-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Biblioteczka
2016-05-11
2015-02-23
2014-09-23
Zabierając się za tę książkę spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam: czeka mnie literatura katastroficzna, parę ekspozycji, pasjonujące śledztwo i wielka tajemnica. W trakcie okazało się, że dostałam do czytania coś innego. Najłagodniej rzecz ujmując, kompletnie nie wiem jak mogę „ugryźć” tę książkę, by w pełni pojąć jej znaczenie i zrozumieć jej popularność.
Początek jest niczym z filmu katastroficznego: cztery różne samoloty rozbijają się w czterech miejscach na kuli ziemskiej: w Japonii, USA, RPA i nad Oceanem Atlantyckim. Giną wszyscy, począwszy od pilotów po pasażerów … za wyjątkiem paru szczęśliwców, trójki małych dzieci, które wyszły z każdej katastrofy bez jednego zadrapania (oczywiście nie licząc traumy i problemów psychicznych). W tym momencie zaczyna się śledztwo, czyli szukanie wskazówek i śladów, które z każdym dniem znikają, rozmywają się w tle wzajemnych oskarżeń i krycia pleców. Katastrofy owiane są tajemnicą, dzieciom zostają nadane wręcz boskie przymioty. Nic nie jest tym czym wydawało się na początku … ale czy na pewno?
Myślę, że nie zrozumiałam tej książki do końca, gdyż jest ona po prostu dziwna. Przyznaję, że autorka miała ciekawy pomysł i starała się z niego wycisnąć jak najwięcej się dało. Wielkie brawa należą jej się za formę „Troje”, które jest niejako książką o książce. Taki swoisty reportaż. Mamy więc wywiady, fragmenty dyskusji, transkrypcje Skype’ów, tweety, biografie, listy, maile, rozmowy telefoniczne. Jak widać – różne formy literackie autorce obce nie są. Jednakże przez to książka stała się trochę chaotyczna, ciężko było ogarnąć kto jest kim i o czym opowiada. Mnogość postaci, naocznych świadków, którzy często nic nie wnosili do śledztwa, ale porządnie mącili na kolejnych stronach to jeden z najpoważniejszych minusów tej historii.
Nie przypadły mi też do gustu zbyt liczne wątki religijne – autorka dosyć dosadnie piętnuje wiarę, ale też wskazuje, że bez wiary życie jest cięższe. Jednak po chwili rozmywa się to pod sztandarem nowych kościołów i kolejnych świętych męczenników – uczestników katastrof. Rozumiem, że dla wielu ludzi wiara jest sensem życia, ale ciężko mi sobie wyobrazić, że nagle cały świat ogarnie gorączka nawrócenia, wiary w Dzień Ostateczny i szukania Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Chociaż … USA są tak zliberalizowane, gdzie wolność jest jedną z największych wartości, że jestem w stanie zrozumieć to, że religia z czasem może stać się trendy. Wystarczy tylko medialny przywódca, odpowiedni PR i zbieranie składek za nadchodzące zbawienie.
„Troje” to książka o wszystkim i o niczym. Znajdziemy tu samotność, smutek, depresję, alienację, walkę o sławę, rewolucję religijną i społeczną, początki nowej wojny. Autorka wprowadza niepokój, który uderza nas z każdej strony. Nie jest to miła i wesoła książka na jeden wieczór. Zaczniecie sobie zadawać pytanie – „Dokąd zmierza nasz świat?”, gdzie katastrofy lotnicze nie są wymysłem hollywoodzkich scenarzystów. Będziecie się bać, będziecie czuć ciarki, ale po czasie będziecie czuć znużenie. Dla mnie ewidentnie coś tu nie gra, ani to książka katastroficzna, ani psychologiczna, ani tym bardziej science – fiction. Dlatego po przeczytaniu miałam bardzo mieszane uczucia jak ocenić „Troje”. Mój wniosek: świetny PR to nie wszystko - reklama nie napisze za nas książki, ale pomoże ją rozsławić. I tak było w tym przypadku. Niestety.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/gdy-spadaja-samoloty-troje-sarah-lotz.html
Zabierając się za tę książkę spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam: czeka mnie literatura katastroficzna, parę ekspozycji, pasjonujące śledztwo i wielka tajemnica. W trakcie okazało się, że dostałam do czytania coś innego. Najłagodniej rzecz ujmując, kompletnie nie wiem jak mogę „ugryźć” tę książkę, by w pełni pojąć jej znaczenie i zrozumieć jej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-07
Japonia. Kraj kwitnącej wiśni i wschodzącego słońca. Kolebka samurajów i gejsz. Miejsce wytwarzania katan i szycia kimon. Kraj tajemniczy i odizolowany od reszty światy. Pełen legend i podań. Obfity w świątynie i herbaciarnie. Posiadający olbrzymi bagaż doświadczeń i krwawej historii. Japonia intryguje. Nie tylko mnie, ale tysiące ludzi na całym świecie. Chciałabym napisać, że Japonia jest jedyna w swoim rodzaju. To prawda, ale i jednocześnie kłamstwo. Każdy kraj jest perełką, ale też każdy kraj jest kalką innych państw narzuconych przez społeczeństwo i wszędobylskie prądy kulturowe. Jednak nie zmienia to faktu, że książki o krajach azjatyckich mogę czytać zawsze i wszędzie. W tym tkwi cała magia Orientu.
Akcja książki dzieje się na przełomie wieku XVIII i XIX. Jest to okres wielkich zmian w porządku świata. Prym wiodą kraje Niderlandzkie, w tym Holandia, które są morskimi mocarstwami podbijającymi Afrykę, Azję i Amerykę. Jednakże powoli zaczyna odbudowywać się potęga wysp Brytyjskich, które zaczęły mocno cierpieć po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone niepodległości - w skrócie ich amerykańskie kolonie się zbuntowały przeciwko jarzmu niewolniczej pracy na rzecz zbyt kapitalistycznej Europy. W Francji pierwsze tryumfy zaczyna odnosić trzydziestoletni Napoleon Bonaparte. Zaś Polska na blisko 123 lata powoli znikła z map Europy, stając się częścią Rosji, Austrii i Prus. W obliczu tych rewolucji zadziwia wręcz marazm i japońska niechęć do zmian jakim patronuje cały świat.
Wszystko zaczyna się zwyczajnie jak na XVIII wieczną terytorialną ekspansję przystało. Holenderscy urzędnicy, w tym kancelista Jacob de Zoet trafiają na Dejimę, holenderską faktorię położoną niedaleko Nagasaki. Ich celem jest zniszczenie korupcji, zwiększenie zysków Wschodnioindyjskiej Kompanii Handlowej, poprawienie stosunków z szogunem Japonii, wypielenie chwastów i sprzedawczyków. Jednym słowem – misja wcale sielankowa nie była. Pokój między Japonią a Holandią był kruchy, jedno nieopaczne słowo mogło mu zaszkodzić. Można powiedzieć, że był to taki kolos na glinianych nogach. Może Europejczycy byli bogami handlu, jednak to szogun trzymał ich na smyczy i nie pozwalał im zbytnio wykazywać się inicjatywą, by przypadkiem nie podburzyć uzależnionego społeczeństwa.
Japonia tego czasu była państwem – miastem pod wodzą ichniejszego "boga" – szoguna. On sam był prawem, a jego słowo świętością. Jednym ruchem ręki i pociągnięciem pióra uzależnił od siebie poddanych, zabronił nauki języków obcych i co najgorsze, zamknął granice. Każda ucieczka karana była śmiercią. Nie przewidział jednego zagrożenia, a mianowicie ciągle postępującej globalizacji. Holendrzy zapewniali import i eksport, napływ kapitału i inwestycji na Dejimę i Nagasaki. Razem z nimi przyżeglował obcy język, obca religia, styl życia, ubiór, a nawet nauka i medycyna! Mitchell prezentuje te przemiany jako nieubłagany upływ czasu, który neguje wszystkie wierzenia ciemnego ludu i daje im malutkie światełko nadziei na rozwój.
W „Tysiącu jesieni…” tak naprawdę nie ma jednego głównego bohatera. Autor kreuje wiele postaci, a każda z nich ma do odegrania jakąś mniejszą lub większą misję w życiu. Jednym z nich jest Jacob de Zoet, młodziutki chłopak, który emigruje w poszukiwaniu pracy. Wszystko po to, by poślubić ukochaną dziewczynę. Nawet nie przypuszcza, że zostanie ostatnim ze sprawiedliwych ludzi, którzy nie sprzeniewierzyli się idei bogactwa i profitów. Wie, że nie należy do Japonii, ale jest na tyle światłym człowiekiem, że stara się jak najwięcej czerpać z tego zderzenia obcych kultur. Dzięki niemu poznajemy Orito, młodą kobietę, akuszerkę, której życiową misją jest ratowanie ludzi wierzących w zabobony i „magię” uzdrowicieli. Razem z Orito trafimy do najmroczniejszego klasztoru, gdzie na własne oczy możemy zobaczyć japońskie zacofanie.
Ta historia jest tak wielowątkowa, że nie sposób wszystko poruszyć i o wszystkim napisać. Niestety. Jednakże to pokazuje kunszt autora i jego rozległą wiedzę. W książce spotkamy się z wieloma personami, zarówno dobrymi, jak i złymi, poznamy trochę medycyny XVIII wieku, bliżej przyjrzymy się japońskim zwyczajom (jak rytualne harakiri), będziemy zszokowani warunkami w jakich żyli ludzie w koloniach angielsko-francusko-holenderskich, przekonamy się, że niewolnictwo ludności afrykańskiej ciągle miało się dobrze, podyskutujemy o demokracji i o amerykańskiej walce o niepodległość, poznamy czym jest miłość wykraczająca poza normy kulturowe i społeczne. Dzięki tej historii kraj kwitnącej wiśni nigdy nie wydawał mi się bardziej brzydki/piękniejszy. Mam tylko nadzieję, że kiedyś będę mogła na własne oczy zobaczyć japońską kulturę i mieć nadzieję, że Japonia sama w sobie będzie na mnie czekać niedotknięta przez prądy globalizacji :)
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/09/japonia-wielu-kontrastow-tysiac-jesieni.html
Japonia. Kraj kwitnącej wiśni i wschodzącego słońca. Kolebka samurajów i gejsz. Miejsce wytwarzania katan i szycia kimon. Kraj tajemniczy i odizolowany od reszty światy. Pełen legend i podań. Obfity w świątynie i herbaciarnie. Posiadający olbrzymi bagaż doświadczeń i krwawej historii. Japonia intryguje. Nie tylko mnie, ale tysiące ludzi na całym świecie. Chciałabym napisać,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-23
Ostatnio zauważyłam, że boom na wszelkiej maści powieści paranormalne jakoś osłabł. Może się mylę i niezbyt uważnie obserwuję trendy czytelnicze. A może mam dobre oko. Jednak dzięki temu miałam małą przerwę od wampirów, wilkołaków i innych dziwów. Nawet za nimi nie tęskniłam, jednak wszystko zmieniła jedna niepozorna książka. I dobrze, ponieważ „Czarownice z Wolfensteinu” obudziły we mnie miłość do wszystkiego co ciemne, mroczne i całkowicie paranormalne.
Prawdę powiedziawszy na początku nie wiedziałam czego mogę się spodziewać po tej książce. Zwykle nie czytam zbyt dokładnie opisów na odwrocie, gdyż nie cierpię się sugerować i wolę sama w swoim tempie odkrywać wszystkie smaczki i sekrety. Moje pierwsze skojarzenie z tytułem – jakiś mix czarownic i wilków z realiami II wojny światowej. Wilków może w aż takiej ilości nie uświadczymy, za to historii, i to przyznaję porządnej, w książce jest tyle, że zapaleni historycy i badacze mitów będą zadowoleni.
Dla niewtajemniczonych historia może zaczynać się banalnie. Ona, młoda dziewczyna, licealistka nawet nie przeczuwa, że w jej krwi płynie moc i dziedzictwo starego rodu Hohenstauf. Los wyjątkowo jej nie sprzyja, nie dość, że wychowywana była pod kloszem i żyła w całkowitej niewiedzy na temat alternatywnego świata, nagle musi poznać czym jest siła, miłość i przywiązanie do rodziny. Na jej magiczną krew czatują krwiożercze wampiry, niecałkowicie prawi strażnicy czci i porządku – Kosiarze oraz trójka dosyć nieprzyjemnych demonów tworzących historyczny związek wspólnych celów i idei – Triumwirat.
Młoda czarownica – Amelka, jednak nie jest pierwszą naiwną czarownicą. Jest po pierwsze nastolatką, w której ciele oprócz magii buzują hormony. Przeżywa pierwsze zauroczenia oraz stara się w końcu zrozumieć i dogadać z matką. Wniosek jest jeden: czarownice z rodu Hohenstauf nie mają lekko, nie ważne czy pod uwagę weźmiemy najnowsze pokolenie, czy cofniemy się w czasie do XIII wieku i krwawego okresu krucjat. Magia nie jest tylko darem, czasami może być i przekleństwem. Przekonują się o tym matka Amelki – Martyna i babka – Adela. Pierwsza jest młoda ciałem, ale duchem zachowuje się jak udręczona starowinka. Nie dziwię się, ciężko jest nieść takie brzemię i jednocześnie chronić córkę przed zakusami innego świata i jego istnień. Z kolei babcia jest całkowitym przeciwieństwem Martyny, energiczna i śmiała, nie bojącą się trudnych tematów i tak naprawdę spajającą tę rodzinę w jedność. Bez niej po prostu nie byłoby Wolfensteinu – ich rodowego dworku i miejsca, w którym bije źródło magii.
Tak naprawdę ta historia jest o kobietach i związkach między nimi. Trzy kobiety, trzy pokolenia i trzy różne osobowości. Każda bohaterka jest inna, ale zarazem wszystkie są takie same. Jakby nie było, geny przechodzą z pokolenia na pokolenie. W ten sposób Amelka jest młodszą wersją Adeli. Niepohamowana i nie bojącą się własnych instynktów, żyjąca chwilą. Wszystkie jednak łączy jedno – bezgraniczna miłość do dziecka i nieustanny konflikt z matką. Mimo wszystko ich relacje są znacznie bardziej skomplikowane, oparte nawet nie na wzajemnym szacunku, ale na więzach krwi. Ten konflikt pokoleń pokazuje, że nawet czarownice nie są wolne od problemów współczesnego świata.
Muszę przyznać, że w tej historii najbardziej urzekło mnie wykonanie. Jest tu wszystko to, co dla mnie cechuje dobrą powieść. Wyraziści bohaterowie z krwi i kości, niebanalna akcja dziejąca się w ciemnym i mrocznym Krakowie. Jednak nie jest to Kraków jaki znamy z folderów turystycznych, ale taki, który ma w sobie nutkę tajemniczości i awangardy. Jeśli jeszcze lubicie legendy, bajania i stare baśnie to również nie będziecie zawiedzeni – magia historii, i to całkiem fajnej, aż sączy się z kolejnych stron. Nie zabraknie tu także rodzinnych problemów (dramatu nigdy za wiele), uroków czających się za pięknymi obrazami (C.D.Friedrich i jego romantyczno - gotycka wizja świata), szczypty romansu (a nawet i dwóch i to szalenie gorących), iście czarnego poczucia humoru (czarownice i ich żarciki!) i kawałka krwawej jatki (bez dobrej walki, nie ma dobrej książki). Jednak muszę was ostrzec – ta historia niebezpiecznie wciąga i nawet się nie spostrzeżecie jak z niecierpliwością będziecie oczekiwać na kolejną część. Dlatego jeśli przejadły wam się wszelkie schematy, a na widok kolejnej paranormalnej pseudo-bajki (czytaj szmiry) odechciewa się wam czytać wszystko to, co zawiera w sobie nastolatkę, wampira i wilkołaka, to zapewniam was, że zmienicie zdanie po przeczytaniu tej książki. Albo inaczej – zobaczycie, że w gąszczu nic nie wartych historii czasami można znaleźć perełkę!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/07/z-magia-im-do-twarzy-czarownice-z.html
Ostatnio zauważyłam, że boom na wszelkiej maści powieści paranormalne jakoś osłabł. Może się mylę i niezbyt uważnie obserwuję trendy czytelnicze. A może mam dobre oko. Jednak dzięki temu miałam małą przerwę od wampirów, wilkołaków i innych dziwów. Nawet za nimi nie tęskniłam, jednak wszystko zmieniła jedna niepozorna książka. I dobrze, ponieważ „Czarownice z Wolfensteinu”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-02
Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne czytadło. Takie w sam raz na dwa wieczory. Nie zamęczy, nie przemęczy, nie zmusi do głębszego myślenia, chociaż może doprowadzić do roztrząsania problemów egzystencjonalnych i szukania swojego własnego miejsca we wszechświecie. Podchodząc do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań, chciałam tylko na chwilę wsiąknąć w świat jakieś lekkiej opowiastki. Historia może i ma sporo minusów, ale warto ją też pochwalić, zwłaszcza za iście nietuzinkowy pomysł.
Chyba każdy pamięta Disney’owską bajkę o Kopciuszku - biednej sierotce, która egzystuje w domu wrednej macochy i jej nie lepszych córeczek, wykonując dla nich coraz to brudniejszą robotę. Jak to bywa w bajkach pojawia się przystojny książę, który zamierza się szybko żenić. Zostaje więc wyprawiony wielki bal, na którym przyszły pan młody może dokonać przeglądu wszystkich idealnych kandydatek, by wybrać tą jedną, jedyną. Jednakże parę zrządzeń losu, kilka czarów i zgubiony pantofelek całkowicie zmienia bieg tej historii, pokazując, że jednak biedne istotki mają szanse na znalezienie dobrej partii. I na tej historii, poniekąd bardzo przeze mnie lubianej, wzorowała się Marissa Meyer. Jednakże jej wizja znacząco się różni od filmowej wersji Walta Disney’a.
Wyobraźmy sobie, że zamiast bajkowego średniowiecza, cała historia została umieszczona w futurystycznym Nowym Pekinie – świecie, który został zbudowany na gruzach wcześniejszej chińskiej metropolii, zaraz po zakończeniu IV wojny światowej. Muszę przyznać, że cała otoczka świata jest bardzo ciekawa – Pekin przyszłości wraz z chodzącymi po ulicach cyborgami, jako dziećmi walki o innowacje i postępy w robotyce, niestety coraz bardziej obserwowanej w dzisiejszych czasach. Jednakże autorka nie upiększa tego świata – powstaje imperium ludzi - mrówek, zaś problem przeludnienia nie spędza nikomu snu z powiek. Każdy człowiek zostaje oznaczony komputerowymi chipami, tracąc swoje własne ja i dając niemą zgodę na rosnącą inwigilację społeczeństwa. W przyszłości nikt nie może się ukryć przed okiem wielkiego brata. Dzieci zamiast bawić się na dworze są przyklejone do ekranów mini-tabletów i żyją w swoim wirtualnym świecie. Pojawia się także kolejne widmo zagłady – dziwna choroba, która dziesiątkuje miliony istnień i nikt i nic nie jest w stanie jej cofnąć. Jednakże, autorka idzie o krok dalej. Wyobraźcie sobie, że ten piękny księżyc, który świeci nam co noc do okna, tak naprawdę jest zamieszkany przez tajemniczą rasę Lunarów. Mieszkańcy Luny nie są miłymi ufoludkami, za to bawią się w bio – magów i całkiem skutecznie podporządkowują sobie społeczeństwa i przy okazji wprowadzając zalążek terroru.
W tym dziwnym świecie przystaje żyć młodziutkiej Cinder – kopciuszkowi przyszłości. Zamiast sprzątać dom, pracuje jako mechanik w przydrożnym straganie, cierpi na brak jednej stopy (tak, nasza Cinderella jest cyborgiem!) i przy okazji znosi nie miłe zaczepki macochy i jej przyrodniej siostry. Pojawia się także młody książę i oczekiwany przez wszystkich bal. Jednakże tylko tyle podobieństw można zaobserwować w stosunku pierwowzoru. I dobrze, bo historia bardzo ewoluowała, by sprostać potrzebom czytelników XXI wieku. Cinder nie jest biedną sierotką, ale stara się być silną osobą. Nie daje się przeciwnościom losu i sama szuka drogi ucieczki. Ta jej inicjatywa bardzo podnosi na duchu i sprawia, że coraz bardziej kibicuje się jej w odnalezieniu nowego, lepszego domu. Przy okazji jest uroczo miła i delikatna, ale także trochę naiwna. Jednakże jej naiwność wynika z dobrego serca, więc można przymknąć na to oko ;) Z kolei książę Kai, jest niestety dosyć niewyraźną postacią. Jest go zdecydowanie za mało, a jeśli się pojawia, to właściwie stanowi tylko tło dla Cinder. Rozumiem, że jest młody i spadło na niego wiele problemów, których inni ludzie nie byliby w stanie znieść, ale czasami wymagałabym od niego trochę większej pewności siebie i wiary we własne możliwości. Miło że chce się poświęcić za swoich poddanych i zawrzeć sojusz ze znienawidzonymi Lunarami, ale do wielkiego władcy ciągle mu daleko. Mam tylko nadzieję, że bohater ewoluuje w kolejnych częściach i pokaże na co go jeszcze stać.
Książka niestety ma sporo wad, na które nie sposób przymknąć oko. Największą z nich jest bardzo skąpe opisanie świata przyszłości. Autorka początkowo rozbudziła zainteresowanie czytelnika, by po chwili uciąć całkowicie te wątki. Jestem może bardzo dociekliwa, ale chciałabym więcej wiedzieć o przyszłym społeczeństwie – jak żyją ludzie, co doprowadziło do wybuchu wojny, jak rozwinęły się technologie, skąd biorą energię – skoro rzekomo wyczerpały się wszystkie zasoby naturalne. No i najważniejsze, czyli skąd wzięli się Lunarzy i jakim cudem ludzie stali się cyborgami. Tyle nurtujących pytań … Mam tylko nadzieję, że zaspokoję swoją ciekawość przy okazji czytania kolejnej części. Następny minus – akcja. Czasami wydaje się zbyt płaska i tak naprawdę nie wiadomo, co autorka miała na myśli. Przez większość książki Cinder, albo walczy z macochą, albo robi sobie wycieczki do pałacu. Nie ma zarysowanego takiego głębszego wątku – pojawia się on dopiero w połowie historii, by zostać drastycznie urwany przez zakończenie. Dodatkowo – czarny charakter, czyli królowa Lunarów. Mam wrażenie jakby autorka nie wykorzystała całkowicie potencjału tej postaci. Osobiście liczyłam na więcej wątków, w których królowa sieje swoje intrygi. Mam słabość do czarnych charakterów, niestety przy tej części trochę się przeliczyłam. Mam jednak nadzieję, że jej postać zostanie bardziej rozbudowana i będzie jeszcze bardziej zła i przebiegła.
Mimo tych minusów książkę czyta się miło i szybko, czyli tak jak być powinno. Może nie jest to literatura najwyższych lotów, ale ja się przy niej całkiem nieźle bawiłam. I co najważniejsze – czytania nie żałuję.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/05/cinder-marissa-meyer.html
Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne czytadło. Takie w sam raz na dwa wieczory. Nie zamęczy, nie przemęczy, nie zmusi do głębszego myślenia, chociaż może doprowadzić do roztrząsania problemów egzystencjonalnych i szukania swojego własnego miejsca we wszechświecie. Podchodząc do tej książki nie miałam żadnych wygórowanych oczekiwań, chciałam tylko na chwilę wsiąknąć w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-06
2012-10-09
2012-11-04
2011-01-01
2011-01-01
2011-01-01
2011-01-01
2011-01-01
Nie ukrywam, że od czasu do czasu lubię czytać fantastykę. Zwłaszcza kiedy za oknem ciemno i szaro, mrozik zabija wszelkie ciepło, a na horyzoncie pojawia się niewdzięczna sesja. Taki czas jest dla mnie najlepszy, by choć na chwilę przenieść się tam, gdzie świat toczy się w trochę innym rytmie a codzienne problemy nie mają racji bytu, gdyż to, co jest ważne ma zabarwienie paranormalne, więc jest tak bardzo oderwane od mojej szarej codzienności. Dlatego niesamowicie cieszyłam się na kolejne spotkanie z polskimi Czarownicami, znającymi ból normalnego życia, które starały się godzić z całym tym nadnaturalnym światem – lustrzaną, ale znacznie bardziej pokręconą i fantastyczną rzeczywistością.
Główną postacią, która spaja całą historię jest teraz Amelka – młodziutka czarownica, która niedawno dowiedziała się, że pochodzi z rodu znanych czarownic. Dziewczyna się buntowała, wpadała w kolejne konflikty z matką, zakochiwała i walczyła – ale głównie z samą sobą. Przeznaczenie czasami jednak daje po kościach i to, co powinno mieć happy end, najzwyczajniej w świecie kończy się tragedią. Perun, stary i potężny słowiański bóg od piorunów zabija najbliższą rodzinę Amelki, niszczy jej rodową siedzibę Wolfenstein oraz na dokładkę wiąże ze sobą Diega, bratnią duszę dziewczyny. Dla Amelii świat się kończy, pozbawiona opieki najbliższych musi pogodzić się ze sobą, nauczyć się nagle żyć samodzielnie oraz … dojrzeć w iście ekspresowym tempie. Mówi się, że koniec jest początkiem czegoś nowego, czasami lepszego, czasami gorszego, a wszystko zależy tylko od intencji danej osoby.
W tej części Ami, wygnana z Polski rusza w podróż do Włoch, by poukładać swoje rozsypane i zniszczone życie. Dziewczyna jest pełna pretensji do świata i przez większą część książki pokazuje dosyć roszczeniową postawę. Ma być tak jak ona chce i nie inaczej. Uważa siebie za najmądrzejszą i najodważniejszą, nie widząc, że zachowuje się jak mała smarkula, która jeszcze raz przechodzi młodzieńczy bunt. Oczywiście, jej zachowanie można w jakiś sposób wytłumaczyć, gdyż jest to kolejny etap pogodzenia się ze śmiercią najbliższych, ale nic nie poradzę na to, że jej postawa niesamowicie mnie irytowała. Może miał na to wpływ jej destrukcyjny styl życia, może chęć „narkotyzowania” się magią rodowych pereł, może jej pokręcona relacja z Diegiem i negatywny stosunek do wszystkich otaczających ją ludzi. Nawet jej stopniowa przemiana, która spowodowała wyjście z tego swoistego destrukcyjnego letargu mną nie ruszyła i dalej traktowałam ją jako głupiutką nastolatkę.
Autorka w tej części wprowadza troszkę więcej magii niż to było w pierwszym tomie. Poznajemy nową czarownicę oraz innych drugoplanowych bohaterów, którzy stając się nową rodziną Ami starają się naprowadzić ją na nową, lepszą i bardziej racjonalną drogę życia. Oczywiście nie mogło również zabraknąć starych i znanych bohaterów - milutkiego Diega, który stara się pogodzić z nową i dosyć niewygodną sytuacją marionetki boga; Peruna, który kreuje siebie na nowego najlepszego kumpla dla wilkołaka, a w istocie realizuje przewrotny, iście szalony i złowrogi plan oraz zepchniętych daleko w tył Welesa i Roda, którzy małymi kroczkami knują jakby tu znowu wrócić do panteonu słowiańskich bogów i przeciągnąć kolejne samotne duszyczki w swoją stronę.
Na „Czarownice” czekałam długo, ale niestety trochę rozczarowałam się tą książką. Oczywiście czytało się przyjemnie, ale „Wstęga i kamień” nie wciągnęła mnie tak bardzo jak na to liczyłam. Miałam nadzieję na rozwiązanie wątku z Małgorzatą, ale się przeliczyłam. Z drugiej strony, rozumiem, że Ami nie była gotowa, by mierzyć się ze swoją duchową rodziną, ani tym bardziej, by stawić czoło Perunowi. Małymi kroczkami najpierw musiała zaakceptować to kim jest. Jednak obawiam się, że zakończenie obecnej części wprowadzi jeszcze większy zamęt w jej życie. Chociaż kto wie? Może to co znowu zrobił jej Perun da jej większego kopa do działania? Ale tego racjonalnego i przemyślanego, gdyż w jej wypadku działanie pod wpływem emocji z reguły przynosiło więcej szkód niż pożytku. Dlatego nie ukrywam, że z niecierpliwością czekam na ostateczne zwieńczenie historii. A na chwilę obecną dalej pozostaje mi się tylko cieszyć ciętym językiem jakim posługują się bohaterowie, gdyż nie raz ich ostre docinki powodowały olbrzymi uśmiech na mojej twarzy i sprawiały, że dzień stawał się od razu weselszy.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2015/02/magiczna-depresja-czarownice-z.html
Nie ukrywam, że od czasu do czasu lubię czytać fantastykę. Zwłaszcza kiedy za oknem ciemno i szaro, mrozik zabija wszelkie ciepło, a na horyzoncie pojawia się niewdzięczna sesja. Taki czas jest dla mnie najlepszy, by choć na chwilę przenieść się tam, gdzie świat toczy się w trochę innym rytmie a codzienne problemy nie mają racji bytu, gdyż to, co jest ważne ma zabarwienie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to