-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2015-10-17
2015-05-05
2015-04-23
2015-03-23
2015-03-15
2015-02-15
2015-02-09
2015-01-10
Nasza polska szlachecka. Jedyna w swoim rodzaju epoka pełna brawury i często zakrapianej winem i miodem odwagi. Miłości do Ojczyzny, tej wielkiej Mateczki, która przygarnie każdego, kto za nią przelewa krew nieprzyjaciela, pot współtowarzyszy i łzy ukochanych. Wiary w Ideały i Wartości wysysane z mlekiem matki i ćwiczone silną ręką ojca. Nadziei w odzyskanie Siłę Szlacheckiego Stanu i odbudowania Nowej Rzeczypospolitej na gruzach nieprzyjacielskich twierdz. Barwność tych czasów odkrył już Sienkiewicz, który kreował gorącokrwistych sarmatów wymachujących swoją szabelką, ratujących królów, zabawiających omdlewające niewiasty i zawstydzających kompanów swoją miłością do mocniejszych trunków i stanu permanentnego upojenia.
Ten wstęp powinien dać wam obraz czasów w jakich dzieje się akcja „Samozwańca”. Polska XVII wieku jest widmem, wspomnieniem dawnej swojej świetności zbudowanej przez Kazimierza Wielkiego, wywalczonej przez Władysława Jagiełłę i Jana III Sobieskiego. Nowy król elekcyjny – Szwed Zygmunt III Waza nie ma polotu swoich poprzedników, co rusz angażuje się w nową wojnę, czy to z Kozakami, Szwedami i Rosjanami. W wolnym czasie urządza bale, pije na umór i walczy ze szlachcicami. Lada chwila wybuchnie rokosz (zbrojne wystąpienie szlachty przeciw władzy), gdy zaraz za granicą, na Rusi, panoszy się groźny pseudo-car Borys Godunow. Odpowiedzią na modlitwy króla i Polaków zdaje się być Dymitr zwany Samozwańcem, domniemany syn wcześniejszego cara Iwana IV Groźnego. Postanawia strącić czapkę Monomacha (insygnium władzy) swojego wroga Borysa, zostać ukochanym carem poszkodowanego chłopstwa rosyjskiego, nawrócić Ruś na chrześcijaństwo i podpisać pokój z Polską. Tym sposobem rozpoczyna się Dymitriada, wielka wyprawa wspierana przez Polaków w celu podbicia Moskwy i osadzenia Samozwańca na tronie.
Jednakże to nie Dymitr, dziarski chłopak zaślepiony rządzą zemsty jest głównym bohaterem powieści Komudy. Jest nim nie kto inny jak polski szlachcic, doświadczony w boju o Inflanty, Jacek Dydyński. Z dumą nosi skrzydła husarskie, dotrzymuje towarzystwa kobietom, wszczyna pijackie burdy, mocniejsze trunki stanowią podstawę jego diety, nie grzeszy rozumem, wszędzie szuka zwady, w każdym widzi wroga nie ukrywając przy tym wielkiej pogardy dla Moskali. Wybuchowy charakter Jacka idealnie pokazuje stereotyp polskiego szlachcica wierzącego, że jest ponad każdą władzą i uczącego jak należy żyć ponad stan. Los mu jednak wyjątkowo nie sprzyja, umiera ojciec, brat chce się go pozbyć, a ze spadku po ojcu dostanie przysłowiową figę z makiem, chyba że odszuka swojego zaginionego wuja. Jest tylko jeden problem - od wielu lat o wuju nikt nie słyszał, a ostatni raz widziany był żywy w Moskwie. Jacek musi się ukorzyć przez Dymitrem, którego uratował z rąk porywaczy, przyrzec swoją służbę i ruszyć na podbicie Rosji w samobójczej wręcz misji.
W książce najbardziej podoba mi się styl w jakim jest napisana, gdyż Komuda idealnie przedstawił Polskę początku XVII wieku. Jest głośno, jest niebezpiecznie i jest patriotycznie. Szlachta jest nieprzewidywalna, Dymitr szalony, a największe interesy załatwia się w karczmie przy mocniejszym trunku. Bohaterowie są targani przez własne marzenia i ideały, widzą jedyne rozwiązanie w postaci pokazania kto jest silniejszy i … bardziej szalony. Autor wyciąga jednak pomocną dłoń do czytelnika, któremu te czasy, jak i historia Polski mogą być obce. Nie oszukujmy się, gdyż nie każdy z nas był orłem z historii. Dlatego mamy mnóstwo ciekawostek, przypisów dotykających takich spraw jak uzbrojenie, życie codzienne, miłostki, śmieszne anegdotki. Dodatkowo liźniemy trochę rosyjskiego i zobaczymy, że konflikt na linii Polska – Rosja ma o wiele głębsze podłoże niż nam się wydaje.
„Samozwaniec” jest wyjątkowo dobrym wprowadzeniem do tej czterotomowej serii. Książkę historyczną lepiej sobie wymarzyć niż napisać, jednak Jacek Komuda pokazuje, że ma lekkie pióro jeśli chodzi o bycie kronikarzem Polski szlacheckiej. A to już coś, zwłaszcza dla fanów Trylogii Sienkiewicza, którzy tęsknią za niepokornym Kmicicem czy odważnym Panem Wołodyjowskim, którzy sami stanowili ostatni bastion obrony polskości. Teraz to słowo, jak ostatnio zostało zauważone, wymarło, a znaczenie zostało sprofanowane i zapomniane. Dlatego miło jest poczuć co to znaczy Polska, pomarzyć o patriotyzmie i dalej się martwić co zrobi nieprzewidywalna Rosja.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2015/01/szlachecka-fantazja-samozwaniec-tom-1.html
Nasza polska szlachecka. Jedyna w swoim rodzaju epoka pełna brawury i często zakrapianej winem i miodem odwagi. Miłości do Ojczyzny, tej wielkiej Mateczki, która przygarnie każdego, kto za nią przelewa krew nieprzyjaciela, pot współtowarzyszy i łzy ukochanych. Wiary w Ideały i Wartości wysysane z mlekiem matki i ćwiczone silną ręką ojca. Nadziei w odzyskanie Siłę...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-10
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że czegoś tam w środku brakuje, ale czego? Na to pytanie ciężko mi jest odpowiedzieć, nawet w kontekście przeczytania jej ostatniej książki – „Złodziejskiej magii”.
Trudi Canavan tym razem zmieniła trochę schemat pisania, gdyż mamy dwóch głównych bohaterów, których wątki przeplatają się co kilka rozdziałów. Chłopak i dziewczyna. Tyen i Rielle. On żyje w steampunkowym świecie napędzanym przez technikę i maszyny, ona w świecie świętych praw i konwenansów. On jest wolny, głodny wiedzy i niebojący się przygody. Ona zahukana, cichutka i grzeczna. Jednak coś ich łączy – magia. Tyen lubi z nią eksperymentować szukając przy tym odpowiedzi na niezadane pytania, Rielle zaś traktuje ją jako karę za swoje grzechy popełnione przeciwko boskim Aniołom. Jednakże oprócz nich pojawia się jeszcze ta trzecia bohaterka, wyjątkowo ciekawa, niezwykle mądra i nieskończenie stara - książka Vella co kiedyś przed tysiącami lat była kobietą wyjątkowo mściwego maga, na którego wspomnienie ludzie ciągle mają ciarki ze strachu. Znalezienie Velli przez Tyena podczas wykopalisk było niejako bodźcem, który w ostateczności może doprowadzić do zmiany wartości bohatera, a może i całego świata. Autorka w tym względzie jest nieprzewidywalna, gdyż nigdy nie wiadomo jak poprowadzi ona dalszą historię, co bardzo wpływa na wartość jej książek.
Zdecydowanym plusem tej książki jest kreacja obu światów, podobnych od siebie, ale tak bardzo różnych. Świat Tyena jest światem maszyn, szybowców, zeppelinów. Magowie są naukowcami i inżynierami podnoszącymi magię na nowy, inny poziom. Poziom techniki i nowoczesnych wynalazków. Przyznaję, że autorka dobrze czuje się w konwencji steampunku zapełniając świat wymyślnymi środkami transportu i problemami jakie ściągają one na niczym niewinnych obywateli, gdyż machiny mają to do siebie, że zżerają magię. I to bynajmniej nie wolno, co przybliża powolutku groźbę magicznej zagłady. Z drugiej strony świat Rielle jest prosty, konserwatywny i bardzo poddańczy. Magia jest ogólnie zakazana, z wyjątkiem kapłanów służących Aniołom – tylko oni są na tyle czyści, że mogą z mocy korzystać. Cała reszta pospólstwa za nawet nieświadome „okradanie” z magii Aniołów może łatwo trafić do nieprzyjemnego więzienia, gdzie kara będzie niczym w porównaniu do tej jaką mogą zadać ich boscy opiekuni. Jest to świat klas społecznych, gdzie rodowe koligacje więcej znaczą w społeczeństwie niż bycie splamionym magią człowiekiem.
Tak jak pisałam wyżej, zawsze mam problem z książkami Trudi Canavan. Jej trylogie przeważnie są dosyć niespójne i rozwlekłe. Trylogia Czarnego Maga czy Trylogia Zdrajcy nie były odstępstwem od tej reguły. Pojawiały się lepsze części, ale też i takie, które zdarzało mi się męczyć i czytać na siłę, bo chciałam wiedzieć jak skończy się historia. Jak będzie z tą nową serią? Ciężko mi powiedzieć. „Złodziejska magia” nie jest odkrywczą książką, nie porywa na kolana. W gruncie rzeczy, jest dosyć przewidywalna. Osobiście mam nadzieję, że autorka zaskoczy mnie w kolejnych częściach, tak jak to zrobiła w przypadku „Wielkiego Mistrza”, ale również obawiam się, że stworzy historię na siłę, bez porywającej akcji, drugiego dna. Wynagradzają to jednak ciekawi bohaterowie – zwłaszcza Rielle, która z każdym kolejnym rozdziałem zrzuca swój kokon świętoszki i staje przeciwko całemu światu (od razu nasuwa mi się na myśl Sonea z Trylogii Czarnego Maga, zaś Tyen jest jak klon Lorkina z Trylogii Zdrajcy – niepokorny, zbuntowany i pakujący się w różnie konflikty!).
Czy to znaczy, że ta książka jest niewarta przeczytania? Fanom autorki powinna się spodobać. Jakby nie było pani Canavan bazuje także i tu na utartych schematach ze swoich poprzednich powieści. Nie ma więc zaskoczenia i od razu wiadomo czego można się u niej spodziewać. Czytelników, którzy nigdy nie mieli do czynienia z australijską pisarką przyjacielsko ostrzegam – nie znajdziecie tu nic nowego co zburzy wasz świat i wprowadzi trochę zamętu. Nie tędy droga. „Złodziejska magia” jest tylko ciekawą historyjką, którą szybko przeczytacie i jeszcze szybciej zapomnicie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/12/odrodzenie-mysli-magicznej-zodziejska.html
Mam problem z Trudi Canavan. Autorka ma wyobraźnię i książki wyczarowuje jedna za drugą. Pewnie to przekłada się na jej niebywałą popularność. To się jej chwali – na kontynuacje nie trzeba czekać za długo, wszystko zależy tylko od szybkości i chęci polskich wydawnictw. Jednak będąc maszynką do robienia opasłych i często rozbudowanych fabularnie książek wpływa na to, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-29
Słowem wstępu …
Ostatnio dużo się u mnie działo. Nagle zostałam samozwańczą znawczynią historii Polski i II wojny światowej i robiłam za przewodnika dla kilku obcokrajowców. Żeby nie wyjść na ignoranta z małą wiedzą zaczęłam szukać książek, które pomogą mi dowiedzieć się coś więcej. Zupełnie przypadkiem wpadła mi wtedy w ręce biografia Erica Lomaxa, który miał nieszczęście brać udział w dosyć krwawych rozgrywkach II wojny światowej. W ramach przebaczenia, zarówno swoim oprawcom, systemowi i sobie napisał książkę – w której dokonuje ogólnego rozgrzeszenia i przybliża czytelnikowi realia wojny z Japończykami.
O fabule słów kilka
Eric jest Anglikiem pochodzącym z typowej rodziny. Jego dzieciństwo było w miarę normalne – nie był może gwiazdą szkoły i rozpieszczanym maminsynkiem, ale dzięki swojej miłości do pociągów i techniki zdawał się odnajdywać siłę do przeżycia kolejnych dni. Autor był dosyć zagubionym dzieckiem i wcale nie ukrywa tego w swojej biografii – szukał zrozumienia u baptystów, całe dnie przesiadywał przy torach kolejowych, by w końcu wstąpić do wojska i ruszyć na front. Tym sposobem Eric trafił do Indii, gdzie wojna była jeszcze mrzonką, a oficerowie czas spędzali na wycieczkach i zwiedzaniu tego egzotycznego kraju. Los jednak o nim nie zapomniał i autor w końcu trafił na front. Zobaczył śmierć i zniszczenie. Wtedy nawet nie przypuszczał, że jego ukochane pociągi doprowadzą go do zguby i do spędzenia ciężkich lat w japońskiej niewoli.
Bohaterowie
Historia, którą snuje Eric jest straszna, ponieważ przeżył prawdziwe piekło na ziemi. Był torturowany, podtapiany, bity, głodzony, brutalnie przesłuchiwany. Z istoty ludzkiej zmienił się w chodzący szkielet. Jednak zawsze kiełkowała mu w głowie wola buntu i ucieczki. Niestety, kiedy umysł i ciało jest złamane, ciężko przejść od myśli do czynów. Co mnie najbardziej dziwiło, to to, że podchodził do wszystkiego na chłodno – zero emocji, zero strachu czy tęsknoty za rodziną. Dla mnie było to dosyć sztuczne. Może to sprawiło, że czytając tę książkę ciężko było mi się wczuć w jego przeżycia i naprawdę współczuć. Także jego nienawiść do Japończyków była … dosyć niewielka. Gdybym ja była na jego miejscu nie wiem czy potrafiłabym od tak wybaczyć swoim prześladowcom. Jednak z drugiej strony to przebaczenie odbierałam także jako wybaczenie sobie tej powojennej znieczulicy i problemów psychicznych, które zniszczyły jego rodzinę.
Czytać czy nie czytać oto jest pytanie!
Dziwna była ta książka. Na pewno pokazywała okrucieństwo Japończyków podczas II wojny światowej, ale podkreślała też, że atak USA na Hiroszimę i Nagasaki wcale taki „humanitarny” nie był. Z drugiej strony porównując wojnę na tym drugim końcu świata, z tym co się działo w Polsce powstaje wielka przepaść nie do przekroczenia. Oczywistym jest, że autor przeszedł przez piekło i mimo upływu 60 lat dalej te wspomnienia są bolesne i trudne do zaakceptowania. Pewnie dlatego jego powieść jest taka … delikatna. Jeśli jednak Eric naprawdę wybaczył swoim oprawcom to należą mu się wielkie brawa. Ja mimo, że jestem wychowana w religii katolickiej, gdzie wybaczenie jest podstawą pogodzenia się z Bogiem, nie wiem czy byłabym w stanie dać go swoim oprawcom. Dlatego to od was zależy czy chcecie poznać jego historię czy nie. Ja osobiście czytałam bardziej dopracowane wspomnienia, ale też kategorycznie nie przekreślam tych. Każde wspomnienie jest ważne i istotne. Każde niesie w sobie olbrzymie ładunki emocji. I cieszę się, że autor mimo wszystko postanowił spisać swoje koszmary. Takie książki pokazują w pełnej okazałości okrucieństwo i całkowity bezsens wojny.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/japonski-pociag-smierci-droga-do.html
Słowem wstępu …
Ostatnio dużo się u mnie działo. Nagle zostałam samozwańczą znawczynią historii Polski i II wojny światowej i robiłam za przewodnika dla kilku obcokrajowców. Żeby nie wyjść na ignoranta z małą wiedzą zaczęłam szukać książek, które pomogą mi dowiedzieć się coś więcej. Zupełnie przypadkiem wpadła mi wtedy w ręce biografia Erica Lomaxa, który miał nieszczęście...
2014-10-13
Jakoś tak się moje życie potoczyło, że ostatnio miałam styczność z osobami pochodzącymi z krajów arabskich. Dla mnie było to dosyć dziwne przeżycie. Nagle trzeba starać się jakoś porozumieć i przy okazji zarządzać osobami, które wychowane są w innej kulturze i religii. Może się wydawać, że to nic, ale musicie mi uwierzyć kiedy mówię, że różnica kulturowa jest ogromna i nie do przeskoczenia. Oczywiście miałam przyjemność poznać egipcjanów, którzy alkohol pili jak wodę, ale poznałam też dosyć restrykcyjnych muzułmanów, którzy poszczą, nie jedzą wieprzowiny i modlą się 5 razy dziennie. I przy okazji mogłam podpytać jak wygląda życie w świecie, gdzie wojna jest na porządku dziennym, a kolejna bomba na ulicy nikogo już nie szokuje.
Dla mnie, osoby wychowanej już po upadku Muru Berlińskiego i w demokratycznym społeczeństwie jest to rzeczą nieco abstrakcyjną. Nie widziałam nigdy czołgu, odgłos bomby znam tylko z telewizji, Państwo Islamskie i Hamas są tylko pojęciami pojawiającymi się od czasu do czasu w mediach. A jednak Arabowie i Izraelczycy ciągle walczą, nie tylko między sobą, ale także wewnątrz wielu ugrupowań. Skąd tak naprawdę wziął się ten cały konflikt? Wiele źródeł wskazuje czasy biblijne, jednak faktem jest, że Żydzi zostali ludem bez ziemi. Najpierw stracili Egipt, potem Europa przez setki lat źle patrzyła się na tą nację, aż nagle wybuchła II wojna światowa. Ludność żydowska, która przeżyła postanowiła wskrzesić swoje państwo i tym sposobem zaczął się powolny rozpad i rozbiór arabskiej Palestyny.
W tym momencie zaczyna się powieść „Wiatr z północy”. Jest to świadectwo ponad 50 lat zażartych walk, powstania pierwszych obozów dla uchodźców, narodzin terrorystów (po obu stronach barykady), przemocy, bratobójczej walki, zbiorowych morderstw, tortur i bombardowań, a wszystko pod patronatem bogatych państw, które miały w tym korzyści. Autorka, rodowita Palestynka nie stara się usprawiedliwiać obu stron, chociaż czytając jej powieść można zauważyć, że tylko Żydzi przedstawiani są jako ci źli, a terrorystyczne akcje realizowane przez Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP) traktujemy jako konieczne zło służące osiągnięciu celu.
W tym całym rozgrzeszaniu Palestyńczyków winę ponosi autorka – snuje opowieść trzech pokoleń pewnej arabskiej rodziny, która mając wszystko z dnia na dzień zostaje wypędzona, przesiedlona i żyje w skrajnie nędznych warunkach pod panowaniem państwa izraelskiego. Z każdą stroną, z każdym kolejnym rokiem coraz bardzie zżywamy się z Hasanem i Darwiszem, Jusefem i Amal oraz całą rzeszą synów, córek, żon i mężów, babci i dziadków. Życie w Palestynie przemian, Palestynie rewolucji bajką wcale nie jest. Wiedzą o tym bohaterowie – chcą uciec, niektórzy trafiają nawet do Stanów Zjednoczonych, ale zawsze wracają z miłości do utraconej ziemi.
Od razu widać, że autorka dużo w życiu przeszła. Jej rodzina musiała w jakimś stopniu doświadczyć tych samych potworności, by mogło powstać to świadectwo. Współczuję jej, ponieważ dla mnie to jak życie w piekle. Nie ważne czy było się kobietą, mężczyzną czy dzieckiem. Nikt bezpieczny nie był. Krew arabska lała się na równi z krwią izraelską. A podłożem była nie tylko walka o ziemię, ale także setki lat prześladowań. II wojna światowa była największym horrorem naszych czasów. Nie należy się dziwić, że niektórzy bohaterowie książki mają okaleczoną psychikę po życiu w obozach i patrzeniu na masową śmierć rodaków. Przez to obie strony zadawały sobie cierpienie. Dla Żydów Palestyna była ich straconym i pożądanym domem. Z kolei dla Palestyńczyków, było to miejsce ich życia od tysięcy lat, miejsce gdzie uprawiają ziemię, kochają i nienawidzą.
Podczas lektury płakałam. Musiałam też robić częste przerwy, by przetrawić to co przeczytałam. Nie jest to prosta książka do poduszki. To pełna cierpienia historia okaleczonych ludów, które nie cofną się przed niczym, by odzyskać to, co im się prawnie powinno należeć. Przemoc rodzi przemoc. To z kolei rodzi cierpienie, ból i śmierć. Najsmutniejsze jest to, że ani ONZ ani NATO nie interweniowało w żaden istotny sposób. Ot, tak jakby mieli misję, ale im się nie chciało kompletnie nic z tym zrobić. Może gdyby wtedy ktoś by zainterweniował, dziś nie musielibyśmy czytać o tragicznych warunkach ludności mieszkających w Strefie Gazy, Hamas praktycznie nie rządziłby Egiptem, a nowo powstałe Państwo Islamskie nie trzymałoby terrorystycznej władzy nad swoimi obywatelami.
Takie gdybanie jednak sensu nie ma. Jednak warto poznać przyczyny skąd wzięła się ta cała wojna. W telewizji o tym nie usłyszycie. W gazetach o tym przeczytacie, ale tutaj trzeba już sięgać po poważne tygodniki. Ja mogę tylko każdemu polecić tą książkę. Nie jest prosta, nie jest łatwa, bez paczki chusteczek nie ma po co jej otwierać. Ale niech to was nie odstraszy – życie na Bliskim Wschodzie bajką nie było, nie jest i nie będzie.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/ziemia-bez-ludzi-dla-ludzi-bez-ziemi.html#more
Jakoś tak się moje życie potoczyło, że ostatnio miałam styczność z osobami pochodzącymi z krajów arabskich. Dla mnie było to dosyć dziwne przeżycie. Nagle trzeba starać się jakoś porozumieć i przy okazji zarządzać osobami, które wychowane są w innej kulturze i religii. Może się wydawać, że to nic, ale musicie mi uwierzyć kiedy mówię, że różnica kulturowa jest ogromna i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-06
Podróże! Uwielbiam, kocham i nienawidzę. Dlaczego? Najchętniej rzuciłabym wszystko, spakowała plecak i ruszyła w świat. Jednak zawsze coś stoi mi na drodze – studia, brak pieniędzy, rodzina i co najważniejsze – STRACH! I to nawet nie jest strach przed sytuacją polityczną krajów, które mnie pociągają, ale strach, który gnieździ się gdzieś w mojej głowie. Typu – jestem dziewczyną, a więc ktoś mnie okradnie, porwie, pobije, skończą się pieniądze, nie dogadam się z ludnością lokalną. Ale też pojawiają się obawy związane z pewnym standardem życia, a więc tęsknota za codziennym prysznicem, suszarką i wygodnym łóżkiem.
Wiecie co? Czytając „Autostopem przez życie” płakałam. Co najsmutniejsze, tylko nad moją własną słabością! Wiem jak to brzmi – nie każdy jest urodzonym podróżnikiem, ale dla mnie to synonim niczym nie skrępowanej wolności. To także możliwość, by zobaczyć trochę świata, tak jakże innego od naszej Polski. Przyznaję się, że strasznie zazdrościłam autorowi jego podróży, ale z drugiej strony cieszyłam się, że mogłam od tak innej strony poczytać o dosyć egzotycznych dla mnie krajach.
O Przemysławie Skokowskim usłyszałam zupełnie przypadkowo. Tak się jakoś złożyło, że w czerwcu tego roku był w Krakowie i miał spotkanie z podróżnikami. Niestety nie udało mi się na nie dotrzeć. Potem w sierpniu wpadłam na jego blog – akurat planowałam autostopowe wakacje i szukałam inspiracji i praktycznych wskazówek. Z wakacji jak zwykle nic nie wyszło, a ja o blogu zapomniałam. Do czasu, jak we wrześniu dziwnym zbiegiem okoliczności wpadła mi w ręce jego książka, w której zapisał swoją wspaniałą podróż z Gdańska przez Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny, Laos, Tajlandię i Birmę. Co było najpiękniejsze, to towarzyszył mu szczytny cel i zarazem cudowna inicjatywa „Postcards from Europe”. W skrócie – odwiedzał sierocińce na końcu świata i wręczał dzieciakom pocztówki od wolontariuszy. Małe gesty, ale sprawiały wielką radość, zwłaszcza jak adresaci postanowili kontynuować znajomości z dziećmi.
Tak naprawdę „Autostopem przez życie” to książka o walce z własnymi słabościami i przekraczaniu granic kulturowych, gdzie podróż staje się metaforą życia, pozwalającej pogodzić się z Bogiem i z ludźmi. Nasz świat jest już tak skonstruowany, że drobne gesty życzliwości nie są zbyt popularne. Jednak aż się w głowie nie mieści, że na Wschodzie ludzie bezinteresownie zapraszali Przemka do domu, gościli go specjałami własnej kuchni, zapraszali na obiady i nie oczekiwali niczego w zamian. Dzięki temu uważam, że jest jeszcze dla ludzi nadzieja, żeby porzucili swoje skorupy i wyszli naprzeciwko drugiemu człowiekowi. Sama jestem wolontariuszką w jednej z dosyć znanych organizacji pozarządowych i tydzień temu ze znajomymi zastanawialiśmy się, czy kiedyś ta dobroć i pomoc jaką okazujemy innym do nas wróci? Świata nie zmienimy, nawet jeśli bardzo byśmy chcieli, ale to, że działamy, daje nam radość i to jest najważniejsze. A karma niech się schowa. Co ma być to będzie i tego będę się trzymać.
Jedyny minus książki, ale nie tak bardzo znaczący to język – widać, że autor jest blogerem i czyta się szybko i przyjemnie. Od czasu do czasu wrzuci do swoich przemyśleń trochę historii, polityki, religii i ogólnych informacji o krajach. Jednak z czasem ten język po prostu nuży, poprzez dosyć nagminne stosowanie powtórzeń. Na moje oko pasowałoby zastosować trochę więcej synonimów i już bym się nie czepiała. Ważne, że to tylko mały szczególik, który nie przeszkadza w czytaniu tej relacji. Smaczku także dodają piękne zdjęcia! Szkoda tylko, że było ich tak mało, ale na szczęście na blogu jest pełna fotorelacja z tych intensywnych 3 miesięcy.
Od siebie mogę tylko jedno napisać – bardzo polecam. Po takich książkach chce się żyć i chce się podróżować. Dla mnie to była niczym przebudzenie po zimowym śnie. Dlatego postanowiłam pomagać jak mogę podróżnikom i angażować się w różne projekty – a to spotkać się z couchsurferami w Krakowie i pokazywać im miasto, wziąć udział w Postcrossingu – idea podobna do tej, jaka przyświecała Przemkowi, a więc wysyłanie pocztówek do ludzi z całego świata i najważniejsze - wymarzone autostopowe wakacje. Jestem na etapie planowania i szukania w sobie siły i motywacji. Może nie będzie to wymarzona podróż do krajów arabskich (chociaż jej nie wykluczam), ale na początek coś prostszego, czyli Bałkany. I jak tu nie mówić, że książki życia nie zmieniają?
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/10/na-koniec-swiata-i-jeszcze-dalej.html
Podróże! Uwielbiam, kocham i nienawidzę. Dlaczego? Najchętniej rzuciłabym wszystko, spakowała plecak i ruszyła w świat. Jednak zawsze coś stoi mi na drodze – studia, brak pieniędzy, rodzina i co najważniejsze – STRACH! I to nawet nie jest strach przed sytuacją polityczną krajów, które mnie pociągają, ale strach, który gnieździ się gdzieś w mojej głowie. Typu – jestem...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-30
2014-08-23
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”. Jest to historia, która namieszała mi w głowie i kazała mi zadawać pytania: co by było gdyby Zimna Wojna skończyła się inaczej? Może demokracja i liberalizacja gospodarki zostałaby zdeptana przez bolszewizm i socjalizm? Kto wie? Z drugiej strony wizja Orwella jest straszna, ale wcale nie tak bardzo abstrakcyjna. Jedno jest pewne, władza jest siłą, a wolność nawet pozorna, może stać się niewolą.
O czym tak naprawdę jest ta książka? W głównej mierze opowiada historię antyutopijnego świata, składającego się z trzech państw – supermocarstw. Każde państwo jest jednym organizmem, który oddzielony jest od pozostałych żelazną kurtyną (skojarzenia z stalinizmem i bolszewizmem są jak najbardziej na miejscu!). Orwell buduje świat na zgliszczach II wojny światowej i Zimnej Wojny, władzom więc przyświecają idee socjalistyczne, trwa wyścig zbrojeń i prace nad bombami atomowymi. Jednak autor idzie o krok dalej i tworzy świat władzy totalitarnej. Nie ma w nim miejsca na wolność jednostki, ani tym bardziej na wolność myśli, panuje głód i nędza, gdyż państwo ma monopol na wszystkie dobra, w tym na informacje.
Kto w takim razie rządzi takim państwem? Wydaje się, że Wielki Brat, którego oczy patrzą na obywateli z każdego plakatu. Jednak … nic bardziej mylnego. Wielki Brat jest tylko ideą podsycaną przez jego wyznawców, a więc Partię. Partia ma siłę i władzę, a co najważniejsze zarządza wszystkimi informacjami. U mnie na studiach ekonomicznych uczy się, że informacja jest najważniejsza. Orwellowska Partia coś o tym wie. Trzymając w garści wszelkie informacje sterują opinią publiczną. Wniosek jest jeden, słowa Partii zawsze są świętością!
Akcja książki dzieje się w Wielkiej Brytanii i opowiada historię 39-letniego pracownika Zewnętrznej Partii, Winstona Smitha. Pracuje w Ministerstwie Prawdy (w rzeczywistości nazwa powinna brzmieć Ministerstwo Kłamstwa), gdzie zajmuje się sterowaniem informacją. Zmienia przeszłość, wymazuje ludzi z gazet – praca jak praca. Winston jednak jest jednym z niewielu ludzi, którzy nie dają się omamić wszędobylskiej propagandzie. Widzi bród i ubóstwo (mimo że Ministerstwo Obfitości, czytaj Głodu twierdzi, że ludzie żyją w dostatku), dostrzega kłamstwo Partii, wątpi w istnienie Wielkiego Brata, słowem popełnia myślozbrodnię! W świecie Orwella myśli należą do Partii i nikt nie jest w stanie ich ukryć. Ludzie 24/7 są inwigilowani, i to nawet podczas snu! Trzeba być, albo bardzo głupim, albo bardzo zdolnym aktorem, by zachować własne myśli dla siebie, czyli być po prostu mistrzem dwójmyślenia! Orwell tłumaczy to tak: trzeba umieć kłamać z premedytacją i równocześnie wierzyć, że twoje kłamstwo jest prawdą.
Największą zaletą tej historii jest jej język. Autor dosyć dokładnie konstruuje nowy twój językowy zwany nowomową. Stąd mamy takie zbitki wyrazowe jak myślozbrodnia i dwójmyślenie. Jednak w książce znajduje się ich o wiele więcej, nawet zasady gramatyki, które zostały opisane w aneksie! Prostota tego języka zadziwia i pokazuje jak za pomocą mowy ogranicza się zdolność do formułowania własnych opinii, a więc ucina się możliwość buntu. Jest to jedyny język, który zamiast się rozrastać, traci codziennie kolejne słowa. I to wszystko pod patronatem angsocu – angielskiego socjalizmu, ustroju Partii!
Na koniec mogę napisać tylko jedno – POLECAM! Myślę, że nie czytałam jeszcze takiej książki, której wizja świata tak bardzo, by mną poruszyła. I co najważniejsze, autor wcale nie tworzy futurystycznej antyutopii – bazuje przecież na antyutopijnych ideach i filozofiach, który wykształciły się dzięki kapitalizmowi, faszyzmowi, czy kolektywizacji rolnictwa. Państwo Orwella to ludzie nie mający własnych marzeń i myśli, ale realizujący zadania i nadzieje Partii. Tworzą jeden mózg, gdzie wszystko jest wspólne i wszyscy są równi (co oczywiście prawdą nie jest). Stanowią takie owieczki, które idą na rzeź, gdyż tak im się każe. I co najgorsze, bydło/lud jest z tego zadowolony. Można wysnuć z tego jeden i bardzo trafny wniosek:
"Wojna to pokój,
Wolność to niewola,
Ignorancja to siła"!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/08/wielki-brat-patrzy-rok-1984-george.html
Hej, Wielki Bracie! Widzisz mnie? Słyszysz mnie? Szpiegujesz mnie? Chcę się przed tobą ukryć, ale nawet mój umysł jest więzieniem. Mam cię dość, ale jednocześnie kocham cię najbardziej na świecie. I wiesz co, nigdy mnie nie złamiesz. Dziwne, szalone? A jednak tak kształtowały się moje myśli po przeczytaniu jednej z najbardziej znanych powieści Georga Orwella „Rok 1984”....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-18
Lubię klasykę. Jednak czasami klasyka po prostu nie lubi mnie. Tak to już jest. Książki napisane X lat temu stają się niezrozumiałe dla współczesnego pokolenia. Dlatego zawsze podchodzę z rezerwą do powieści okraszonych mianem „klasycznych” i staram się nie nastawiać na cud. Jednak w tym przypadku szczęście mi sprzyjało i to, co początkowo mnie przerażało okazało się jedną z najbardziej pokręconych i absurdalnych książek jakie w życiu czytałam. Nie ma tu żadnego kruczka prawnego – „Paragraf 22” jest niesamowicie szaloną klasyką.
Historia dzieje się podczas II wojny światowej w fikcyjnej bazie wojskowej umiejscowionej gdzieś niedaleko Włoch. Joseph Heller stworzył całkiem sporą liczbę bohaterów – od zwykłych szeregowców do napuszonych generałów. Ich zawód – bombardier. Praca – walka z „nieprzyjacielem”. Jednak to nie Niemcy są u Hellera tymi złymi, ale … prawo. Tytułowy paragraf (§ 22) jest najgorszą rzeczą jaka przytrafiła się żołnierzom – prawa po prostu nie sposób obejść. Na czym tak naprawdę polega absurd tego kruczka prawnego? A mianowicie człowiek, który chce być zwolniony z armii musi być wariatem. Jednak człowiek, który z pełną premedytacją prosi o zwolnienie, ponieważ jest świadomy zagrożenia życia, wariatem być nie może. I tak zapętla się spirala absurdu. Po prostu genialnie pomyślane.
Ciężko jest streścić w paru zdaniach fabułę tej powieści. Każdy bohater przeżywa swoją własną historię – wszyscy są wariatami, ale tak naprawdę wszyscy są najnormalniejszymi bombardierami pod słońcem. Ich normalność/nienormalność prowadzi do wielu komicznych i dziwnych historii, które pokazują amerykańskie wojsko w krzywym zwierciadle – jako mieszankę szaleńców. Mamy generałów, którzy idą po trupach do celu; fanatyków, którzy walczą o światło jupiterów; pułkowników, którzy kopią pod sobą dołki. Jest to swoisty wyścig szczurów, wojna jest tylko pretekstem do zdobycia większej sławy, pojawiania się w gazecie, dostania medalu/pochwały/awansu. Nikt tak naprawdę nie patrzy na osoby na niższych szczeblach – oni są po prostu mróweczkami, które chcąc nie chcąc muszą pracować na uciechę szefostwa.
I tu pojawia się pole dla przeróżnej masy krętaczy, którzy do perfekcji opanowali wymykanie się obowiązkom. Wśród nich króluje Yossarian, niekwestionowany mistrz nr 1 w symulowaniu chorób ciała (cudownie boląca wątroba), małpowania chorób innych żołnierzy (podwójne widzenie), przekonywania wszystkich, że jest wariatem (w co i tak nikt w to nie wierzy dzięki paragrafowi 22), szerzenia niezadowolenia i ogólnej propagandy przeciwko kolejnym akcjom zrzucania bomb. U tytułowych bombardierów propaganda ma się dobrze – dla podtrzymywania morale władze zapewniają artystyczne przedstawienia, mecze ping-pongowe, miejsce do rzucania rzutkami, są kluby i stołówki, a nawet plaża, na której można spędzić leniwe popołudnie. Obóz wygląda co najmniej jak ośrodek wypoczynkowy, a nie jak .. obóz wojskowy!
Jeśli nie boicie się trochę pośmiać, a groteska nie jest wam obca – jest to książka wprost dla was. Dowiecie się, że człowiek jednak ma znaczenie, poznacie podstawowe zasady ekonomii (kupowanie jajek po 7 centów, sprzedawanie po 5 i to oczywiście z zyskiem!), dowiecie się jak symulować wymyślne choroby, wpadniecie w niezdrową fascynację defiladami wojskowymi i co najważniejsze – będziecie pod wrażeniem przebiegłości i prostoty paragrafu 22! Aż dziwne, że żaden rząd nie pokusił się na wprowadzenie takiego wręcz diabelskiego przepisu prawnego :) A może tak naprawdę istnieje, tylko my nie jesteśmy tego świadomi i wolimy dalej być nieświadomymi wariatami …
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/08/szalenstwo-niejedno-ma-imie-paragraf-22.html
Lubię klasykę. Jednak czasami klasyka po prostu nie lubi mnie. Tak to już jest. Książki napisane X lat temu stają się niezrozumiałe dla współczesnego pokolenia. Dlatego zawsze podchodzę z rezerwą do powieści okraszonych mianem „klasycznych” i staram się nie nastawiać na cud. Jednak w tym przypadku szczęście mi sprzyjało i to, co początkowo mnie przerażało okazało się jedną...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-27
2014-06-08
W każdym z nas siedzi trochę dziecka. Nieważne czy mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat – każdy chce z powrotem stać się znowu wolny, nieświadomy problemów czyhających na świecie, i po prostu żyć marzeniami i małymi radościami. Niestety, im bardziej jesteśmy starsi, tym bardziej zapominamy o dzieciństwie. Jednak, czym tak naprawdę jest dorosłość? I czy naprawdę chcemy to wiedzieć ….?
Neil Gaiman nieznanym pisarzem nie jest. Nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych bajkopisarzy na świecie. Jego bajki, tak naprawdę nigdy bajkami nie są, ale poruszają wiele strun w ludzkich sercach i zmuszają do pomyślenia nad swoim życiem.
Jego najnowsza powieść „Ocean na końcu drogi” przeczy każdej bajce jaką czytałam w dzieciństwie. Jest mroczna i pełna strachów czyhających na kolejnych stronach książki. Nic jednak takiego stanu rzeczy nie sugeruje – wszystko zaczyna się tak bardzo zwyczajnie – dorosły mężczyzna po wielu latach wraca do okolic swego dzieciństwa i ląduje nad stawem, nie bez przyczyny zwanym oceanem. Wszystko to sprawia, że zaczyna sobie przypominać zdarzenia sprzed 40 lat, które starał się wyprzeć ze swej pamięci. Wydarzenia te nie były proste, nie były normalne i co najważniejsze, nie były racjonalne. Jak można wytłumaczyć, że obok naszego świata istnieje drugi, równoległy – piękny, ale zabójczy w swej prostocie, gdzie rządzi silniejszy osobnik? Jak można pojąć istnienie potwora w ludzkiej skórze, który w istocie chciał tylko pomóc ludziom spełnić ich marzenia. W tej historii marzenia wcale nie są irracjonalne – każdy z nas marzy o miłości w chwili samotności oraz o zastrzyku gotówki w momencie jej braku. Jednak te marzenia potrafiły zniszczyć bohaterów. W takim wypadku, w co należy wierzyć i o czym trzeba marzyć? Może jednak jest tak, że ludzie nie potrafią już marzyć, ale tylko chcą wszystko dostawać na tacy? Jeśli tak jest, to świat rzeczywiście jest ubogi.
Tej chorej sytuacji wymyka się młody 7 letni bohater – nie jest jeszcze ograniczony przez świat i konwenanse. Żyje z nosem w książkach, ale przez to nie neguje zdarzeń niewytłumaczalnych i cały czas zadaje pytanie – czym jest dla nas dorosłość? Może jest tak, że wszyscy jesteśmy dziećmi i tylko cały czas żyjemy w iluzji i udajemy dorosłych? A może światem rządzą nie dorośli a potwory, zamaskowane i gotowe w każdej chwili nas wykorzystać? Może ta cała „potworność” spowodowana jest niechęcią do wyobraźni i życia według ustalonych wcześniej standardów, które mówią co jest dobre a co złe. Gaiman nie krytykuje etyki ani moralności postępowań ludzi, pokazuje tylko ich braki.
Ta anty-bajka prosta nie jest. Podczas czytania czujemy się niegodni pretendowania do miana dorosłych. W międzyczasie stajemy się znowu dziećmi bojącymi się potworów czyhających na nas w szafie podczas ciemnej nocy. Z drugiej strony Gaiman otwiera drzwi do naszej utraconej niewinności i pokazuje, że to co jest niemożliwe, znowu jest możliwe. I za to jestem mu wdzięczna, że w chwili nudnego i poukładanego życia, mogłam znowu stać się dzieckiem i uwierzyć w bajki.
Kogo ta książka zaczaruje?
Historia spodoba się każdemu, kto wie, że drzemie w jego wnętrzu dziecku, lub chce to dziecko obudzić i znowu stanąć w szranki ze strasznymi potworami. To książka także dla tych, którzy pragną się wyrwać z ram prostych i bezpiecznych rozwiązań i chcą znowu odkryć radość ze wspinania się na rury – przecież w książkach każdy to robi! To także historia dla nas, szarych ludzi, którzy ciągle wierzą w potęgę wyobraźni i się tego nie wstydzą!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/06/ten-staw-to-ocean-ocean-na-koncu-drogi.html
W każdym z nas siedzi trochę dziecka. Nieważne czy mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt lat – każdy chce z powrotem stać się znowu wolny, nieświadomy problemów czyhających na świecie, i po prostu żyć marzeniami i małymi radościami. Niestety, im bardziej jesteśmy starsi, tym bardziej zapominamy o dzieciństwie. Jednak, czym tak naprawdę jest dorosłość? I czy naprawdę chcemy to...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-28
Bo noc jest ciemna i pełna strachów!
Przyznaję, że uwielbiam tę historię. Nawet więcej – kocham cały ten brudny i mroczny świat, przebiegłość ludzi i odrzucenie wszystkich większych wartości. Niech żyje niemoralność, krew, śmierć i zdrada! Teraz, czytając po raz drugi każdą z części napisanych przez George’a Martin’a widzę coraz lepiej całe to zepsucie jakie toczy świat Westeros.
Zaczynając od początku, autor nie stopuje, tylko od razu rzuca czytelnika na głęboką wodę. Bez litości i przebaczenia. Nie ma miejsca na odpoczynek, na pokazanie białej flagi i okazania trochę miłości. Westeros ogarnęła wojna. Królów jest więcej niż grzybów po deszczu, i każdy z osobna chcę zdobyć i podbić jak najwięcej. Najsmutniejsze jest to, że nie walczą o jakieś większe wartości, tylko kieruje nimi prosta i odwieczna prawda dowartościowania siebie i dokopania swoim rywalom. Lannisterskie lwy walczą, bo mają to we krwi – a po drugie pasuje utrzymać krwawy i bezwzględny wizerunek. Starkowie walczą, nawet nie o władzę, ale o zemstę. Zemsta jest chyba jedną z najgorszych przesłanek o jakie można prowadzić wojny. Zaślepia człowieka i burzy osąd – zdrowy rozsądek chowa się w kąt ze strachu przed rządzą krwi. Nie wolno jeszcze zapominać o jelenich Baratheonach – dwóch braciach, którzy stali się wrogami. I ta historia pokazuje, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, ewentualnie na obrazach ;) Po koronę sięgają także macki żelaznych ludzi z Pyke, młoda smocza królowa za morzem i upadła wrona z Nocnej Straży.
I to właśnie jest to, co najbardziej lubię u Martin’a. Mnogość wątków i setki bohaterów. Mimo olbrzymiej objętości książki, ani na chwilę nie można się nudzić. Bohaterowie wymyślają coraz to gorsze sposoby dobicia konającego napastnika, a zdrady stają się coraz bardziej pomysłowe i przebiegłe. Najsmutniejsze jest to, że naprawdę z lupą można szukać pozytywnego bohatera. Każdy za to ma jakieś grzeszki na sumieniu. Z drugiej strony, jest to dobry zabieg. Nawet w prawdziwym życiu nikt nie jest idealny, bez tej biblijnej belki w oku. Jednak, może ja jestem taka miękka, ale chciałabym, aby ten świat, był bardziej miły i przyjazny. Wiadomo, marzenia ściętej głowy ;)
W tej części autor wprowadza narrację z punktu widzenia dwóch nowych postaci. I dobrze, bo dzięki temu możemy poznać troszkę inne, ale nie mniej interesujące rody. Moim faworytem jest Cebulowy Rycerz – Davos Seaworth. Jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi Stannisa, brata zmarłego wcześniej króla Roberta. Tym sposobem, autor daje nam możliwość spojrzenia bliżej na Smoczą Skałę, starożytną twierdzę Targaryenów i na nowego pretendenta do żelaznego tronu. Stannis jest postacią bardzo antypatyczną i wręcz zadufaną w sobie. Ciężko jest zrozumieć jego postępowanie – czasami zachowuje się jak skrzywiony dzieciak, który chce się odegrać na swoim bracie i rodzinie, w imię podniesienia własnej wartości i dowartościowania siebie. Mimo że pretenduje do miana króla, nie potrafi samodzielnie podejmować decyzji. I tym sposobem na scenie pojawia się jedna z najbardziej tajemniczych postaci – Melisandre z Asshai. Jest to bardzo niejednoznaczna postać i nie ukrywam, jestem bardzo ciekawa jak wpłynie ona na zakończenie historii. Poprzez jej wiarę w ognistego boga i magię płomieni, nawet jestem skłonna uwierzyć, że jej rola jest znacznie większa, niż to początkowo wygląda. Przecież cała historia jest pieśnią lodu i ognia!
Kolejnym rodem, który tak ładnie Marin serwuje nam na tacy są Greyjoyowie z Theonem na czele. Czytelnik ma więc wgląd na Żelazne Wyspy i na ludzi, którzy je zamieszkują. Jest to taka trochę inna pespektywa, inny bóg i inne prawa. Taka mała perełka na środku morza. Osobiście chciałabym więcej wątków z tymi twardymi ludźmi, jednak na to trzeba poczekać bodajże do „Uczty dla wron”. Zaś Theon jest ciężką postacią, bardzo negatywną i nie ukrywam, trochę mi go szkoda. Swoim brakiem wyobraźni i wybujałym ego, będzie musiał przejść przez piekło, by stać się znowu człowiekiem. I te przemiany bohaterów są świetne, nie są słodkie i nierealne, ale pokazują jak życie zmienia twardych ludzi w miękkich i odwrotnie.
Dużo osób pisze, że to książka o polityce, ale niestety nie mogą się z tym w 100% zgodzić. Bliżej historii do etosu rycerskiego, niż do bookletu jak rządzić krajem. Polityka jaką serwuje nam Martin opiera się wyłącznie na tym: kto jest czyim dzieckiem i skąd wziąć pieniądze na finansowanie bardzo kosztownej i mało zyskownej wojny. Książkowi bankierzy ostrzą już sobie pazurki, na sławne, ale spłukane złote rybki. Jako ekonomistka jestem bardzo ciekawa, jak po zakończeniu wojny będą chcieli spłacić te wszystkie długi i jak odbudować bardzo zniszczony kraj. Chyba że jednak Martin zafunduje wszystkim nie happy end - to wtedy dywagacje o ekonomii i gospodarce raczej nie będą mieć żadnego sensu. Ważniejsze dla mnie jest spojrzenie na zwykłego i biednego obywatela, który chcąc nie chcąc jest zamieszany w walkę o tron. Poddani traktowani są jako stadko, które można ograbić, lub jako mięso armatnie, które będzie stanowić żywą tarczę przed nieprzyjacielem. Ludzie nie mają żadnych praw, więc zwracają się w stronę przeróżnych bogów. Jak nie można wierzyć we władcę, to lepiej wierzyć w coś – niekoniecznie prawdziwego, ale dającego jakąś chwilową pociechę w ciężkich chwilach. Martin pokazuje właśnie, że nawet nie religia, ale wiara stanowi sens życia każdego człowieka. Każdy z bohaterów o czymś marzy – o władzy, zemście, pokoju, odzyskaniu rodziny, o dobrym i sprawiedliwym władzy i suwerenie, uzyskaniu aprobaty rodziców. Są to marzenia, które stanowią podstawę egzystencji każdej z postaci. Mam tylko nadzieję, że uda im się je kiedyś wszystkie zrealizować.
Całą historię oczywiście bardzo gorąco polecam. Jednak ostrzegam – nie jest to książka, którą można szybko i łatwo przeczytać w jeden weekend. Za to nagroda jest o wiele większa – historia jest o wiele lepsza niż ta z serialu. Dzięki czemu można się o wiele bardziej zżyć się z poszczególnymi bohaterami i coraz bardziej kibicować lub nienawidzić coraz to inne postacie. Nie ma tu nieskalanych ludzi, czystych jak łza – jest za to sporo smutnych i biednych istnień, które nieskutecznie starają się walczyć z przeznaczeniem, które powoli puka do ich letnich krain. Szykujcie się, za murem nadchodzi zima!
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/05/starcie-krolow-george-rr-martin.html
Bo noc jest ciemna i pełna strachów!
Przyznaję, że uwielbiam tę historię. Nawet więcej – kocham cały ten brudny i mroczny świat, przebiegłość ludzi i odrzucenie wszystkich większych wartości. Niech żyje niemoralność, krew, śmierć i zdrada! Teraz, czytając po raz drugi każdą z części napisanych przez George’a Martin’a widzę coraz lepiej całe to zepsucie jakie toczy świat...
2014-04-27
O „Grze o tron” myślę, że każdy słyszał. Historia szybko podbiła serca, najpierw widzów, a potem czytelników. Nie ukrywam, że gdyby nie serial, to możliwe, że nigdy bym nawet nie zwróciła uwagi na tę serię. W 2011 roku, jak o serialu zaczynało się robić głośno, postanowiłam – czemu nie poszukać książki? I tak, jako zapalona czytelniczka, fanka fantastyki po ok. 5 odcinkach zaczytałam się w historii i zostałam porwana w cudowny, mroczny, krwawy i zimny świat Georga R.R. Martina. Od tego czasu minęły już 3 lata, miałam przyjemność przeczytać wszystkie wydane dotąd tomy, co roku na przełomie kwietnia/czerwca przeżywałam każdy kolejny odcinek serialu (mimo że i tak wiedziałam jak to się mniej więcej skończy w 5 tomie :D). I teraz w ramach walki z kolejną sesją postanowiłam odświeżyć tę historię i jeszcze raz dać się zaczarować i znowu zatańczyć ze smokami:)
Miałam trochę obawy, czy znając tę historię po prostu mi się ona nie znudzi, ale nic bardziej mylnego! Uważam, że nawet bardziej wsiąkłam w świat Westeros niż za pierwszym razem – nie miałam już problemu z rozpoznaniem wielu rodów, bardzo licznych bohaterów, fragmentów odległej historii, legend i fabularnych skoków. Każdy kawałek układanki nie był już dla mnie tajemnicą i to sprawiło, że już nie mogę się doczekać jak zabiorę się znowu za drugi tom!
Temat, który George Martin rozwija w swojej olbrzymiej sadze nie jest niczym nowym. Od zawsze ludzie walczyli o władzę. Nie ważne jakim kosztem, ważne żeby rządzić, wydawać rozkazy i mieć na zawołanie całe narody i grupy ludzi. Władza w powieści jest czymś śliskim, owija się niczym wąż i zatruwa serca wszystkich bohaterów. Jedni już do niej przywykli i niczym lwy chwytają się jej pazurami i zębami nie wypuszczając jej z rąk. Inni się na nią przyczajają niczym wilki, by móc po cichu, ale z większą rozwagą dostać władzę w swoje ręce. Jednakże powolutku po władzę zaczynają sięgać jelenie, pełne gracji, dostojności i sprytu, które potrafią boleśnie ukłuć swym porożem. Zaś na koniec na scenie pojawia się ostatni gracz – wielki i starożytny smok, który ogniem potrafi ogrzać serca wierzących i spalić na popiół nieprzyjaciół. W ten sposób o tron walczą starożytne rody: lwich Lannisterów, wilczych Starków, jelenich Baratheonów i smoczych Targaryenów. Wszystkie chwyty stają się dozwolone, zdrada goni zdradę, śmierć coraz bardziej wisi w powietrzu, a zza starożytnego Muru powoli wyłania się widmo zimnych i martwych ludzi, którzy chcą sprowadzić wieczną zimę i zamienić ciepłą krew w twardy lód.
Mimo że książka celuje w fantastykę, jest bardziej powieścią historyczną. Przez prawie 800 stron powieści czytelnik spotka się z walecznymi (ale też zakłamanymi) rycerzami, weźmie udział w turnieju rycerskim, zobaczy jak wygląda codzienne życie w zamku i w królewskiej rezydencji. Poczuje smród slumsów i dostanie gęsiej skórki podczas zimnych (i często mrocznych) nocy na Murze. Uroni kilka (a nawet i wiele więcej) łez po stracie kluczowego bohatera (prawdopodobnie wszyscy wiedzą o kogo chodzi!). Życie w Westeros Georga Martina niczym nie różni się od naszego średniowiecza. Mamy królów, kodeks rycerski, suwerenów, pomniejszych lordów i wieśniaków, którzy pracują na roli. Na zamkach egzystują komedianci, królów zabawiają błazny i minstrele. Księżniczki śnią o dzielnych rycerzach z pieśni. Jednakże życie nie jest pieśnią, ani tym bardziej bajką. Zaś w grze o tron zwycięża się albo umiera.
Dawno nie spotkałam się z taką olbrzymią wyobraźnią autora i tak świetnie dopracowanymi szczegółami. Ta historia wręcz żyje. Bohaterowie są pełnokrwiści, a dzięki wieloosobowej narracji możemy wejść do umysłów wielu pozytywnych i negatywnych bohaterów. Jest to świetny pomysł wymagający bardzo rozbudowanego warsztatu pisarskiego. I tu George Martin stoi na bardzo wysokim poziomie. Książkę się wręcz pochłania, a zakończenie każdego rozdziału może wręcz przyprawić co delikatniejszych o zawał serca. Płacz i łzy gwarantowane, tak samo jak złość, radość i duma. Co do tego jak historia się skończy…. myślę, że nikt tego nie wie:) Teorie spiskowe ciągle krążą w powietrzu, a liczba wymyślonych przez fanów zakończeń jest powalająca (sama czasami lubię poczytać gdybania ludzi na różnych forach internetowych :D) Na razie pole do popisu jest ogromne, co nie znaczy, że nie czekam z utęsknieniem na „Winds of Winter”! I wy drodzy czytelnicy jeśli jeszcze nie porwał was świat „ Pieśni lodu i ognia” to łapcie książkę w swoje ręce, a dopiero później zabierajcie się za serial! I pamiętajcie, że zgodnie z dewizą Starków ZIMA NADCHODZI!
Recenzja znajduje się również na blogu: http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2014/04/gra-o-tron-george-r-r-martin.html
O „Grze o tron” myślę, że każdy słyszał. Historia szybko podbiła serca, najpierw widzów, a potem czytelników. Nie ukrywam, że gdyby nie serial, to możliwe, że nigdy bym nawet nie zwróciła uwagi na tę serię. W 2011 roku, jak o serialu zaczynało się robić głośno, postanowiłam – czemu nie poszukać książki? I tak, jako zapalona czytelniczka, fanka fantastyki po ok. 5 odcinkach...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-01
Nie sądziłam, że dożyję takich czasów, kiedy przyjdzie znowu mi się spotkać z Wiedźminem - naszym dobrem narodowym i towarem eksportowym (przynajmniej jeśli chodzi o gry komputerowe). Geralta każdy zna. A nawet jak nie zna, to kojarzy. Białe włosy, przerażające spojrzenie, pragmatyczne podejście do otaczającego go świata oraz jego wierna kompania, która wspomoże słowem, śpiewem, a niekiedy też i ciałem. Kiedy Andrzej Sapkowski ogłosił wskrzeszenie Geralta wielu pukało się po głowie, wylewało swoje żale, że nie warto odgrzebywać starych historii, ale wielu też trzymało kciuki i czekało, czekało i czekało, by jeszcze raz, może ten ostatni, spotkać się z naszym białowłosym obrońcą uciśnionych i pogromcą złoczyńców, wszelkiej maści stworów i genetycznych mieszańców.
W najnowszej książce Wiedźmin przeżywa kolejne i coraz to wymyślniejsze przygody. Nie ma tu jednak jednego wątku głównego, gdyż nasz białowłosy bohater co chwila pakuje się w nowe i przeważnie nieciekawe historie. Autor jednak uśmiecha się do czytelnika i przeważnie większość przygód ma wspólny mianownik. W tym wypadku są to zaginione wiedźmińskie miecze. Skarb nad skarby dla kolekcjonerów, jednakże dla naszego bohatera jest to narzędzie pracy. I to dosłownie. Dziwnym, ale bynajmniej nie przypadkowym zrządzeniem losu, miecze zniknęły. Najzwyczajniej w świecie słuch o nich zaginął. Nie pomogły pokazy siły, złowrogie spojrzenia, używanie pięści, bratanie się z czarodziejkami. Miecze przepadły jak kamień w wodzie. Tym sposobem razem z bohaterami po omacku szukamy wskazówek, które pozwolą nam dojść do rozwiązania zagadki. W międzyczasie spotkamy się z Kapitułą i dosyć nieprzyjaznymi czarodziejami lubującymi się w dziwnych eksperymentach, nie tak do końca etycznych i legalnych, weźmiemy udział w swoistej grze o tron małego państewka, utkniemy uwięzieni na rzece, która oferuje klimat rodem z horroru, nie raz i nie dwa skrzyżujemy miecze i inne przyrządy z lokalnymi zabijakami i potworkami. Tak … Sapkowski nie szczędzi nam tu wrażeń. Jest głośno, jest krwawo i jest brutalnie, czyli swoisty survival po polsku.
Dla wielu niestety może być to zaskoczeniem, i to raczej smutnym, ale „Sezon burz” opowiada o przygodach Wiedźmina za jego młodości. Z tej książki nie dowiemy się jak zakończyła się historia z „Pani Jeziora”. Pewnie wielu czytelników takich jak ja liczyło na chociaż mały okruszek informacji, jakąś zachętę rzuconą mimochodem przez autora. Czekało się i czytało, zaciskając pięści, pochłaniając kolejne strony w poszukiwaniu odpowiedzi. Autor nie zostawia nas jednak samych i na samym końcu puszcza do nas oko. Może nie jest to odpowiedź na jaką wszyscy czekali, ale cieszy mnie ogromnie to, że autor o czytelnikach pamięta i nie naciągając historii, nie tworząc sztucznych zakończeń dalej daje nam wolną rękę w interpretacji co się tak naprawdę stało i jak się to skończyło (bądź jak to się mogło skończyć).
Dla mnie powrót do świata Wiedźmina był cudowną przygodą. Nie znaczy to jednak, że książka ta jest bez wad. Wiadomo, że nic na świecie nie jest bez skazy. To samo tyczy się „Sezonu burz”. O ile do akcji nie można się jakoś specjalnie przyczepić (chociaż niektóre wątki były dosyć dziwne, a dosadniej niesmaczne), to nie mogłam przejść obojętnie wobec sposobu, w jaki autor przedstawiał kobiety i jakich porównań do tego używał. Z założenia może miało wyjść śmiesznie, mnie to niestety dosyć irytowało podczas czytania o „damskich bicepsach o rozmiarach wieprzowych szynek” (str. 22), czy „rozstępach na dupsku” (str. 31). Męskim bohaterom jakoś mniej się dostało, jedyny zarzut jaki kieruje w ich stronę autor to jedynie … zniewieściałość. No nic, wychodzi na to, że płeć piękna, wcale piękną nie jest – przynajmniej w świecie Geralta, gdzie rządzi władza i magiczne sztuczki.
Mimo tych paru mankamentów „Sezon burz” czyta się nadzwyczaj dobrze i wyjątkowo szybko. Są łzy podczas spotkania dawno nie widzianych znajomych, radość podczas słuchania śmiesznych i nieco dziecinnych komentarzy Jaskra, napięcie czy Geralt wróci do swej miłości Yennefer, złość podczas wygrażania pięściami Kapitule i co najważniejsze – szczęście, że Geralt, choć przez krótką chwilę jest cały i zdrowy. Dla tego momentu warto było czekać tyle lat. I warto będzie poczekać jeszcze więcej, jeśli Sapkowski postanowi jeszcze kiedyś, może za kolejne 14 lat, reaktywować starych znajomych. Niektórym długie przerwy szkodzą, jednak nie Geraltowi. On się nigdy nie zmieni, a historia … ona zawsze kołem się toczy. Coś się zaczyna, a coś się kończy i nigdy od tego nie uciekniemy.
http://pozytywnie-zaczytana.blogspot.com/2015/02/samotny-posrod-wilkow-sezon-burz.html
Nie sądziłam, że dożyję takich czasów, kiedy przyjdzie znowu mi się spotkać z Wiedźminem - naszym dobrem narodowym i towarem eksportowym (przynajmniej jeśli chodzi o gry komputerowe). Geralta każdy zna. A nawet jak nie zna, to kojarzy. Białe włosy, przerażające spojrzenie, pragmatyczne podejście do otaczającego go świata oraz jego wierna kompania, która wspomoże słowem,...
więcej Pokaż mimo to