tym pseudonimem ukrywa się matka najsłynniejszego czarodzieja ostatnich lat – J.K. Rowling! Muszę przyznać, że uwielbiam tą panią! Dzięki jej książkom odkryłam w dzieciństwie trochę magii i czarów. Jednak jeden bestseller sprawił, że dosyć łatwo została zaszufladkowana. Nie chcę być złym prorokiem, ale prawdopodobnie już nigdy nie osiągnie takiej sławy i poczytalności jak za czasów Harrego Pottera. Jednak w Rowling podoba mi się to, że mimo wszystko walczy z łatkami, szufladkami i tworzy coś nowego, a mianowicie kryminały.
Fabuła
Jest pewna mroczna, zimna styczniowa noc. Nikt nie przypuszcza, że ta noc zmieni wiele londyńskich żyć. Nikt nie wie, że są to ostatnie godziny życia pewnej słynnej modelki Luli Landry. Nikt nie jest w stanie stwierdzić czy jej śmierć jest samobójstwem czy wyrachowanym morderstwem. Nikt, a w tym czytelnik, nie może przewidzieć jak ta historia się skończy. Nikt, oprócz głównego bohatera Cormorana Strike'a, który jako jedyny ma głowę na karku i wie jak maglować świadków, szukać dowodów tam, gdzie nikt ich nie szuka oraz znajdować poszlaki w meandrach pomówień, plotek i spekulacji.
Bohaterowie
Kormoran i kukułka, dwa ptaszki, które uciekły ze swojej złotej klatki. Pierwszy – nasz detektyw i drugi – nieżywa modelka. Cormoran to człowiek o wielkiej posturze i jeszcze większym mózgu. Dobroduszny i poczciwy, pozwala sobą pomiatać, zwłaszcza jeśli chodzi o jego narzeczoną. Nie miał łatwego życia. Jego ojcem jest pewien sławny rockman, który nie chce mieć z nim nic wspólnego. Powód? Cormoran jest wpadką z jedną z wielu groupie. Detektyw wychowywał się w squatach wśród ciągłych narkotykowych wyziewów, nie zagrzewając w żadnej szkole miejsca na dłużej. W ramach walki z przeszłością trafił do Afganistanu, gdzie na skutek wypadku stracił nogę … Z kolei Lula – złote dziecko pewniej bogatej arystokratycznej rodzinki, z jedną skazą – została adoptowana. Rekonstruując jej życie widzimy, że nie czuła się dobrze jako salonowy piesek, a show biznes był dla niej zarówno więzieniem, jak i wybawieniem.
Psychologia
Autorka zabiera nas w jazdę bez trzymanki po londyńskim świecie show biznesu. Mamy plotki i napastliwych paparazzi, napakowanych ochroniarzy i wrzeszczące nastolatki. Mamy zabawy w najlepszych klubach i kontrakty reklamowe warte miliony funtów. Spotykamy młode kobiety polujące na dużo starszych mężów z wyjątkowo grubym portfelem. Ten świat jest przekłamany, ale nie znaczy to, że jest nieprawdziwy. Codziennie się z nim stykamy i czy tego chcemy czy nie – akceptujemy to co się w nim dzieje.
Język
Jak to mówił Mikołaj Rej „Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Zgadzam się z tym zdaniem w 100%, ale są pewne granice, których przekraczać nie warto i słowa, które już na zawsze będą funkcjonować na równi z polskimi. Dlatego trochę irytowało mnie spolszczanie wręcz na siłę i tworzenie takich tworów jak lancze, pendrajwy i inne.
Zagadka
Pomysł ciekawy, wykonanie niestety już nie. Mamy sporo dłużyzn i nudnych fragmentów, które zupełnie nic nie wnoszą do fabuły. Dopiero na samiusieńkim końcu coś zaczyna się dziać, jednak zakończenie jest bez fajerwerków i nerwowego obgryzania paznokci. Szkoda. Z drugiej strony to dopiero pierwsza część, więc mam nadzieję, że kolejne śledztwa będą mieć w sobie troszkę więcej ikry i życia! Ja po prostu nie chce zasypiać nad książką!
Podsumowanie
Dla fanów autorki jest to pozycja obowiązkowa, dla fanów kryminałów … już nie bardzo. Czytałam w życiu dużo lepsze i bardziej dopracowanie historie. Jednak nie zniechęcam się i dalej trzymam kciuki za autorkę. Należą jej się brawa, że nie odcina kuponów od sławy, ale ciągle tworzy i pisze, porywając się na nieznane jej gatunki literackie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/11/gdzie-diabe-nie-moze-tam-detektywa.html
Robert Galbraith – zwyczajne imię i nazwisko, niczym nie wyróżniające się z rzeszy innych. A jednak jest w nim coś niezwykłego, a wręcz magicznego! Pod tym pseudonimem ukrywa się matka najsłynniejszego czarodzieja ostatnich lat – J.K. Rowling! Muszę przyznać, że uwielbiam tą panią! Dzięki jej książkom odkryłam w dzieciństwie trochę magii i czarów. Jednak jeden bestseller...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-07
2014-11-01
Słowem wstępu …
Po przeczytaniu „Pisane szkarłatem” nie mogłam tak po prostu machnąć ręką i bez ceregieli porzucić całą serię! Autorka ma niezłą wyobraźnię i prezentuje bardzo ciekawy warsztat pisarski. Wisienką na torcie jest skomplikowana i wielowątkowa fabuła oraz jeszcze bardziej rozbudowani bohaterowie. Cudownie było wrócić do Lakeside i Dziedzińca, by znowu przeżywać przygody wieszczki krwi – Meg Corbyn, pana na włościach, czyli Simona Wilczą Straż, ludzkich „psiapsiółek” Meg, futrzastych kompanów z Wilczo/Wronio/Niedźwiedzio/Kojociej straży i ludzkiej, ale coraz bardziej pro-Innej policji. Autorka tym razem nie zawodzi i tworzy jeszcze bardziej mroczny i brutalny świat Thaisii.
O fabule słów kilka
Po niepokojących wydarzeniach na jakich skończyła się pierwsza część wydaje się, że w Lakeside w końcu zapanował spokój. Nic bardziej mylnego. Spokój jest tylko ułudą, a prawdziwi wrogowie powoli zakasują rękawy i planują jakby tu podbić trochę świata i przy okazji jak najbardziej zaszkodzić swoim przeciwnikom. Tym razem jak sugeruje tytuł na pierwszy ogień idą Wrony, które stają się celem ataków kilku bojówkarzy i niesfornych nastolatków. Wszystko jest jednak wynikiem rosnącego w siłę i popularność ruchu Ludzie Przede i Nade Wszystko (LPNW). Jednym słowem – szykuje się wojna o to kto będzie silniejszy, ale też i sprytniejszy! Nasza bohaterka Meg ma więc wielkie i podniosłe zadanie – wieszczy i stara się jak najbardziej ratować przyszłość świata, by nie skończył się jedną wielką zagładą.
Bohaterowie
Uwielbiam autorkę, ponieważ stworzyła cudownych i niebanalnych bohaterów, którzy ewoluują nie tylko jako jednostki, ale także jako całe społeczności. Inni i chodzące imiona, czyli ludzie mają w pamięci lata upokorzeń, wojen i walki o dominację. To co Innym wychodzi lepiej, nie podoba się ludziom i odwrotnie. Nie można tego naprawić jednym pstryknięciem palca. Jednak pierwsze kroki zostały poczynione – ludzie stają się powoli akceptowani przez Innych i zaczynają z nimi pracować. Z kolei rodzima rasa, czyli terra indigena uczy się ludzkich zwyczajów, nawet nie po to żeby upolować dobre mięsko, ale żeby lepiej zrozumieć tą drugą rasę. Także stosunki między Meg i Simonem coraz bardziej się zmieniają. Powoli zaczynają zachowywać się jak stare, dobre małżeństwo. Jednak ani jedno ani drugie nie jest jeszcze dojrzałe, by:
a)przyznać, że już dawno wyszli poza przyjacielskie relacje,
b)opanować zazdrość,
c)porozmawiać jak dwoje dorosłych ludzi.
Z drugiej strony te ich podchody są słodkie i niewinne! Dlatego bardzo im kibicuję, chociaż wiem, że jeszcze czeka ich długa droga zanim za zawsze skreślą dzielące ich konwenanse.
Czytać czy nie czytać oto jest pytanie
Myślę, że moja ocena już sama z siebie sugeruje odpowiedź na to pytanie ;) Jest to obowiązkowa pozycja dla fanów autorki i dla osób, które zostały tak jak ja oczarowane pierwszą częścią. Nie ma tutaj nachalnego romansu, supergłupiej bohaterki (ewentualnie bohatera), nikt do nikogo nie mizdrzy się przez zdecydowanie większą liczbę stron, czarny charakter jest naprawdę czarny + cierpi na niesamowitą manię wielkości, brutalność jest kontrolowana, tak jak cały świat stworzony przez Anne Bishop. Teraz pozostaje mi tylko czekać na kolejną – trzecią już część i mieć malutki promyczek nadziei, że powieść zostanie szybko przetłumaczona i wydana w naszym pięknym, ale obecnie zimnym kraju!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/11/niepokojaco-piekny-swiat-innych.html
Słowem wstępu …
Po przeczytaniu „Pisane szkarłatem” nie mogłam tak po prostu machnąć ręką i bez ceregieli porzucić całą serię! Autorka ma niezłą wyobraźnię i prezentuje bardzo ciekawy warsztat pisarski. Wisienką na torcie jest skomplikowana i wielowątkowa fabuła oraz jeszcze bardziej rozbudowani bohaterowie. Cudownie było wrócić do Lakeside i Dziedzińca, by znowu przeżywać...
2014-10-29
Słowem wstępu …
Ostatnio dużo się u mnie działo. Nagle zostałam samozwańczą znawczynią historii Polski i II wojny światowej i robiłam za przewodnika dla kilku obcokrajowców. Żeby nie wyjść na ignoranta z małą wiedzą zaczęłam szukać książek, które pomogą mi dowiedzieć się coś więcej. Zupełnie przypadkiem wpadła mi wtedy w ręce biografia Erica Lomaxa, który miał nieszczęście brać udział w dosyć krwawych rozgrywkach II wojny światowej. W ramach przebaczenia, zarówno swoim oprawcom, systemowi i sobie napisał książkę – w której dokonuje ogólnego rozgrzeszenia i przybliża czytelnikowi realia wojny z Japończykami.
O fabule słów kilka
Eric jest Anglikiem pochodzącym z typowej rodziny. Jego dzieciństwo było w miarę normalne – nie był może gwiazdą szkoły i rozpieszczanym maminsynkiem, ale dzięki swojej miłości do pociągów i techniki zdawał się odnajdywać siłę do przeżycia kolejnych dni. Autor był dosyć zagubionym dzieckiem i wcale nie ukrywa tego w swojej biografii – szukał zrozumienia u baptystów, całe dnie przesiadywał przy torach kolejowych, by w końcu wstąpić do wojska i ruszyć na front. Tym sposobem Eric trafił do Indii, gdzie wojna była jeszcze mrzonką, a oficerowie czas spędzali na wycieczkach i zwiedzaniu tego egzotycznego kraju. Los jednak o nim nie zapomniał i autor w końcu trafił na front. Zobaczył śmierć i zniszczenie. Wtedy nawet nie przypuszczał, że jego ukochane pociągi doprowadzą go do zguby i do spędzenia ciężkich lat w japońskiej niewoli.
Bohaterowie
Historia, którą snuje Eric jest straszna, ponieważ przeżył prawdziwe piekło na ziemi. Był torturowany, podtapiany, bity, głodzony, brutalnie przesłuchiwany. Z istoty ludzkiej zmienił się w chodzący szkielet. Jednak zawsze kiełkowała mu w głowie wola buntu i ucieczki. Niestety, kiedy umysł i ciało jest złamane, ciężko przejść od myśli do czynów. Co mnie najbardziej dziwiło, to to, że podchodził do wszystkiego na chłodno – zero emocji, zero strachu czy tęsknoty za rodziną. Dla mnie było to dosyć sztuczne. Może to sprawiło, że czytając tę książkę ciężko było mi się wczuć w jego przeżycia i naprawdę współczuć. Także jego nienawiść do Japończyków była … dosyć niewielka. Gdybym ja była na jego miejscu nie wiem czy potrafiłabym od tak wybaczyć swoim prześladowcom. Jednak z drugiej strony to przebaczenie odbierałam także jako wybaczenie sobie tej powojennej znieczulicy i problemów psychicznych, które zniszczyły jego rodzinę.
Czytać czy nie czytać oto jest pytanie!
Dziwna była ta książka. Na pewno pokazywała okrucieństwo Japończyków podczas II wojny światowej, ale podkreślała też, że atak USA na Hiroszimę i Nagasaki wcale taki „humanitarny” nie był. Z drugiej strony porównując wojnę na tym drugim końcu świata, z tym co się działo w Polsce powstaje wielka przepaść nie do przekroczenia. Oczywistym jest, że autor przeszedł przez piekło i mimo upływu 60 lat dalej te wspomnienia są bolesne i trudne do zaakceptowania. Pewnie dlatego jego powieść jest taka … delikatna. Jeśli jednak Eric naprawdę wybaczył swoim oprawcom to należą mu się wielkie brawa. Ja mimo, że jestem wychowana w religii katolickiej, gdzie wybaczenie jest podstawą pogodzenia się z Bogiem, nie wiem czy byłabym w stanie dać go swoim oprawcom. Dlatego to od was zależy czy chcecie poznać jego historię czy nie. Ja osobiście czytałam bardziej dopracowane wspomnienia, ale też kategorycznie nie przekreślam tych. Każde wspomnienie jest ważne i istotne. Każde niesie w sobie olbrzymie ładunki emocji. I cieszę się, że autor mimo wszystko postanowił spisać swoje koszmary. Takie książki pokazują w pełnej okazałości okrucieństwo i całkowity bezsens wojny.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/japonski-pociag-smierci-droga-do.html
Słowem wstępu …
Ostatnio dużo się u mnie działo. Nagle zostałam samozwańczą znawczynią historii Polski i II wojny światowej i robiłam za przewodnika dla kilku obcokrajowców. Żeby nie wyjść na ignoranta z małą wiedzą zaczęłam szukać książek, które pomogą mi dowiedzieć się coś więcej. Zupełnie przypadkiem wpadła mi wtedy w ręce biografia Erica Lomaxa, który miał nieszczęście...
2014-10-13
Jakoś tak się moje życie potoczyło, że ostatnio miałam styczność z osobami pochodzącymi z krajów arabskich. Dla mnie było to dosyć dziwne przeżycie. Nagle trzeba starać się jakoś porozumieć i przy okazji zarządzać osobami, które wychowane są w innej kulturze i religii. Może się wydawać, że to nic, ale musicie mi uwierzyć kiedy mówię, że różnica kulturowa jest ogromna i nie do przeskoczenia. Oczywiście miałam przyjemność poznać egipcjanów, którzy alkohol pili jak wodę, ale poznałam też dosyć restrykcyjnych muzułmanów, którzy poszczą, nie jedzą wieprzowiny i modlą się 5 razy dziennie. I przy okazji mogłam podpytać jak wygląda życie w świecie, gdzie wojna jest na porządku dziennym, a kolejna bomba na ulicy nikogo już nie szokuje.
Dla mnie, osoby wychowanej już po upadku Muru Berlińskiego i w demokratycznym społeczeństwie jest to rzeczą nieco abstrakcyjną. Nie widziałam nigdy czołgu, odgłos bomby znam tylko z telewizji, Państwo Islamskie i Hamas są tylko pojęciami pojawiającymi się od czasu do czasu w mediach. A jednak Arabowie i Izraelczycy ciągle walczą, nie tylko między sobą, ale także wewnątrz wielu ugrupowań. Skąd tak naprawdę wziął się ten cały konflikt? Wiele źródeł wskazuje czasy biblijne, jednak faktem jest, że Żydzi zostali ludem bez ziemi. Najpierw stracili Egipt, potem Europa przez setki lat źle patrzyła się na tą nację, aż nagle wybuchła II wojna światowa. Ludność żydowska, która przeżyła postanowiła wskrzesić swoje państwo i tym sposobem zaczął się powolny rozpad i rozbiór arabskiej Palestyny.
W tym momencie zaczyna się powieść „Wiatr z północy”. Jest to świadectwo ponad 50 lat zażartych walk, powstania pierwszych obozów dla uchodźców, narodzin terrorystów (po obu stronach barykady), przemocy, bratobójczej walki, zbiorowych morderstw, tortur i bombardowań, a wszystko pod patronatem bogatych państw, które miały w tym korzyści. Autorka, rodowita Palestynka nie stara się usprawiedliwiać obu stron, chociaż czytając jej powieść można zauważyć, że tylko Żydzi przedstawiani są jako ci źli, a terrorystyczne akcje realizowane przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP) traktujemy jako konieczne zło służące osiągnięciu celu.
W tym całym rozgrzeszaniu Palestyńczyków winę ponosi autorka – snuje opowieść trzech pokoleń pewnej arabskiej rodziny, która mając wszystko z dnia na dzień zostaje wypędzona, przesiedlona i żyje w skrajnie nędznych warunkach pod panowaniem państwa izraelskiego. Z każdą stroną, z każdym kolejnym rokiem coraz bardzie zżywamy się z Hasanem i Darwiszem, Jusefem i Amal oraz całą rzeszą synów, córek, żon i mężów, babci i dziadków. Życie w Palestynie przemian, Palestynie rewolucji bajką wcale nie jest. Wiedzą o tym bohaterowie – chcą uciec, niektórzy trafiają nawet do Stanów Zjednoczonych, ale zawsze wracają z miłości do utraconej ziemi.
Od razu widać, że autorka dużo w życiu przeszła. Jej rodzina musiała w jakimś stopniu doświadczyć tych samych potworności, by mogło powstać to świadectwo. Współczuję jej, ponieważ dla mnie to jak życie w piekle. Nie ważne czy było się kobietą, mężczyzną czy dzieckiem. Nikt bezpieczny nie był. Krew arabska lała się na równi z krwią izraelską. A podłożem była nie tylko walka o ziemię, ale także setki lat prześladowań. II wojna światowa była największym horrorem naszych czasów. Nie należy się dziwić, że niektórzy bohaterowie książki mają okaleczoną psychikę po życiu w obozach i patrzeniu na masową śmierć rodaków. Przez to obie strony zadawały sobie cierpienie. Dla Żydów Palestyna była ich straconym i pożądanym domem. Z kolei dla Palestyńczyków, było to miejsce ich życia od tysięcy lat, miejsce gdzie uprawiają ziemię, kochają i nienawidzą.
Podczas lektury płakałam. Musiałam też robić częste przerwy, by przetrawić to co przeczytałam. Nie jest to prosta książka do poduszki. To pełna cierpienia historia okaleczonych ludów, które nie cofną się przed niczym, by odzyskać to, co im się prawnie powinno należeć. Przemoc rodzi przemoc. To z kolei rodzi cierpienie, ból i śmierć. Najsmutniejsze jest to, że ani ONZ ani NATO nie interweniowało w żaden istotny sposób. Ot, tak jakby mieli misję, ale im się nie chciało kompletnie nic z tym zrobić. Może gdyby wtedy ktoś by zainterweniował, dziś nie musielibyśmy czytać o tragicznych warunkach ludności mieszkających w Strefie Gazy, Hamas praktycznie nie rządziłby Egiptem, a nowo powstałe Państwo Islamskie nie trzymałoby terrorystycznej władzy nad swoimi obywatelami.
Takie gdybanie jednak sensu nie ma. Jednak warto poznać przyczyny skąd wzięła się ta cała wojna. W telewizji o tym nie usłyszycie. W gazetach o tym przeczytacie, ale tutaj trzeba już sięgać po poważne tygodniki. Ja mogę tylko każdemu polecić tą książkę. Nie jest prosta, nie jest łatwa, bez paczki chusteczek nie ma po co jej otwierać. Ale niech to was nie odstraszy – życie na Bliskim Wschodzie bajką nie było, nie jest i nie będzie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/ziemia-bez-ludzi-dla-ludzi-bez-ziemi.html#more
Jakoś tak się moje życie potoczyło, że ostatnio miałam styczność z osobami pochodzącymi z krajów arabskich. Dla mnie było to dosyć dziwne przeżycie. Nagle trzeba starać się jakoś porozumieć i przy okazji zarządzać osobami, które wychowane są w innej kulturze i religii. Może się wydawać, że to nic, ale musicie mi uwierzyć kiedy mówię, że różnica kulturowa jest ogromna i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-06
Podróże! Uwielbiam, kocham i nienawidzę. Dlaczego? Najchętniej rzuciłabym wszystko, spakowała plecak i ruszyła w świat. Jednak zawsze coś stoi mi na drodze – studia, brak pieniędzy, rodzina i co najważniejsze – STRACH! I to nawet nie jest strach przed sytuacją polityczną krajów, które mnie pociągają, ale strach, który gnieździ się gdzieś w mojej głowie. Typu – jestem dziewczyną, a więc ktoś mnie okradnie, porwie, pobije, skończą się pieniądze, nie dogadam się z ludnością lokalną. Ale też pojawiają się obawy związane z pewnym standardem życia, a więc tęsknota za codziennym prysznicem, suszarką i wygodnym łóżkiem.
Wiecie co? Czytając „Autostopem przez życie” płakałam. Co najsmutniejsze, tylko nad moją własną słabością! Wiem jak to brzmi – nie każdy jest urodzonym podróżnikiem, ale dla mnie to synonim niczym nie skrępowanej wolności. To także możliwość, by zobaczyć trochę świata, tak jakże innego od naszej Polski. Przyznaję się, że strasznie zazdrościłam autorowi jego podróży, ale z drugiej strony cieszyłam się, że mogłam od tak innej strony poczytać o dosyć egzotycznych dla mnie krajach.
O Przemysławie Skokowskim usłyszałam zupełnie przypadkowo. Tak się jakoś złożyło, że w czerwcu tego roku był w Krakowie i miał spotkanie z podróżnikami. Niestety nie udało mi się na nie dotrzeć. Potem w sierpniu wpadłam na jego blog – akurat planowałam autostopowe wakacje i szukałam inspiracji i praktycznych wskazówek. Z wakacji jak zwykle nic nie wyszło, a ja o blogu zapomniałam. Do czasu, jak we wrześniu dziwnym zbiegiem okoliczności wpadła mi w ręce jego książka, w której zapisał swoją wspaniałą podróż z Gdańska przez Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Laos, Tajlandię i Birmę. Co było najpiękniejsze, to towarzyszył mu szczytny cel i zarazem cudowna inicjatywa „Postcards from Europe”. W skrócie – odwiedzał sierocińce na końcu świata i wręczał dzieciakom pocztówki od wolontariuszy. Małe gesty, ale sprawiały wielką radość, zwłaszcza jak adresaci postanowili kontynuować znajomości z dziećmi.
Tak naprawdę „Autostopem przez życie” to książka o walce z własnymi słabościami i przekraczaniu granic kulturowych, gdzie podróż staje się metaforą życia, pozwalającej pogodzić się z Bogiem i z ludźmi. Nasz świat jest już tak skonstruowany, że drobne gesty życzliwości nie są zbyt popularne. Jednak aż się w głowie nie mieści, że na Wschodzie ludzie bezinteresownie zapraszali Przemka do domu, gościli go specjałami własnej kuchni, zapraszali na obiady i nie oczekiwali niczego w zamian. Dzięki temu uważam, że jest jeszcze dla ludzi nadzieja, żeby porzucili swoje skorupy i wyszli naprzeciwko drugiemu człowiekowi. Sama jestem wolontariuszką w jednej z dosyć znanych organizacji pozarządowych i tydzień temu ze znajomymi zastanawialiśmy się, czy kiedyś ta dobroć i pomoc jaką okazujemy innym do nas wróci? Świata nie zmienimy, nawet jeśli bardzo byśmy chcieli, ale to, że działamy, daje nam radość i to jest najważniejsze. A karma niech się schowa. Co ma być to będzie i tego będę się trzymać.
Jedyny minus książki, ale nie tak bardzo znaczący to język – widać, że autor jest blogerem i czyta się szybko i przyjemnie. Od czasu do czasu wrzuci do swoich przemyśleń trochę historii, polityki, religii i ogólnych informacji o krajach. Jednak z czasem ten język po prostu nuży, poprzez dosyć nagminne stosowanie powtórzeń. Na moje oko pasowałoby zastosować trochę więcej synonimów i już bym się nie czepiała. Ważne, że to tylko mały szczególik, który nie przeszkadza w czytaniu tej relacji. Smaczku także dodają piękne zdjęcia! Szkoda tylko, że było ich tak mało, ale na szczęście na blogu jest pełna fotorelacja z tych intensywnych 3 miesięcy.
Od siebie mogę tylko jedno napisać – bardzo polecam. Po takich książkach chce się żyć i chce się podróżować. Dla mnie to była niczym przebudzenie po zimowym śnie. Dlatego postanowiłam pomagać jak mogę podróżnikom i angażować się w różne projekty – a to spotkać się z couchsurferami w Krakowie i pokazywać im miasto, wziąć udział w Postcrossingu – idea podobna do tej, jaka przyświecała Przemkowi, a więc wysyłanie pocztówek do ludzi z całego świata i najważniejsze - wymarzone autostopowe wakacje. Jestem na etapie planowania i szukania w sobie siły i motywacji. Może nie będzie to wymarzona podróż do krajów arabskich (chociaż jej nie wykluczam), ale na początek coś prostszego, czyli Bałkany. I jak tu nie mówić, że książki życia nie zmieniają?
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/na-koniec-swiata-i-jeszcze-dalej.html
Podróże! Uwielbiam, kocham i nienawidzę. Dlaczego? Najchętniej rzuciłabym wszystko, spakowała plecak i ruszyła w świat. Jednak zawsze coś stoi mi na drodze – studia, brak pieniędzy, rodzina i co najważniejsze – STRACH! I to nawet nie jest strach przed sytuacją polityczną krajów, które mnie pociągają, ale strach, który gnieździ się gdzieś w mojej głowie. Typu – jestem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-24
Ludzie! Uważajcie na Innych – nową rasę, która rządzi alternatywnym światem Namid. Jesteście dla nich tylko chodzącym mięskiem i małą rozrywką. Inni kontrolują wszystko i wszystkich, budzą strach, ale …. po bliższym poznaniu okazują się całkiem ciekawymi kompanami i towarzyszami. Jednak niech pozory was nie mylą – Wilki, Niedźwiedzie, Wrony, wampiry, żywiołaki to nie są wcale grzeczne przytulanki, ale stworzenia z krwi i kości, które wiedzą czego chcą od życia ... i od ludzi.
Przyznaję, że nie przepadam za Anne Bishop – zdarzyło mi się w przeszłości czytać jej serię „Czarne kamienie” i najogólniej rzecz ujmując kompletnie mnie nie porwała. Długo wahałam się czy czytać/nie czytać jej nowe powieści. I wiecie co? Cieszę się, że dałam autorce drugą szansę, ponieważ stworzyła piękny i mroczny świat. Świat tylko wyglądem podobny do naszego, gdzie oprócz ludzi żyją stwory zwane terra indigena. Między tymi dwoma gatunkami od zawsze toczyły się wojny o dominację, osiągnięty pokój wydawał się być kruchy. Jednak powoli wszyscy uczą się wzajemnej akceptacji. Niestety nie jest to łatwe zadanie.
Akcja powieści zaczyna się ciemną nocą podczas mroźnej śnieżycy gdy do bram Dziedzińca (miejsca zamieszkanego przez Innych) dobija się młoda kobieta Meg Corbyn. Uciekinierka nawet za cenę własnego życia wejdzie do paszczy lwa, byleby tylko nie wrócić do swoich oprawców. Meg bowiem jest wieszczką, której życiowym powołaniem jest sypanie przepowiedniami. Zrządzeniem losu na Dziedzińcu poszukują nowego łącznika między ludźmi a Innymi. Jest to dosyć niewdzięczna praca, ponieważ poprzednicy przeważnie byli konsumowani przez swoich pracodawców! Meg ma jeszcze taką zaletę, że dla przywódcy Dziedzińca – Simona Wilczej Straży nie pachnie jak zwierzyna. Jednym słowem, dziewczyna jest straszną szczęściarą!
Przyznaję, że uwielbiam Meg - jest świetną bohaterką z krwi i kości, która dopiero uczy się życia. Podczas lat niewoli była traktowana jako towar na sprzedaż, a prawdziwe życie znała tylko z filmów i rozmów. Nagle musi wydorośleć, nauczyć się koegzystować z innymi ludźmi, korzystać z ludzkich urządzeń i poznać samą siebie. Meg jest takim zagubionym dzieckiem, jednak z rozdziału na rozdział coraz bardziej się zmienia. Swoją postawą i dobrocią pokazuje Innym, że ludzie mogą być dla nich także przyjaciółmi, a nie tylko obiadkiem.
Autorka w bardzo drobiazgowy sposób pokazuje kulturę Innych: ich wzajemne relacje i powiązania, zachowania i przyzwyczajenia. Mimo że na początku zostają przedstawieni jako krwiożercze zwierzęta z czasem stają się bardziej ludzcy niż sami ludzie! Jednak daleko im do grzecznych osób! Lubią od czasu do czasu zjeść „specjalne” mięso, wypić „specjalną” krew, powarczeć na kogo popadnie, zmienić postać (Inni zamieniają się z ludzi w zwierzęta i odwrotnie). Jednak w dużej mierze są nieufni i negatywnie nastawieni do świata.
Jedyna rzecz, która nie porwała mnie w tej książce … to wątek kryminalny. Oczekiwałam czegoś super, czegoś bombowego i mrożącego krew w żyłach. Niestety autorka wyjątkowo się nie popisała tworząc dosyć płytki i prosty wątek poprzez nieukrywanie od samego początku, kto jest tym złym! Dodając do tego proroctwa Meg łatwo możecie sobie wyobrazić jak to wszystko się mogło skończyć! Niemniej książka i tak wciąga, sprawiając że pochłania się ją z prędkością światła.
Tak więc: czytać czy nie czytać – to jest dopiero dobre pytanie! Książka jest świetna, świat dopracowany jest w nawet najmniejszych szczegółach. Nic nie jest zostawione przypadkowi. Mamy pełnokrwistych bohaterów, którzy nie są ani czarni ani biali. Mamy paru złych przestępców, którzy zaślepieni są magią wielkich pieniędzy. Nie ma tu romansu, rodzącego się uczucia, więc wielbiciele ckliwych scen mogą być zawiedzieni. Ale cała reszta, w tym ja powinna być porwana przez piękno świata Namid. Wniosek jest tylko jeden – koniecznie CZYTAĆ!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/zanim-zjedza-nas-inni-pisane-szkaratem.html
Ludzie! Uważajcie na Innych – nową rasę, która rządzi alternatywnym światem Namid. Jesteście dla nich tylko chodzącym mięskiem i małą rozrywką. Inni kontrolują wszystko i wszystkich, budzą strach, ale …. po bliższym poznaniu okazują się całkiem ciekawymi kompanami i towarzyszami. Jednak niech pozory was nie mylą – Wilki, Niedźwiedzie, Wrony, wampiry, żywiołaki to nie są...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-23
Zabierając się za tę książkę spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam: czeka mnie literatura katastroficzna, parę ekspozycji, pasjonujące śledztwo i wielka tajemnica. W trakcie okazało się, że dostałam do czytania coś innego. Najłagodniej rzecz ujmując, kompletnie nie wiem jak mogę „ugryźć” tę książkę, by w pełni pojąć jej znaczenie i zrozumieć jej popularność.
Początek jest niczym z filmu katastroficznego: cztery różne samoloty rozbijają się w czterech miejscach na kuli ziemskiej: w Japonii, USA, RPA i nad Oceanem Atlantyckim. Giną wszyscy, począwszy od pilotów po pasażerów … za wyjątkiem paru szczęśliwców, trójki małych dzieci, które wyszły z każdej katastrofy bez jednego zadrapania (oczywiście nie licząc traumy i problemów psychicznych). W tym momencie zaczyna się śledztwo, czyli szukanie wskazówek i śladów, które z każdym dniem znikają, rozmywają się w tle wzajemnych oskarżeń i krycia pleców. Katastrofy owiane są tajemnicą, dzieciom zostają nadane wręcz boskie przymioty. Nic nie jest tym czym wydawało się na początku … ale czy na pewno?
Myślę, że nie zrozumiałam tej książki do końca, gdyż jest ona po prostu dziwna. Przyznaję, że autorka miała ciekawy pomysł i starała się z niego wycisnąć jak najwięcej się dało. Wielkie brawa należą jej się za formę „Troje”, które jest niejako książką o książce. Taki swoisty reportaż. Mamy więc wywiady, fragmenty dyskusji, transkrypcje Skype’ów, tweety, biografie, listy, maile, rozmowy telefoniczne. Jak widać – różne formy literackie autorce obce nie są. Jednakże przez to książka stała się trochę chaotyczna, ciężko było ogarnąć kto jest kim i o czym opowiada. Mnogość postaci, naocznych świadków, którzy często nic nie wnosili do śledztwa, ale porządnie mącili na kolejnych stronach to jeden z najpoważniejszych minusów tej historii.
Nie przypadły mi też do gustu zbyt liczne wątki religijne – autorka dosyć dosadnie piętnuje wiarę, ale też wskazuje, że bez wiary życie jest cięższe. Jednak po chwili rozmywa się to pod sztandarem nowych kościołów i kolejnych świętych męczenników – uczestników katastrof. Rozumiem, że dla wielu ludzi wiara jest sensem życia, ale ciężko mi sobie wyobrazić, że nagle cały świat ogarnie gorączka nawrócenia, wiary w Dzień Ostateczny i szukania Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Chociaż … USA są tak zliberalizowane, gdzie wolność jest jedną z największych wartości, że jestem w stanie zrozumieć to, że religia z czasem może stać się trendy. Wystarczy tylko medialny przywódca, odpowiedni PR i zbieranie składek za nadchodzące zbawienie.
„Troje” to książka o wszystkim i o niczym. Znajdziemy tu samotność, smutek, depresję, alienację, walkę o sławę, rewolucję religijną i społeczną, początki nowej wojny. Autorka wprowadza niepokój, który uderza nas z każdej strony. Nie jest to miła i wesoła książka na jeden wieczór. Zaczniecie sobie zadawać pytanie – „Dokąd zmierza nasz świat?”, gdzie katastrofy lotnicze nie są wymysłem hollywoodzkich scenarzystów. Będziecie się bać, będziecie czuć ciarki, ale po czasie będziecie czuć znużenie. Dla mnie ewidentnie coś tu nie gra, ani to książka katastroficzna, ani psychologiczna, ani tym bardziej science – fiction. Dlatego po przeczytaniu miałam bardzo mieszane uczucia jak ocenić „Troje”. Mój wniosek: świetny PR to nie wszystko - reklama nie napisze za nas książki, ale pomoże ją rozsławić. I tak było w tym przypadku. Niestety.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/gdy-spadaja-samoloty-troje-sarah-lotz.html
Zabierając się za tę książkę spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam: czeka mnie literatura katastroficzna, parę ekspozycji, pasjonujące śledztwo i wielka tajemnica. W trakcie okazało się, że dostałam do czytania coś innego. Najłagodniej rzecz ujmując, kompletnie nie wiem jak mogę „ugryźć” tę książkę, by w pełni pojąć jej znaczenie i zrozumieć jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-20
2014-09-07
Japonia. Kraj kwitnącej wiśni i wschodzącego słońca. Kolebka samurajów i gejsz. Miejsce wytwarzania katan i szycia kimon. Kraj tajemniczy i odizolowany od reszty światy. Pełen legend i podań. Obfity w świątynie i herbaciarnie. Posiadający olbrzymi bagaż doświadczeń i krwawej historii. Japonia intryguje. Nie tylko mnie, ale tysiące ludzi na całym świecie. Chciałabym napisać, że Japonia jest jedyna w swoim rodzaju. To prawda, ale i jednocześnie kłamstwo. Każdy kraj jest perełką, ale też każdy kraj jest kalką innych państw narzuconych przez społeczeństwo i wszędobylskie prądy kulturowe. Jednak nie zmienia to faktu, że książki o krajach azjatyckich mogę czytać zawsze i wszędzie. W tym tkwi cała magia Orientu.
Akcja książki dzieje się na przełomie wieku XVIII i XIX. Jest to okres wielkich zmian w porządku świata. Prym wiodą kraje Niderlandzkie, w tym Holandia, które są morskimi mocarstwami podbijającymi Afrykę, Azję i Amerykę. Jednakże powoli zaczyna odbudowywać się potęga wysp Brytyjskich, które zaczęły mocno cierpieć po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone niepodległości - w skrócie ich amerykańskie kolonie się zbuntowały przeciwko jarzmu niewolniczej pracy na rzecz zbyt kapitalistycznej Europy. W Francji pierwsze tryumfy zaczyna odnosić trzydziestoletni Napoleon Bonaparte. Zaś Polska na blisko 123 lata powoli znikła z map Europy, stając się częścią Rosji, Austrii i Prus. W obliczu tych rewolucji zadziwia wręcz marazm i japońska niechęć do zmian jakim patronuje cały świat.
Wszystko zaczyna się zwyczajnie jak na XVIII wieczną terytorialną ekspansję przystało. Holenderscy urzędnicy, w tym kancelista Jacob de Zoet trafiają na Dejimę, holenderską faktorię położoną niedaleko Nagasaki. Ich celem jest zniszczenie korupcji, zwiększenie zysków Wschodnioindyjskiej Kompanii Handlowej, poprawienie stosunków z szogunem Japonii, wypielenie chwastów i sprzedawczyków. Jednym słowem – misja wcale sielankowa nie była. Pokój między Japonią a Holandią był kruchy, jedno nieopaczne słowo mogło mu zaszkodzić. Można powiedzieć, że był to taki kolos na glinianych nogach. Może Europejczycy byli bogami handlu, jednak to szogun trzymał ich na smyczy i nie pozwalał im zbytnio wykazywać się inicjatywą, by przypadkiem nie podburzyć uzależnionego społeczeństwa.
Japonia tego czasu była państwem – miastem pod wodzą ichniejszego "boga" – szoguna. On sam był prawem, a jego słowo świętością. Jednym ruchem ręki i pociągnięciem pióra uzależnił od siebie poddanych, zabronił nauki języków obcych i co najgorsze, zamknął granice. Każda ucieczka karana była śmiercią. Nie przewidział jednego zagrożenia, a mianowicie ciągle postępującej globalizacji. Holendrzy zapewniali import i eksport, napływ kapitału i inwestycji na Dejimę i Nagasaki. Razem z nimi przyżeglował obcy język, obca religia, styl życia, ubiór, a nawet nauka i medycyna! Mitchell prezentuje te przemiany jako nieubłagany upływ czasu, który neguje wszystkie wierzenia ciemnego ludu i daje im malutkie światełko nadziei na rozwój.
W „Tysiącu jesieni…” tak naprawdę nie ma jednego głównego bohatera. Autor kreuje wiele postaci, a każda z nich ma do odegrania jakąś mniejszą lub większą misję w życiu. Jednym z nich jest Jacob de Zoet, młodziutki chłopak, który emigruje w poszukiwaniu pracy. Wszystko po to, by poślubić ukochaną dziewczynę. Nawet nie przypuszcza, że zostanie ostatnim ze sprawiedliwych ludzi, którzy nie sprzeniewierzyli się idei bogactwa i profitów. Wie, że nie należy do Japonii, ale jest na tyle światłym człowiekiem, że stara się jak najwięcej czerpać z tego zderzenia obcych kultur. Dzięki niemu poznajemy Orito, młodą kobietę, akuszerkę, której życiową misją jest ratowanie ludzi wierzących w zabobony i „magię” uzdrowicieli. Razem z Orito trafimy do najmroczniejszego klasztoru, gdzie na własne oczy możemy zobaczyć japońskie zacofanie.
Ta historia jest tak wielowątkowa, że nie sposób wszystko poruszyć i o wszystkim napisać. Niestety. Jednakże to pokazuje kunszt autora i jego rozległą wiedzę. W książce spotkamy się z wieloma personami, zarówno dobrymi, jak i złymi, poznamy trochę medycyny XVIII wieku, bliżej przyjrzymy się japońskim zwyczajom (jak rytualne harakiri), będziemy zszokowani warunkami w jakich żyli ludzie w koloniach angielsko-francusko-holenderskich, przekonamy się, że niewolnictwo ludności afrykańskiej ciągle miało się dobrze, podyskutujemy o demokracji i o amerykańskiej walce o niepodległość, poznamy czym jest miłość wykraczająca poza normy kulturowe i społeczne. Dzięki tej historii kraj kwitnącej wiśni nigdy nie wydawał mi się bardziej brzydki/piękniejszy. Mam tylko nadzieję, że kiedyś będę mogła na własne oczy zobaczyć japońską kulturę i mieć nadzieję, że Japonia sama w sobie będzie na mnie czekać niedotknięta przez prądy globalizacji :)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/japonia-wielu-kontrastow-tysiac-jesieni.html
Japonia. Kraj kwitnącej wiśni i wschodzącego słońca. Kolebka samurajów i gejsz. Miejsce wytwarzania katan i szycia kimon. Kraj tajemniczy i odizolowany od reszty światy. Pełen legend i podań. Obfity w świątynie i herbaciarnie. Posiadający olbrzymi bagaż doświadczeń i krwawej historii. Japonia intryguje. Nie tylko mnie, ale tysiące ludzi na całym świecie. Chciałabym napisać,...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-03
Ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale przysłowia mają już to do siebie, że można je różnie interpretować. I dobrze, ponieważ gdybym tak bardzo trzymała się tych przesądów, w życiu nie zabrałabym się za czytanie drugiej części „Mrocznych umysłów”. W tej książce autorce udało się to, na czym wielu pisarzy poległo, a mianowicie napisała kontynuację, która jest o niebo lepsza od początku serii. Dlatego jeśli nie czytaliście pierwszej części … to kolejny akapit po prostu sobie darujcie!
Akcja powieści zaczyna się kilka miesięcy po smutnym zakończeniu pierwszej części. Ruby zdradziła swoich przyjaciół, zatraciła siebie i przystała do terrorystycznej Ligi Dzieci. Życie w tej organizacji wcale bajką nie jest, musi nauczyć się walczyć, władać swoimi umiejętnościami i zmierzyć się z nieprzychylnymi jej dzieciakami i władzą Ligi. Dodatkowo musi szczelnie ukryć swoje człowieczeństwo i udawać, że jest marionetką w rękach władzy. Kiedy już traci nadzieję na poprawę swojego losu zostaje przydzielona do pewnej i tajemniczej misji – musi odzyskać pendrive z danymi na wagę złota/wolności. Tym sposobem rusza z krucjatą ku uwolnieniu dzieci z jarzma obozów, Ligi i innych pasożytniczych organizacji.
W tej części Ruby już nie jest słabą, bezbronną dziewczynką. Stała się silną, młodą kobietą, która jest wzorem dla swojego zespołu. Szuka rozwiązań tam, gdzie ich nie ma, wyciąga pomocną dłoń do tych, którzy tej pomocy nie chcą, odczuwa złość, strach i ból, jednocześnie tworząc fasadę pewnej siebie liderki. Bez niej misje by się po prostu nie powiodły. Scala zespół w jedność, gdzie życie każdego członka ma wartość. Podoba mi się, że bohaterka mimo tego, że przeszła ciężką drogę w życiu, a los nie szczędził jej okrucieństwa i bólu, potrafiła zmienić się we współczującego przywódcę. Jednak Ruby nie jest idealna – ciągle nie może pogodzić się ze swoimi umiejętnościami, gdyż wie, że używa je ze złych pobudek. Uważa siebie za potwora, jednak potwory nie odczuwają skrupułów.
W „Mrocznych umysłach” bardzo brakowało mi opisu motywów i pobudek wszystkich stron w konflikcie o USA. Teraz autorka zabiera nas do podziemi, gdzie możemy bliżej przyjrzeć się Lidze Dzieci. Poczujemy smród kanałów w jakich mieści się siedziba główna, będziemy czuć strach przed zbuntowanymi rewolucjonistami, bliżej poznamy dzieci – agentów, odkryjemy jaśniejszą stronę Cate i poznamy sławetnego brata Liama – Cola! Chciałabym napisać, że motywy jakimi kierowała się Liga były humanitarne i przyszłościowe. Jednak Liga miała to do siebie, że była zbyt rozbitą organizacją bez silnego przywódcy, który mógłby trzymać na smyczy prawdziwych terrorystów. U Alexandry Bracken nic dobre nie jest, ale w ten sposób pokazuje jak zniszczone i skorumpowane są Stany Zjednoczone.
Autorka zapala jednak światełko nadziei – na lepszą przyszłość i bezpieczne życie dla dzieci dotkniętych chorobą OMNI. Jednakże do tej świetlanej przyszłości wiedzie długa droga, pełna wybojów i pułapek, gdzie nawet przyjaciel może być wrogiem, a wróg przyjacielem. Ta dwoistość najlepiej pokazuje świat „Mrocznych umysłów”. I przyznaję, że z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy, licząc na to, że autorka jeszcze bardziej mnie zaskoczy. Oczywiście w jak najbardziej pozytywnym sensie!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/i-kto-tu-jest-potworem-nigdy-nie-gasna.html
Ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale przysłowia mają już to do siebie, że można je różnie interpretować. I dobrze, ponieważ gdybym tak bardzo trzymała się tych przesądów, w życiu nie zabrałabym się za czytanie drugiej części „Mrocznych umysłów”. W tej książce autorce udało się to, na czym wielu pisarzy poległo, a mianowicie napisała kontynuację, która jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-30
2014-08-28
Niedaleka przyszłość. Wyobraźcie sobie sytuację, że dzieci nie są dłużej dziećmi, a rodzice przestają być rodzicami. Wszystko dzieje się na opak. Ale po kolei … w USA powoli zaczyna panoszyć się tajemnicza choroba, która atakuje dzieci. Nikt nie jest w stanie się przed nią ukryć. Rodzice nie znają dnia ani godziny kiedy ich pociecha zachoruje na tajemniczą chorobę OMNI. Potem rozpętuje się piekło, rząd obiecuje, rodzice lamentują, koncerny farmaceutyczne pracują. I co? Powoli upada budowana przez setki lat siła i potęga Stanów Zjednoczonych.
Autorka opiera całą koncepcję książki na tajemniczej chorobie, która jest zarazem największym darem, jak i przekleństwem – dzieci odkrywają w sobie ponadprzeciętne umiejętności. Mogą czytać w myślach, bawić się ogniem czy po prostu siłą woli przemieszczać różne przedmioty. Jednak świat USA jest światem konserwatywnym, nie ma w nim miejsca na nienormalność. Każdy przejaw „innych” zdolności powoli zaczyna być tępiony pod patronatem wujka Sama i prezydenta. Jednak jak odizolować dzieciaki od normalnych ludzi? Należy powołać się na doświadczenia faszystów i sowietów z czasów II wojny światowej i zbudować nowe obozy koncentracyjne, w których dzieci będą resocjalizowane i naprawiane. Głównie naprawiane dzięki całej rzeczy naukowców, którzy z niekłamaną chęcią chcą się dostać do małych główek.
Niestety świat, który tworzy autorka jest czarno – biały. Nie ma tam miejsca na półcienie. Albo jesteś dobry, albo zły. Jest to trochę naiwne myślenie, gdyż w życiu nic nie jest jednoznaczne – nawet nie powinno się tego tak klasyfikować. W książce nie ma też takiego głównego czarnego charakteru, gdyż winny jest sam system. Rząd, bojówkarze, którzy walczą o swoją świętą wojnę są jedynie pionkami, które wyrwały się spod kontroli i tworzą swoje własne prawo. Jednak nie za wiele dowiadujemy się o tych jednostkach, wiemy że istnieje SSP (Siły Specjalne PSI), terrorystyczna Liga Dzieci czy tajemniczy osobnik, wręcz symbol - Uciekinier, ale nie zajmujemy się ich pobudkami i motywami. Są gdzieś w tle, ale tak jakby ich nie ma.
Ruby - główna bohaterka jest dosyć zagubioną w życiu osóbką. Jest ostatnią z Pomarańczowych, czyli dzieciaków władających siłą myśli. Dziewczyna zaraz po swoich 10 urodzinach trafia do najgroźniejszego obozu koncentracyjnego gdzie udaje jej się przeżyć 6 lat życia. Niestety, autorka nie zajmuje się jej obozowym życiem, a przecież 6 lat to szmat czasu! Podczas tych lat Ruby z dziecka stała się nastolatką, na pewno nie łatwo było jej się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości i żyć z dnia na dzień w obozie. Jednak dla autorki nie było to ważne, a szkoda, bo można było dosyć ciekawie pociągnąć te wątki. Zamiast życia w obozie obserwujemy za to ucieczkę Ruby, szukanie odpowiedzi na nurtujące ją pytania i narodziny pierwszej miłości. I tu zadaję sobie pytanie DLACZEGO? Dlaczego autorka bazuje na schematach, gdyż mamy ją jedną i ich dwóch. ZNOWU! Czyżby tylko ten schemat nastoletniej miłości był ciągle na topie!?
Wątek zdolności paranormalnych też nie jest czymś nowym w literaturze. Jednak autorkę trochę ponosi wyobraźnia. Może to i dobrze, że bazuje na przekonaniu, że ludzie wykorzystują tylko 10% swojego mózgu. A może i źle, gdyż nie jest to prawda ;) Należy jej to wybaczyć, na tym przecież polega fantastyka – szkoda tylko, że z reszty bohaterów książki robi się głupich i niedorozwiniętych umysłowo. Jednak może jest w tym jakiś sens – ci ludzie sami tworzą sobie takie anty-życie, gdzie populacja zostaje zdziesiątkowana, a przyrost naturalny wynosi 0. I najlepsze jest to, że nikt w „Mrocznych umysłach” się nie buntuje. Jak wiadomo, dzieci i ryby głosu nie mają, więc dorośli wolą chować się w swoich ślicznych domkach i żyć tak jak każe państwo.
Uważam, że książka miałaby potencjał, jednak podczas czytania można dopatrzyć się wielu niedociągnięć, nie licząc bardzo prostego języka i dziur fabularnych. W tym przypadku zadziałała jednak cudowna magia PR-u robiąc z książki arcydzieło literatury młodzieżowej. Największy zarzut jaki mogę postawić to tempo akcji. Przez połowę nic się nie dzieję, przez drugą połowę rozkwita uczucie i BANG! Koniec! Zakończenie trochę ratuje tę książkę, dając nadzieję, że kolejny tom MOŻE być lepszy. Czyli pożyjemy, zobaczymy, przeczytamy i zrecenzujemy :)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/08/gdy-umys-staje-sie-wiezieniem-mroczne.html
Niedaleka przyszłość. Wyobraźcie sobie sytuację, że dzieci nie są dłużej dziećmi, a rodzice przestają być rodzicami. Wszystko dzieje się na opak. Ale po kolei … w USA powoli zaczyna panoszyć się tajemnicza choroba, która atakuje dzieci. Nikt nie jest w stanie się przed nią ukryć. Rodzice nie znają dnia ani godziny kiedy ich pociecha zachoruje na tajemniczą chorobę OMNI....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-23
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”. Jest to historia, która namieszała mi w głowie i kazała mi zadawać pytania: co by było gdyby Zimna Wojna skończyła się inaczej? Może demokracja i liberalizacja gospodarki zostałaby zdeptana przez bolszewizm i socjalizm? Kto wie? Z drugiej strony wizja Orwella jest straszna, ale wcale nie tak bardzo abstrakcyjna. Jedno jest pewne, władza jest siłą, a wolność nawet pozorna, może stać się niewolą.
O czym tak naprawdę jest ta książka? W głównej mierze opowiada historię antyutopijnego świata, składającego się z trzech państw – supermocarstw. Każde państwo jest jednym organizmem, który oddzielony jest od pozostałych żelazną kurtyną (skojarzenia z stalinizmem i bolszewizmem są jak najbardziej na miejscu!). Orwell buduje świat na zgliszczach II wojny światowej i Zimnej Wojny, władzom więc przyświecają idee socjalistyczne, trwa wyścig zbrojeń i prace nad bombami atomowymi. Jednak autor idzie o krok dalej i tworzy świat władzy totalitarnej. Nie ma w nim miejsca na wolność jednostki, ani tym bardziej na wolność myśli, panuje głód i nędza, gdyż państwo ma monopol na wszystkie dobra, w tym na informacje.
Kto w takim razie rządzi takim państwem? Wydaje się, że Wielki Brat, którego oczy patrzą na obywateli z każdego plakatu. Jednak … nic bardziej mylnego. Wielki Brat jest tylko ideą podsycaną przez jego wyznawców, a więc Partię. Partia ma siłę i władzę, a co najważniejsze zarządza wszystkimi informacjami. U mnie na studiach ekonomicznych uczy się, że informacja jest najważniejsza. Orwellowska Partia coś o tym wie. Trzymając w garści wszelkie informacje sterują opinią publiczną. Wniosek jest jeden, słowa Partii zawsze są świętością!
Akcja książki dzieje się w Wielkiej Brytanii i opowiada historię 39-letniego pracownika Zewnętrznej Partii, Winstona Smitha. Pracuje w Ministerstwie Prawdy (w rzeczywistości nazwa powinna brzmieć Ministerstwo Kłamstwa), gdzie zajmuje się sterowaniem informacją. Zmienia przeszłość, wymazuje ludzi z gazet – praca jak praca. Winston jednak jest jednym z niewielu ludzi, którzy nie dają się omamić wszędobylskiej propagandzie. Widzi bród i ubóstwo (mimo że Ministerstwo Obfitości, czytaj Głodu twierdzi, że ludzie żyją w dostatku), dostrzega kłamstwo Partii, wątpi w istnienie Wielkiego Brata, słowem popełnia myślozbrodnię! W świecie Orwella myśli należą do Partii i nikt nie jest w stanie ich ukryć. Ludzie 24/7 są inwigilowani, i to nawet podczas snu! Trzeba być, albo bardzo głupim, albo bardzo zdolnym aktorem, by zachować własne myśli dla siebie, czyli być po prostu mistrzem dwójmyślenia! Orwell tłumaczy to tak: trzeba umieć kłamać z premedytacją i równocześnie wierzyć, że twoje kłamstwo jest prawdą.
Największą zaletą tej historii jest jej język. Autor dosyć dokładnie konstruuje nowy twój językowy zwany nowomową. Stąd mamy takie zbitki wyrazowe jak myślozbrodnia i dwójmyślenie. Jednak w książce znajduje się ich o wiele więcej, nawet zasady gramatyki, które zostały opisane w aneksie! Prostota tego języka zadziwia i pokazuje jak za pomocą mowy ogranicza się zdolność do formułowania własnych opinii, a więc ucina się możliwość buntu. Jest to jedyny język, który zamiast się rozrastać, traci codziennie kolejne słowa. I to wszystko pod patronatem angsocu – angielskiego socjalizmu, ustroju Partii!
Na koniec mogę napisać tylko jedno – POLECAM! Myślę, że nie czytałam jeszcze takiej książki, której wizja świata tak bardzo, by mną poruszyła. I co najważniejsze, autor wcale nie tworzy futurystycznej antyutopii – bazuje przecież na antyutopijnych ideach i filozofiach, który wykształciły się dzięki kapitalizmowi, faszyzmowi, czy kolektywizacji rolnictwa. Państwo Orwella to ludzie nie mający własnych marzeń i myśli, ale realizujący zadania i nadzieje Partii. Tworzą jeden mózg, gdzie wszystko jest wspólne i wszyscy są równi (co oczywiście prawdą nie jest). Stanowią takie owieczki, które idą na rzeź, gdyż tak im się każe. I co najgorsze, bydło/lud jest z tego zadowolony. Można wysnuć z tego jeden i bardzo trafny wniosek:
"Wojna to pokój,
Wolność to niewola,
Ignorancja to siła"!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/08/wielki-brat-patrzy-rok-1984-george.html
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-19
Któż z nas nie zastanawia się jak będzie wyglądał nasz świat za X lat? Może wszystkie zasoby naturalne się wyczerpią, zacznie brakować jedzenia i zgodnie z teorią Malthusa przeludnienie doprowadzi do zagłady? A może rabunkowa gospodarka zasobami, mutowanie się wirusów i doprowadzanie do zmian klimatycznych sprowadzi na ziemię zagładę gdzie jedynym ratunkiem będzie zasiedlenie nowych planet – tak jak to przedstawiono w najnowszym filmie Nolana – „Interstellar”. A może konsumpcyjny styl życia i kult władzy doprowadzą do ograniczenia swobód jednostki, która zacznie żyć w swojej złotej klatce ogłupiana przez media? Tą ostatnią wizję rozwija w swojej debiutanckiej powieści Edward Strun, pod którego pseudonimem ukrywa się dwójka polskich autorów.
Głównym bohaterem powieści jest Alan Mere, dumny obywatel klasy trójek, który ciężko pracuje na swój status zajmując się finansami, czyli wklepywaniem kolejnych cyferek do arkusza i przesyłania ich dalej. Ma swojego najlepszego przyjaciela Freda, który przypadkowo jest maszyną o sztucznej inteligencji. Mieszka w luksusowym apartamencie, w którym niczego mu nie brakuje. Jednak … los bywa okrutny i wszystkie zbytki tego świata nie są w stanie dać Alanowi satysfakcji i radości. Z dnia na dzień zaczyna popadać w marazm, dostrzega braki otaczającego go świata, zakochuje się w swojej sąsiadce, ale tak naprawdę przez większość czasu zajmuje się roztrząsaniem swojej parszywej sytuacji. Do czasu...
Świat w jakim żyje główny bohater wcale tak bardzo się nie różni od kierunku w jakim zmierza nasza rzeczywistość. Ludzie mieszkają niczym mróweczki w olbrzymich drapaczach chmur, gdzie oddają się prymitywnym i mało wyszukanym rozrywkom – od szybkiego numerku na pierwszej „randce” do oglądania ogłupiającej telewizji 24/7, która nic nie wnosi do życia. Ta obecność mediów kreuje zachowania lokatorów, którzy pasjonują się nudnymi żywotami lokalnych gwiazd oraz wierzą we wszystko co mówi telewizja – największy autorytet. Z tym guru nie warto dyskutować, o czym wie niezidentyfikowana władza rządząca tą społecznością. Ciągłymi reklamami władza doprowadziła do kultu konsumpcjonizmu i życia technologicznymi nowinkami, które są oznaką statusu społecznego. Status zaś jest wszystkim. A jego brak stanowi największą porażkę życiową jaka może spotkać statystycznego mieszkańca.
To życie przyszłości jest toksyczne i puste, zdominowane przez niewolniczą pracę, która wypiera podniosłe wartości jak rodzina, przyjaźń i miłość. Rodzina istnieje tylko na papierze, gdyż w trosce o dzieci, rodzice oddają je na wychowanie przeszkolonemu personelowi, który zamiast mleka matki będzie im wpajał magię rywalizacji i zasady kto pierwszy ten lepszy. Przyjaźń z kolei zaczyna i kończy się na komputerowych przyjaciołach, którzy zaprogramowani są, by spełniać wszystkie potrzeby interpersonalne ich właścicieli. Ten związek między światem wirtualnym, a realnym ostatnio można było obserwować w filmie Spike’a Jonze – „Ona”, który pokazywał kruchość ludzi i ich potrzebę kontaktów międzyludzkich, które najlepiej spełniała maszyna. Nie można jej obrazić, nie może uciec, a więc można powiedzieć jej wszystko, nawet powierzyć swoje życie, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
Ten świat może wydawać się nieszkodliwy, ale w praktyce to co, jest proste w rzeczywistości jest o wiele bardziej skomplikowane. Życie Alana i jemu podobnych jest monotonne, nudne i kontrolowane. Nie można zrobić kroku, by nie być obserwowanym przez kamerę, każdy przejaw buntu od razu jest sprawdzany. Gdzie w tym wszystkim jest wolność jednostki do życia, do własnych myśli? Nie ma. Rodzicie wybierają jak mają żyć ich pociechy, które potem do końca swoich dni realizują ten zaplanowany scenariusz. Pranie mózgu przez media, terror w pracy, budowanie sztucznych związków z ludźmi, uznanie sztuki za szkodliwą dla zdrowia. Nawet zwykła myśl jest w pełni kontrolowana i inwigilowana. Jednak … życie to i tak nie jest tak złe, jak przedstawił to Orwell w swoim przełomowym „Roku 1984”. Tam był strach i przemoc, władza była władzą w najkrwawszym wydaniu. Nawet sam Alan nie może się równać z Winstonem Smithem, gdyż brak mu tej werwy, by walczyć o swoją wolność. Chce a nie może, planuje a truchleje ze strachu. Bunt w jego wydaniu nie do końca przekonuje, gdyż sam Alan do końca nie jest pewny czy warto aż tak zmieniać swoje wygodne życie.
Gdzie w takim wypadku szukać tej wolności? Nie chcę was straszyć, ale nawet my nie jesteśmy do końca wolni, jednak nie buntujemy się przeciwko temu zjawisku. Dlatego autorzy nie objawiają nam żadnej prawdy absolutnej, pokazują tylko w groteskowy sposób swoje spojrzenie na otaczający nasz świat. Można się śmiać z różnych dziwnych sytuacji, ale należy głównie się zastanowić nad tym co my, ludzie właśnie robimy ze swoim życiem. Zapewniam was, że dojdziecie do smutnych wniosków. Autorom zdarzają się niekiedy potknięcia, które powodują, że książka się dłuży wprowadzając powtarzające się opisy elektronicznych urządzeń czy reklam. Jednak z racji tego, że jest to ich pierwsza wydana książka przymykamy na nie oko mając nadzieję, że w swoich przyszłych wizjach posuną się jeszcze dalej i pokażą jak łatwo można zniszczyć świat zaczynając już od dziś!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/mysle-wiec-konsumuje-wolnosc-urojona.html
Któż z nas nie zastanawia się jak będzie wyglądał nasz świat za X lat? Może wszystkie zasoby naturalne się wyczerpią, zacznie brakować jedzenia i zgodnie z teorią Malthusa przeludnienie doprowadzi do zagłady? A może rabunkowa gospodarka zasobami, mutowanie się wirusów i doprowadzanie do zmian klimatycznych sprowadzi na ziemię zagładę gdzie jedynym ratunkiem będzie...
więcej Pokaż mimo to