-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2019-12-30
2019-12-27
2019-12-12
2019-12-09
Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że Stephen King, jest bardzo nierównym pisarzem, który tworzy albo książki genialne, albo bardzo słabe. Po przeczytaniu kilkunastu dzieł tego autora, mogę powiedzieć, że poznałam zarówno tę pierwszą grupę („Dallas ‘63”, „Lśnienie”, „Smętaż dla zwieżaków”, „Misery”), jak i tę drugą („Gra Geralda”, „Rose madder”). Myślę jednak, że pan King popełnił też w swojej karierze mnóstwo średniaków i do tej grupy zaliczyłabym właśnie „Doktora Sen”.
W drugiej części „Lśnienia” mamy okazję zobaczyć, jak potoczyło się życie małego Danny’ego po traumatycznych przeżyciach w hotelu Panorama. Niestety nie spotykamy go w zbyt dobrej kondycji fizycznej ani psychicznej. Okazuje się, że dorosły Dan konsekwentnie idzie w ślady swojego ojca: nadużywa alkoholu, ma problemy z agresją, ima się przypadkowych zajęć i nigdzie zbyt długo nie zagrzewa miejsca. Alkohol, a czasem i narkotyki, pomagają mu zagłuszyć dar, który nazywa jasnością. Pewnego dnia upada na samo dno, kradnąc pieniądze samotnej matce i to wydarzenie popycha go do zmiany swojego życia i zamieszkania w małym miasteczku w New Hampshire. Mniej więcej w tym samym czasie przygodzi na świat dziewczynka obdarzona niezwykłą mocą. Mocą której pożąda grupa staruszków nazywająca samych siebie Prawdziwym Węzłem. Te trzy wątki wkrótce się połączą i Dan wraz z młodziutką Abrą będą musieli stawić czoło wielkiemu złu .
„Doktor sen” z całą pewnością nie umywa się do kultowego „Lśnienia”. Przede wszystkim książki te zostały napisane w odstępie ponad trzydziestu lat i to się czuje. Stephen King, który napisał „Doktora Sen” to autor mający zupełnie inne doświadczenie życiowe i trzymający się innego stylu pisania i rodzaju literatury niż ten, który napisał „Lśnienie”. W latach ‘70 i ‘80 King napisał większość swoich kultowych horrorów, później poszedł raczej w stronę thrillerów psychologicznych i wątków fantastycznych. W „Doktorze Sen” czuć, że autor próbuje powrócić do starego stylu, ale w tej historii brakuje już tej ikry, oryginalności i pewnej dozy strachu. Tę książkę można by nazwać thrillerem z wątkiem fantastycznym, ale z całą pewnością nie horrorem.
Muszę przyznać, że ta historia bardzo mocno mnie wciągnęła, ale nie zachwyciła. Niektóre pomysły wydały mi się mało oryginalne, a rozwiązania trochę naciągane. Źli ludzie porywający dzieci mające niezwykłe zdolności? Ile razy już o tym czytaliśmy i oglądaliśmy na ekranie? Mimo to polecam tę książkę fanom kultowego „Lśnienie”, którzy są ciekawi, jak potoczyły się losy małego Danny’ego i tego jaki wpływ na jego życie miały wydarzenia w Panoramie.
Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że Stephen King, jest bardzo nierównym pisarzem, który tworzy albo książki genialne, albo bardzo słabe. Po przeczytaniu kilkunastu dzieł tego autora, mogę powiedzieć, że poznałam zarówno tę pierwszą grupę („Dallas ‘63”, „Lśnienie”, „Smętaż dla zwieżaków”, „Misery”), jak i tę drugą („Gra Geralda”, „Rose madder”). Myślę jednak, że pan King...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-12-03
2019-10-25
2019-10-25
2019-10-21
2019-10-18
2019-10-13
2019-08-31
2019-09-18
Wydawać, by się mogło, że „Wyspa” Bryony Pearce, to będzie taka zwyczajna młodzieżówka z przygodą, ostrą rywalizacją, wątkiem miłosnym i wielkim heroizmem młodocianych bohaterów, którzy pokonają wszelkie przeciwności losu. Dość szybko okazuje się jednak, że ta historia nie będzie taka oczywista.
Pięcioro nastolatków: Ben, Will, Lizzy, Carmen i Grady zgłasza się do turnieju Iron Teen organizowanego przez milionera Markusa Golda. Mają spędzić trzy dni na prywatnej wyspie bogacza i wraz z dziewięcioma innymi zespołami wziąć udział w survivalu połączonym z poszukiwaniem skarbów. Na zwycięzców czeka niebotyczna nagroda miliona funtów dla każdego członka zwycięskiej drużyny. Główni bohaterowie mają już doświadczenie w takich zabawach, a każde z nich posiada umiejętności mogące wzmocnić drużynę. Wydaje im się, że wygraną mają w kieszeni. Co może pójść nie tak? Szybko okazuje się jednak, że nie będzie to zwyczajna gra, z wyspy nie ma ucieczki, a jeden fałszywy krok może kosztować rękę, ząb, ucho, a nawet życie.
Już dawno nie zdarzyło mi się przeczytać książki w ciągu kilku godzin. „Wyspa” niesamowicie wciąga i fascynuje swoją brutalnością i mrokiem. Zauważyłam, że ta historia jest często porównywana do „Igrzysk śmierci” Susan Collins. Mi ta atmosfera przywodziła bardziej na myśl „Władcę much” Williama Goldinga. Bohaterowie nie wiedzieli co ich czeka i przeżyli szok, gdy niespodziewanie musieli skonfrontować się z pierwotną i dziką stroną ludzkiej natury, gdzie człowiek człowiekowi wilkiem( w bardzo dosłownym rozumieniu) i to nie tylko w imię korzyści, ale i dla przyjemności. Ogromnym plusem jest tutaj naprawdę mocne zakończenie, które przychodzi nagle i kompletnie zaskakuje. Złapałam się na tym, że ostatnie strony czytałam z szeroko otwartymi oczami.
„Wyspa” Bryony Pearce to mocna historia, która przeraża realizmem. Inaczej czyta się takie historie, gdy wiemy, że opierają się w 100% na fantastyce. Ta opowieść w jakiś sposób wydaje się prawdopodobna. W końcu prowadzono już badania nad zachowaniem ludzi w skrajnych sytuacjach, takie jak np. stanfordzki eksperyment więzienny, który wymknął się spod kontroli w 1971 roku. Tutaj mamy dodatkowo wysoką nagrodę pieniężną, a wśród uczestników turnieju znajdują osoby z wrodzonymi skłonnościami do sadyzmu. Gdyby sytuacja opisana w książce wynikła naprawdę, to strach się bać, do czego by doprowadziła.
Mimo że bohaterami „Wyspy” są nastolatki, to jednak poleciłabym ją raczej starszym czytelnikom, bo ta książka w ogólnym zarysie jest dość drastyczna. Cała ta historia to gotowy scenariusz filmowy i mam nadzieję, że doczekam się kiedyś ekranizacji.
Wydawać, by się mogło, że „Wyspa” Bryony Pearce, to będzie taka zwyczajna młodzieżówka z przygodą, ostrą rywalizacją, wątkiem miłosnym i wielkim heroizmem młodocianych bohaterów, którzy pokonają wszelkie przeciwności losu. Dość szybko okazuje się jednak, że ta historia nie będzie taka oczywista.
Pięcioro nastolatków: Ben, Will, Lizzy, Carmen i Grady zgłasza się do...
2019-09-16
Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki. Gdybym miała ocenić sam aspekt psychologiczny, to uznałabym ją za genialną, ponieważ doskonale obrazuje wszystkie aspekty toksycznego związku. Mamy tutaj mężczyznę- drapieżnika, człowieka przystojnego i czarującego, piastującego wysokie stanowisko w pracy oraz zaufanego członka lokalnej społeczności. Jego ofiarą musi być kobieta atrakcyjna, lecz nieśmiała, naiwna, zakompleksiona i mająca bardzo niskie poczucie wartości. Najpierw będzie szarmancki, oczarują ją swoją elokwencją i komplementami, by później stopniowo podkopywać jej wiarę w siebie i całkowicie od siebie uzależnić. Będzie ją na przemian wielbił i poniżał, chwalił i krytykował, przyciągał i odpychał, aż ona całkowicie zatraci samą siebie, a jedynym jej celem stanie się zadowolenie jego. Gdy Steven Hepswoth poznaje w pracy właśnie taką kobietę- grzeczną i uległą Jane w kwiecistych sukienkach, wydaje mu się, że będzie mógł ją sobie wychować i ukształtować wedle własnego upodobania. Nie spodziewa się jednak, że Jane nie jest osobą, za którą się podaje i doskonale wie, do czego zmierza Steven. Każde z nich dąży do zniszczenia tego drugiego. Kto ostatecznie zwycięży? Toksyk czy pragnąca zemsty socjopatka?
Jak już wspominałam ta historia bardzo precyzyjnie ukazuje, jak wygląda życie w toksycznym związku, jaki jest jego mechanizm i jakie kobiety są podatne na manipulację. Skąd wiemy, że jest to toksyczny związek? Ponieważ Jane nie jest tutaj ofiarą i nie usprawiedliwia Stevena. Ona gra tylko pewną rolę, przybiera odpowiednią maskę i sama pisze scenariusz tej relacji. W efekcie, każda manipulacja mężczyzny jest natychmiast demaskowana i od początku do końca widzimy jego obłudę i hipokryzję. Jane, z perspektywy której opowiadana jest ta historia, nie raz częstuje nas celnymi komentarzami i ciętymi ripostami, które nawet czytelnika rozłożą na łopatki. Dzięki temu, mimo że doskonale wiemy, że Jane nie jest tu wcale pozytywną bohaterką, to jednak kibicujemy jej w tej walce, a gdy trzyma nóż w ręce, to mamy ochotę krzyknąć „pchnij”.
Niestety, mimo naprawdę dobrej tematyki, ta książka nie broni się jako thriller. Od początku do końca nie ma w niej nic zaskakującego. Brakuje tu zwrotów akcji, dreszczyku emocji i mocnego zakończenia. W efekcie, choć plan Jane jest naprawdę wart uznania, to jednak ta opowieść pozostawia po sobie ogromny niedosyt. Nie poleciłabym więc tej książki wielbicielom mocnych wrażeń. Myślę jednak, że jest to idealna pozycja dla kobiet w każdym wieku, zwłaszcza tych życzliwych i nieśmiałych, dzięki której będą potrafiły rozpoznać cudzą manipulację i się jej wystrzegać.
Mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki. Gdybym miała ocenić sam aspekt psychologiczny, to uznałabym ją za genialną, ponieważ doskonale obrazuje wszystkie aspekty toksycznego związku. Mamy tutaj mężczyznę- drapieżnika, człowieka przystojnego i czarującego, piastującego wysokie stanowisko w pracy oraz zaufanego członka lokalnej społeczności. Jego ofiarą musi być...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-12
Guillaume Musso to autor, którego twórczość pochłonęła mnie jakieś dwa lata temu. Byłam zachwycona prostotą jego opowieści, częstymi elementami realizmu magicznego oraz zaskakującymi zakończeniami. W krótkim czasie przeczytałam większość jego książek, aż w pewnym momencie zauważyłam, że te historie zaczynają być dla mnie wtórne, bohaterowie bardzo do siebie podobni, a element zaskoczenia staje się coraz bardziej przewidywalny. Zrobiłam sobie więc dłuższą przerwę od tego autora do mementu, gdy na księgarnianych półkach zobaczyłam „Zjazd absolwentów” i uznałam, że najwyższa pora przeprosić się z panem Musso.
Czy jest to kolejna wtórna opowieść? Zdecydowanie nie. Co prawda główny bohater znów okazuje się być pisarzem, lecz tym razem jest to postać bardzo wątpliwa moralnie. Historia toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. W 2017 roku Thomas, autor bestsellerów, przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, by uczestniczyć w uroczystościach związanych ze zjazdem absolwentów w prestiżowej szkole, do której niegdyś uczęszczał. Spotyka się tam z dwójką dawnych przyjaciół Maximem i Fanny. Dość szybko dowiadujemy się, że Tomasa od wielu lat dręczy tajemnica o wydarzeniach, które miały miejsce w pewną zimową noc 1992 roku, gdy w ścianie sali gimnastycznej zostało zamurowane ciało, a dziewczyna, którą kochał uciekła z nauczycielem filozofii i nikt już jej nigdy nie widział. Co tak naprawdę wydarzyło się w tamtą mroźną noc? Jakie mroczne sekrety skrywają jego najbliżsi, a przede wszystkim, kto może pragnąć zemsty? Wkrótce szkoła ma zostać przebudowana i główny bohater ma niewiele czasu, aby odkryć wszystkie tajemnice.
Według mnie „Zjazd absolwentów” to przede wszystkim opowieść o moralności i o tym, jak różnie można ją pojmować. Czy morderstwo jest mniejszym grzechem, gdy zabiło się złego człowieka? Czy jeśli takiego czynu dokonał przypadkowo bardzo młody człowiek, to może mu to ujść płazem za cenę wyrzutów sumienia? Takie i wiele innych pytań nasuwa się podczas czytania. Nie zdradzę tutaj fabuły pisząc, że główny bohater jest winny, ponieważ dowiadujemy się tego właściwie na samym początku, choć nie od razu jest wiadome co takiego złego uczynił. Mimo to kibicujemy mu, gdy prowadzi swoje śledztwo i szuka odpowiedzi. Z biegiem akcji okazuje się jednak, że winy Thomasa to jedynie wierzchołek góry lodowej w morzu tajemnic, zbrodni i kłamstw, których źródło wywodzi się z tamtej felernej nocy. W którymś momencie okazuje się, że niemal każdy bohater tej powieści ma coś na swoim sumieniu. Niestety, moim zdaniem, nie wszyscy dostają ostatecznie to, na co zasłużyli.
„Zjazd absolwentów” to bardzo wciągająca książka, trzymająca w napięciu, o dość zaskakującej, żeby nie powiedzieć pokręconej, fabule. Musso przyzwyczaił mnie jednak do bardziej nieszablonowych zakończeń. Cały czas czekałam na ten moment zaskoczenia i niedowierzania, ale niestety były one niewspółmierne z moimi oczekiwaniami. Ta książka na pewno wyróżnia się wśród twórczości autora, choćby pięknym tłem, które tworzy Riwiera Francuska zamiast nowojorskich wieżowców, ale nie powiedziałabym, że jest najlepsza. Mimo to, gorąco polecam, bo to świetnie napisany thriller, od którego nie można się oderwać dopóki nie pozna się całej prawdy.
Guillaume Musso to autor, którego twórczość pochłonęła mnie jakieś dwa lata temu. Byłam zachwycona prostotą jego opowieści, częstymi elementami realizmu magicznego oraz zaskakującymi zakończeniami. W krótkim czasie przeczytałam większość jego książek, aż w pewnym momencie zauważyłam, że te historie zaczynają być dla mnie wtórne, bohaterowie bardzo do siebie podobni, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-20
„Dożywocie” było taką przezabawną historyjką z genialnym językiem i bardzo trafnymi spostrzeżeniami na temat naszej polskiej rzeczywistości. „Siła niższa” jest nieco inna. Trochę mniej zabawna, dotykająca bardziej przyziemnych tematów. Główni bohaterowie wydają się też inni niż wcześniej, a ich język nie jest już tak błyskotliwy. Licho stało się smętne, a Konrad tylko krzyczy, użala się nad sobą i boleje nad męczącą codzienną rutyną i obowiązkami. Nowe postacie także nie uatrakcyjniają tej historii. Turu Brzęszczyk wprowadza dość toporny dowcip, skupiający się gównie na tylnej części ciała, a Tsadkiel, no cóż… Jest po prostu Tsadkielem- aniołem skromności i sprawiedliwości, ostoją, pocieszeniem, miłosierdziem i tak dalej. Bardzo brakowało mi tu widma nieszczęsnego panicza Szczęsnego, jego patosu, rymów i nietuzinkowych pomysłów. Jedynie różowe króliki nic a nic się nie zmieniły.
Początkowo miałam wrażenie, że cała historia straciła na świeżości i punkcie zaskoczenia. Tymczasem okazało się, że autorka po prostu poszła w inną stronę, stawiając na taką ciepłą rodzinną historię z morałem udowadniającą, że po długiej zimie zawsze przychodzi wiosna. Wszystko, co na początku mnie irytowało, nabrało głębszego sensu, a mój podziw dla autorki za mistrzowskie operowanie słowem pisanym, ani trochę nie osłabł.
„ Siła niższa” nie zachwyciła mnie tak bardzo, jak „Dożywocie” , które uważam za absolutnie genialne, ale to wciąż jest świetna historia, idealna na poprawę humoru, choć tym razem z nutką nostalgii. Gorąco polecam i sama chcę czytać dalej.
P.S. Cały czas niezmiernie nurtowała mnie jedna kwestia. Otóż, jak powszechnie wiadomo, królik to urządzenie wielofunkcyjne, ale nieposiadające opcji czyszczenia, czyli mówiąc kolokwialnie, po prostu robiące pod siebie i to w ilościach hurtowych. Osiem różowych królików mogłoby zatem spokojnie robić za fabrykę nawozu na skalę lokalną. Nasuwa się więc pytanie: kto to wszystko sprzątał w czasie, gdy Konrad się wściekał, pieklił i wybuchał, Licho miało doła, Turu dziergał zezowate aniołki, a Tsadekiel był irytującym sobą?
„Dożywocie” było taką przezabawną historyjką z genialnym językiem i bardzo trafnymi spostrzeżeniami na temat naszej polskiej rzeczywistości. „Siła niższa” jest nieco inna. Trochę mniej zabawna, dotykająca bardziej przyziemnych tematów. Główni bohaterowie wydają się też inni niż wcześniej, a ich język nie jest już tak błyskotliwy. Licho stało się smętne, a Konrad tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-13
Sięgnęłam po „Dożywocie” zaintrygowana pozytywnymi opiniami, tak naprawdę nie wiedząc zupełnie, czego mam się spodziewać. Całe szczęście, że tak było, bo czegokolwiek bym nie oczekiwała, ta książka i tak kompletnie by to przebiła. Jest to opowieść zbyt absurdalna, aby traktować ją poważnie, ale i zbyt ironiczna, by uznać ją za bajkę. Bohaterowie są kompletnie pokręceni, nieprawdopodobni i dobrani zupełnie od czapy. Czy ktokolwiek inny potrafiłby połączyć ze sobą słodkiego anioła stróża w bamboszkach, nieszczęsne widmo mówiącego wierszem samobójcy, omackowanego potwora z głębin, demoniczne utopce i różowego królika? Wydaje się to niemożliwe? A jednak Marta Kisiel tego dokonała tworząc dzieło absolutnie genialne i jedyne w swoim rodzaju.
„Dożywocie” to historia pisarza Konrada (nie Wallenroda), który po rozstaniu z niedoszłą narzeczoną postanawia przeprowadzić się do niedawno odziedziczonego majątku na odludziu, by tam w ciszy, spokoju i harmonii tworzyć dzieło swojego życia. Lichotka, bowiem tak nazywa się owy majątek, nie okazuje się jednak miłą wiejską chatką, lecz ogromnym gotyckim domiszczem z dożywotnio zakwaterowanymi tam nieszablonowymi lokatorami rodem z legend i bajek. Połączenie tych dwóch światów okaże się prawdziwą mieszanką wybuchową i to nie taką złożoną z dynamitu, lecz z napadów nieokiełznanego śmiechu.
Po paru godzinach od zakończenia lektury wciąż jestem pod ogromnym, nieopanowanym, bezgranicznym wrażeniem języka, jakim posłużyła się autorka. Ten humor, ta ironia, ten nieoczywisty dowcip parodiujący nasze codzienne życie, patetyczne frazy przeplatane z językiem typowo potocznym i cała masa innych językowych smaczków zaczerpniętych ze współczesnej kultury, ale i takich stworzonych przez samą autorkę, tworzą przezabawną całość, która rozchmurzy największego ponuraka. Naprawdę nie spodziewałam się, że ta opowiastka mnie tak pochłonie i zauroczy.
Polecam bardzo, bardzo gorąco. Nic tak nie poprawi humoru, jak ta niepozorna książeczka. Alleluja! Apsik!
Sięgnęłam po „Dożywocie” zaintrygowana pozytywnymi opiniami, tak naprawdę nie wiedząc zupełnie, czego mam się spodziewać. Całe szczęście, że tak było, bo czegokolwiek bym nie oczekiwała, ta książka i tak kompletnie by to przebiła. Jest to opowieść zbyt absurdalna, aby traktować ją poważnie, ale i zbyt ironiczna, by uznać ją za bajkę. Bohaterowie są kompletnie pokręceni,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-12
Od premiery „Jagi” minęły prawie trzy miesiące, podczas których biłam się z myślami: czytać czy nie czytać. Z jednej strony cierpię na notoryczną awersję do wszelkich prequeli, spin-offów, dodatków do serii i opowiadań z danego uniwersum. W jakiś sposób zawsze jestem wierna głównej historii i jej bohaterom, a wszystko co poboczne i o nich nie mówi, zwyczajnie mnie drażni. Z drugiej strony naprawdę stęskniłam się za światem szeptuchy, za tą słowiańskością, ludowymi obrzędami, w których zawsze królują moje ulubione wianki, za tą wiejską sielankową otoczką, sabatami na Łysej Górze, upiorami, demonami i spiskami bogów. W dodatku uwielbiam styl Katarzyny Bereniki Miszczuk i to zdecydowanie przeważyło na mojej decyzji, której ani przez moment nie żałowałam.
W tej części poznajemy historię śmiałej, przedsiębiorczej i skorej do eksperymentowania Jarogniewy, która przybywa do Bielin, by przejąć schedę po zmarłej babce i zostać lokalną szeptuchą. Jednak początek drogi jaką przebywa Baba Jaga, by stać się osobą zamożną i powszechnie szanowaną, nie jest łatwy. Musi zamieszkać w starej wiejskiej chacie, gdzie luksusem jest drewniana podłoga, woda ze studni i wychodek za domem. W dodatku okazuje się, że dorobek życia jej babci został doszczętnie splądrowany, a więc wszystkie leki i nalewki będzie musiała tworzyć od nowa. Mieszkańcy Bielin nie ufają młodej i niedoświadczonej dziewczynie, która niespodziewanie zaczyna dostrzegać, że na świecie istnieją rzeczy, które dotąd nawet jej się nie śniły. Jarogniewa będzie musiała udowodnić swoją wartość, wygrać z plotkami i nieprzychylnością, ale także uratować miejscową ludność przed upiorami rodem z legend. Na szczęście zawsze będzie mogła liczyć na poczciwego, choć trochę nieporadnego kapłana Mszczuja i diabelnie przystojnego, choć niebezpiecznego i interesownego boga ognia Swarożyca.
Lektura „Jagi” to przede wszystkim świetna rozrywka, zarówno dla tych, który chcą od tej pozycji zacząć swoją przygodę z serią „Kwiat paproci”, jak i dla jej wiernych fanów. Mamy tutaj mnóstwo odniesień do historii Gosławy i Mieszka, ale przede wszystkim dowiadujemy się, że z poczciwej Baby Jagi było za młodu naprawdę niezłe ziółko. Jest to odrębna historia, inne przygody i bohaterka mająca inny (ciekawszy? mniej irytujący?) charakter. Mam wrażenie, że pani Katarzyna Berenika Miszczuk bardzo rozwinęła swój warsztat od czasu napisania „Szeptuchy”, przez co ta opowieść wydawała się jeszcze lepsza niż cała główna seria. Mam nadzieję, że autorka napisze kolejne części tego cyklu. Chętnie poznałabym dalsze losy Jarogniewy, zwłaszcza historię jej związku z Mszczujem, ale nie pogardziłabym także nowymi przygodami Gosi, Mieszka i ich synka Garda.
Gorąco polecam!!!
Od premiery „Jagi” minęły prawie trzy miesiące, podczas których biłam się z myślami: czytać czy nie czytać. Z jednej strony cierpię na notoryczną awersję do wszelkich prequeli, spin-offów, dodatków do serii i opowiadań z danego uniwersum. W jakiś sposób zawsze jestem wierna głównej historii i jej bohaterom, a wszystko co poboczne i o nich nie mówi, zwyczajnie mnie drażni. Z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-05
„Wszystko zależy od człowieka (…) Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku, i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich nieszczęśników”
Str.249
Nikt z nas nie lubi myśleć o śmierci. Zazwyczaj staramy się odsunąć od siebie takie myśli jak najdalej, by przypadkiem nie przyciągnąć nieszczęścia. Nie zastanawiamy się nad tym, jak zareagowalibyśmy gdyby odeszła najbliższa nam osoba. Czy ból z czasem by zmalał, a my potrafilibyśmy rzucić się jeszcze w wir życia i zaznać szczęścia czy raczej całkowicie byśmy się załamali i poddali. „Lot nisko nad ziemią” jest książką, która zmusza nas do konfrontacji z takimi właśnie myślami.
Główną bohaterką książki jest Weronika dorastająca w szaro burych czasach PRL-u, gdy największym osiągnięciem było bycie przeciętnym i nie wyróżnianie się z tłumu. Kobiecie udaje się jednak wybrać zawód, który daje jej radość i spełnienie. Wkrótce poznaje także miłość życia- tę jedną, jedyną, wymarzoną, kiedy nic na świecie nie jest straszne dopóki jest przy nas ta druga osoba. Niestety tym szczęściem dane jest jej się cieszyć jedynie przez dziesięć lat, do czasu, gdy ukochany mąż zostaje potrącony przez pijanego kierowcę i umiera. Czy Weronika znajdzie w sobie siłę by podźwignąć się z takiej tragedii?
„Lot nisko nad ziemią„ to przede wszystkim portret kobiety, która kocha, ma marzenia, pragnienia, pasje, dla której miłość do męża jest całym światem, a gdy on nagle umiera, dla niej świat się kończy. Dalej jest to historia o stracie i bólu, który nigdy nie mija, choć zapach męża wietrzeje z jego ubrań, a złoty litery na nagrobku matowieją. O tym jak pasja do pracy zmienia się w nienawiść do niej, jak znikają wszystkie życiowe cele, samo życie zamienia się w pustą egzystencję, a rzeczywistość zaczyna się zacierać. O tym jak człowiek w takiej sytuacji staje zgorzkniały i zły na cały świat, a w tej samotności zapomina, jak tworzyć zdrowe relacje z ludźmi i szuka pocieszenia tam, gdzie nie powinien. Co powiedziałby zmarły małżonek, gdyby zobaczył kim stała się jego ukochana?
Po raz kolejny trafiłam na sytuację, gdy wydawało mi się, że wydawca na tylnej stronie okładki zachwalał zupełnie inną książkę niż ta, którą czytałam. Po pierwsze „Lot nisko nad ziemią” miał być powieścią trzymającą w napięciu od samego początku do zaskakującego końca. Tymczasem czytałam tę książkę długo i mozolnie. Autorka postanowiła się zmierzyć z bardzo trudną tematyką śmierci, żałoby, rozpaczy i traumy. Takich historii nie czyta się szybko, lekko i przyjemnie. Czy zaskoczyło mnie zakończenie? Niekoniecznie. W pewnym momencie (nie powiem którym, bo może sami nie zwrócicie na to uwagi) autorka zdradza nam zbyt wiele, przez co łatwo się domyślić, co będzie puentą tej historii. Być może jest to błąd redakcyjny, bo wystarczyłoby odrobinę zmienić jeden dialog, a może autorka celowo dała nam podpowiedź, abyśmy zaczęli baczniej zwracać uwagę na to, w jakim kierunku idzie fabuła. Po drugie miała być to piękna historia o tym, jak po bólu i stracie rodzi się nadzieja. Ja osobiście nie znalazłam tu żadnej nadziei. Ta opowieść, od początku do końca, była dla okropnie smutna i przygnębiająca. Autorka zdecydowała się na otwarte zakończenie, które mi jednak wydało się mało pozytywne, a wręcz złowieszcze.
Z całą pewnością nie polecam tej książki osobom będącym w żałobie, ani takim które z innego powodu szukałyby w literaturze ukojenia czy pocieszenia. Tutaj znajdziecie jedynie smutek i przygnębienie czytając o kobiecie, która nie jest w stanie poradzić sobie ze swoją stratą i pogrąża się tylko w bólu i depresji. Książka powinna się za to spodobać miłośnikom trudnych historii i mocno zarysowanych portretów psychologicznych głównych bohaterów. Mnie osobiście nie zachwyciła, być może dlatego, że nie polubiłam głównej bohaterki, nie potrafiłam jej współczuć, ani zrozumieć jej zachowania. Jednak to wszystko to są tylko moje subiektywne odczucia, być może odnajdziecie w tej historii zupełnie inne przesłanie, spojrzycie zupełnie inaczej na zakończenie, a przede wszystkim odnajdziecie tutaj tę mityczną dla mnie nadzieję. Musicie przeczytać i sami ocenić.
„Wszystko zależy od człowieka (…) Jednemu mąż umrze i to sprawi, że już nigdy się nie podźwignie, a drugiemu umrą wszyscy, dostanie zawału, odetnie mu nogi, a ten będzie sadził rabatki na drogach, jeżdżąc na wózku, i organizował grupy wsparcia dla podobnych sobie beznogich nieszczęśników”
Str.249
Nikt z nas nie lubi myśleć o śmierci. Zazwyczaj staramy się odsunąć od siebie...
2019-07-25
„Coraz większy mrok” to pierwsza samodzielnie napisana książka Colleen Hoover, którą zdecydowałam się przeczytać. Tematyka trudnych młodzieżowych romansów jakoś nigdy mnie nie zachęciła, ale ta pozycja od razu wydała mi się ciekawa. Co prawda głównym argumentem było to, że opis fabuły brzmiał podobnie do „Ghostwritera” Alessandry Torre, który całkiem niedawno zrobił na mnie duże wrażenie, ale ważniejsze jest, że jeszcze tego samego dnia miałam tę książkę w rękach i nie mogłam się od niej oderwać.
„Coraz większy mrok” to historia Lowen- autorki mało poczytnych thrillerów, która znajduje się w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Niespodziewanie dostaje propozycję, która może rozwiązać jej problemy. Miałaby dokończyć bestselerową serię za jej autorkę- Verity Crawford, która miała poważny wypadek samochodowy i nie jest w stanie zrobić tego sama. Oczywiście mąż tamtej kobiety okazuje się być niesamowitym przystojniakiem o złotym sercu i nasza bohaterka od samego początku czuje do niego silny pociąg fizyczny. Zgadza się więc na propozycje (co prawda z pewnym oporem) i przyjeżdża na kilka dni do domu państwa Crawfordów, by poszukać materiałów dotyczących dalszych części cyklu. Szybko okazuje się, że ta rodzina przyciąga nieszczęścia niczym magnes. W dodatku Lowen wśród notatek Verity znajduje odpowiedzi na pytania, których wcale nie chciała zadawać. Co tak naprawdę wydarzyło się w domu Crawfordów? Kto ponosi za to winę? Czy Lowen grozi niebezpieczeństwo? Aby się tego dowiedzieć musicie oczywiście przeczytać tę książkę.
Jest to naprawdę bardzo wciągająca historia. Późnym wieczorem chciałam tylko zerknąć na początek, by zobaczyć czy mnie zaciekawi i nim się obejrzałam, miałam już za sobą sto stron. Lekki język i nagromadzenie szokujących faktów sprawiają, że czytelnik musi natychmiast wiedzieć, co będzie dalej. Mamy tutaj także dość specyficzne główne bohaterki, obok których trudno przejść obojętnie, z tym, że Verity fascynuje, przeraża i odpycha, a Lowen jest głównie irytująca. Zawsze staram się polubić postacie będące typowymi introwertykami, bo w jakiś sposób się z nimi utożsamiam. W tym wypadku jednak zupełnie mi to nie wychodziło. No bo powiedzcie mi, jak można ślinić się do żonatego faceta, gdy w tym samym domu znajduje się jego ledwie żywa, niekontaktująca żona i mały synek? Bez względu na wszystko, dla mnie to jest niewłaściwe i niemoralne. Do tego jeszcze wypytywanie 5- letniego chłopca o najgorszy dzień w jego życiu jest zwyczajnie bezduszne.
Moje początkowe skojarzenie z „Ghostwriterem” sprawiło, że spodziewałam się zupełnie innego rozwiązania tej intrygi i chyba dlatego autorce udało się mnie zaskoczyć. Bardzo podobało mi się samo zakończenie. Uwielbiam takie zabiegi, gdy autor na sam koniec daje nam niejednoznaczne rozwiązanie i pozostawia z mętlikiem w głowie. Potem człowiek przez kilka dni zastanawia się co w tej historii było prawdą, a co kłamstwem, aż w końcu wybiera sobie własny scenariusz. Chyba będę musiała podsunąć tę książkę przyjaciółce, aby móc przedyskutować tę kwestię. W każdym razie za to zakończenie podwyższam moja ocenę.
Gorąco polecam, bo jest to naprawdę mocna, szokująca historia, która funduje czytelnikowi emocjonalny rollercoaster i na długo zapada w pamięć.
„Coraz większy mrok” to pierwsza samodzielnie napisana książka Colleen Hoover, którą zdecydowałam się przeczytać. Tematyka trudnych młodzieżowych romansów jakoś nigdy mnie nie zachęciła, ale ta pozycja od razu wydała mi się ciekawa. Co prawda głównym argumentem było to, że opis fabuły brzmiał podobnie do „Ghostwritera” Alessandry Torre, który całkiem niedawno zrobił na mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-07-18
Sięgnęłam po „Stulecie Winnych” zaintrygowana fragmentami serialu, na które czasem trafiałam w telewizji. Postanowiłam, że zanim obejrzę serial od początku do końca, muszę najpierw poznać tę historię w formie papierowej. Podczas czytania nie robiłam przerw pomiędzy poszczególnymi częściami, przez co w mojej głowie stały się jednostajną opowieścią i jedynie orientacyjnie jestem w stanie wyróżnić co działo się na początku, a co na końcu historii. Moja opinia będzie się więc odnosić do całej sagi.
„Stulecie winnych” to stuletnia historia pewnej wielodzietnej rodziny, w której w każdym pokoleniu pojawiają się bliźniaczki. Winnych poznajemy w przededniu I wojny światowej, gdy w podwarszawskim Brwinowie przychodzą na świat dwie dziewczynki Ania i Mania, a ich matka umiera podczas porodu. Szybko okazuje się, że bliźniaczki, choć podobne do siebie niczym dwie krople wody, różnią się zupełnie osobowością, a Ania posiada niezwykły dar jasnowidzenia. Przez trzy tomy powieści śledzimy niełatwe losy tych dziewcząt, ich braci, kuzynów, a później dzieci, wnuków i prawnuków. Z perspektywy bohaterów poznajemy historię naszego kraju: obie wojny światowe, powstanie warszawskie, holokaust, kształtowanie się komunizmu w Polsce, szaro-bury świat PRL-u, stan wojenny i niełatwe początki życia w kapitalizmie.
Jest to bardzo dobra historia, poruszająca, napisana z rozmachem i niesamowicie wciągająca. Mnie osobiście najbardziej urzekło to, że jest to opowieść o zwyczajnych ludziach wiodących prawdziwe życie. Nie ma tu wielkich bohaterów, wielkich czynów, ani miłości, które wbrew wszelkim przeciwieństwom dążyłyby do nieprawdopodobnego szczęśliwego zakończenia. Są za to ludzie z krwi i kości, którym przyszło zmierzyć się z trudną rzeczywistością i muszą sobie jakoś poradzić. Czasem wiedzie im się lepiej, czasem gorzej. Często towarzyszymy im od chwili narodzin, zżywamy się z nimi, obserwujemy jak się starzeją i umierają. To bardzo mocno oddziałuje na emocje i uświadamia nam, jak kruche jest ludzkie życie.
Żeby nie było tak kolorowo, muszę uczciwie przyznać, że nie wszystko tak bezkrytycznie mi się podobało. Niektóre decyzje autorki odnośnie losów poszczególnych bohaterów wydawały mi się naciągane albo wręcz bezsensowne. Pierwsza sprawa- bogaci dobroczyńcy. Mogę uwierzyć, że jedna dziewczynka miała ogromne szczęście i zaprzyjaźniła się z bogatym człowiekiem, który sfinansował jej naukę, ale dwóch dobroczyńców w jednych czasie i na tym samym terenie to już tłok. Podobnie naciągana wydaje się sprawa, gdy nagle po wielu latach okazuje się, że dwóch mężów uznanych za zmarłych podczas wojny, jednak żyje. Miałam też poczucie, że autorka uśmiercała albo wysyłała za granicę postacie, na które nie miała już pomysłu. Taki los spotyka np. Florka, obu braci Ani i Mani, Andzię i Łucję (choć losy tych dwóch ostatnich mamy jeszcze okazję poznać). Ponadto pod koniec historii mamy już tak duże nagromadzenie postaci, że momentami trudno się zorientować, kto jest czyim dzieckiem i z którego pokolenia pochodzi. Jest to szczególnie odczuwalne w scenach, gdy wszyscy bohaterowie spotykają się na rodzinnych uroczystościach (choć może to tylko ja mam tak kiepską pamięć). Żałuję też, że przez tę mnogość postaci, losy niektórych bohaterów zostały jedynie „liźnięte” i streszczone do minimum, podczas gdy mniej istotni bohaterowi zajmują niemal pół książki (np. Jeremi i sprawa mafii pruszkowskiej).
Wyszło na to, że bardziej rozpisałam się na temat negatywów niż pozytywów powieści. Może dlatego, że ta historia naprawdę mi się podobała i wzbudziła ogromne emocje. Zdarzyło mi się uronić łzę, a niektóre fragmenty czytać z zapartym tchem. Ogromnym plusem były dla mnie także elementy realizmu magicznego, które w książkach uwielbiam. Przez to wszystko niedoskonałości były bardziej frustrujące i trudno było mi przyznać, że nie jest to powieść doskonała. Autorka postawiła sobie naprawdę bardzo trudne zadanie, by zebrać razem tak wiele wątków i bohaterów i mimo wszystko całkiem nieźle się z niego wywiązała.
Polecam gorąco, ponieważ jest to piękna historia z morałem, który mówi, że cokolwiek by się nie działo to rodzina jest naszą największą siłą i ostoją. Myślę, że gdyby każdy z nas poszperał trochę głębiej w historii własnego rodu, to odnalazłby podobne zdarzenia i podobne dramaty. W tym właśnie tkwi siła tej powieści.
Sięgnęłam po „Stulecie Winnych” zaintrygowana fragmentami serialu, na które czasem trafiałam w telewizji. Postanowiłam, że zanim obejrzę serial od początku do końca, muszę najpierw poznać tę historię w formie papierowej. Podczas czytania nie robiłam przerw pomiędzy poszczególnymi częściami, przez co w mojej głowie stały się jednostajną opowieścią i jedynie orientacyjnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ałbena Grabowska jest takim moim prywatnym odkryciem tego roku. Wcześniej miałam okazję przeczytać fantastyczną trylogię „Stulecie Winnych” i przygnębiający „Lot nisko nad ziemią”- dwie zupełnie inne historie. Dlatego, gdy w moje ręce wpadła „Lady M.” byłam bardzo ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie autorka.
Małgosia i Krzysztof są małżeństwem z wieloletnim stażem. Ona pracuje jako nauczycielka w pierwszych klasach podstawówki, on skończył medycynę, ale poświęcił się pracy akademickiej. Ona ambitna, apodyktyczna i kontrolująca każdy aspekt ich życia. On potulny, niezdolny do podejmowania własnych decyzji. Ona realizuje się poprzez karierę męża, twierdzi, że poświęciła absolutnie wszystko, by mógł się rozwijać. On lubi swoją pracę, szanuje i podziwia swojego profesora i w żadnym wypadku nie jest gotów na objęcie kierowniczego stanowiska. Wszystko się zmienia w dniu, w którym Krzysztof dostaje awans, a potem przypadkowo poznaje piękną, młodą dziewczynę. W tym samym czasie w szkole Małgosi pojawia się nowy dyrektor. Tłumione dotąd uczucia zaczną wychodzić na wierzch, a konsekwencje działań małżonków będą przerażające.
Ałbena Grabowska ma prawdziwy dar do tworzenia bardzo skomplikowanych postaci kobiecych. Potrafi zajrzeć głęboko w duszę swojej bohaterki, wyjąć z niej wszystkie brudy i niedoskonałości, podać czytelnikowi w bardzo antypatyczny sposób, a potem sprawić, że będzie jej głęboko współczuł. Małgorzata jest postacią, której od początku nie lubimy. Współczujemy Krzysztofowi, mimo że kłamie i zdradza żonę, bo przecież kto by wytrzymał z taką kobietą? Tymczasem to nie jest historia, w której mamy wyraźny podział na dobro i zło, biel i czerń. Pierwsze wrażenia wcale nie muszą być tymi, które będą nam towarzyszyć podczas zakończenia.
„Lady M.” niesamowicie wciąga, intryguje i zaskakuje. Czytając, dochodzimy do takiego momentu, gdy jesteśmy pewni, że wiemy, jak skończy się ta historia- prosto, banalnie, wręcz rozczarowująco. Tymczasem autorka funduje nam naprawdę szokujące zakończenie. Ostatnie akapity czytałam z szeroko otwartymi oczami. Już dawno żadna książka mnie aż tak nie zaskoczyła. Autorka stworzyła bardzo dobrą i nieprzewidywalną powieść, od której trudno się oderwać.
Ałbena Grabowska jest takim moim prywatnym odkryciem tego roku. Wcześniej miałam okazję przeczytać fantastyczną trylogię „Stulecie Winnych” i przygnębiający „Lot nisko nad ziemią”- dwie zupełnie inne historie. Dlatego, gdy w moje ręce wpadła „Lady M.” byłam bardzo ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie autorka.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toMałgosia i Krzysztof są małżeństwem z wieloletnim stażem. Ona...